Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
165 osób interesuje się tą książką
Gotowi na najbardziej zadziwiające wesele w historii literatury?
Był piękny dzień w Newport w stanie Rhode Island, kiedy Phoebe Stone zjawiła się w okazałym zajeździe Cornwall Inn ubrana w zieloną sukienkę i złote szpilki. Nie miała ze sobą żadnego bagażu, lecz recepcjoniści uznali ją za uczestniczkę wesela. W rzeczywistości Phoebe była jedyną osobą w hotelu, która nie przyjechała na tę uroczystość. Marzyła o tej podróży od lat – chciała jeść ostrygi i żeglować o zachodzie słońca ze swoim mężem. A jednak przyjechała bez niego. Znalazła się na życiowym zakręcie, więc postanowiła zaszaleć po raz ostatni.
Tymczasem panna młoda zadbała o każdy szczegół i przewidziała wszystkie możliwe katastrofy, które mogłyby zepsuć ten weekend, oprócz... pojawienia się Phoebe. Dlatego tym bardziej zaskakuje ją, że z tajemniczą kobietą odnajdują wspólny język i dzielą się sekretami. Czy to jedno przypadkowe spotkanie może zmienić wszystko?
Na przemian absurdalnie zabawna i przejmująco wzruszająca powieść Alison Espach to subtelne i głębokie spojrzenie na kręte ścieżki, które mogą zaprowadzić nas w miejsca, o jakich nawet nie śniliśmy.
BESTSELLER „NEW YORK TIMESA”
Książka roku według Goodreadsa w kategorii Fiction!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 461
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Wedding People
Copyright © 2024 by Alison Espach
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Makaruk, 2025
Redaktorka inicjująca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Redaktorzy prowadzący: Bogumił Twardowski, Joanna Jeziorna-Kramarz
Marketing i promocja: Marta Szczurowska
Redakcja: Agnieszka Radtke
Korekta: Justyna Techmańska, Damian Pawłowski
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki oryginalnej: Fabian Lavater, Nicolette Seeback Ruggiero
Adaptacja okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68370-83-6
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.wydawnictwopoznanskie.pl
Dla wszystkich nieznajomych,
którzy tchnęli magię w ponury czas
To było straszne, krzyknął, straszne!
A jednak słońce nadal grzeje.
A jednak człowiek jakoś sobie radzi.
A jednak jakoś mija dzień za dniem.
Virginia Woolf, Pani Dalloway
WTOREK
Przyjęcie powitalne
Hotel wygląda dokładnie tak, jak Phoebe sobie wyobrażała. Rozsiadł się na skraju klifu niczym wielkie stare psisko cierpliwie czekające na jej przybycie. Wprawdzie zza budynku nie widać oceanu, ale ona wie, że tam jest, tak jak wjeżdżając na podjazd przed domem, wiedziała, że jej mąż siedzi przy komputerze i pisze.
Miłość łączyła ich niewidzialną nicią.
Phoebe wysiada z taksówki. Mężczyzna w bordowym uniformie podchodzi do niej z taką powagą, że wydaje się, jakby wszystko zostało zaaranżowane dawno temu. Dlatego Phoebe ma pewność, że postępuje słusznie.
– Dobry wieczór – mówi mężczyzna. – Witamy w Cornwall Inn. Mogę prosić o bagaż?
– Nie mam bagażu – odpowiada Phoebe.
Kiedy wyjeżdżała z St. Louis, wydawało jej się ważne, żeby niczego ze sobą nie brać, zostawić męża, dom i walizki. Wiedziała, że pora iść dalej, bo w zeszłym roku, gdy rozprawa rozwodowa dobiegła końca, wszyscy byli co do tego zgodni. Ogłuszyła ją definitywność ich ostatniej rozmowy, sposób, w jaki jej mąż powiedział: „Dobra, to się trzymaj”, jakby był listonoszem życzącym jej miłego dnia. Potem nie była w stanie nic więcej zrobić, mogła tylko wpełznąć do łóżka, pić gin z tonikiem i wsłuchiwać się w odgłosy lodówki pracowicie wytwarzającej lód. Zresztą i tak nie miałaby dokąd pójść. Był środek lockdownu i Phoebe wymykała się tylko po alkohol i papier toaletowy, a zdalne zajęcia prowadziła codziennie w tej samej bluzce, bo czy ludzie w ogóle nosili coś innego niż koszule? Do zniesienia lockdownu zdążyła zapomnieć.
Teraz jednak stoi przed dziewiętnastowiecznym hotelem w Newport ubrana w jedwabną szmaragdową sukienkę, jedyną rzecz, o której może powiedzieć, że wciąż ją lubi, bo nigdy wcześniej jej nie wkładała. Nie robili z mężem nic, co by wymagało aż takiej elegancji. Byli wykładowcami. Cenili wygodę. Luz. Dobrze się czuli przy kominku, z kotem na kolanach. Lubili rzeczy zwykłe, brali to, co było w menu, to, co leciało w telewizji, to, co znaleźli w lodówce, wkładali najnormalniejsze w świecie koszule. Bo czyż nie po to nosiło się ubrania? Żeby udowodnić, że jest się normalnym? Że dzień w dzień, bez względu na wszystko, jest się osobą, która może włożyć zwykłą bluzkę?
Tego ranka jednak Phoebe, zanim wsiadła do samolotu, obudziła się ze świadomością, że nie jest już normalna. A mimo to zrobiła sobie tosta. Wzięła prysznic. Wysuszyła włosy. Zebrała notatki na drugi dzień zajęć w semestrze jesiennym. Otworzyła szafę i spojrzała na wszystkie ubrania kupione swego czasu po prostu dlatego, że wyglądały jak to, co powinna nosić do pracy wykładowczyni. Rzędy bluzek w jednolitych kolorach, damskich wersji tego, w co ubierał się jej mąż. Wyciągnęła szarą, przyłożyła do siebie przed lustrem i nie potrafiła się zmusić, żeby ją włożyć. Nie była w stanie iść do pracy, stać przy drukarce i z zainteresowaną miną słuchać wywodów na temat zdumiewającego znaczenia sera w średniowiecznej teologii.
Zamiast tego zdecydowała się na szmaragdową suknię. Złote szpilki ze ślubu. Gruby sznur pereł, który w noc poślubną mąż położył jej na oczach niczym przepaskę. Wsiadła do samolotu i wypiła zaskakująco dobry gin z tonikiem, który tak przyjemnie schłodził jej gardło i zaszumiał w głowie, że wysiadając, prawie nie czuła pęcherzy na stopach.
– Proszę tędy – mówi mężczyzna w bordowym uniformie.
Phoebe daje mu dwadzieścia dolarów – wydaje się zaskoczony napiwkiem, który dostał za nic, choć dla niej to wcale nie jest nic. Minęło sporo czasu, odkąd mężczyzna zerwał się na nogi, widząc, jak wysiada z samochodu. Lata, od kiedy jej mąż wyłaniał się z gabinetu, gdy wracała do domu. Miło być osobą, na której widok ktoś wstaje, mieć poczucie, że to dla kogoś wydarzenie, słyszeć stukot obcasów na wyłożonym starymi płytami chodniku. Zawsze chciała tak stukać, wytwornie i z godnością wkraczać do sali wykładowej, ale jej uniwersytet był cały wyłożony wykładziną.
Phoebe wchodzi po schodach, mija wielkie czarne latarnie i granitowe lwy trzymające straż przy drzwiach. Odsuwa kotarę, żeby wejść do holu, i to też wydaje się na miejscu. Jakby cofała się w czasie, do świata, który pewnie nie był lepszy, ale za to spowity aksamitem.
A potem widzi kolejkę do recepcji.
Ogromnie długą – czegoś takiego spodziewałaby się na lotnisku, a nie w wiktoriańskim pałacyku nad oceanem. Tymczasem jest, ciągnie się przez cały hol, mijając zabytkowe schody z dębowego drewna. Ludzie, którzy w niej stoją, też tu nie pasują – mają wiatrówki, dżinsy i sportowe buty. A do tego koszule, jakie zwykle nosiła Phoebe. Na tle aksamitnych kotar i złoconych ram portretów brodatych mężczyzn ta ich zwyczajność wydaje się komiczna. Oto solidni współcześni obywatele przytwierdzeni do ziemi tytanową walizką. Niektórzy rozmawiają przez telefon. Inni czytają coś na smartfonach, jakby byli gotowi spędzić w kolejce wieczność i być może tak właśnie jest. Może oni też już nie mają rodziny. Tego typu myśli kuszą teraz Phoebe – chciałaby wierzyć, że wszyscy są tak samotni jak ona.
Tylko że ci tutaj nie są. Stoją parami albo w trójkach, niektórzy trzymają się pod ramię, inni opierają rękę na czyichś plecach. Wszyscy się cieszą, o czym Phoebe wie, bo co chwila głośno to oznajmiają.
– Jim! – woła starszy pan, rozkładając ramiona niczym niedźwiedź. – Tak się cieszę, że cię widzę!
– O, dziadek Jim, dzień dobry – mówi młodszy mężczyzna. Chyba wszyscy w kolejce mają na imię Jim. Ściskają się i witają. – Gdzie wujek Jim? Już jedzie?
Nawet kobieta w recepcji wydaje się radosna – z gorliwością zagląda gościom w oczy i pyta, co ich tu sprowadza, mimo że każdy mówi to samo, a i ona za każdym razem powtarza:
– Ach, przyjechali państwo na ślub! To wspaniale.
Sprawia wrażenie naprawdę podekscytowanej i może faktycznie jest. Może wciąż jest dość młoda, żeby sądzić, że każdy ślub w jakimś sensie dotyczy również jej. Kiedyś tak wydawało się Phoebe, miesiącami zadręczała się, co na siebie włożyć, mimo że nie należała do bliskich znajomych młodej pary.
Ustawia się w ogonku. Za dwiema kobietami, które trzymają na ramieniu takie same zielone sukienki. Jedna wciąż ma na szyi samolotową poduszkę w panterkę. Druga upięła włosy w kok tak wysoko, że gdy kartkuje magazyn „People”, niesforne rude kosmyki dyndają jej nad czołem. Obie szeptem debatują nad tym, która miała gorszy lot, jak wiekowy jest hotel i skąd się ostatnio wzięła u ludzi obsesja na punkcie Kylie Jenner. Nie mają nic lepszego do roboty niż przejmować się tym, że jest większą hotówą niż Kim Kardashian?
– A jest? – pyta Poduszka w Panterkę. – Zawsze mi się wydawało, że w pewnym sensie obie są brzydkie.
– Tak chyba jest ze wszystkimi – stwierdza Wysoki Koczek. – Każdy ma w sobie coś brzydkiego. Nawet, no wiesz, ludzie atrakcyjni z zawodu. To coś w stylu złotej reguły.
– Chyba kardynalnej.
– Być może. – Koczek mówi, że nawet jeśli ma świadomość, że jest stosunkowo atrakcyjna (choć potrzebowała pięciu lat terapii, by się do tego przyznać), to wie, że kiedy się uśmiecha, za bardzo odsłania dziąsła.
– Nigdy tego nie zauważyłam – stwierdza Poduszka w Panterkę.
– Bo nigdy się tak szeroko nie uśmiecham.
– Przez cały ten czas, odkąd cię znam, nigdy się szeroko nie uśmiechałaś?
– Od liceum nie.
Kolejka się przesuwa i Phoebe spogląda w górę, na kasetonowy sufit. Jest taki wysoki, ciekawe, jak go czyszczą.
Następne „Ach! Przyjechali państwo na ślub!” i Phoebe orientuje się, że w holu jest mnóstwo weselników. To niepokojące, jak w filmie Ptaki, który tak uwielbia jej mąż. Dostrzegła kilkoro i teraz widzi ich wszędzie. Rozsiedli się na obitej fioletowym aksamitem ławeczce. Opierają się o regał z książkami. Ciągną za sobą futurystyczne walizki, które wyglądają, jakby mogły przetrwać podróż na Księżyc. Mężczyźni w bordowych uniformach układają z nich wysokie wieże tuż obok wielkiej białej tablicy z napisem: „Witamy na ślubie Lili i Gary’ego”.
– Chociaż ta twoja reguła nie sprawdza się w przypadku Lili – stwierdza Poduszka w Panterkę. – To znaczy, no wiesz, naprawdę nie potrafię w niej znaleźć nic brzydkiego.
– Masz rację – zgadza się Wysoki Koczek.
– Pamiętasz, jak w ostatniej klasie szła w pokazie jako panna młoda?
– A, tak. Czasem o tym zapominam.
– No co ty! Ja przynajmniej raz w tygodniu myślę, jakie to dziwne.
– Bo nasz pedagog tak się uparł, żeby ją poprowadzić?
– Raczej dlatego, że niektóre osoby po prostu rodzą się pannami młodymi.
– Podobno ma być na ślubie.
– Nasz pedagog? Dziwne. Ale to dobrze. Przynajmniej będzie ktoś znajomy – stwierdza Poduszka w Panterkę.
– No nie? Właściwie nikogo nie widuję – mówi Wysoki Koczek. – Od czasu pandemii odnoszę wrażenie, jakbym nie miała żadnych przyjaciół.
– Prawda? Praktycznie jedyną osobą, z którą utrzymuję kontakt, jest moja matka.
Obie się śmieją, a potem licytują, która miała gorszy lot. Phoebe robi, co może, żeby ich nie słuchać, stara się skupić na wspaniałości hotelowego holu, ale to trudne. Goście weselni są dużo głośniejsi niż zwykli śmiertelnicy.
Zamyka oczy. Zaczynają ją boleć stopy i po raz pierwszy, odkąd wyszła z domu, myśli, że może trzeba było wziąć jakieś praktyczne buty. Tyle ich bezczynnie stało w szafie.
– To czego się dowiedziałaś o panu młodym? – pyta szeptem Poduszka w Panterkę.
Wysoki Koczek wie tylko tyle, ile Lila powiedziała jej przez telefon i co samej udało jej się wyszperać w internecie.
– Właściwie nie ma czego stalkować, nuda – mówi Koczek, a potem szepcze, że to jakiś lekarz, typ z pokolenia X, zero zakoli, całkiem możliwe, że pochowają go z bujną czupryną. – Jakim cudem go nie wygooglowałaś, jak cię Lila poprosiła, żebyś została druhną?
– Nie zaglądam do internetu – wyjaśnia Poduszka w Panterkę. – Terapeutka mi zabroniła.
– Od dwóch lat?
– Tak długo są zaręczeni?
– Oświadczył się tuż przed pandemią.
Przesuwają się kawałek do przodu.
– Boże, spójrz na tę tapetę!
Poduszka w Panterkę ma nadzieję, że dostanie pokój z widokiem na ocean.
– Wpatrywanie się w morze zwiększa poczucie szczęścia o pięć procent, czytałam badania.
Wreszcie milkną. Phoebe jest im za to wdzięczna. Znowu może myśleć. Zamyka oczy i wyobraża sobie, że spogląda na męża z drugiego końca kuchni, podziwia jego śmiech. Zawsze uwielbiała, jak się śmiał, lubiła ten dźwięk dobiegający z oddali. Był niczym syrena mgłowa, wskazywał jej kierunek. Wtem jeden z Jimów oznajmia tubalnie:
– A oto i panna młoda!
– Jim! – mówi panna młoda.
Wysiada z windy przepasana błyszczącą szarfą z napisem „panna młoda”, więc nie ma mowy o pomyłce. Choć to i tak oczywiste. Wyraźnie widać, kto to: idzie jak panna młoda, uśmiecha się jak panna młoda i wiruje jak panna młoda, podchodząc do Koczka i Poduszki – to coś, co może robić przez dwa lub trzy dni. Jest tymczasową celebrytką, powodem, dla którego wszyscy wydali setki dolarów, żeby się tu znaleźć.
– Tak się cieszę, że was widzę! – woła. Otwiera ramiona, żeby uściskać druhny, torebki z prezentami zwisają z jej nadgarstków niczym bransoletki z morskiej trawy.
Wysoki Koczek i Poduszka w Panterkę miały rację. Phoebe nie dostrzega w pannie młodej żadnej skazy i może ta jedna rzecz ją szpeci. Panna młoda wygląda dokładnie tak, jak powinna – w białej letniej sukience, pod którą nie znać śladu bielizny, sprawia wrażenie jednocześnie smukłej i drobnej. Jasne włosy zebrała w romantyczną, a przy tym misterną plecionkę i Phoebe się zastanawia, ile tutoriali musiała wcześniej obejrzeć na Instagramie.
– Wyglądasz przepięknie – oznajmia Wysoki Koczek.
– Dziękuję, dziękuję – mówi panna młoda. – Jak lot?
– Bez zakłóceń – kłamie Poduszka w Panterkę.
Żadna z nich nie wspomina o stadzie mew ani o awaryjnym lądowaniu, bo obok stoi panna młoda. Ich rolą jest kłamać jej przez cały czas, delektować się lotem i zachwycać perspektywą ślubu w Newport po dwóch latach towarzyskiej pustyni.
– Kiedy poznamy Gary’ego? – pyta Wysoki Koczek.
– Będzie na przyjęciu powitalnym, jakżeby inaczej.
– Jakżeby inaczej – powtarza Poduszka w Panterkę i wszystkie trzy się śmieją.
Panna młoda wręcza im po torebce z morskiej trawy (z zapasami „na czarną godzinę”), a one gwałtownie wciągają powietrze na widok butelek z alkoholem. Każda inna, wyjaśnia panna młoda. Kupili je z Garym w zeszłym miesiącu podczas podróży po Europie.
Szkocka. Rioja. Wódka.
– Elegancko – mówi Wysoki Koczek.
Panna młoda się uśmiecha, jest z siebie dumna. Dumna z tego, że należy do kobiet, które podróżując po Europie z narzeczonym lekarzem, myślą o osobach, które nie miały tyle szczęścia. Dumna z tego, że wróciła jako kobieta, która wie, co się pije, a czego nie.
– Proszę – zwraca się do Phoebe z taką zażyłością, że Phoebe ma wrażenie, jakby była jej dawno niewidzianą kuzynką. Jakby kiedyś w dzieciństwie grały razem w warcaby w kanciapie u dziadka. Panna młoda podaje jedną z toreb Phoebe, a potem bardzo mocno ją ściska, jak gdyby ćwiczyła wcześniej ten uścisk, tak jak Phoebe z mężem ćwiczyli profesorski uścisk dłoni przed rozmową o pracę.
– To taki drobiazg w ramach podziękowań za przyjazd. Zdajemy sobie sprawę, że nie było łatwo.
Akurat w przypadku Phoebe było. Nie poinformowała listonosza, nie umówiła się z dzieciakiem z sąsiedztwa, żeby podlewał ogród, ani nie poprosiła Boba, żeby zorganizował za nią zastępstwo, co zwykle robiła przed urlopem. Nie sprzątnęła nawet okruchów z blatu. Po prostu włożyła sukienkę i wyszła z domu, zostawiając wszystko własnemu losowi jak nigdy dotąd.
– Och, ale ja… – mówi Phoebe.
– Wiem, wiem, co myślisz – przerywa jej panna młoda. – Kto w ogóle pije wino czekoladowe?
Jest dobra. Bardzo dobra. To szokujące, gdy ktoś tak mówi do człowieka po dwóch latach niemal całkowitej izolacji, po dwóch latach pytania: „Czym jest literatura?”, morza czarnych kwadracików na ekranie komputera, z których żaden nie ma pojęcia, żadnego to nie obchodzi, żaden nawet nie słucha. „Czym jest literatura?”, pytała Phoebe raz za razem, aż w końcu sama nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.
A teraz ktoś ją obejmuje i zupełnie bez powodu wręcza jej wino czekoladowe. Piękna nieznajoma spogląda jej w oczy i Phoebe chce się płakać, bo jej mąż nie robił tego od lat. Jaka szkoda, że nie przyjechała tu na ślub.
– Jest dużo lepsze, niż można by się spodziewać – mówi panna młoda. – Niemcy je uwielbiają.
Uśmiecha się i Phoebe widzi, że między przednimi zębami utkwiła jej resztka jedzenia. To ta jedna rzecz, która dziś szpeci pannę młodą.
– Następna! – woła recepcjonistka.
Dopiero po chwili Phoebe się orientuje, że to jej kolej. Wysoki Koczek i Poduszka w Panterkę idą do windy. Bierze torbę, dziękuje pannie młodej i podchodzi do kontuaru.
– Pani pewnie na ślub? – pyta kobieta. Ma na imię Pauline.
– Nie – odpowiada Phoebe. – Ja akurat nie.
– Och. – Pauline sprawia wrażenie rozczarowanej. A właściwie zdezorientowanej. Zerka w stronę panny młodej. – Myślałam, że wszyscy są tu na ślub.
– Ja nie. Zarezerwowałam pokój dziś rano.
– Na pewno. – Pauline stuka w klawiaturę. – Zdaje się, że po prostu ktoś popełnił błąd. Niewykluczone, że ja! Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że od pandemii brakuje nam personelu.
Phoebe kiwa głową.
– Niedobory siły roboczej.
– Dokładnie tak – przyznaje Pauline. – Dobrze, mogę prosić nazwisko?
– Phoebe Stone.
To prawda. To jej nazwisko, nazwisko, które uznała za własne. A jednak teraz, gdy je podaje, ma wrażenie, jakby kłamała, bo to nazwisko rodziny jej męża. Za każdym razem, kiedy je wypowiada, ono wypycha ją z ciała. Jakby patrzyła na siebie z góry niczym ptak – tak pewnie widzą ją weselnicy i z tej perspektywy mogą dostrzec tę jedną rzecz, która ją szpeci: włosy. Coś trzeba z nimi zrobić. Zapomniała się uczesać.
– Już mam – mówi Pauline. Jest teraz tak skoncentrowana, żeby jak najlepiej obsłużyć nową klientkę, że nawet nie podnosi wzroku, gdy za plecami Phoebe jakiś gość wchodzi do holu i się przewraca.
– Wujek Jim! Boże! Wszystko w porządku? – woła panna młoda.
Nic nie jest w porządku. Wujek Jim leży na podłodze, grzmi, że jego kostka, że posadzka, koszmarna posadzka, co za dziadostwo. Mężczyźni w bordowych uniformach gromadzą się wokół i zaczynają go przepraszać, faktycznie, potakują, prawdziwy koszmar, chociaż Phoebe widzi, że to jakiś włoski marmur.
– Proszę bardzo – mówi Pauline. Jest bohaterką. – Szalone Lata Dwudzieste.
– Każdy pokój urządzono w stylu innej dekady? – pyta Phoebe. Wyobraża sobie, że każdy ma własny typ fryzury. Własną wojnę. Własny zestaw gospodarczych wzlotów i upadków. Własną definicję feminizmu.
– Szczerze mówiąc, nie wiem – mówi Pauline. – Jestem tu nowa. Mnie się te motywy wydają przypadkowe. Ale to bardzo dobre pytanie.
Otwiera szufladę i szuka klucza.
– To nasz najbardziej luksusowy apartament – informuje. – Jedyny z prawdziwym widokiem na ocean.
Ta kwestia wydaje się wyćwiczona, jak gdyby Pauline każdemu gościowi szeptała coś, co sprawi, że poczuje się wyjątkowy. „To nasz jedyny pokój z biurkiem z domu Vanderbiltów. To nasz jedyny pokój z nieskończonym zapasem papieru toaletowego”.
– Cudownie – mówi Phoebe.
– To co panią do nas sprowadza?
Chociaż Phoebe wiedziała, że to pytanie się pojawi, wpada w popłoch. Kiedy wyobrażała sobie siebie w hotelu, nie musiała z nikim rozmawiać. Wyszła z wprawy.
– To moje szczęśliwe miejsce – wypala. Nie do końca prawda, ale też niezupełnie kłamstwo.
– Och, czyli już pani u nas była? – pyta Pauline.
– Nie.
Dwa lata temu Phoebe zobaczyła reklamę hotelu w jakimś czasopiśmie, jednym z tych, które czytała tylko w poczekalni kliniki leczenia niepłodności. Patrzyła na zdjęcia wiktoriańskiego łóżka z baldachimem w pokoju z oknem wychodzącym na ocean i myślała: Kto w ogóle planuje wakacje, przeglądając magazyny? Była zła na te osoby, choć nikogo takiego nie znała. A jednak gdy kilka dni później terapeuta poprosił ją, żeby zamknęła oczy i opisała swoje szczęśliwe miejsce, Phoebe zobaczyła się w tym łóżku z baldachimem, bo potrafiła sobie wyobrazić tylko takie miejsce, w którym nigdy nie była, łóżko, w którym nigdy nie spała.
– No cóż, to faktycznie jest szczęśliwe miejsce – mówi Pauline.
Phoebe bierze klucz. Za dużo tych rozmów. Za dużo udawania – nie po to płaci osiemset dolarów za pobyt, żeby udawać normalność. To mogłaby robić w domu. Czuje się coraz bardziej zmęczona, a Pauline ma tyle pytań. Czy chciałaby dodatkowo pakiet spa? Może miałaby ochotę na sesję tarota dostępną na miejscu? Woli zwykłą poduszkę czy kokosową?
– Co to jest poduszka kokosowa? – pyta Phoebe.
– Poduszka z kokosem w środku – odpowiada Pauline.
– Takie poduszki są lepsze? – chce wiedzieć Phoebe.
To pytanie zadałby jej mąż. Zły nawyk, skutek trwającego dekadę małżeństwa – zawsze wyobraża sobie, co powiedziałby jej mąż. Nawet kiedy nie ma go obok. Zwłaszcza kiedy go nie ma. Phoebe nie przypuszczała, że skończy jako tego typu kobieta. Ale jeśli ostatnie lata czegoś ją nauczyły, to tego, że człowiek nigdy nie wie, w kogo się zmieni.
– Dużo lepsze – mówi Pauline. – Proszę mi wierzyć. Zaraz ją pani przyślemy.
Phoebe wsiada do windy i czuje ulgę, kiedy ta się zamyka. Wreszcie z dala od weselników. Miła odmiana. Klucz do czegoś, co nie jest jej domem.
– Proszę przytrzymać drzwi! – woła ktoś z holu.
Phoebe wie, że to panna młoda, zanim ją zobaczy. Bo woła, jakby jej się ta winda należała. Tylko że nikomu nic się nie należy. Nawet pannie młodej. Phoebe wciska guzik, ale panna młoda wsuwa dłoń do środka. Drzwi nie zatrzymują się, tak jak powinny, może dlatego że Cornwall Inn wybudowano w 1864 roku. Stary hotel nie ma litości nawet dla panny młodej.
– Kurwa! – krzyczy panna młoda.
– Boże! – woła Phoebe. Rozsuwa drzwi i z niedowierzaniem wpatruje się w rękę dziewczyny. – Leci ci krew.
Panna młoda unosi zranioną dłoń jak dziecko i nie dziękując, bierze od Phoebe chusteczkę. Phoebe wciska guzik i drzwi znów się zamykają. Obie milczą, gdy winda rusza. Panna młoda grzecznie krwawi w chusteczkę. Phoebe słyszy, że próbuje uspokoić oddech, widzi, że chusteczka ciemnieje.
– Naprawdę bardzo mi przykro – mówi. – Nie miałam pojęcia, że się zamkną.
– Och, nic się nie stało. – Panna młoda z trudem wydobywa z siebie słowa. Odchrząkuje. – Rodzina Gary’ego, tak?
– Nie.
– Moja?
– Nie znasz swojej rodziny? – pyta Phoebe i chce się jej śmiać. Dziwne uczucie. Chce się jej śmiać pierwszy raz od wielu miesięcy. Może lat. Bo jakim cudem panna młoda nie wie, kto jest jej krewnym? Phoebe znała całą swoją rodzinę. Inaczej się nie dało. Była taka niewielka. Tylko ona i jej ojciec; dość mała, żeby się pomieścić w starej rybackiej chacie.
– Moja rodzina jest bardzo duża – mówi panna młoda, jakby to był poważny problem.
– Rozumiem. Nie jesteśmy spokrewnione.
– No ale musisz być z którejś rodziny.
– Nie jestem.
Miażdżąca świadomość tego faktu zaczęła w niej kiełkować po rozwodzie i narastała z każdym mijającym świętem, aż tego ranka Phoebe obudziła się w takiej ciszy, że wreszcie zrozumiała, co znaczy nie mieć rodziny. Zrozumiała, że tak będzie zawsze – ona sama w pustym łóżku. Żadnego dźwięku, nawet miauczenia Harry’ego w drzwiach.
– Ale przecież wszyscy przyjechali na ślub. Specjalnie o to prosiłam. – Panna młoda wpatruje się zdezorientowana w torbę z prezentem. – To jakaś pomyłka.
Mówi to tak, jakby Phoebe była koszmarem, którego zawsze się obawiała. Porażką w sytuacji, w której miało nie być porażek. Bo na ślubie każda, nawet najdrobniejsza rzecz wydaje się omenem – jak ten wiatr w parku, który porozrzucał papierowe talerzyki i przyprawił Phoebe o dreszcz w dzień, kiedy wychodziła za mąż. Przeszło jej wtedy przez myśl, że powinni byli wziąć prawdziwe talerze, coś solidnego, coś, co ma ciężar.
– Nie, to nie pomyłka – mówi.
To jej szczęśliwe miejsce. Ze wszystkich możliwych wybrała właśnie to. Jak panna młoda śmie sugerować, że nie powinno jej tu być?
– No ale jeśli nie przyjechałaś na ślub, to po co? – Głos panny młodej jest teraz dużo niższy, jakby w końcu pojawił się ten prawdziwy. Bo w prywatnej przestrzeni z kimś, kto nie przyjechał na ślub, panna młoda nie musi być panną młodą. Może mówić, jak chce. Tak jak Phoebe. Phoebe nie jest Wysokim Koczkiem ani Poduszką w Panterkę. Jest nikim, a jedyną zaletę bycia nikim stanowi to, że może powiedzieć wszystko. Nawet pannie młodej.
– Żeby się zabić.
Mówi to bez dramatyzmu czy emocji, jakby stwierdzała fakt. Bo tak właśnie jest. Spodziewa się, że zapadnie krępujące milczenie, ale panna młoda wygląda tylko na zdezorientowaną.
– Eee, że co? – pyta.
– Przyjechałam się zabić – wyjaśnia Phoebe tym razem bardziej stanowczo. Dobrze jest powiedzieć to na głos. Gdyby nie to, pewnie nie byłaby w stanie tego zrobić. A musi. Podjęła decyzję. Poleciała na drugi koniec kraju. Czuje ulgę, kiedy drzwi zaczynają się otwierać, ale panna młoda wciska przycisk, żeby je zamknąć.
– Nie – mówi.
– Nie?
– Nie. Nie możesz się zabić. To mój tydzień ślubny.
– Tydzień ślubny?
– Ściśle biorąc, sześć dni.
– Eee, bardzo długi ten ślub.
Ślub Phoebe trwał jeden wieczór. Nie chciała robić wielkiego halo. I czemu? To, że nie świętowała czegoś, co było dobre, kiedy miała okazję, teraz wydaje jej się głupotą. Ale oboje z mężem raptem rok wcześniej skończyli studia i byli przyzwyczajeni do życia ze stypendium, taniego wina i widoku drzew w oddali. A ślub to taki spektakl, myślała Phoebe. Za każdym razem, gdy zamawiała kwiaty, próbowała kolejnego tortu albo mówiła znajomym, jaka jest szczęśliwa, miała okropne poczucie, że się przechwala.
– Tydzień to dziś właściwie standard – oznajmia panna młoda takim tonem, że Phoebe czuje się stara. – Poza tym mnóstwo osób przyjechało z daleka.
Phoebe ma to w nosie.
– To najważniejszy tydzień w moim życiu – mówi błagalnie panna młoda.
– W moim też.
Wciska przycisk, żeby otworzyć drzwi, ale panna młoda znowu je zamyka, co budzi w Phoebe gniew, taki jak wtedy, gdy w drodze do pracy utykała w korku. Czerwone światła samochodów sprawiały, że chciało jej się krzyczeć, nigdy jednak tego nie robiła, nawet w zaciszu własnego auta. Nie była krzykaczką. Nie należała do kobiet, które żądały czegoś od świata, nie oczekiwała, że drogi będą puste tylko dlatego, że jej się spieszy. Nie tak jak panna młoda, która stoi pewna siebie w błyszczącej szarfie, jakby była jedyną panną młodą na świecie. Phoebe ma ochotę zerwać jej tę szarfę, wyciągnąć własną fotografię ślubną i pokazać, że ona też kiedyś była panną młodą, a panna młoda może stać się każdym. Nawet Phoebe.
Ale wtedy na podłogę spada zakrwawiona chusteczka. Panna młoda podnosi ją, wydając z siebie półszloch, i patrzy na Phoebe, jakby jej życie właśnie legło w gruzach.
– Proszę, nie rób tego – mówi błagalnym głosem i Phoebe znów ma wrażenie, jakby się znały, jakby to była rozmowa między kuzynkami.
– Będę bardzo cicho – obiecuje. – To znaczy może puszczę w tle jakiś lekki jazz, ale nic nie będzie słychać.
– Żartujesz, prawda? To jakiś chory dowcip? Jim cię namówił?
Phoebe wyciąga z torebki archaicznego discmana i płytę Sax for Lovers. To jedna z niewielu rzeczy, które wzięła z domu. Pamiątka z pierwszej nocy miesiąca miodowego w górach Ozark. Mały motelik na zboczu kanionu, z wanną w kształcie serca, od której w całym pokoju było wilgotno. Jej mąż znalazł płytę w wieży. „Saks dla kochanków”, przeczytał na głos i oboje nie mogli przestać się śmiać. „No to ją puść, mój kochanku”, powiedziała Phoebe, a potem tańczyli, aż zostali nadzy.
– O Boże – mówi panna młoda. – Ty nie żartujesz. Chcesz to zrobić tutaj? W swoim pokoju? Kiedy?
– Dziś wieczorem – oznajmia Phoebe. – O zachodzie słońca.
Wypali papierosa na balkonie. Zamówi do pokoju kolację. Zje ją, patrząc na ocean. A potem pozwoli sobie na wyszukany deser. Włączy muzykę. Weźmie opakowanie tabletek przeciwbólowych dla kota i zaśnie w wielkim łożu z baldachimem, gdy słońce będzie się chowało za horyzont. Zaplanowała szybką, piękną, całkowicie bezkrwawą śmierć, bo nie chce, żeby personel musiał sprzątać tak jak jej przyjaciółka Mia, której mąż, Tom, podciął sobie żyły. Co za egoizm, stwierdził mąż Phoebe, kiedy się o tym dowiedział, a ona przyznała mu rację, ponieważ Tom przeżył. I ponieważ to ważne, żeby mąż i żona zgadzali się w takich sytuacjach. Poza tym Phoebe jest osobą schludną, uważa, że każda książka ma swoje miejsce na półce, a krew zawsze powinna znajdować się wewnątrz ciała, nawet po śmierci, zwłaszcza po śmierci, i jakie to okropne, że Mia musiała na klęczkach zeskrobywać krew Toma z fugi.
– Nie będzie żadnego bałaganu – obiecuje.
– Nie – oświadcza stanowczo panna młoda. – Absolutnie nie. Nie ma mowy. To się nie dzieje naprawdę.
Jej rana staje się coraz większym czerwonym kręgiem. Panna młoda patrzy na nią i mówi:
– Jak możesz mi to robić?
Tylko czy Phoebe faktycznie coś jej robi? Jeśli nie ona, imprezę zepsuje ktoś inny. Tak to już jest ze ślubami. Tak to jest z życiem. Tak to się plecie. Pora, żeby panna młoda się tego nauczyła.
– Możesz mi wierzyć lub nie, ale to nie ma nic wspólnego z tobą – oznajmia Phoebe.
– Oczywiście, że ma! – woła panna młoda. – To mój ślub! Planowałam go całe życie.
– Ja też to planowałam całe życie.
Dopiero kiedy Phoebe wypowiada te słowa, zdaje sobie sprawę, że to prawda. Nie żeby całe życie chciała się zabić. Ale ta idea, przycisk umożliwiający samozniszczenie, zawsze tam był, nawet w chwilach największego szczęścia. Skąd się wziął ten smutek? Czyżby przekazał go jej ojciec, tak jak się przekazuje hemofilię?
– Proszę – mówi panna młoda. – Błagam, nie rób tego tutaj.
Ale Phoebe musi. To jedyne miejsce, które wydaje się właściwe: pięciogwiazdkowy hotel tysiąc mil od domu, pełen bogatych nieznajomych, których nie obejdzie jej śmierć, i dobrze wyszkolony personel, który po prostu pokiwa głową, a potem rano zwiezie jej ciało windą towarową.
Tylko że teraz Phoebe ma przed sobą zmartwioną pannę młodą.
– Błagam – powtarza jak dziecko i Phoebe uświadamia sobie, że właściwie nim jest. Dwadzieścia sześć lat. Góra dwadzieścia osiem. Oboje z mężem byli takimi samymi dzieciakami, kiedy brali ślub. Panna młoda jeszcze nie wie, co znaczy być mężatką. Dzielić z kimś wszystko. Mieć wspólne konto. Sikać przy otwartych drzwiach, opowiadając mężowi historyjkę o pingwinach w zoo. A potem pewnego dnia obudzić się samej. Spojrzeć na swoje życie jak na sen i pomyśleć: Kurwa, co to było?
– A co z twoim mężem? – próbuje, dostrzegając obrączkę na palcu Phoebe. – Co z dziećmi?
Phoebe nie ma ochoty więcej się tłumaczyć. Podaje pannie młodej ostatnią chusteczkę.
– Potraktuj to jak prezent ślubny – mówi. – Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczęśliwi.
Otwierają się drzwi. Ostatnie piętro. Phoebe nareszcie jest na miejscu. Choć tak naprawdę to bez znaczenia. Może być na ostatnim piętrze, nad oceanem albo w sypialni we własnym domu. Coś takiego jak szczęśliwe miejsce nie istnieje. Bo kiedy człowiek jest szczęśliwy, to każde miejsce jest szczęśliwe. A kiedy jest smutny, każde jest smutne. Gdy oboje z mężem pojechali na te koszmarne wakacje w góry Ozark, byli tacy szczęśliwi, że śmiali się właściwie ze wszystkiego. Nieważne, że trafiły im się gówniane ręczniki, skoro odsłaniały umięśnione uda jej męża. Gorszyciel z ciebie, powiedziała mu wtedy.
– Lila! – woła Wysoki Koczek z końca korytarza.
Nie ma przed nimi ucieczki. Panna młoda wygładza sukienkę, szykując się na powrót do roli, dostrzega jednak czerwoną plamkę na obrąbku.
– To krew?
Sukienka jest zniszczona. Obie z Phoebe mają tego świadomość. Są kobietami, przez większość życia krwawiły i wiedzą, że nie da się jej uratować. Ale panna młoda robi głęboki wdech i gdy Wysoki Koczek z Poduszką w Panterkę podchodzą, rozkłada szeroko ramiona, żeby znów je uściskać. Phoebe się zastanawia, ile razy jeszcze będzie musiała to robić tego wieczoru.
– W którym pokoju jesteście? – pyta panna młoda.
– Gluczester – odpowiada Wysoki Koczek. – Tak to się wymawia?
– Chyba raczej Gloster – poprawia ją Poduszka w Panterkę.
Phoebe odchodzi, zostawia pannę młodą zaplątaną w ślubną sieć, którą utkała jako dziewczynka, marząc o tej chwili.
Czy jutro rano, kiedy już zabiorą ciało, Wysoki Koczek i Poduszka w Panterkę będą ją pamiętały? Czy pomyślą: to ta kobieta, którą widziałyśmy wczoraj z Lilą w windzie? A może w ich wspomnieniach zostanie tylko panna młoda?
Korytarz jest coraz ciemniejszy, oświetla go tylko jeden, idealnie umiejscowiony mosiężny kinkiet. Phoebe mija wnękę z maszyną do lodu przypominającą jej inne, pośledniejsze hotele, te, w których zatrzymywała się w dawnym życiu, kiedy jeździła na konferencje i wygłaszała referaty na temat dziewiętnastowiecznych powieści obyczajowych. Jest też automat z przekąskami, ale ukryty za złotą ścianką, jakby na mocy umowy obowiązującej wśród bogaczy. To miły hotel. Jeśli chcesz robić coś, czego nie powinnaś, nie rób tego na widoku.
Phoebe wchodzi do pokoju i przekręca klucz. Zgrzytliwy metaliczny odgłos przynosi jej zadowolenie. Znowu jest sama. Opiera się plecami o drzwi i zanim zacznie podziwiać widok za oknem czy złote frędzle przy abażurach, opuszcza wzrok i widzi, że wciąż trzyma w ręku torebkę z prezentem. Wyjmuje wino czekoladowe z Niemiec. Niewielką butelkę czegoś, co nosi nazwę Everybody Water. Ręcznie robioną świecę – dzieło świadkini, kimkolwiek jest. Paczkę ciasteczek, które różnią się od oreo tylko na tyle, żeby uniknąć procesu. Nigdy więcej nie zjem oreo, myśli Phoebe. To właśnie z tymi drobiazgami nie potrafi się pogodzić. Nigdy więcej nie napije się wina. Nigdy więcej nie poczuje palców męża sunących w dół kręgosłupa. Ciało zawsze chce być ciałem.
Otwiera butelkę i bierze łyk. Panna młoda miała rację. Lepsze, niż można by się spodziewać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej