Wirus - Dariusz Bugalski - ebook + audiobook + książka

Wirus ebook

Bugalski Dariusz

0,0

Opis

Posłuchaj wieczoru autorskiego Dariusza Bugalskiego w studiu im. Agnieszki Osieckiej - Klub TrójkiWywiad w Trójce:

To opowieść jak z bajki albo jak z "Imagine": Polskę ogarnia epidemia miłości... Wyobraźcie sobie kraj mlekiem i miodem płynący, drugą Japonię i Szwajcarię w jednym. Kraj czterdziestu milionów zadowolonych obywateli, kraj raj w centrum sytej i spokojnej Europy. To Polska. Dziennikarz, król telewizji, o niebiańskim głosie, który hipnotyzuje kobiety i niemal dosłownie pozbawia je ubrania, a dosłownie tchu i wolnej woli. Jego cień, producent telewizyjny opętany wizją programu, który zmieni oblicze ziemi, niekoniecznie tylko tej. Światowej sławy szwedzka architektka polskiego pochodzenia, przybywająca do Warszawy, by zrealizować specjalne życzenie prezydenta... Dopadnie ich Wirus. Epidemia miłości wybuchnie gwałtownie i... Zniknie?

"Epidemie są w istocie sprawą zwyczajną. Kiedy wybuchają, ludzie powiadają: To nie potrwa długo, to zbyt głupie. Ale to nie przeszkadza im trwać".

Albert Camus, "Dżuma"

"Gdyby wydarzenia w Polsce potoczyły się inaczej, czy zaatakowałby nas Wirus wszechmiłości? Dariusz Bugalski proponuje rodakom dziwną terapię -- czułą i zgryźliwą. Tę książkę czytałem, śmiejąc się, wzruszając i zgrzytając zębami!"

Jerzy Sosnowski

"To nie jest rzecz dla leniwego czytelnika. Na pierwszy rzut oka political fiction, ale też moralitet, pełna ironii analiza ludzkich słabości, kpina z poradników. Nade wszystko jednak - gorzka refleksja nad "epidemiami" w życiu społecznym - nad ich źródłami oraz ludzką podatnością na manipulację".

Prof. Wiesław Łukaszewski

"Książka Dariusza Bugalskiego jest przypowieścią, która zjawia się na rozstajach dróg, na skrzyżowaniu pomiędzy starą baśnią a nowym mitem, archaicznym patosem i językiem proroctwa a ironicznym dystansem, który nakazuje wziąć wszystko w cudzysłów. To rozdroże szczególne, pełne złudzeń oraz dawnych i nowych widm. Wymaga ono, jak cała nasza "postsekularna" epoka, czułej, subtelnej, lecz i bezpardonowej diagnozy, którą w tej książce na szczęście dostajemy".

Prof. Zbigniew Mikołejko

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dariusz Bugalski

Wirus

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Opieka redakcyjna: Ewelina Burska

Redakcja: Monika Stachura

Projekt okładki: Ewa Prażmowska-Bekiersz

Zdjęcia na okładce: Wojciech Prażmowski

Korekta: MT Media

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

ISBN: 978-83-283-2628-6

Copyright © Dariusz Bugalski 2016

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

1.

Włączyli telewizor.

Błyszczał. Miał srebrne włosy i garnitur z szarej wełny, jakich się dziś nie nosi, na szyi szal Burberry. Jego zmarszczki i worki pod oczami zrobione były z neurastenii, która bierze kobiety, choć przecież widzą i błyszczkę, i haczyk.

Drugi miał głowę jak archaiczna rzeźba z Cyklad. Na głowie… Papiloty? Ten łysy miał na głowie papiloty! Oczy zamknął tak mocno, jakby mu je ktoś wyciął w skórze twarzy żyletką.

Fale garnituru i fryzury opadły. Ze Srebrzystego pozostał sam Głos. Posłuchaj, ten Głos mówi tylko do mnie:

— …medium.

Z każdego gestu jego wysokości bił niewysłowiony majestat. Otworzył grubą teczkę z papierami i pokazał je kamerze:

— Oto listy, z całej Polski. A tu są podziękowania od policji za wskazówki, które doprowadziły do odnalezienia zaginionych.

Łysy coś mamrotał po swojemu. Pod zamkniętymi powiekami jego gałki oczne poruszały się jak otoczaki po morskim dnie.

— Mistrz pogrążył się w falachtheta— poinformował Głos.

I prawił:

— Zadajmy sobie teraz pytanie: co by było, gdyby… gdybyśmy…

Podszedł do publiczności i przystanął przed ładną młodą blondynką. Popatrzył jej w oczy. Zaczerwieniła się. Tak, był przystojny. Tak, był sławny. Tak, Głos mówił tylko do niej:

— Gdybyśmy…

Wszystkim się zdawało, że Głos wciąż gra jeszcze. Kobieta płonęła, a on odwrócił się do kamery, która zrobiła najazd na jego twarz.

— Gdybyśmy… Tak, mówię do pani, do pani, do pani… I zostawiam panie z tą myślą… Zostawiam panie ze mną sam na sam.

Nie mogli się wygrzebać z wełny, ze zmarszczek, z papilotów i Głosu. Aż wreszcie Joanna wybuchła śmiechem. Płonęła jak ta blondynka na ekranie.

— Nie bądź głupi, José! O ile to możliwe.

Joanna zastyga. Tak to już z nią jest. José ściska się serce. Ale czy mógł coś na to poradzić? Joanna to numerologiczna czwórka: rygor, dyscyplina, stanowczość, ambicja.

I wierność?

Wystarczyło jednak, by wypowiedziała moje imię (przeciągała „u” i zmiękczała je):

— Ale z ciebie Ziüüüütek!

Przytuliła się do niego, ale ręką szukała pilota… No cóż: najważniejsze, że Joasza jest szczęśliwa. Poza tym sam był bardzo ciekaw, co będzie dalej.

Dalej było dużo reklam. „Dużo to furą wiozą” — tak mówił ojciec, gdy Joasia narzekała na płatki owsiane. Rzadko się ojcu zdarzało, tu się jednak mylił: furą? Tato, chyba rurociągiem płynęły do studia telewizyjnego artykuły pierwszej potrzeby. Były to: jogurty, chrupki z boczkiem, czipsy, snacki i snikersy. Bardzo niezdrowe, córeczko, między nami mówiąc. Nie to, co rzepa, tran i szpinak.

O dziwy nad dziwami! Studio nie zamieniło się w zalew z jogurtu waniliowego z topielicami blond. Owinięci w wodorosty siedzieli tam nadal i zdrowi byli (po chrupkach i jogurcie? To trzeba mieć żołądek!) Srebroń i Cyklada. Drugi mamrotał, pierwszy znowu sobie upatrzył jakąś blondyneczkę i tako rzecze on:

— Pojedli sobie państwo i sobie popili. Czas na co? Pani się tak ślicznie rumieni…

Luby zostawił blondyneczkę rozmarzoną na kanapie w porozpinanej sukni. Miała piękny, nieduży biust.

— Nie, to później. Teraz, proszę państwa, czas na… Proroctwa.

Szept jasnowidza wylewał się przez szpary zaciśniętych ust jak woda, która przełamała wały przeciwpowodziowe:

— Posłuchajte, chreśtianyny, kto majet ucha! Nechaj sia prybłażaje, Prawdu Bożoju słucha[1][*].Oto prawdziwe proroctwo moje wam objawiam, otrzymane w zachwyceniu Ducha. Módlcie się! Widzę wielkie cienie, jak chmury nad przepaściami. Runą na ziemię czarne orły dwugłowe i inne potwory. Zniknie królestwo nieprawości, pełne wszetecznictwa ludzkiego, ale blizny się nie zagoją, póki oko prawdy nie zobaczy, a rozum się jej nie nauczy. Żeby tak się stało, trzeba łożyć na szkoły i profesorów.

Popatrzyli na siebie. Szkolnictwo, tak. Oboje mieli na to, jak to się mówi, wewnętrzną zgodę.

— Gminną pieśnią przez wieszczów przyrzeczone, pracą wykute, zalśni gwiazdą i nadzieją. I choć czarne orły i kruki opadły, to zło całkiem nie zginie. Nikt bowiem nikomu tego nie obiecywał.

Święta prawda, nikt nie obiecywał! — ze zrozumieniem pokiwali głowami.

— Podniesie się hydra niezgody, a nie będzie takiej Mocy, by ją zetrzeć, aby dopełniło się Słowo Pańskie. I staną się wielkie kłótnie. Fałszywi prorocy śpiewać będą przez chmury i na ziemi, a ich głos mdły i nieskładny wszędzie słychać. Wtedy Anioł się pojawi w kolorze jutrzenki złocistej, wielce urodziwy, z głową w gwiazdach. Rozłożywszy skrzydła, poleci i z hydrą bój stoczy. I tysiąc kobiet brzemiennych zapatrzy się w niego. I wielka radość w domach będzie. Hetmanom bielmo z oczu spadnie. Wielkie wojsko poprowadzą na bezkrwawą bitwę, a hydra niezgody przelęknie się. Kogut zapieje, orzeł zbudzi się, a lew zaryczy, buldog zaszczeka, zające podniosą się, woły chyżo pociągną, żółwie się wylegną. Hydra juchą rzygnie, szakal zdechnie, małpy uciekną, osły się skryją. Jednogłów wodę przepłynie. Rzekę białą widzę, z której dzikie dzieci piją i stają się sytymi.

Rzekę białą pokazywali w reklamach. Ale dzieci? Żeby zaraz dzikie? Najwyżej źle wychowane: wyrywały mamie z ręki torebkę z czipsami.

— I kobiety widzę, że odziane bogato.

Zgadza się.

— A mężczyźni znojnie chleb pieką.

To się, niestety, rzadko dzisiaj zdarza.

— I radość powoli się staje.

I zamilkł. Widać szło ku dobremu.

Srebrzysty podjął wątek. Miał zamknięte oczy, lecz mówił, jakby z książki czytał. Ruszył z kopyta pełnym Głosem.

— Nastaną nowe rządy i szczęśliwość trwać będzie przez wiele lat. Wielkie zajdą rzeczy i mówiłbym o nich, ale boję się, aby Dniepr nie wystąpił ze swoich łożysk.

W studiu panowała grobowa cisza.

— Przepraszam państwa — wyrzekł. — Tak jakoś samo mi się…

Kolejny blok reklamowy poświęcono menu obiadowemu: kostki rosołowe z drobiu i sos błyskawiczny. Kogut piał, jednogłów wyskakiwał z rzeki, otrząsał się z wody, machał ogonem i szczekał. Był to golden retriever (chwała Bogu, pitbulle wymierają jak hydry). Mądry Starzec błogosławił dzikie dzieci i ucztowali zasię radośnie pospołu. Kobiety odziane bogato stawały się syte. Mężczyźni jednak znikli: czyżby znojnie chleb piekli? A w reklamach znój nie najlepiej wypada. Brakowało również zajęcy, żółwi, kruków, orłów, a przede wszystkim anioła. Może pojawią się w następnym bloku reklamowym? Byle tylko nie pitbull, nie hydra i, broń Boże, jej jucha! Szakal też niekoniecznie. Małpa i osioł ewentualnie mogą być, czemu nie.

Joanna i José poczuli się ociężali, jakby przejedzeni. Wreszcie Joanna powiedziała:

— Słyszałam, że ten program ma w Polsce najwyższą oglądalność.

Nie zrozumiał: powiedziała przecież po polsku. Dawno jej się to nie zdarzyło.

„Lej mnie wciąga” — pomyślała.

— Jag har hört att det programmet har bästa tittarsiffrorna i Polen.

Zbytek łaski. Po szwedzku rozumiał niewiele więcej.

— I’ve been said the show has the highest ratings on the Polish TV.

***

No to się znowu zaczęło: polska zadyma.

Kiedy był ten pierwszy raz? Kiedy ją wessało i zasypało śniegiem równo z głową? Zawiało ślady. Stoisz na polu, na ruchomych śniegach, i nie wiesz, w którą stronę się obrócić. Tak się jednak jakoś zawsze dzieje, że idziesz właśnie w tę, z której przyszłaś. Pod śniegiem odnajdujesz przymarznięte ślady tej siebie, której już niby nie pamiętasz.

Do domu.

Była zima, na śniegu zamarzła krew. Wtedy przyszedł ten nowy, ostrzyżony na jeża miły siwy pan w wełnianym garniturze, i zawołał wielkim głosem „Pomożecie?” — „Pomożemy”. Rodzina mamy się obraziła (albo to i pierwszy raz?) i próbowała mamę buntować. Przecież oni strzelali do ludzi! Ale, Słoneczko, jak tam będą sami fanatycy i swołocz, to dokąd nas to doprowadzi? I tato się zapisał. Młody inżynier, naukowiec z rozpoczętym doktoratem, był łakomym kąskiem. Wkrótce wyjechaliśmy. Jak się wtedy mówiło, na placówkę. Daleko, za morze. Zarobimy prawdziwe pieniądze, prawdziwe złote korony i jeszcze się tam lepiej Polsce przydamy, mówił tata, zaraz po doktoracie. Temu siwemu w wełnie, bo tamtemu poprzedniemu, łysemu, który miał takie usta, jakby ktoś mu je w twarzy żyletką wykroił, byliśmy na nic. No bo po co na nas tak okropnie wrzeszczał?

Lalka, Kazimierz i Joanna wylądowali w nowym świecie i zaczęli tam stawiać swoje nowe ślady. Joanna szybko przestała się mieścić w swoich starych śladach, w swoich starych butach, podkolanówkach, warkoczykach, piegach, strupach na łokciach. Wszystko miała teraz nowe, ładne, kolorowe. Joasiu, witaj w Szwecji!Välkomna i Sverige!Jej było łatwo, rodzice mieli gorzej. Najgorzej matka, ciekawe. Teraz też trudno się z nią rozmawia. Zawsze była trochę Laluńcia-Wariatuńcia, a teraz to już zupełnie i naprawdę. Bardzo mi jej żal. Bardzo mi cię żal, mamusiu.

***

Srebrne Runo popatrzył przez kamerę w oczy milionom kobiet omdlewających przed telewizorami i zaszeptał im Głosem w uszko:

— Proszę państwa, proszę pań! Mistrz mediumizmu jest z nami po to, by nam powiedzieć,what if, co by było, gdyby… Gdybym… Gdybyś… Gdybyśmy… Zdarzyć się mogło. Zdarzyć się musiało? Przepraszam przypadek, że nazywam go koniecznością. Przepraszam konieczność, jeśli jednak się mylę.

Co by było, gdybyśmy wybrali tę drugą drogę?

Two roads diverged in a wood, and I —

I took the one less traveled by,

And that has made all the difference.

„Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano dwie drogi —

pojechałem tą mniej uczęszczaną.

Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem”.

A właściwie wybrałam. W każdym razie tak to Barańczak przekłada[2]…

Program Jana Króla był popularniejszy odM jak miłość.

Z wierszami po angielsku? Z takim tytułem? Prezes do dziś nie może w to uwierzyć. A jednak: niemożliwe, ale prawdziwe.

Syrenowi zdarzały się gorsze rzeczy niż rozłożenie programu z jasnowidzem. Często go ponosiło: Burberry z Somosierry.

Walczył ze sobą. Kamera na wszelki wypadek pokazywała publiczność. Udało się.

— Nie jestem tu po to, by opowiadać o sobie. — Upatrzył sobie na widowni szykowną balzakowską brunetkę. — Nie jestem tu po to, by mówić nawet o… pani… Jestem tutaj po to, żeby opowiedzieć państwu o kobiecie najważniejszej dla nas wszystkich. Jestem tu…

Jego liryczny bas-baryton schodził jeszcze głębiej, zapuszczał się w niedostępne nikomu innemu jaskinie kobiecych serc. Joanna poczuła, że ten głos po nią… sięga. Poczuła to samo co wtedy, gdy tańczyła przytulona do kolegi z klasy na zabawie szkolnej po skończonej podstawówce. Przyciskał ją do siebie, czuła jego erekcję, ale nie protestowała, bo w objęciach trzymał ją nie on. W objęciach trzymał ją głos Leonarda Cohena, który się z nią żegnał, szepcząc:So long, Marianne, bo wybrał drogę mniej uczęszczaną.

Srebrzysty też się z nią żegnał, ale — ciekawe — ona nie miała o to do niego cienia żalu. Żegnaj się ze mną, proszę, opuszczaj mnie, niech mi się zdarzy to, co się zdarzyć musiało. Obejmij mnie swoim Głosem.

— Jestem tu — Głos żegnał się z nimi wszystkimi — bo chcę opowiedzieć o kobiecie dla nas wszystkich najważniejszej…

Zamilkł, by widzowie mieli zaszczyt milczeć jego Głosem.

…O Polsce…

— Mistrz się skoncentrował? — Ten kiwnął głową. — I za chwilę powie nam, co widzi. A my, dzięki technologii, którą dysponuje nasza stacja… jedynie nasza stacja… to… ujrzymy. Więcej: dzięki technologii, którą dysponuje nasza stacja, jedynie nasza stacja.

Słowo „ujrzymy” nabrało w Jego ustach wymowy biblijnej.

— Te oto elektrody komunikują się z mózgiem. Sekret polega na translacji mózgowych faltheta, które wytwarzane są podczas stanów medytacji oraz prekognicji, na impulsy elektromagnetyczne. Skomplikowana aparatura znajdująca się w reżyserce — kamera zrobiła odjazd, zobaczyliśmy przyczajone przed monitorami cienie — umożliwi nam to, byśmy ujrzeli prekognicje naszego dzisiejszego gościa. Podkreślam: ujrzeli. Na własne oczy.

Prezes oglądał każdy program, odpalając jednego papierosa od drugiego. No przecież przez niego to ja nigdy nie rzucę…

No i znowu!

Głos właśnie rozwijał skrzydła, by wzlecieć nad wodami…

Ale udało się, jednak się powstrzymał.

— Ujrzymy zatem, co by się stało, gdybyśmy pięć lat temu głosowali inaczej.Księga Abdiasza, 1, 2 – 4[3]: „Oto pomniejszyłem cię wśród narodów, bardzo jesteś wzgardzony.

A pycha twego serca zwiodła ciebie, który mówisz w swym sercu: Któż mnie strąci na ziemię? Choćbyś się wzniósł jak orzeł i choćbyś nawet między gwiazdami założył swoje gniazdo, stamtąd Ja strącę ciebie — wyrocznia Pana”.

Było o krok o katastrofy, ale rozpoczęła się oto, chwała Bogu, probabilistyczna prekognicja.

Sprawiła to Aparatura:

— Słyszę… Szum, gwizd…

Kamera zrobiła najazd. Cały ekran zajmowała skupiona twarz jasnowidza. Po policzkach ściekały mu krople, pewnie potu.

— Obok mnie siedzi starsza pani.

Kamera zatrzymała się na jego ustach i nie mogła się od nich oderwać. Spijaliśmy z nich słowo po słowie. Realizator czekał, aż spadnie wielka kropla, która zwisała z górnej, nieco wysuniętej wargi medium jak sopel z dachu podczas odwilży.

— Czyta gazetę. Widzę datę: dziesiątego kwietnia dwa tysiące dziesiątego roku.

Cienie w reżyserce się zakołysały. Sprawdzano: 10 kwietnia 2010?

Nic wielkiego. W zamieszkach zginęło 25 protestujących. Ale to w Tajlandii. Lawina, śmigłowiec, dziesięciu niemieckich turystów. Ale to na Kamczatce…

Dawać reklamy? Nie: kropla opadła. Z ekranów telewizorów w milionach polskich domów spadła jak z szafotu głowa jasnowidza i potoczyła się w niebyt. Zobaczyliśmy śnieg. 1280 × 720 pikseli śniegu sypało się z ekranu, który zaczynał się powoli przecierać. Przejaśniło się na tyle, byśmy — niewyraźnie, bo niewyraźnie — zobaczyli…

Falethetazaczynały się uspokajać. Siedzieliśmy sobie przed telewizorami w naszych wygodnych fotelach, w naszych wygodnych i spokojnych czasach.

— Smoleńsk?… Siewiernyj? — wybełkotało medium.

Spod wodorostów elektrod spływały ciężkie krople potu.

[*] Źródła cytatów znajdują się w przypisach na końcu książki.

2.

— Jak się nazywa prezydent?

— Ma tatuaże.

— A nazwisko?

— Nie, raczej sobie nie przypominam tak naprawdę.

— A tatuaże?

— No co pan: „Polska Walcząca” na klacie, „HATE” na palcach lewej ręki, na prawej ma „LOVE”.

(Gdy splata dłonie, w telewizji świetnie widać, jak Miłość zwycięża Nienawiść).

Kobieta wzrusza ramionami i uśmiecha się ujmująco do kamery.

Wysoki, przystojny, sympatyczny, trzy języki, MBA i konto; charyzma, typ gwiazdorski. Trzecia żona? Nie, pierwsza: ślub kościelny. I dwójka dzieci. Patriotyzm tak, narodowość tak, ale bez przesady.

I było po wyborach. Nazwisko prezydenta zna trzydzieści procent Polaków: żyjemy w drugiej Szwajcarii. Tam też nie wiedzą, jak się prezydent nazywa. Nasz dostał siedemdziesiąt procent przy frekwencji sześćdziesiąt pięć.

Telewizja transmituje, On przemawia:

— Panie Marszałku, Wysoka Izbo! Wielka Koalicja, rząd zgody narodowej. Bez nich nigdy nie skolonizujemy przyszłości!

Jak on uwielbiał tebon moty! Miał je pięknie wyćwiczone, a promienny uśmiech sam z siebie. Działały zawsze. Nie zadziałałaby jednak, gdyby nie ogłosił na swoim blogu „Dnia V”, a na piersiach nie wytatuował sobie znaku Polski Walczącej. Pierwszego sierpnia, minutę po siedemnastej, opublikował w internecie projekt ustawyCzysty parlament(radykalne zmniejszenie liczby posłów, likwidacja list partyjnych). Fani zbierali podpisy: cztery miliony. „Byliście jak wróble. Jesteście jak orły” — napisał na Twitterze. Wiecowano jak Polska długa i szeroka. Na stadiony przychodziło po pięćdziesiąt tysięcy ludzi. „Na barykady! Politykę trzeba uprawiać w supermarkecie, w szkole, w pracy!” — krzyczał Prezydent i promiennie się uśmiechał, a ludzie zapalali znicze i wiwatowali.

Jakoś się poukładało.

„Tak! Tak! Tak! — Zgoda! Zgoda! Zgoda! — A Bóg wtedy rękę poda — Jeszcze Polska nie zginęła — Ku chwale Ojczyzny — Los Ojczyzny jest nam bowiem najdroższy” — wykrzyknęli Ci i Tamci.

Listopad, niebezpieczny dotąd miesiąc dla Polaków, okazał się łagodny jak baranek. Unosiły się wprawdzie nad nimi głosy Cich i Tamcich. Ale nie były to nawet okrzyki, tylko westchnienia. Rada Języka Polskiego zasugerowała bowiem Cim i Tamcim, by zechcieli łaskawie unikać wulgaryzmów, próbując je w miarę możliwości zastępować staropolskimi: „wara”, „fora” i „precz”. Byle tylko nie „won”, słowo to pochodzi bowiem z obcego kręgu kulturowego. O niebo lepszy będzie wykrzyknik „basta” wyciosany z naszego, śródziemnomorskiego pnia. Te światłe rady zostały z uwagą wysłuchane i z życzliwością przyjęte. Nawet dyzastralne „biada” i „rety” zastąpiono teofanicznymi „przebóg” i „dalibóg”.

Ci i Tamci zaprosili media na konferencję prasową i wzlecieli w światło kamer jako ptacy, jak husaria pionowego startu i lądowania.

Wylądowali bezpiecznie. Stanęło na tym, że Ci byli w MSW i służbach, Tamci w MSZ-ecie i finansach. W telewizji byli i Tamci, i Ci: solidarnie. Wyprowadzali w kajdankach. Na konferencjach prasowych pokazywali materiały operacyjne z zakupów kontrolowanych. Ludziom się to nawet dosyć podobało.

3.

Czasem mi się śni, jak zmarł papież. A tobie?

Rozmarzały w nas słowa, które tkwiły w nas dotąd jak sople. Przelatywał przez nas prąd, jakby ktoś włączył nas w sieć, włączył w nas radio. Słuchaliśmy niesłychanej muzyki do niezrozumiałego libretta zapisanego w nieznanym języku, choć to były normalne, polskie, ludzkie słowa. Te zamarzłe słowa roztapiały się w cieple i szemrały jak wypływający na powierzchnię wiosenny strumień. Słuchaliśmy siebie, słuchaliśmy swoich własnych głosów i oglądaliśmy je ze zdumieniem, jakbyśmy patrzyli na cudowne oddziaływanie proszku do prania na pobrudzone koszule. Wyciągaliśmy je z bębna automatycznej pralki świeże i czyste.

W radiu wzruszeni ludzie mówili: „Poczułem się jak szybowiec wyciągnięty na dużą wysokość, odpięty od samolotu, który go wyciągnął. Nie mogę zmarnować tej wysokości”.

Słowa deszcz zmyje i opadną na dno rzeki. Znowu mieści się w korycie. Płynie leniwie, niewidzialną siecią ciągnie wodę ciężką od mułu.

Pewnie inaczej się nie da. Tyle się po prostu w człowieku nie mieści.

Po porannej kąpieli dochodziła do nas z zaparowanego lustra nasza twarz. Znowu widzieliśmy zmarszczki po smutku i złości, siwiznę po życiu, „podwójny podbródek po jakimś żarłoku (a cała moja dusza wzdycha do ascezy). Czoło niezbyt wysokie, więc i myśli mało — kobiety, złoto, ziemia…”[4].

Co nam zostało po tej powodzi? Uprzątaliśmy błoto, suszyliśmy to, co się jeszcze dało uratować, a resztę gratów wyrzucaliśmy przed dom. Niech je zabiorą na wysypisko albo spalą, żeby się coś nie zalęgło.

Co to było? Pytaliśmy siebie po tygodniu, po miesiącu. Było-nie było. Nieważne. Każdy ma w końcu swoje sprawy.

Jednak pozostała tęsknota. Właściwie za czym? Za światłami na ulicach? Tyle ich przecież: reklamy, neony. Nie do wypalenia, nie tak jak te puste szklane lampki. Za słowami? Tyle ich, tego hałasu.

Przeczytałam w gazecie wiersz. Zupełny przypadek, dawno nie czytałam wierszy, ostatnio chyba dzieciom do snu. Bardzo mi tego brakuje. Może poczytamy sobie czasem, co ty na to? Wiersze? Jak przychodzę z pracy, tobym raczej pooglądał telewizję. Ale to było bardzo piękne… Nie śmiej się tylko… Aż mi się płakać zachciało… No, daj spokój. Głodny jestem, zjadłbym coś ciepłego. Odwróciła się i sięgnęła po talerz, a on pomyślał o niej z czułością, choć był zmęczony, bo już nie te siły. „Zachciało”… Płakałaś. Wiem, jaka jesteś. Objął ją, a ona nalewała mu zupę.

Dużo, dużo później, kiedy jej już nie było, on przeglądał stare gazety i magazyny. Ale się nazbierało! Ona też tak robiła, zanim je wyniosła na śmietnik. Przeczytał zakreślony mazakiem tekst:

„Idź słowo do słowa.

Do swojego.

Sen w sen idź,

a piękne do pięknego”[5].

Nie wiedzieć czemu rozpłakał się. Dobrze, że tego nie widzi.

Co zostało po powodzi? Ślad wezbranej rzeki na ścianie budynku: „Tu doszłam”. Mogliśmy dotknąć jej śladów w pamięci i poczuć: „Tu byłam, tu byłem”. Na ścianach domów powódź pozostawia ślady mułu. Ten hieroglif w każdym języku świata znaczy to samo: nie. Tego roku, tej wiosny, ta powódź naniosła ludziom w pamięć inny hieroglif. Oznaczał: tak.

O, roku ów!

Jedną tylko taką wiosnę miałem w życiu. Przez tydzień atakowała nas epidemia miłości. Nie wynaleziono na nią szczepionki, odeszła sama. Z ulic znikły światła, z radia głosy, drzewa się zazieleniły, pożółkły, poczerwieniały, zbrązowiały, liście opadły. A potem jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz. Wiosna, lato, jesień, zima. Wiosna, lato, jesień, zima. Zmarszczki robiły się coraz smutniejsze. Ktoś nam zamknie oczy, odbierze głos. Wiosna, lato, jesień, zima, wiosna, lato, jesi…

— Te słowa, to światło, ten kraj to była nasza Najjaśniejsza — mówił Najwyższy. Miał łzy w oczach. Tak to w każdym razie wyglądało w telewizji.

Epidemia zniknęła tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła. Czy wirus był wystarczająco silny, że wszedł w ekosystem, zalągł się w nim i zimuje, czekając na lepsze czasy? Nie wiadomo. Na razie trzeba było coś zrobić z tym, co nam pozostawił: lampkami bez światła, niepotrzebnymi nikomu łzami rozmazanymi na twarzy, wstydliwymi teraz słowami. Trzeba było to wszystko pochować, pościerać, posprzątać. Z lampek miał być chyba jakiś pomnik. Ale czyj? Ale czego? Jeszcze miesiąc temu to było oczywiste. A teraz? Wywieziono więc lampki na śmietnik. Miejmy nadzieję, że zrobiono im recykling i reinkarnują się jako szklanki, butelki albo kieliszki. Właściwie czemu nie? Wszystko jest dla ludzi. Łzy muszą poczekać na następną okazję.

A słowa? Z nimi było najprościej. Same się porozpadały. Nie mieściły się w tym nowym-starym świecie, były za duże, nieustawne i zbyt delikatne. Przy każdej próbie przesunięcia ich na nowe miejsce, zastawienia parawanem, wyniesienia do piwnicy albo do szopy coś im odpadało: przyrostek, przedrostek, głoska, fonem albo litera. Każdy ciągnął je w swoją stronę. Wyrządzaliśmy im krzywdę, krzywdziliśmy również siebie. Słowa potrafią bardzo okaleczyć, zwłaszcza te okaleczone. Zwłaszcza te wielkie, na przykład „Ojczyzna”. A najłatwiej pokiereszować miłość. Choć ona akurat miała szczęście. Oderwało się od niej niewiele, tylko „-ść”. Była „miłość”, jest „miło”. I tak zupełnie nieźle.

4.

Jest zupełnie nieźle. I po co bić pianę?

Biskupi, artyści i naukowcy (w tym ten nowy noblista: chemia, czyste technologie węglowe, czyli nasza wymarzona nokia), pisarze wołają wielkim głosem, że „nie udźwignęliśmy daru wolności”. Nazwisko prezydenta zna trzydzieści procent Polaków? I bardzo dobrze. I o co to całe halo w telewizji?

Kiedy się okazało, że premier nie zna słów hymnu (nie mówiąc już o melodii), Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zaapelowała do mediów o programy edukacyjne, w których uczyliby go celebryci. Ale czy ktoś by to oglądał? Zresztą hymn leci w radiu i w telewizji bardzo często. Fakt, urywa się jak hejnał mariacki, no ale czas antenowy kosztuje. Nasi wygrywają coraz częściej i z hymnu zrobił się dżingiel między złotymi medalami. Nasze złote dziewczyny, nasi chłopcy złoci stoją na podiach i ani mru-mru, nawet ustami nie ruszają dla przyzwoitości. Jeden z nich, czarno-złoty zwycięzca mistrzostw świata w biegu na dziesięć kilometrów, bardzo skądinąd sympatyczny Gustavo Conrad, wygadał się nawet, że nie robi tego po prostu dlatego, że „nie zna tej piosenki”. A potem błyskając zębami, których szczęśliwie nie połamał sobie na tym zdaniu, powiedział, że nie zna polskiego. Nic dziwnego: coraz więcej Nowych Naszych pochodziło z dotąd bardzo obcych krajów. Polska stała się atrakcyjnym krajem docelowym. Pracy w bród, wzrost gospodarczy rok w rok pięć procent, wspaniałe jedzenie, ocieplający się klimat…

Listopad. Zaraz wybory. Na razie nikt się tym nie przejmuje. Ten… no… ten… Najwyższy znów na luzie wygra w pierwszej turze.

Po pracowitym dniu pogodni, zamożni Polacy, do czysta wymyci, wieszają w szafach swą wytworną konfekcję, darząc się wzajem uśmiechem. Już czas na sen.

Ludzie z marmuru i z żelaza ustąpili miejsca ludziom z krwi i kości, tak samo jak wszędzie. Grzeszymy tyle samo, tak samo jak wszędzie wymieniamy się mężami, żonami i kochankami. Krew nie woda.

Za to zero biurokracji. „Wracajcie! Tu nie ma układu, tu jest poukładane!” — powiedział Prezydent w telewizyjnym orędziu noworocznym. Posłuchali. Wracają z pieniędzmi z Londynu i Dublina i zakładając biznesy, wzdychają z ulgą, że to nie propaganda. Gładko im idzie. A jak się dorobią, ufundują szpitale i muzea swojego imienia.

Prawie dla wszystkich wystarczy tu miejsca.

Oto jeden z tych, dla których nie wystarczyło. Idzie ulicą, niesie go nasz wspólny świeżo położony gładki chodnik. Niesie reklamówkę pełną cymesów, które wygrzebał z naszego wspólnego śmietnika. Reklamówka nosi wielki napisThank you. Ależ nie ma za co!

Być może jest to Hubert H., bezdomny. Pewnego dnia policja legitymowała go siedem razy. Kto by się nie zdenerwował! A że przy tym podpity był trochę, to ich nazwał prezydenckimi kmiotami. Skuli go i odwieźli do izby wytrzeźwień. Postawiono mu zarzuty o znieważenie prezydenta. Zniknął. Szukali go przez kilka miesięcy. Być może dlatego, że Hubert H., jako bezdomny, nie miał adresu? Prokurator zażądał niewiele: trzech miesięcy w zawieszeniu na dwa lata, bo wziął pod uwagę opinię z noclegowni, że skazany „z zaangażowaniem pomaga swoim kolegom w bezdomności”. Hubert H. w ostatnim słowie powiedział, że nie zamierzał nikogo obrazić. A potem zwrócił się do dziennikarzy:

— Niedługo o mnie zapomnicie. Jest nas, bezdomnych, dwieście tysięcy. Zapytuję was wszystkich, czy dobrze się wam z nami żyje?

Listopad. Cieplutko. Za chwilę wybory. Na razie nikt się tym nie przejmuje. Damy radę.

5.

Zatrzymywali się przed wystawami i zamawiali. Zabawki, słodycze — to Joanna, mama — torebki, ojciec — zegarki i narzędzia. W Szwecji było co zamawiać.

Od czasu do czasu rodzice robili tajemnicze miny. Joanna wiedziała, co będzie dalej: każą jej zasłonić oczy i liczyć od stu do jednego, a sami wejdą do sklepu. Próbowała nie podglądać i nie oszukiwać, choć liczyła najszybciej jak potrafiła. Wracali różnie: jak było trzydzieści sześć, piętnaście, dwadzieścia dwa. Na początku liczyła raz po polsku, raz po szwedzku, potem dwa razy po szwedzku, raz po polsku, trzy razy po szwedzku…

***

Zamawiam!

To ja, Joanna. Jestem w ślubnej sukni, welon zakrywa mi twarz. Obok mnie stoi samochód w czarnym pokrowcu, jakby to on był w żałobie.

Zamawiam!

Zdjęcie Elliotta Erwitta ma osiem nóg i dwoje oczu. W środku jesteś ty, Joasza. Masz kozaki, płaszcz i trzymasz mnie na smyczy: chihuahua w sweterku i czapeczce na deszcz… Nie śmiej się… Tak, to ja. Uszka nadstawiam, oczka wybałuszam, serduszko mi mocno bije. Jest zimno, więc płomień płonie; jest mokro, ale nie gaśnie. To ja. A te dwie łapy… Pies? A wygląda, jakby to on ciebie prowadził pod rękę. Albo na smyczy.

To on, Joasza. Prawda?

Tak, to on.