Wolta - Dariusz Gizak - ebook + audiobook + książka

Wolta ebook i audiobook

Gizak Dariusz

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jacek Kowalik ma wszystko, co powinien mieć prywatny detektyw: wyszkolenie komandosa, warsztat pracy oficera operacyjnego i żelazną dyscyplinę. Ma też silną skłonność do zbawiania świata i dość brawury, by domknąć każdą sprawę. Po odejściu z policji pozostała mu głęboka zadra, która w połączeniu ze specyficznym podejściem do przestrzegania prawa daje niewątpliwie wysoką skuteczność.

Gdy dawny kolega z policji zatrudnia go do rozwiązania prywatnej sprawy, Kowalik nieoczekiwanie wplątuje się w aferę związaną z plagą samobójstw na prestiżowym osiedlu. Po zamachu na jego życie Jacek postanawia przejść do ofensywy w swoim stylu: chłodnym i metodycznym. Sprawę komplikuje jednak Iwona Kujawska.

Jacek — twardy, lecz nieodporny na kobiece łzy – naraża się na nowe niebezpieczeństwa: złej oceny sytuacji i niepotrzebnych życiowych powikłań…

Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 398

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 25 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
5,0 (7 ocen)
7
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

„Zawsze był łowcą, i to on tropił, a nie odwrotnie.”. Detektyw Jacek Kowalik ma za sobą policyjną przeszłość oraz lata doświadczenia jako oficer operacyjny. Gdy dawny znajomy prosi go o pomoc w sprawie drobnej kradzieży, do której doszło w jednej z firm deweloperskich, o którą niesłusznie oskarżono jego córkę, Kowalik nie spodziewa się, że sprawa okaże się o wiele bardziej złożona. Szybko odkrywa, że ma do czynienia z bezwzględnymi ludźmi, którzy mają dużo do stracenia, a ich działania zdecydowanie wykraczają poza ramy prawa. Niektórzy ludzie zdają się przyciągać kłopoty, jakby los uparcie starał się rzucać im wyzwania. Jacek Kowalik niewątpliwie należy do takich osób, co w połączeniu z niepokornym charakterem i tendencją do bohaterstwa często stawia go w sytuacjach zagrożenia. Wiele w nim sprzeczności, z jednej strony kulturalny, z zakorzenionymi zasadami, z drugiej tkwi w nim pewna nieobliczalność, ze skłonnością do brawury. Od początku przyciąga uwagę czytelnika, a im więcej się...
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Dariusz Gizak w swojej debiutanckiej „Wolcie” proponuje czytelnikowi opowieść o detektywie. Jest to pierwszy tom serii, w której głównym bohaterem jest Jacek Kowalik, były policjant i były komandos, człowiek w pracy nieustraszony, choć w życiu prywatnym spokojny samotnik. Jest to kreacja postaci udana, dobrze wpisująca się w charakter literatury sensacyjnej - to taki trochę superbohater z dodatkiem cech, które czynią go bardziej ludzkim i budzą sympatię czytelnika. Historia fabularna rozpoczyna się od sprawy zwolnienia młodej dziewczyny z firmy deweloperskiej, która tak naprawdę jest prosta i wydaje się, że kończy się równie szybko, jak się zaczęła. Wtedy następują wydarzenia, które są niejasne, bo nie wiadomo z jakim konfliktem związane, a bohater musi się dobrze natropić i nagłowić, by to odkryć. Intryga rozkręca się więc bardzo spokojnie, powoli wręcz, dopiero to tym niejasnym wydarzeniu zaczyna delikatnie nabierać tempa, choć faktycznie przyspiesza dopiero póź...
00
MKornati

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa pozycja, typowo męski styl - konkretnie i rzeczowo. Wartka akcja, choć na początku trochę musiałam się przyzwyczaić do tego stylu. Gdy w gryzłam się już w fabułę przeczytałam całość w jeden wieczór. Czekam na kolejne pozycje z tej serii i polecam oczywiście innym Czytelnikom.
00



Co­py­ri­ght © 2025 by Da­riusz Gi­zak Co­py­ri­ght © 2025 for this edi­tion by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Zdję­cia na okładceShut­ter­stock / He­adout Agen­cja Re­kla­mowa; an­drea cri­sante; Rag­ged­stone
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ścialbo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie­pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-68242-48-5
2025.1
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Po­znań­ska 102, 60-185 Skó­rzewo tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Każdy czło­wiek ma ta­kie miej­sce, do któ­rego wraca, żeby zo­ba­czyć upływ czasu. Dla by­łego po­li­cjanta, a obec­nie war­szaw­skiego de­tek­tywa Jacka Ko­wa­lika, ta­kim miej­scem był za­wsze Dwo­rzec Cen­tralny. Co prawda swoje naj­lep­sze wspo­mnie­nia wią­zał z Pa­ła­cem Mo­stow­skich bę­dą­cym sie­dzibą Ko­mendy Sto­łecz­nej, znacz­nie le­piej też wspo­mi­nał swoją pracę jako po­li­cyjny an­ty­ter­ro­ry­sta, jed­nak Cen­tralny przy­cią­gał go w ja­kiś trudny do wy­tłu­ma­cze­nia spo­sób. Krót­kie dwa lata, które Ja­cek Ko­wa­lik prze­pra­co­wał w tym miej­scu jako ko­men­dant ko­mi­sa­riatu, spra­wiły, że mimo upływu czasu stale po­ja­wiał się tu­taj bez ja­kie­goś pre­cy­zyj­nie okre­ślo­nego celu. Po­spa­ce­ro­wał so­bie pod­zie­miami, zaj­rzał do ko­mi­sa­riatu, po czym nie­odmien­nie szedł do hali głów­nej. Tam wcho­dził na górę, aby z wy­so­ko­ści an­tre­soli przez ja­kiś czas spo­glą­dać na ruch pa­nu­jący w hali i cie­szyć się na wi­dok roz­po­zna­nych sta­łych by­wal­ców dworca. Na­dal spo­ty­kał tu tych sa­mych bez­dom­nych, kie­szon­kow­ców, psy­chicz­nie cho­rych, prze­stęp­ców sek­su­al­nych szu­ka­ją­cych oka­zji do za­pro­po­no­wa­nia noc­legu mło­dym chłop­com czy wresz­cie nar­ko­ma­nów i de­ale­rów. Całe to barwne to­wa­rzy­stwo po­zor­nie bez celu spa­ce­ro­wało so­bie po te­re­nie dworca i tylko wprawne oko by­łego po­li­cjanta na­tych­miast roz­po­zna­wało, kto jest kim i czego szuka.

Gdy tylko Ko­wa­lik wcho­dził na an­tre­solę, kilka osób po­spiesz­nie ją opusz­czało. Naj­szyb­ciej ucie­kali ci, któ­rzy do­sko­nale pa­mię­tali me­tody, któ­rymi zmu­szał ich do za­ak­cep­to­wa­nia faktu, że pod­czas jego służby na dworcu nie bę­dzie po­lo­wa­nia na nie­let­nie dziew­czyny czy chłop­ców, któ­rzy ucie­kli z domu. Jed­nym z naj­ła­god­niej­szych środ­ków per­swa­zji była przy­mu­sowa po­dróż po­cią­giem do Su­wałk czy Zie­lo­nej Góry w za­mknię­tym prze­dziale służ­bo­wym. Tych mniej ła­god­nych nikt nie chciał pa­mię­tać.

Rów­nież tego mar­co­wego dnia na wi­dok ubra­nego jak zwy­kle w czarną kurtkę ze skóry, wy­so­kiego, do­brze zbu­do­wa­nego męż­czy­zny po czter­dzie­stce, w któ­rym roz­po­znali by­łego ko­men­danta, z an­tre­soli po­spiesz­nie ze­szło dwóch do­brze ubra­nych męż­czyzn. Jed­nym z nich był Mi­luś, pe­do­fil, a dru­gim Sta­nie­czek, który po pro­stu szu­kał wśród mło­dych męż­czyzn swo­jej wiel­kiej mi­ło­ści. Ko­wa­lik wie­dział, że obaj chęt­nie do­sy­pują środ­ków osza­ła­mia­ją­cych oso­bom, które uda im się zwa­bić do swo­ich miesz­kań. A oni wie­dzieli, że on wie.

Opie­ra­jąc się o ba­lu­stradę na an­tre­soli, uśmiech­nął się do sie­bie, za­do­wo­lony, że go pa­mię­tają. Spoj­rzał w dół. Hala główna była za­tło­czona, jak zwy­kle w piąt­kowe po­po­łu­dnie, ale przy ka­sach po­wstało ja­kieś nie­na­tu­ralne za­mie­sza­nie. Przyj­rzał się uważ­nie. Wśród lu­dzi sto­ją­cych w ko­lejce mio­tał się ja­kiś wy­soki, dłu­go­włosy chło­pak w brud­nej dżin­so­wej kurtce. Wy­ma­chi­wał czymś nie­wiel­kim, na co lu­dzie od­su­wali się z prze­stra­chem. Ko­wa­lik nie wi­dział do­kład­nie, ale był prze­ko­nany, że chło­pak ma w ręce nóż. Pew­nie zwy­kła na­paść ra­bun­kowa. A może mło­demu czło­wie­kowi tylko coś od­biło i miał ochotę po­stra­szyć lu­dzi. Wie­dział prze­cież, że Dwo­rzec Cen­tralny jak ma­gnes przy­cią­gał wszel­kiej ma­ści czub­ków.

Szybko zszedł z an­tre­soli, przy­glą­da­jąc się jed­no­cze­śnie roz­wo­jowi wy­da­rzeń. Dłu­go­włosy coś wy­krzy­ki­wał, ale z tej od­le­gło­ści nie dało się roz­róż­nić słów. Za­uwa­żył też, że w stronę mio­ta­ją­cego się czło­wieka idzie już szybko dwóch umun­du­ro­wa­nych po­li­cjan­tów. Ko­wa­lik do­tarł na miej­sce równo z nimi i wtedy zro­zu­miał, dla­czego lu­dzie tak szybko od­su­wają się od prze­kli­na­ją­cego fu­riata. Fa­cet nie trzy­mał noża, tylko na­peł­nioną krwią strzy­kawkę z igłą.

– Mam HIV! Mam AIDS. Co, kurwa, bo­icie się, pa­jace? Aha! Bój­cie się. To wszystko przez was! Wy hieny, wy... – krzy­czał, wy­ma­chu­jąc strzy­kawką.

Z dzi­kim wzro­kiem do­ska­ki­wał do lu­dzi, a gdy od­su­wali się w pa­nice, rzu­cał się do in­nych. Ko­wa­lik prze­stał już przy­słu­chi­wać się temu, co dłu­go­włosy bru­das ma do po­wie­dze­nia. Za­pewne nic waż­nego. Po­bu­dze­nie i ner­wo­wość ru­chów zdra­dzały nar­ko­mana, który wła­śnie wziął sporą dawkę i od­le­ciał, tra­cąc kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Moż­liwe też, że był na gło­dzie, co da­wało po­dobne ob­jawy, ale de­tek­tyw sta­wiał na świeżą, dużą dawkę. Oczy ćpuna były zbyt roz­sze­rzone, a na twa­rzy nie miał śla­dów potu. Zde­cy­do­wa­nie to nie był brak nar­ko­ty­ków we krwi.

Ja­cek zlu­stro­wał dwóch sto­ją­cych obok po­li­cjan­tów. Mło­dzi, nie­zbyt wy­socy mun­du­rowi swo­imi nie­pew­nymi mi­nami od razu ko­mu­ni­ko­wali wszyst­kim, że sy­tu­acja ich prze­ra­sta. Za­klął pod no­sem, wi­dząc, że na­wet nie mieli pa­łek przy pa­sie. Do­sko­nale wie­dział, że tonfą – sztywną czarną pałką z do­dat­kową rączką – przy odro­bi­nie wprawy można obez­wład­nić każ­dego nie­uzbro­jo­nego czy uzbro­jo­nego w nóż na­past­nika. Nie­stety tonfy były cięż­kie i dość nie­wy­godne w no­sze­niu, więc funk­cjo­na­riu­sze czę­sto nie za­bie­rali ich ze sobą na pa­trol.

Nie znał tych po­li­cjan­tów i tak na­prawdę mógł za­krę­cić się na pię­cie i odejść. Przez chwilę na­wet miał za­miar tak zro­bić. Jed­nak sy­tu­acja roz­wi­jała się dy­na­micz­nie, co wy­zwo­liło w nim od­ruch dzia­ła­nia. Ćpun, wi­dząc nie­pew­ność po­li­cjan­tów, na­tarł na nich, wy­krzy­ku­jąc swoje idio­tyczne ko­mu­ni­katy. Po­li­cjanci po­peł­nili ko­lejny błąd: za­częli się co­fać. Na­past­nika to oczy­wi­ście jesz­cze bar­dziej roz­zu­chwa­liło. Zu­peł­nie jakby do­sko­nale wie­dział, że ża­den z nich nie zde­cy­duje się na strzał z pi­sto­letu w hali dworca wśród tłumu lu­dzi, a na inną re­ak­cję brak im po pro­stu wy­szko­le­nia i od­wagi.

Ko­wa­lik też miał pi­sto­let przy so­bie, ale na­wet nie my­ślał o jego uży­ciu. Zdjął swoją skó­rzaną kurtkę i trzy­ma­jąc ją przed sobą, za­czął się zbli­żać do na­past­nika. Zgro­ma­dzeni wo­kół ga­pie z za­cie­ka­wie­niem mu się przy­glą­dali, za­sta­na­wia­jąc się, kim jest. Po­li­cjan­tem, pra­cow­ni­kiem ochrony dworca? Wi­dząc do­brze skro­joną ma­ry­narkę i spinki przy man­kie­tach, za­pewne szybko do­szli do wnio­sku, że to ra­czej ja­kiś war­szaw­ski ko­zak, który chce po­ka­zać, co po­trafi.

Tym­cza­sem on szedł w stronę dłu­go­wło­sego pew­nym, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem i od razu sku­pił na so­bie jego uwagę. Gdy zna­lazł się do­sta­tecz­nie bli­sko, ale jesz­cze nie w od­le­gło­ści po­zwa­la­ją­cej na dzia­ła­nie, po­sta­no­wił dać ćpu­nowi szansę.

– Wy­no­cha, ale już! Wy­pier­da­laj! – po­le­cił gło­śno, ale spo­koj­nie.

Dłu­go­włosy, naj­wy­raź­niej przy­zwy­cza­jony do ta­kiego trak­to­wa­nia, za­re­ago­wał pra­wi­dłowo i za­czął się co­fać. Na­dal jed­nak wy­ma­chi­wał przed sobą strzy­kawką.

– Nie pod­chodź! Nie pod­chodź! Nie od­dam! Nie dam się! – krzy­czał, wciąż się co­fa­jąc.

Ko­wa­lik gwał­tow­nie ru­szył w jego kie­runku, go­tów za­rzu­cić mu kurtkę na głowę i obez­wład­nić. Nar­ko­man jed­nak rzu­cił się do wyj­ścia z hali. W pew­nym mo­men­cie od­wró­cił się i wy­ce­lo­wał w de­tek­tywa strzy­kawką jak lotką do tar­czy. Ko­wa­lik uchy­lił się, strzy­kawka prze­le­ciała obok, a de­tek­tyw pu­ścił się bie­giem za ucie­ka­ją­cym. W biegu za­ło­żył mu kla­sycz­nego haka, pod­ci­na­jąc nogi, a kiedy nar­ko­man wy­ło­żył się jak długi na dwor­co­wej po­sadzce, przy­gniótł go ko­la­nem i wy­krę­cił rękę, wkła­da­jąc w to siłę ca­łej swo­jej bli­sko stu­ki­lo­gra­mo­wej masy ciała. Na­tych­miast po­czuł, jak w sta­wie bar­ko­wym ćpuna coś chrup­nęło, a ten wy­dał z sie­bie sko­wyt po­dobny do psiego.

– A wi­dzisz, ła­chu­dro? – wy­sy­czał mu w ucho.

Gdy po­li­cjanci za­jęli się wy­ją­cym z bólu nar­ko­ma­nem, za­kła­da­jąc mu kaj­danki, Ko­wa­lik zmie­rzał już do wyj­ścia. Ktoś po­kle­pał go po ra­mie­niu w ge­ście uzna­nia, ktoś inny za­gad­nął, ale de­tek­tyw szybko wło­żył swoją czarną skó­rzaną kurtkę i przy­spie­szył. Chciał znik­nąć z hali, nim po­li­cjanci oprzy­tom­nieją i ze­chcą wziąć jego dane per­so­nalne jako świadka. Zbyt do­brze znał te pro­ce­dury, aby dać się w to wcią­gnąć. Wie­dział, że co kilka ty­go­dni do­sta­wałby we­zwa­nia do sądu na ko­lejne roz­prawy, które z re­guły nie będą się od­by­wały, bo oskar­żony nie przyj­dzie na żadną. W końcu po­li­cja do­wie­zie go na roz­prawę, ale świad­ko­wie zdążą już zmar­no­wać wiele dni, bo pod groźbą kary będą mu­sieli za każ­dym ra­zem sta­wiać się do sądu.

Po odej­ściu z po­li­cji długo pra­co­wał nad sobą, żeby obok ta­kich zda­rzeń prze­cho­dzić obo­jęt­nie, z fi­lo­zo­ficz­nym na­sta­wie­niem, że od za­ra­nia dzie­jów na świe­cie byli prze­stępcy i ofiary, zło­dzieje i fra­je­rzy. Fra­je­rzy sami byli so­bie winni, że z peł­nymi sa­kiew­kami pa­ko­wali się w złe miej­sca. Za­wsze w ta­kiej sy­tu­acji przy­po­mi­nała mu się pod­słu­chana kie­dyś mą­drość sta­rego zło­dzieja, który od­sia­du­jąc wy­rok, tłu­ma­czył młod­szemu: „Nie pe­niaj, mło­dziak. My tu so­bie spo­koj­nie sie­dzimy, a tam na wol­no­ści już fra­jery dla nas ro­sną”. Dla­tego Ko­wa­lik ra­czej nie włą­czał się w ta­kie sy­tu­acje, kiedy nie do­ty­czyły go bez­po­śred­nio. A dzi­siaj na dworcu – ja­koś tak samo wy­szło.

De­tek­tyw miał na­dzieję, że obecny ko­men­dant i jego dawni ko­le­dzy, prze­glą­da­jąc za­pis z ka­mer dwor­co­wego mo­ni­to­ringu, będą uda­wali, że nie po­tra­fią go roz­po­znać. Przez chwilę był na­prawdę zły na sie­bie za to, że się w ogóle wtrą­cał, a zwłasz­cza za to, że zwich­nął nar­ko­ma­nowi bark. Mo­ni­to­ring na dworcu jest per­fek­cyjny, bo za­bez­pie­cze­nie an­ty­ter­ro­ry­styczne do­fi­nan­so­wało ka­mery. Niech się trafi ja­kiś uparty służ­bi­sta i za­cznie go szu­kać... Bę­dzie miał kło­poty za prze­kro­cze­nie gra­nic obrony ko­niecz­nej. Prze­cież nie mu­siał go go­nić i prze­wra­cać... W jego sy­tu­acji każdy za­rzut prawny mógł się skoń­czyć ode­bra­niem li­cen­cji de­tek­tywa i za­koń­cze­niem le­gal­nej pracy w tym za­wo­dzie. Co prawda nie za­ra­biał na tym wiel­kich pie­nię­dzy, ale co in­nego miałby ro­bić?

Pie­nią­dze były dla niego do­syć draż­li­wym te­ma­tem, bo cza­sami mu ich bra­ko­wało. A jed­no­cze­śnie nie mógł się prze­ła­mać, aby ro­bić to, na czym war­szaw­scy de­tek­tywi za­ra­biali na­prawdę duże kwoty – czyli pra­co­wać na roz­wo­dów­kach. Do ta­kiego po­ziomu nie za­mie­rzał scho­dzić.

Cała de­tek­ty­wi­styczna ro­bota w tym wy­padku po­le­gała na zna­le­zie­niu do­wo­dów nie­wier­no­ści męża, bo ja­koś rzadko zda­rzało się, żeby to męż­czy­zna był zle­ce­nio­dawcą. Fa­ceci ni­gdy nie szu­kali do­wo­dów nie­wier­no­ści żony. Mało kto zdaje so­bie sprawę, że sku­teczne śle­dze­nie ko­go­kol­wiek wy­maga za­an­ga­żo­wa­nia czte­rech czy sze­ściu do­świad­czo­nych, fa­cho­wych osób przez całą dobę. Koszty ta­kiej ope­ra­cji są ogromne, bo może trwać wiele dni. A przy­ła­pa­nie go i sfo­to­gra­fo­wa­nie in­tym­nej sy­tu­acji gra­ni­czy wręcz z nie­moż­li­wo­ścią. Wie­dział, że jego ko­le­dzy w tym fa­chu, roz­pra­co­wu­jąc męż­czyzn po­dej­rze­wa­nych o nie­wier­ność, współ­pra­cują z eks­klu­zyw­nymi pro­sty­tut­kami, które zręcz­nie dają się po­de­rwać nic nie po­dej­rze­wa­ją­cemu je­lon­kowi i za­pra­szają go do miesz­ka­nia. Lo­kal na­leży do de­tek­tywa i na­szpi­ko­wany jest sprzę­tem wi­deo. Żona do­staje ide­al­nie sfil­mo­wany ma­te­riał do sprawy roz­wo­do­wej, de­tek­tyw i pro­sty­tutka za­ra­biają duże pie­nią­dze, tylko je­lo­nek pluje so­bie w brodę. Więk­szość męż­czyzn w ta­kiej sy­tu­acji jest bez szans. Ko­wa­lik uśmiech­nął się do sie­bie. Nie raz wi­dział te dziew­czyny w ak­cji. Na­prawdę nie­wielu męż­czyzn, odu­rzo­nych wdzię­kami i wi­zją prze­ży­cia ero­tycz­nej przy­gody ży­cia, za­cho­wa­łoby przy­tom­ność umy­słu. Taka już mę­ska na­tura.

Jed­nak ta­kie za­ra­bia­nie pie­nię­dzy zu­peł­nie nie go­dziło się z na­turą Jacka Ko­wa­lika. Do­póki da radę, do ta­kiego po­ziomu się nie zniży.

2

Gdy opu­ścił bu­dy­nek dworca, owiało go chłodne mar­cowe po­wie­trze, więc szybko za­piął kurtkę i ru­szył w kie­runku Emi­lii Pla­ter, gdzie za­par­ko­wał sa­mo­chód. Nim jed­nak do niego do­tarł, za­dzwo­nił te­le­fon. Na wy­świe­tla­czu po­ja­wiło się na­zwi­sko ko­mi­sa­rza To­ma­sza Rost­kow­skiego, sta­rego zna­jo­mego, pra­cu­ją­cego w Ko­men­dzie Sto­łecz­nej.

To­masz Rost­kow­ski, nie owi­ja­jąc w ba­wełnę, zdra­dził, że jego córka Ka­ta­rzyna ma pro­blemy i po­trze­buje po­mocy de­tek­tywa. Chce się z nim spo­tkać. Ko­wa­lik już miał za­py­tać, czemu Rost­kow­ski sam się tym nie zaj­mie, ale przy­po­mniał so­bie, że jego roz­mówca pra­cuje obec­nie w ko­men­dzie jako spec od in­for­ma­tyki. Ro­bota de­tek­tywa jest mu kom­plet­nie obca.

Do­brze się zło­żyło, bo Ka­ta­rzyna była wła­śnie w Śród­mie­ściu, więc po­sta­no­wili się spo­tkać od razu, na Żu­ra­wiej, w ka­wiarni An­ty­kwa­riat. Przez chwilę za­sta­na­wiał się, czy iść, czy pod­je­chać sa­mo­cho­dem. To dru­gie mo­gło się wią­zać z dłu­gim po­szu­ki­wa­niem miej­sca do za­par­ko­wa­nia. Po­sta­wił jed­nak na sa­mo­chód, żeby nie wra­cać już pod dwo­rzec. Szybko od­na­lazł na par­kingu swo­jego le­ci­wego, ale nie­na­gan­nie utrzy­ma­nego ja­gu­ara i skie­ro­wał się na Żu­ra­wią. Zna­lazł miej­sce do za­par­ko­wa­nia pod samą ka­wiar­nią, która oka­zała się za­mknięta. Nie ża­ło­wał, bo pod­czas je­dy­nej wi­zyty w tym miej­scu stwier­dził, że ten lo­kal, okrzyk­nięty kul­to­wym, w isto­cie jest dziwną, cia­sną niby-ka­wiar­nią, w któ­rej gbu­ro­wata ob­sługa ser­wuje tylko zimne i cie­płe na­poje oraz piwo. Ani to ka­wiar­nia, ani pi­wiar­nia, choć po­mysł z książ­kami wy­peł­nia­ją­cymi każde wolne miej­sce był cie­kawy.

Nie od­wo­łał spo­tka­nia – naj­wy­żej po­roz­ma­wiają w sa­mo­cho­dzie. Le­piej i bez­piecz­niej. Nikt ich nie pod­słu­cha i nie na­gra, jak to się ostat­nio zda­rza. Miał na­dzieję, że roz­po­zna Ka­ta­rzynę Rost­kow­ską, choć wi­dział ją tylko raz kilka lat temu, kiedy była jesz­cze na­sto­latką.

Zga­sił sil­nik i wy­god­nie roz­siadł się w fo­telu Ja­gu­ara XJ. To wła­śnie so­bie w tym sa­mo­cho­dzie ce­nił. Mięk­kie sie­dze­nia sta­rego typu, ja­kich próżno szu­kać w now­szych mo­de­lach. Ce­nił też so­bie mocny, pra­wie trzy­stu­konny sil­nik oraz drobne mo­dy­fi­ka­cje, które sam zle­cił. Spec od ta­kich rze­czy do­ko­nał grun­tow­nego za­bez­pie­cze­nia bla­char­skiego i usu­nął przy oka­zji wszyst­kie znaczki fir­mowe Ja­gu­ara.

Tylko praw­dziwy znawca mógł te­raz roz­po­znać markę i mo­del. Naj­czę­ściej okre­ślano go jako „ja­kiś ame­ry­kań­ski”, a wy­po­sa­że­niem auto nie od­bie­gało od now­szych.

Sie­dząc w sa­mo­cho­dzie, za­sta­na­wiał się, dla­czego Rost­kow­ski za­dzwo­nił wła­śnie do niego. W cza­sach wspól­nej pracy w ko­men­dzie ni­gdy nie byli zbyt bli­sko, choć wro­gami też nie można było ich na­zwać. Ko­wa­lik kilka razy po­de­słał mu klien­tów, któ­rzy mieli pro­blem z kom­pu­te­rami, bo Rost­kow­ski do­ra­biał so­bie po go­dzi­nach jako in­for­ma­tyk. Po­tem, gdy Ko­wa­lik od­szedł z po­li­cji i za­czął pra­co­wać jako de­tek­tyw, Rost­kow­ski od­wdzię­czył się, pod­sy­ła­jąc mu klienta z do­syć atrak­cyjną fi­nan­sowo sprawą. Do­stał oczy­wi­ście za to działkę, czyli zwy­cza­jową część za­robku, ale po­tem nie mieli ze sobą kon­taktu przez kilka lat. A te­raz Rost­kow­ski na­gle so­bie o nim przy­po­mniał... Dziwne.

Ra­zem z pierw­szymi kro­plami desz­czu bęb­nią­cymi o długą, wy­grzbie­coną ma­skę ja­gu­ara po­gra­tu­lo­wał so­bie de­cy­zji o przy­je­cha­niu sa­mo­cho­dem. Cze­ka­nie w desz­czu przed za­mkniętą ka­wiar­nią w chłodne mar­cowe po­po­łu­dnie nie na­leży do przy­jem­no­ści.

Ka­ta­rzyna Rost­kow­ska po­ja­wiła się cał­kiem nie­ocze­ki­wa­nie pod drzwiami An­ty­kwa­riatu i tak jak on była zdzi­wiona fak­tem za­mknię­cia lo­kalu. Roz­po­znał ją od razu. Przy­ciężką syl­wetkę na pewno odzie­dzi­czyła po ojcu, który swoją nad­wagę za­wdzię­czał sie­dzą­cemu try­bowi pracy. W ko­men­dzie szybko spo­pu­la­ry­zo­wało się prze­zwi­sko Wie­lo­ryb i nikt ina­czej nie na­zy­wał To­ma­sza Rost­kow­skiego, a on nie iry­to­wał się z tego po­wodu. Pew­nie chciał w ten spo­sób po­ka­zać, że ma dy­stans i równy z niego chłop. Za­wsze cho­ro­bli­wie za­le­żało mu na opi­nii ko­le­gów.

Rost­kow­ska była ubrana w krótki gra­na­towy płasz­czyk, który w po­łą­cze­niu z krótką czarną spód­niczką ja­koś wcale nie stwa­rzał wra­że­nia dziew­czę­cej lek­ko­ści. Dziew­czyna miała okrą­głą twarz oko­loną wło­sami do ra­mion. Wie­dział o niej tylko tyle, że ma dwa­dzie­ścia trzy lata i po­mimo roz­po­czę­tych stu­diów gdzieś pra­cuje. I to było wszystko, co mógł o niej po­wie­dzieć.

Wy­siadł i za­pro­sił ją do sa­mo­chodu. Do­piero z bli­ska za­uwa­żył, że ma roz­ja­śnione włosy i mnó­stwo pie­gów na twa­rzy i dło­niach. Spo­strzegł też, że dziew­czy­nie sil­nie drżą ręce. Za­pro­po­no­wał ja­kąś re­stau­ra­cję, ale szybko się z nim zgo­dziła, że roz­mowa w sa­mo­cho­dzie daje wię­cej swo­body.

– Co masz dla mnie? – za­py­tał, gdy już swo­bod­nie usia­dła na miej­scu obok kie­rowcy.

– Nie bar­dzo wiem, od czego za­cząć – wy­znała drżą­cym gło­sem i po chwili do­dała: – Pew­nie naj­le­piej bę­dzie opo­wie­dzieć wszystko od po­czątku.

W ciągu pięt­na­stu mi­nut opo­wie­działa mu o swo­jej pracy w mię­dzy­na­ro­do­wej fir­mie zaj­mu­ją­cej się bu­dową i za­rzą­dza­niem apar­ta­men­tow­cami na sprze­daż lub wy­na­jem, głów­nie dla za­gra­nicz­nych przed­się­bior­ców i lu­dzi biz­nesu. Opo­wie­działa o sze­fach, pra­cow­ni­kach i o tym, że tę pracę za­ła­twił jej dzięki swoim kon­tak­tom oj­ciec, bo w in­nym przy­padku nie mia­łaby cie­nia szans. Opo­wie­działa też o ostat­nich wy­da­rze­niach, które były przy­czyną spo­tka­nia z de­tek­ty­wem.

– Za­wsze w fir­mie w ka­sie przy re­cep­cji jest ja­kaś kwota w go­tówce, żeby było czym za­pła­cić do­staw­com czy na inne wy­datki – opo­wia­dała co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wana. – Nie było tych pie­nię­dzy dużo. Mak­sy­mal­nie dzie­sięć ty­sięcy zło­tych. Do­stęp do nich mają wszy­scy: trzy dziew­czyny za­trud­nione na zmianę w re­cep­cji jako asy­stentki, a także każdy inny pra­cow­nik. Ka­setki nikt ni­gdy nie za­my­kał i wszy­scy wie­dzieli, gdzie ona jest. Na przy­kład księ­gowa, bo uzu­peł­niała pie­nią­dze. No i dwa dni temu oka­zało się, że ktoś opróż­nił ka­setkę do zera. Od­kryła to pierw­sza z dziew­cząt rano, kiedy chciała pójść po za­kupy. Pierw­sza przy­cho­dząca do pracy za­wsze ku­puje świeże kwiaty do nie­któ­rych ga­bi­ne­tów i świeże bu­łeczki dla szefa. I to wła­śnie ona stwier­dziła, że ka­setka jest pu­sta.

Ka­ta­rzyna na chwilę prze­rwała opo­wia­da­nie, bo głos za­czął jej mocno drżeć. Od­kaszl­nęła i po chwili mó­wiła da­lej:

– Nie było awan­tury. Szef do­wie­dział się oczy­wi­ście, ale nic nie po­wie­dział. Zro­biła się ciężka at­mos­fera. Nie roz­py­ty­wali ni­kogo, nie po­wia­do­mili po­li­cji. A na­stęp­nego dnia wrę­czono mi wy­po­wie­dze­nie umowy o pracę. Ze skut­kiem na­tych­mia­sto­wym z po­wodu nie­przy­dat­no­ści na zaj­mo­wa­nym sta­no­wi­sku. Ro­zu­mie pan? Wy-po-wie-dze-nie! I tylko mnie! Ni­komu wię­cej. To tak, jakby ob­wie­ścili wszyst­kim, że to ja ukra­dłam te pie­nią­dze. Zwłasz­cza że gdy wrę­czali mi wy­po­wie­dze­nie, moje pry­watne rze­czy cze­kały już na mnie spa­ko­wane w kar­ton! Nikt ze mną nie roz­ma­wiał, tylko ochro­niarz pil­no­wał, że­bym od­dała kartę do­stępu, za­brała swoje rze­czy i wy­szła z bu­dynku.

Dziew­czyna za­częła łkać. Łzy pły­nęły jej po twa­rzy jak kro­ple desz­czu po szy­bie sa­mo­chodu. Wi­dząc, że szuka cze­goś bez­sku­tecz­nie w to­rebce, wy­jął ze schowka paczkę chu­s­te­czek. Po­dzię­ko­wała ni­kłym uśmie­chem.

– Chyba z pół go­dziny sie­dzia­łam na ławce przed biu­row­cem, z tym pu­dłem na ko­la­nach, i nie mo­głam dojść do sie­bie. – Wy­tarła oczy chu­s­teczką, sta­ra­jąc się nie roz­ma­zać ma­ki­jażu. – Z okien biura na pewno wszy­scy mnie wi­dzieli, ale nikt do mnie nie wy­szedł.

Ko­lejną chwilę uspo­ka­jała się i wy­cie­rała łzy, nim do­koń­czyła:

– Pa­nie Jacku, ja tam już nie wrócę. Nie ma mowy. Ale chcę... mu­szę wie­dzieć, kto mnie wro­bił. Ni­gdy ni­komu nie zro­bi­łam nic złego. W pracy sta­ra­łam się, jak mo­głam. Do­dat­kowo mia­łam za dwa mie­siące je­chać na staż do Lon­dynu. A tu... – urwała.

Ode­zwał się te­le­fon de­tek­tywa. Oj­ciec Ka­ta­rzyny chciał wie­dzieć, gdzie się znaj­dują. Po pię­ciu mi­nu­tach za­par­ko­wał swo­jego bia­łego Fiata Stilo tuż za nimi. Gdy wsiadł na tylne sie­dze­nie ja­gu­ara, sa­mo­chód wy­raź­nie prze­chy­lił się na za­wie­sze­niu.

„Wie­lo­ryb nic się nie zmie­nił” – po­my­ślał de­tek­tyw, wi­ta­jąc się z To­ma­szem Rost­kow­skim.

– Do­ga­da­li­ście się? Weź­miesz tę ro­botę? – za­py­tał, pa­trząc z tro­ską na za­pła­kaną córkę.

Byli po­dobni do sie­bie. Oboje z okrą­głymi twa­rzami. I oboje z pie­gami na dło­niach.

– Pew­nie we­zmę – od­po­wie­dział z na­my­słem Ko­wa­lik. – To bę­dzie żmudna ro­bota: dłu­ba­nina i kupa ła­że­nia. Nie bę­dzie ła­two.

– Dla­tego cie­bie po­pro­si­li­śmy, a nie ja­kie­goś sie­rotę. Do­sta­niesz pięć ty­sięcy przed i pięć ty­sięcy po. Chyba uczci­wie?

– No pew­nie – od­parł Ko­wa­lik, pa­trząc, jak Rost­kow­ski wy­ciąga port­fel i od­li­cza pięć ty­sięcy. Nie uszło jego uwa­dze, że dru­gie tyle bank­no­tów zo­stało w port­felu. Ale wy­czu­wał też w za­cho­wa­niu po­li­cjanta ja­kieś na­pię­cie, i nie była to ra­czej obawa o los córki. Ko­wa­lik od za­wsze miał tę dziwną zdol­ność wy­czu­wa­nia ludz­kich emo­cji i na­pięć. Na­wet emo­cje zwie­rząt nie były dla niego ta­jem­nicą. Za­wsze też wie­dział, czy ktoś mu się w da­nym mo­men­cie przy­gląda, zu­peł­nie jakby czuł do­tyk czy­ichś oczu na ple­cach.

Kie­dyś, w trak­cie za­trzy­my­wa­nia zło­dzieja, ten mo­men­tal­nie pod­jął de­cy­zję o ucieczce przez okno. Nie do­szło do tego, bo Ko­wa­lik wy­czuł to swoim siód­mym zmy­słem i rzu­cił: „Na­wet o tym nie myśl”. Fa­cet, już przy­kuty pod oknem kaj­dan­kami do ka­lo­ry­fera, po­wie­dział mu wtedy: „Pan wła­dza to jakby miał oczy na ple­cach. Taki pan tro­chę tego, no... elek­tryczny. Kie­szon­kowcy pana nie okradną”.

I te­raz także wy­czuł u Wie­lo­ryba na­pię­cie zu­peł­nie nie­pa­su­jące do sy­tu­acji. Nie po­tra­fił tego zdia­gno­zo­wać, więc tylko za­pa­mię­tał to so­bie jako coś dziw­nego.

– Idź do auta – po­le­cił córce Rost­kow­ski, po­da­jąc jej klu­czyki. Kiedy po­że­gnała się z de­tek­ty­wem i wy­sia­dła z jego sa­mo­chodu, Rost­kow­ski po­chy­lił się w stronę kie­rowcy.

– Nie­wiele wiem o tej fir­mie i lu­dziach – wes­tchnął głę­boko i za­czął wy­ja­śniać: – Pra­cują tam sami Włosi i kilku dup­ko­wa­tych Po­la­ków. Zaj­mują się bu­dową, wy­kań­cza­niem i wy­naj­mem miesz­kań dla bo­ga­tych Po­la­ków albo cu­dzo­ziem­ców od­de­le­go­wa­nych przez firmy do pol­skich od­dzia­łów. Mają tu kilka wy­dzie­lo­nych osie­dli. Jedno osie­dle ma sto osiem­dzie­siąt miesz­kań z wy­po­sa­że­niem: me­blami i sprzę­tem. Pełna au­to­ma­tyka, a oni tym ad­mi­ni­strują. Tu, w bu­dynku na Ko­szy­ko­wej, mają biuro i stąd spra­wują pełną kon­trolę nad awa­riami, oświe­tle­niem, ogrze­wa­niem. Na­wet fon­tanny i zra­sza­nie traw­ni­ków włą­czają zdal­nie. Miesz­kańcy osie­dla mogą za­mó­wić wszystko: ku­riera, fry­zjera, pral­nię, tak­sówkę, my­cie albo wy­po­ży­cze­nie sa­mo­chodu – czego tylko za­pra­gną, a ich firmy za to płacą. Kaśka miała tu do­brą ro­botę i mu­siała ko­muś pod­paść, że ją wsa­dził na taką minę. Do­wiedz się, Ja­cek, kto to i dla­czego to zro­bił. Szkoda mi dziew­czyny, bo bar­dzo to prze­żyła, a nie jest ni­czemu winna.

– Prze­cież to i tak ni­czego nie zmieni – za­uwa­żył ostroż­nie Ko­wa­lik, na­tych­miast jed­nak kar­cąc się w my­ślach za tę szcze­rość. Pięć ty­sięcy aku­rat te­raz spa­dło mu jak z nieba i ura­to­wało jego fi­nanse. Do­dał więc szybko, zmie­nia­jąc te­mat: – Jak ją wsa­dzi­łeś do tej pracy?

– Jedna ko­le­żanka z do­cho­dze­niówki coś z nimi za­ła­twiała i wy­szło, że szu­kają dziew­czyny do pracy w biu­rze. Ko­le­żanka wy­świad­czyła im ja­kąś przy­sługę, ja ko­le­żance, no i przy­jęli Kaśkę... Do­bra, Ja­cek, lecę. A ty się ode­zwij, jak bę­dziesz coś wie­dział. Cześć.

Stę­ka­jąc z wy­siłku, po­li­cjant wy­gra­mo­lił się z ja­gu­ara.

„No i od­le­ciał. Człap, człap. Mo­ty­lek, cho­lera” – sko­men­to­wał w my­ślach Ko­wa­lik, po czym ru­szył do domu: Mar­szał­kow­ską do Alei Je­ro­zo­lim­skich i da­lej w kie­runku mo­stu Po­nia­tow­skiego, pro­sto na Pragę. Wie­czór przy­niósł nie­uchronne korki.

Ni­gdy nie lu­bił Rost­kow­skiego. Chyba za to, że bar­dziej in­te­re­so­wało go za­ra­bia­nie pie­nię­dzy niż po­li­cyjna ro­bota. Na­wet te­raz Wie­lo­ryb lekką ręką wy­dał pięć ty­sięcy, ot tak. Prze­cież nie za­ro­bił tych pie­nię­dzy na po­li­cyj­nej po­sa­dzie, je­śli już, to na boku, na­pra­wia­jąc kom­pu­tery i in­sta­lu­jąc sieci te­le­in­for­ma­tyczne w fir­mach. Dla Ko­wa­lika tacy po­li­cjanci za­wsze byli po­wo­dem do iry­ta­cji. On pra­co­wał ca­łymi dniami, a inni roz­bi­jali się do­brymi sa­mo­cho­dami ku­pio­nymi za pie­nią­dze z fuch lub nie do końca czy­stych in­te­re­sów. Te­raz też de­tek­tyw czuł, że cho­dzi o coś wię­cej niż o utratę pracy przez córkę. Miał w tym ja­kiś in­te­res. Chyba że Rost­kow­skiemu ude­rzyło w am­bi­cję, że ktoś mógł wy­rzu­cić z pracy jego córkę.

„Może tak być” – po­my­ślał, skrę­ca­jąc z Tar­go­wej w kie­runku Sta­lo­wej, za­do­wo­lony, że jest już bli­sko domu.

Cie­szył się, choć nikt na niego nie cze­kał. Miesz­kał sam. Pod­czas pracy w po­li­cji, kiedy w po­cząt­ko­wych la­tach dzia­łał jako an­ty­ter­ro­ry­sta, czyli po­li­cyjny ko­man­dos, uznał, że nie po­wi­nien mieć żony i dzieci, bo nie bę­dzie w sta­nie za­pew­nić im bez­pie­czeń­stwa. Nie chciał żyć w cią­głym stra­chu o uko­chane osoby i na­wet matkę od­wie­dzał tak, aby nikt nie do­wie­dział się, gdzie mieszka. Ko­le­dzy uwa­żali to za prze­sadę i na­śmie­wali się z niego, ale do czasu. Kiedy z ze­msty za po­strze­le­nie gang­stera zgi­nął brat jed­nego z po­li­cyj­nych an­ty­ter­ro­ry­stów, nikt już z Ko­wa­lika nie żar­to­wał, a wielu za­częło po­stę­po­wać tak jak on.

O ko­bie­tach w swoim ży­ciu Ja­cek Ko­wa­lik mó­wił, że są jak pory roku: przy­cho­dzą na krótko i nie­uchron­nie się zmie­niają. I po­mimo że jego ży­cie nie było już tak pełne nie­bez­pie­czeństw jak kie­dyś, to na­dal z ni­kim nie zwią­zał się na stałe. Ja­koś ni­gdy nie wy­szło. Cza­sem, gdy wra­cał do pu­stego miesz­ka­nia, czuł żal do sa­mego sie­bie, że kie­dyś był ta­kim ko­za­kiem. Sta­wiał na nie­za­leż­ność, nie wie­dząc jesz­cze, że ta za­wsze cho­dzi w pa­rze z sa­mot­no­ścią. Zro­zu­miał to po la­tach. Ni­gdy nie miał też ze swoją matką zbyt głę­bo­kich re­la­cji, ale do­piero gdy umarła, po­czuł się na­prawdę prze­raź­li­wie sa­motny.

Jego miesz­ka­nie na Sta­lo­wej też było roz­wią­za­niem ob­li­czo­nym na bez­pie­czeń­stwo. W ży­ciu tak czę­sto pro­sił się o kło­poty, że mu­siał mieć przy­naj­mniej jedno miej­sce, gdzie czuł się bez­pieczny, i ta­kim wła­śnie azy­lem było jego miesz­ka­nie.

Po raz ko­lejny uświa­do­mił to so­bie, skrę­ca­jąc w wą­ską bramę wśród sta­rych, odra­pa­nych ka­mie­nic. Pod­niósł rękę na po­wi­ta­nie mło­dego czło­wieka, który sto­jąc na czujce, od­chy­lił mu je­dyną po­łówkę sta­rej me­ta­lo­wej bramy. Niby to tylko po­łówka, ale wy­star­czała, by nikt nie­chciany nie mógł wje­chać na po­dwó­rze. Każdy gość mu­siał zo­stać za­apro­bo­wany przez „oko”, czyli któ­re­goś z lu­dzi, któ­rzy na zmianę, przez całą dobę, pil­no­wali je­dy­nego wjazdu na to ty­powe pra­skie po­dwórko-stud­nię. Wjazd był je­den, ale z ota­cza­ją­cych po­dwórko ka­mie­nic można było się spo­koj­nie ewa­ku­ować nie­wi­docz­nymi dla po­stron­nych przej­ściami.

Ta­kie środki bez­pie­czeń­stwa w zwy­kłej bra­mie na war­szaw­skiej Pra­dze mo­głyby zdzi­wić każ­dego, kto nie zna tej dziel­nicy. Bo niby przed kim miesz­kańcy mie­liby się tak pil­no­wać? Naj­ogól­niej rzecz bio­rąc, przed róż­nymi służ­bami i urzęd­ni­kami, bo w tej bra­mie i przy­le­głych za­pusz­czo­nych te­re­nach nie­za­miesz­ka­nych bu­dyn­ków ulo­ko­wali się han­dla­rze naj­róż­niej­szymi nie­le­gal­nymi pro­duk­tami – od nar­ko­ty­ków przez pa­pie­rosy i al­ko­hol z prze­mytu lub tylko bez ak­cyzy po pod­róbki mar­ko­wych to­wa­rów.

Par­ku­jąc na prze­zna­czo­nym wy­łącz­nie dla niego miej­scu, jed­nym z osiem­na­stu miejsc par­kin­go­wych w tej bra­mie, uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie pro­ble­mów, ja­kie mu to­wa­rzy­szyły, gdy się tu świeżo wpro­wa­dził.

Po odej­ściu z po­li­cji mu­siał też opu­ścić służ­bowe miesz­ka­nie, a Za­rząd Go­spo­darki Ko­mu­nal­nej przy­dzie­lił mu wła­śnie ten lo­kal. Zło­śli­wie, bo nikt nie chciał tu za­miesz­kać. Pew­nie ma­czał w tym palce ów­cze­sny ko­men­dant, po­nie­waż nie roz­sta­wali się w przy­jaźni. Tym­cza­sem Ko­wa­lik zde­cy­do­wał się tę ofertę przy­jąć. Miesz­ka­nie było na dru­gim pię­trze, środ­kowe i w za­ska­ku­jąco do­brym sta­nie. Co prawda okna obu po­ko­jów wy­cho­dziły na ru­chliwą ulicę Sta­lową, ale wy­miana okien na szczel­niej­sze znacz­nie po­mo­gła. Przez okno od kuchni wi­dać było po­dwórko; okienko miała także ła­zienka.

Na scho­dach odra­pa­nej klatki scho­do­wej ze śla­dami pięk­nej przed­wo­jen­nej te­ra­koty przy­po­mniał so­bie, jak wcho­dził tędy pierw­szy raz i na każ­dym pię­trze spo­ty­kał wro­gie spoj­rze­nia miesz­kań­ców. W końcu, po do­brym ty­go­dniu po­sta­no­wił od­wie­dzić w wię­zie­niu szefa pra­skich za­bi­ja­ków, który od­sia­dy­wał długi wy­rok, lecz za­wdzię­czał Ko­wa­li­kowi to, że w ogóle jesz­cze żyje. Do­piero wtedy sy­tu­acja w ka­mie­nicy ule­gła zmia­nie. In­for­ma­cja zza wię­zien­nego muru, że Ko­wa­lik jest w po­rządku, do­tarła na Pragę szybko i do­ko­nała cu­dów. Za­częto z nim roz­ma­wiać i na­wet świa­tło w jego miesz­ka­niu „się od­na­la­zło”, choć przed­tem ża­den elek­tryk nie po­tra­fił zna­leźć usterki w in­sta­la­cji. A po­tem po­szło już ła­two, bo de­tek­tyw, uro­dzony i wy­cho­wany w po­dob­nej dziel­nicy, wie­dział, jak z ludźmi roz­ma­wiać, i szybko prze­ko­nał współ­lo­ka­to­rów, że nie­które za­sady obo­wią­zu­jące w po­li­cji odło­żył na półkę wraz z odej­ściem ze służby.

Kiedy już miał tro­chę in­for­ma­cji, czym się trud­nią jego są­sie­dzi, to wła­śnie on pod­rzu­cił po­mysł, aby po­za­mie­niać w bra­mie ta­bliczki z nu­me­rami bu­dyn­ków, prze­su­wa­jąc je o dwa. W ten spo­sób tam, gdzie kie­dyś było „G”, te­raz znaj­do­wało się „E”, a „G” we­szło na miej­sce „B”, i tak do­okoła po­dwórka. Po­tem jesz­cze po­dobną ro­szadę zro­biono z nu­me­rami lo­kali, i już wszystko było go­towe. Wszy­scy prze­cież do­sko­nale wie­dzieli, gdzie kto mieszka, a li­sto­nosz całą ko­re­spon­den­cję i tak od­da­wał czujce w bra­mie.

Kiedy jed­nak pod ten ad­res przy­jeż­dżała po­li­cja, skar­bówka czy ko­mor­nicy, miesz­kańcy ostrze­żeni przez czujkę spo­koj­nie ukry­wali wszystko, co nie­le­galne, z roz­ba­wie­niem ob­ser­wu­jąc po­li­cjan­tów mio­ta­ją­cych się po klat­kach scho­do­wych w po­szu­ki­wa­niu wła­ści­wego miesz­ka­nia.

No cóż, kiedy Ko­wa­lik pra­co­wał w po­li­cji, jemu też nikt pracy nie uła­twiał. Z taką my­ślą wszedł do swo­jego miesz­ka­nia i uru­cho­mił kom­pu­ter, pla­nu­jąc po­szu­kać cze­goś wię­cej o fir­mie Ka­ta­rzyny Rost­kow­skiej.

W In­ter­ne­cie zna­lazł nie­wiele. Ty­powe ogólne in­for­ma­cje o fir­mie i tyle. Po­sta­no­wił więc obej­rzeć so­bie wszystko na miej­scu, tak jak zwykł to ro­bić przy po­waż­niej­szych spra­wach. Wy­bie­rze się tam na­stęp­nego dnia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki