Tam na niebie są rzeki - Elif Shafak - ebook + książka
NOWOŚĆ

Tam na niebie są rzeki ebook

Elif Shafak

0,0

47 osób interesuje się tą książką

Opis

Epicka historia, która zaczyna się od… kropli wody.

W wiktoriańskim Londynie obok pełnej ścieków rzeki Tamizy przychodzi na świat Arthur – chłopiec o genialnej pamięci. Ten wyjątkowy dar otwiera mu drzwi do pracy u słynnego brytyjskiego wydawcy, gdzie trafia na książkę, od której nie może się uwolnić.

We współczesnej Turcji mieszka Narin – jazydka cierpiąca na rzadką chorobę słuchu. Jej babcia ma jedno marzenie: ochrzcić wnuczkę w świątyni u wybrzeża rzeki Tygrys.

Kilka lat później, w Londynie Zaleekah właśnie się rozwiodła i przeprowadziła na łódź na Tamizie. Kobieta daje sobie tylko miesiąc życia. Aż do chwili, kiedy w jej ręce wpada książka, która wszystko zmienia.

Jakie tajemnicze więzi łączą Arthura, Narin i Zaleekah? I dlaczego ich historia zaczęła się o wiele wcześniej –  w starożytnej Niniwie nad brzegiem rzeki Tygrys? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 620

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: There are Ri­vers in the Sky
Co­py­ri­ght © 2024 by Elif Sha­fak Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Na­ta­lia Wi­śniew­ska, 2025
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Alek­san­dra Sójka, Agata Gać
Re­dak­cja • Kry­styna Pod­haj­ska
Ko­rekta • Mał­go­rzata Ku­śnierz, Anna Zien­tek
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i strony ty­tu­łowe • Ula Pą­gow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68479-03-4
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla uko­cha­nej pi­sarki, która, gdy po­pro­szona o wy­po­wiedź na te­mat „ko­biet i fik­cji”, usia­dła na brzegu rzeki i za­du­mała się nad zna­cze­niem tych słów

Kro­pla drąży ka­mień nie siłą, lecz cią­głym spa­da­niem.

Owi­diusz

Uchodź, uchodź, ludz­kie dzie­cię!

Pusz­cza dzika niech skryje cię.

Z wróżką le­śną za pan brat,

Bo nie poj­miesz ni­gdy tego, jaki smutny jest ten świat.

W.B. Yeats, w tłum. Bar­bary Dzie­dzic

Ist­nieją w nas stud­nie prze­różne.

Nie­które na­peł­nia każdy do­bry deszcz,

Inne za głę­bo­kie są

Na to.

Ha­fiz

.

W owych dniach, w tam­tych od­le­głych dniach,

W owych no­cach, w tam­tych od­le­głych no­cach,

W owych la­tach, w tam­tych od­le­głych la­tach

W pra­daw­nych cza­sach...

Czy wi­dzia­łeś sy­nów Su­meru i Akadu?

Wi­dzia­łem.

Cóż oni ro­bią?

Piją wodę z miej­sca ma­sa­kry.

Epos o Gil­ga­me­szu, ta­blica XII[1]

I

KRO­PLA DESZ­CZU

Nad rzeką Ty­grys,w za­mierz­chłych cza­sach

Póź­niej, kiedy mi­nie bu­rza, wszy­scy będą mó­wili o znisz­cze­niu, któ­rego do­ko­nała, ale nikt, na­wet sam król, nie bę­dzie pa­mię­tał, że wszystko za­częło się od jed­nej kro­pli desz­czu.

W Ni­ni­wie za­czyna się lato. Niebo puch­nie ry­chłym desz­czem. Dziwna, po­sępna ci­sza zstą­piła na mia­sto. Od świtu nie śpie­wają ptaki, po­cho­wały się mo­tyle i ważki, te­reny lę­gowe żab opu­sto­szały, a gęsi uci­chły, wy­czuw­szy nie­bez­pie­czeń­stwo. Na­wet owce stały się nieme; zdjęte stra­chem czę­sto od­dają mocz. Po­wie­trze pach­nie ina­czej: ostro i słono. Przez cały dzień po­nure cie­nie gro­ma­dzą się na ho­ry­zon­cie ni­czym wroga ar­mia, która roz­biła obóz, aby ze­brać siły. Z od­dali wy­glą­dają nie­wia­ry­god­nie nie­ru­chomo i spo­koj­nie, ale to tylko złu­dze­nie optyczne, sztuczka my­ląca oko. Chmury prze­ta­czają się co­raz bli­żej, na­pę­dzane wia­trem, zde­ter­mi­no­wane, aby za­lać świat i nadać mu nowy kształt. W tym re­gio­nie, gdzie lata są dłu­gie i skwarne, rzeki nie­prze­wi­dy­walne i bez­li­to­sne, a wspo­mnie­nie ostat­niej po­wo­dzi cią­gle żywe, woda to za­równo he­rold ży­cia, jak i po­sła­niec śmierci.

Ni­niwa jest miej­scem jak żadne inne – naj­więk­szym i naj­bo­gat­szym mia­stem na świe­cie. Wznie­siona na roz­le­głej rów­ni­nie na wschod­nim brzegu Ty­grysu, znaj­duje się tak bli­sko rzeki, że no­cami dzieci usy­piają przy dźwię­kach nie ko­ły­sa­nek, lecz chlu­po­czą­cych fal. To sto­lica po­tęż­nego im­pe­rium, cy­ta­dela chro­niona przez so­lidne wieże, ma­je­sta­tyczne blanki, fosy obronne, wa­rowne ba­stiony i ko­lo­salne mury, z któ­rych każdy mie­rzy co naj­mniej sześć me­trów. Z po­pu­la­cją li­czącą sto sie­dem­dzie­siąt pięć ty­sięcy dusz to miej­ski klej­not na skrzy­żo­wa­niu za­moż­nych wy­żyn na pół­nocy i płod­nych ni­zin Chal­dei oraz Ba­bi­lo­nii na po­łu­dniu. W la­tach czter­dzie­stych siód­mego wieku przed na­szą erą ten sta­ro­żytny re­gion ob­fi­tu­jący w wonne ogrody, try­ska­jące fon­tanny i ka­nały iry­ga­cyjne, który przez przy­szłe po­ko­le­nia zo­sta­nie za­po­mniany i zlek­ce­wa­żony jako ja­łowa pu­sty­nia i nędzne nie­użytki, to Me­zo­po­ta­mia.

Jedna z chmur nad­cią­ga­ją­cych nad mia­sto tego po­po­łu­dnia jest od po­zo­sta­łych więk­sza i ciem­niej­sza – i bar­dziej nie­cier­pliwa. Mknie do celu po roz­le­głym bal­da­chi­mie nie­bo­skłonu. Na miej­scu za­trzy­muje się i unosi, za­wie­szona ty­siące me­trów nad ma­je­sta­tycz­nym bu­dyn­kiem ozdo­bio­nym ce­dro­wymi ko­lum­nami, por­ty­kami i mo­nu­men­tal­nymi po­są­gami. To Pa­łac Pół­nocy, gdzie re­zy­duje król w ca­łej swej po­tę­dze i chwale. Masa skon­den­so­wa­nej pary rzuca cień na im­pe­rialną re­zy­den­cję. Bo w prze­ci­wień­stwie do lu­dzi woda nie ma po­wa­ża­nia dla sta­tu­sów spo­łecz­nych ani mo­nar­szych ty­tu­łów.

Na skraju chmury bu­rzo­wej dynda jedna tylko kro­pla desz­czu – nie więk­sza od fa­soli i lżej­sza od cie­cie­rzycy. Przez mo­ment drży nie­pew­nie, mała, sfe­ryczna i zlęk­niona. Jak prze­ra­ża­jąco jest ob­ser­wo­wać zie­mię w dole, roz­wi­ja­jącą się ni­czym sa­motny kwiat lo­tosu. Nie robi tego po raz pierw­szy; już wcze­śniej od­by­wała tę po­dróż – wzno­sząc się do nieba i zstę­pu­jąc na terra firma, aby po­now­nie wzle­cieć ku at­mos­fe­rze – a i tak prze­raża ją opa­da­nie na zie­mię.

Nie za­po­mi­naj, że kro­plę, nie­ważne jak błahą, można po­rów­nać do ogromu wszech­świata. W swoim mi­nia­tu­ro­wym ku­li­stym wnę­trzu skrywa bo­wiem se­kret nie­skoń­czo­no­ści, hi­sto­rię je­dyną w swoim ro­dzaju. Kiedy w końcu zbiera się na od­wagę, ska­puje w eter. Spada co­raz szyb­ciej i szyb­ciej. Gra­wi­ta­cja za­wsze po­maga. Kro­pla pę­dzi z wy­so­ko­ści bli­sko ty­siąca me­trów. Do­ciera do ziemi w za­le­d­wie trzy mi­nuty.

Na dole w Ni­ni­wie król prze­cho­dzi przez po­dwójne drzwi i wkra­cza na ta­ras. Wy­sta­wia­jąc głowę za zdo­bioną ba­lu­stradę, po­dzi­wia prze­pych mia­sta, które roz­ciąga się przed nim jak okiem się­gnąć. Wy­pie­lę­gno­wane po­sia­dło­ści, wspa­niałe akwe­dukty, im­po­nu­jące świą­ty­nie, kwit­nące sady, cza­ru­jące parki pu­bliczne, zie­lone pola i kró­lew­ska me­na­że­ria, gdzie trzy­mane są ga­zele, je­le­nio­wate, stru­sie, le­opardy, ry­sie oraz lwy. Wi­dok na­pawa go dumą. Szcze­gól­nie cie­szą go ogrody oko­lone kwit­ną­cymi drze­wami i wonną ro­ślin­no­ścią: mig­da­łow­cami, dak­ty­low­cami, he­ba­now­cami, jo­dłami, fi­gow­cami, nie­szpuł­kami, mor­wami, drzew­kami oliw­nymi, gru­szami, śli­wami, gra­na­tow­cami, to­po­lami, pi­gwami, pa­li­san­drami, ta­ma­rysz­kami, pi­sta­cjami, orze­chami, wierz­bami... Włada nie tylko zie­mią i jej miesz­kań­cami, lecz także rze­kami oraz ich do­pły­wami. Pro­wa­dząc Ty­grys mi­sterną sie­cią ka­na­łów, ja­zów i gro­bli, gro­ma­dząc wodę w cy­ster­nach i zbior­ni­kach re­ten­cyj­nych, on i jego pra­oj­co­wie za­mie­nili ten re­gion w raj.

Król na­zywa się Aszur­ba­ni­pal. Ma sta­ran­nie przy­ciętą kę­dzie­rzawą brodę, sze­ro­kie czoło nad gru­bymi, ciem­nymi brwiami i duże, okrą­głe oczy ob­ry­so­wane czar­nym koh­lem. Jego głowę zdobi szpi­cza­sta mi­tra wy­sa­dzana klej­no­tami, po­ły­sku­ją­cymi jak od­le­głe gwiazdy za każ­dym ra­zem, gdy mu­śnie je świa­tło. Jego szata z naj­wy­śmie­nit­szego gra­na­to­wego lnu wy­szy­wana jest zło­tymi i srebr­nymi nićmi oraz ozdo­biona set­kami mi­go­czą­cych pa­cior­ków, ka­mieni szla­chet­nych oraz amu­le­tów. Na le­wym nad­garstku król nosi bran­so­letę z kwiet­nym mo­ty­wem, która ma za­pew­nić mu szczę­ście i bez­pie­czeń­stwo. Włada im­pe­rium tak ogrom­nym, że ty­tu­łują go „władcą czte­rech stron świata”. Pew­nego dnia przej­dzie do hi­sto­rii jako „król bi­blio­te­karz”, „wy­edu­ko­wany mo­nar­cha”, „eru­dyta wła­da­jący Me­zo­po­ta­mią” – te god­no­ści po­zwolą lu­dziom za­po­mnieć, że choć wielce wy­kształ­cony i obyty, okru­cień­stwem nie ustę­po­wał swoim po­przed­ni­kom.

Prze­chy­la­jąc głowę na bok, Aszur­ba­ni­pal lu­struje miej­ski kra­jo­braz. Robi wdech. Nie od razu do­strzega bu­rzę nad­cią­ga­jącą z od­dali. Za­traca się w roz­kosz­nym za­pa­chu, który roz­ta­czają ogrody i gaje. Wolno wznosi oczy ku oło­wia­nemu niebu. Dreszcz wstrząsa jego krzep­kim cia­łem, a mię­dzy my­śli wkra­dają się wy­ra­zi­ste ostrze­że­nia i zło­wróżbne zwia­stuny. Nie­któ­rzy wróż­bici wiesz­czyli, że Ni­niwa zo­sta­nie za­ata­ko­wana, splą­dro­wana, spa­lona do go­łej ziemi, tak że nie zo­sta­nie z niej na­wet ka­mień. Po­wia­dali, że to wspa­niałe mia­sto zo­sta­nie zmie­cione z po­wierzchni ziemi, i za­kli­nali wszyst­kich, aby ode­szli. Król roz­ka­zał uci­szyć czar­no­wi­dzów – za­mknąć im usta i za­szyć je kat­gu­tem. Te­raz jed­nak złe prze­czu­cie szar­pie jego wnętrz­no­ściami ni­czym ukryty nurt rzeczny. A je­śli prze­po­wied­nie istot­nie się speł­nią?

Aszur­ba­ni­pal otrząsa się z tego wszech­ogar­nia­ją­cego go uczu­cia. Mimo że wro­gów ma w bród, wśród nich ro­dzo­nego brata, nie wi­dzi po­wo­dów do obaw. Nic nie zdoła znisz­czyć tej prze­pięk­nej sto­licy tak długo, jak długo bo­go­wie będą po ich stro­nie, a król nie wątpi, że bo­go­wie, nie­ważne jak ka­pry­śni i zmienni w swo­ich re­la­cjach ze śmier­tel­ni­kami, za­wsze przyjdą Ni­ni­wie na ra­tu­nek.

Tym­cza­sem kro­pla desz­czu lada mo­ment do­się­gnie celu. Kiedy zbliża się do ziemi, przez mo­ment czuje się tak wolna i nie­ważka, jakby mo­gła opaść, gdzie tylko ze­chce. Po jej le­wej stro­nie ro­śnie wy­so­kie drzewo po­zba­wione ga­łęzi – dak­ty­lo­wiec – któ­rego li­ście spraw­dzi­łyby się jako cu­downe lą­do­wi­sko. Po pra­wej bie­gnie ka­nał iry­ga­cyjny prze­ci­na­jący pole rol­nika, gdzie czu­łaby się mile wi­dziana, zdolna wspo­móc wzrost te­go­rocz­nych plo­nów. Mo­głaby spo­cząć także na scho­dach zig­gu­ratu po­świę­co­nego Isz­tar, bo­gini mi­ło­ści, seksu, piękna, na­mięt­no­ści i wojny oraz burz. Ta de­sty­na­cja zna­la­złaby uza­sad­nie­nie. Bę­dąca w roz­terce kro­pla wciąż jesz­cze nie zde­cy­do­wała, gdzie upaść, ale to bez zna­cze­nia, po­nie­waż wy­rę­czy ją w tym wiatr. Gwał­towny po­ryw unosi ją i targa jej drobną masę ku męż­czyź­nie sto­ją­cemu na po­bli­skim ta­ra­sie.

Uła­mek se­kundy póź­niej król czuje, jak coś mo­krego ska­puje mu na głowę i za­gnież­dża się w jego wło­sach. Po­iry­to­wany pró­buje ze­trzeć to jedną ręką, ale na prze­szko­dzie stoi mu ozdobna mi­tra. Krzy­wiąc się odro­binę, zerka na niebo ko­lejny raz. Do­kład­nie wtedy, gdy za­czyna się ulewa, od­wraca głowę i wy­co­fuje się do swo­jego bez­piecz­nego pa­łacu.

Prze­mie­rza dłu­gie ga­le­rie, wsłu­chu­jąc się w echo wła­snych kro­ków. Słu­żący klę­kają przed nim, lę­ka­jąc się jego spoj­rze­nia. Z jed­nej strony ja­skrawe pło­mie­nie po­chodni drżą wy­soko w gó­rze w roż­kach wy­ku­tych z że­laza. Upiorne świa­tło, które roz­ta­czają, omiata pła­sko­rzeźby na ścia­nach – wy­ko­nane z gipsu i po­ma­lo­wane far­bami w nie­zwy­kle ży­wych ko­lo­rach. Nie­które przed­sta­wiają króla trzy­ma­ją­cego łuk i wy­pusz­cza­ją­cego skrzy­dlate strzały pod­czas po­lo­wa­nia na dzi­kie zwie­rzęta albo za­rzy­na­ją­cego wro­gów. Inne przed­sta­wiają go, jak po­wozi dwu­ko­ło­wymi ry­dwa­nami ce­re­mo­nial­nymi, po­pę­dza­jąc ba­tem ko­nie w uprzęży zdo­bio­nej po­trój­nymi frędz­lami. Są i ta­kie, które pre­zen­tują go w trak­cie li­ba­cji nad za­bi­tymi lwami – zło­żo­nymi w ofie­rze bo­gom w za­mian za ich wspar­cie i ochronę. Wszyst­kie te sceny po­ka­zują splen­dor Im­pe­rium Asy­ryj­skiego, wyż­szość męż­czy­zny i wiel­kość władcy. Nie wi­dać na nich pra­wie żad­nych ko­biet. Je­dyny wy­ją­tek sta­nowi scena przed­sta­wia­jąca Aszur­ba­ni­pala i jego żonę po­pi­ja­ją­cych wino na pik­niku w siel­skim ogro­dzie, gdzie w ko­na­rach po­bli­skiego drzewa, wśród doj­rza­łych owo­ców dynda ucięta głowa ich wroga, Teum­mana, króla Elamu.

Igno­ru­jąc kro­plę na­dal za­gnież­dżoną w swo­ich wło­sach, król idzie da­lej. Żwa­wym kro­kiem mija bo­gato ume­blo­wane kom­naty i do­ciera do mi­ster­nie rzeź­bio­nych drzwi. To jego ulu­biona część pa­łacu: bi­blio­teka. Ża­den tam zbiór przy­pad­ko­wych za­pi­sków, lecz naj­wspa­nial­sze i na­pa­wa­jące go naj­więk­szą dumą dzieło, speł­nie­nie jego ży­cio­wej am­bi­cji, osią­gnię­cie nie­zrów­nane w za­kre­sie i skali. Wła­śnie ona bę­dzie jego spu­ści­zną dla przy­szłych po­ko­leń, istot­niej­sza od każ­dego in­nego z jego do­ko­nań, waż­niej­sza na­wet niż pod­boje mi­li­tarne czy po­li­tyczne zwy­cię­stwa – in­te­lek­tu­alny po­mnik za­mi­ło­wań nie­zna­nych ni­gdy przed­tem.

Wej­ścia do bi­blio­teki strzegą dwa gi­gan­tyczne po­sągi: hy­brydy, w po­ło­wie lu­dzie, w po­ło­wie zwie­rzęta. La­massu, opie­kuń­cze du­chy. Wy­rzeź­biony z po­je­dyn­czego wa­pien­nego bloku każdy ma głowę czło­wieka, skrzy­dła orła i po­tężne ciało byka albo lwa. Ob­da­rzony naj­lep­szymi ce­chami trzech ga­tun­ków może się po­chwa­lić an­tro­po­idalną in­te­li­gen­cją, pta­sim wzro­kiem i by­czą albo lwią siłą. Strzeże bram pro­wa­dzą­cych do in­nych wy­mia­rów.

Więk­szość la­massu w pa­łacu ma pięć nóg, dla­tego wi­dziane z przodu zdają się za­sty­głe w jed­nej po­zy­cji, pod­czas gdy z boku wy­glą­dają tak, jakby pę­dziły przed sie­bie, go­towe stra­to­wać na­wet naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego prze­ciw­nika. W tym sta­nie mogą za­równo skon­fron­to­wać się z nie­pro­szo­nymi go­śćmi, jak i ode­przeć każde czy­ha­jące w cie­niu zło. Król, mimo że ni­komu tego nie wy­ja­wił, w ich to­wa­rzy­stwie czuje się bez­piecz­niej­szy i spo­koj­niej­szy. Z tego po­wodu nie­dawno zle­cił ar­ty­stom wy­ko­na­nie jesz­cze tu­zina ta­kich rzeźb. Ochrony ni­gdy za wiele.

Z taką oto my­ślą Aszur­ba­ni­pal wcho­dzi do bi­blio­teki. W ko­lej­nych po­miesz­cze­niach wzdłuż ścian cią­gną się półki; się­gają od pod­łogi do su­fitu i dźwi­gają ty­siące gli­nia­nych ta­bli­czek uło­żo­nych w ide­al­nym po­rządku, po­se­gre­go­wa­nych te­ma­tycz­nie. Po­cho­dzą z bli­ska i z da­leka. Nie­które oca­lono od za­po­mnie­nia, inne ku­piono od po­przed­nich wła­ści­cieli za marne gro­sze, ale zde­cy­do­waną liczbę zdo­byto siłą. Za­wie­rają naj­róż­niej­sze in­for­ma­cje, od umów han­dlo­wych po me­dyczne re­cep­tury, od kon­trak­tów praw­nych po mapy nieba... Po­nie­waż król wie, że aby zdo­mi­no­wać inne kul­tury, trzeba zdo­być nie tylko ich zie­mie, uprawy i ak­tywa, lecz także pa­mięć zbio­rową, ich wspólne wspo­mnie­nia.

Przy­spie­sza­jąc, Aszur­ba­ni­pal mija sek­cje po­świę­cone ome­nom, za­klę­ciom, ry­tu­ałom, klą­twom, li­ta­niom, la­men­ta­cjom, in­kan­ta­cjom, hym­nom, baj­kom, przy­sło­wiom i ele­giom, ścią­gnię­tym ze wszyst­kich za­kąt­ków im­pe­rium. Kie­ruje się ku po­kaź­nej ko­lek­cji trak­tu­ją­cej o wy­ko­rzy­sty­wa­niu wnętrz­no­ści zwie­rząt ofiar­nych do prze­po­wia­da­nia ludz­kich lo­sów i bo­skich in­tryg. Mimo że przy­wią­zuje wielką wagę do ob­rzę­dów ha­ru­spi­cji i re­gu­lar­nie każe za­rzy­nać owce oraz kozy, aby po­zy­ski­wać ich wą­troby i pę­che­rzyki żół­ciowe dla pro­ro­ków, dzi­siaj nie bę­dzie stu­dio­wał wróżb. Za­miast tego udaje się do po­miesz­cze­nia ukry­tego w głębi, czę­ściowo za­sło­nię­tego ciężką ko­tarą. Do tego za­cisz­nego miej­sca nie wolno wcho­dzić ni­komu poza kró­lem i jego głów­nym do­radcą, który jest dla niego jak drugi oj­ciec. Ten wielce wy­kształ­cony czło­wiek uczył i pro­wa­dził Aszur­ba­ni­pala od jego naj­młod­szych lat.

We wnę­kach przy wej­ściu do tego pry­wat­nego po­miesz­cze­nia lampy z brązu wy­pusz­czają w górę wstęgi dymu. Król bie­rze jedną z nich i za­ciąga za sobą ko­tarę. W środku pa­nuje nie­na­tu­ralna ci­sza, jakby na­wet półki wstrzy­my­wały od­dech w ocze­ki­wa­niu na jego przyj­ście.

Kro­pla desz­czu drży. Oba­wia się, że w tym nie­zwy­kle zim­nym po­miesz­cze­niu, po­zba­wio­nym okien i kok­sow­ni­ków, za­mieni się w twarde krysz­tałki lodu. Le­dwo prze­szła ze stanu ga­zo­wego w płynny, więc nie ma­rzy o ska­wa­le­niu, za­nim w pełni nie wy­ko­rzy­sta tego no­wego etapu swo­jego ży­cia. Drży także z in­nego po­wodu. To miej­sce wy­wo­łuje nie­po­kój – nie na­leży do świata ży­wych ani do świata umar­łych, two­rzy lukę mię­dzy tym, co ziem­skie, a tym, co nie­ziem­skie, ist­nieje gdzieś mię­dzy rze­czami, które wi­dać wy­raź­nie, a tymi, któ­rych nie tylko nie wi­dać, lecz także któ­rym pi­sane jest ta­kimi po­zo­stać.

Zde­cy­do­wa­nym, wy­ro­bio­nym kro­kiem Aszur­ba­ni­pal wcho­dzi do po­miesz­cze­nia. Na środku stoi tam stół, na nim ce­drowa skrzynka. Król sta­wia lampę tuż obok sie­bie; świa­tło rzeźbi cie­nie na jego twa­rzy, po­głę­bia­jąc zmarszczki w ką­ci­kach oczu. Jakby po­grą­żony we śnie gła­dzi drewno, wciąż roz­ta­cza­jące za­pach lasu, z któ­rego po­cho­dzi. Drzewa igla­ste tak wy­so­kiej ja­ko­ści to w Me­zo­po­ta­mii rzad­kość; trzeba je po­wa­lać w gó­rach Tau­rus, mo­co­wać do tra­tew i spła­wiać rzeką Ty­grys.

Skrzynka skrywa po­emat. Frag­ment eposu tak sta­rego i po­pu­lar­nego, że re­cy­to­wano go po wie­lo­kroć w ca­łej Me­zo­po­ta­mii, Ana­to­lii, Per­sji i Le­wan­cie; prze­ka­zy­wa­nego wnu­kom przez babki na długo przed tym, za­nim spi­sał go ja­ki­kol­wiek skryba. To hi­sto­ria bo­ha­tera o imie­niu Gil­ga­mesz.

Aszur­ba­ni­pal zna cały po­emat jak li­nie na swo­ich dło­niach. Ana­li­zo­wał go już jako książę ko­ronny. Jako trzeci z ko­lei syn kró­lew­ski, naj­młod­szy z dzie­dzi­ców, nie spo­dzie­wał się za­siąść na tro­nie. Dla­tego pod­czas gdy jego starsi bra­cia wpra­wiali się w sztu­kach walki, stra­te­giach wo­jen­nych i tak­ty­kach dy­plo­ma­tycz­nych, jemu za­pew­niono grun­towne wy­kształ­ce­nie z fi­lo­zo­fii, hi­sto­rii, wróż­biar­stwa, ję­zy­ków oraz li­te­ra­tury. Osta­tecz­nie jego oj­ciec za­sko­czył wszyst­kich bez wy­jątku – w tym sa­mego Aszur­ba­ni­pala – kiedy oka­zał mu przy­chyl­ność i wy­brał go na swo­jego na­stępcę. I tak oto na tro­nie za­siadł naj­bar­dziej oczy­tany, naj­le­piej wy­edu­ko­wany władca, ja­kiego znało im­pe­rium. Z licz­nych spi­sa­nych dzieł, nad któ­rymi ślę­czał od dziecka, naj­bar­dziej upodo­bał so­bie Epos o Gil­ga­me­szu.

Król otwiera skrzynkę, w któ­rej znaj­duje się jedna tylko ta­bliczka. W prze­ci­wień­stwie do po­zo­sta­łych prze­cho­wy­wa­nych w bi­blio­tece ta ma in­ten­syw­nie nie­bie­ski ko­lor wart­kich rzek. Słowa wy­ryto nie w czer­wo­no­brą­zo­wej gli­nie, lecz w bloku la­zu­rytu, nie­zwy­kłego ka­mie­nia, który bo­go­wie za­cho­wali dla sie­bie. Pi­smo jest sta­ranne, do­sko­nale roz­strze­lone. Król do­tyka zna­ków tak ostroż­nie i de­li­kat­nie, jakby ob­da­rzał je piesz­czotą. Wolno za­nu­rza się w wersy, które czy­tał wie­lo­krot­nie, a które na­dal po­ru­szają jego serce tak samo jak za pierw­szym ra­zem.

Ten, który wi­dział ot­chłań, pod­stawę kraju...

Wi­dział on, co ukryte, i od­krył rze­czy ta­jemne,

Prze­ka­zał wie­ści sprzed po­topu.

Nie­któ­rzy kró­lo­wie lu­bują się w zło­cie i ru­bi­nach, nie­któ­rzy w je­dwa­biach i go­be­li­nach; jesz­cze inni w roz­ko­szach cie­le­snych. Aszur­ba­ni­pal uwiel­bia hi­sto­rie. Wie­rzy, że aby osią­gnąć suk­ces w roli przy­wódcy, nie mu­sisz wy­ru­szać w nie­bez­pieczną po­dróż jak Gil­ga­mesz. Nie mu­sisz za­sły­nąć jako zwy­cię­ski wo­jow­nik z mię­śni i ze ścię­gien. Nie mu­sisz po­ko­nać gór, pu­styń ani la­sów, z któ­rych wra­cają nie­liczni. Wy­star­czy za­pa­da­jąca w pa­mięć hi­sto­ria, która uczyni z cie­bie bo­ha­tera.

Lecz bez względu na to, jak bar­dzo król ceni so­bie opo­wie­ści, nie ufa tym, któ­rzy je snują. Ich wy­obraź­nia, nie­zdolna osiąść w jed­nym miej­scu ni­czym Ty­grys na wio­snę, zmie­nia bieg w naj­bar­dziej nie­prze­wi­dy­walny spo­sób, wije się wzdłuż roz­cią­ga­ją­cych się bez końca za­koli i za­kręca cha­otycz­nymi pę­tlami, dzika i nie­po­skro­miona aż do sa­mego końca. Kiedy król wzniósł tę bi­blio­tekę, zda­wał so­bie sprawę z ist­nie­nia in­nych wer­sji Eposu o Gil­ga­me­szu. Przez stu­le­cia za­pi­sy­wany i prze­pi­sy­wany przez skry­bów po­emat po­ja­wiał się w co­raz to no­wych in­ter­pre­ta­cjach. Aszur­ba­ni­pal ro­ze­słał po­słań­ców, aby zdo­byli dla niego ta­bliczki ze­wsząd, jak kraj długi i sze­roki, bo pra­gnął zgro­ma­dzić wszyst­kie moż­liwe wer­sje pod swoim da­chem. Jest pe­wien, że zre­ali­zo­wał to nad­zwy­czajne za­da­nie. Nie­mniej ta­bliczka, którą prze­cho­wuje w ce­dro­wej skrzynce, różni się od po­zo­sta­łych z jego ko­lek­cji – nie tylko dla­tego, że tekst spi­sano na dro­go­cen­nym ka­mie­niu za­miast na ka­wałku gliny, ale też z uwagi na jego bluź­nier­czą wy­mowę.

Wzno­sząc po­emat ku lam­pie, król ana­li­zuje zna­jomy tekst. Skryba, który go stwo­rzył, kim­kol­wiek był, wy­ko­nał pracę do­kład­nie tak, jak można się było tego spo­dzie­wać – je­śli nie li­czyć no­tatki na końcu.

Oto praca młod­szego skryby,

Jed­nego z wielu bar­dów, bal­la­dy­stów i ba­ja­rzy, któ­rzy cho­dzą po ziemi.

Tkamy wier­sze, pie­śni i opo­wie­ści z każ­dego tchnie­nia.

Miej nas w pa­mięci.

To dość nie­ty­powa wzmianka jak na skrybę, cho­ciaż jesz­cze bar­dziej niż ten do­da­tek nie­po­koi na­stę­pu­jąca po nim de­dy­ka­cja:

Te­raz i na wieki

Chwała niech bę­dzie Ni­sa­bie.

Ob­li­cze króla tę­żeje, gdy od­czy­tuje on ostat­nie słowa. Marsz­czy czoło, a jego puls przy­spie­sza, co wi­dać po ży­łach pul­su­ją­cych gniew­nie na skro­niach.

Ni­saba, bo­gini opo­wie­ści, to widmo mi­nio­nej epoki, imię, które ode­szło w nie­pa­mięć. Jej dni do­bie­gły końca, mimo że w da­le­kich za­kąt­kach im­pe­rium na­dal czci ją kilka igno­ran­tek kur­czowo trzy­ma­ją­cych się lu­do­wej tra­dy­cji. Dawno temu zo­stała za­stą­piona przez inne bó­stwo. Ak­tu­al­nie wszyst­kie ta­bliczki w kró­le­stwie po­świę­cone są po­tęż­nemu i mę­skiemu Nabu za­miast ete­rycz­nej i ko­bie­cej Ni­sa­bie. Tak winno być zda­niem króla. Pi­sa­nie to mę­ska rzecz i wy­maga moc­nego pa­trona, mę­skiego boga. Nabu zo­stał ofi­cjal­nym opie­ku­nem skry­bów i straż­ni­kiem ca­łej war­tej za­cho­wa­nia wie­dzy. Uczniom w szko­łach po­leca się, aby koń­czyli swoje ta­bliczki sto­sowną in­skryp­cją:

Chwała niech bę­dzie Nabu.

Gdyby nie­bie­ska ta­bliczka była le­ci­wym re­lik­tem prze­szło­ści, do­pi­sek nie bu­dziłby kon­tro­wer­sji. Ale król jest pe­wien, że to współ­cze­sne dzieło – do­wo­dzi tego ka­li­gra­fia. Ob­sta­jąc przy uczcze­niu za­po­mnia­nej, za­ka­za­nej bo­gini oraz lek­ce­wa­żąc au­to­ry­tet Nabu – a za­tem i roz­kazy sa­mego króla – skryba, który prze­pi­sał ten frag­ment Eposu o Gil­ga­me­szu, umyśl­nie zi­gno­ro­wał obo­wią­zu­jące za­sady. Aszur­ba­ni­pal mógł znisz­czyć ta­bliczkę; nie po­tra­fił się jed­nak na to zdo­być. Dla­tego też uwła­cza­jący przed­miot musi spo­czy­wać w ukry­ciu w tym po­miesz­cze­niu, od­izo­lo­wa­nym od reszty bi­blio­teki, aby nie wpadł w ręce nie­oświe­co­nych mas. Nie każde za­pi­sane słowo prze­zna­czone jest dla oczu każ­dego czy­tel­nika. Tak jak nie każde wy­po­wie­dziane słowo musi zo­stać usły­szane przez każ­dego szpicla. In­for­ma­cja o nie­bie­skiej ta­bliczce ni­gdy nie może tra­fić do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej, bo cały lud mógłby wów­czas zbłą­dzić. Po­zo­sta­wiony bez nad­zoru i kary bunt jed­nego czło­wieka może roz­zu­chwa­lić wielu dy­sy­den­tów.

Kiedy deszcz da­lej pada na Ni­niwę, król po­zo­staje w od­osob­nie­niu swo­jej bi­blio­teki, po­chło­nięty nie­bie­ską ta­bliczką. Na pe­wien czas za­po­mina o wszyst­kim: o swoim star­szym bra­cie spi­sku­ją­cym w Ba­bi­lo­nie, aby przy­własz­czyć so­bie jego tron, o in­try­gach dwor­skich, o po­wsta­niach sza­le­ją­cych za­równo w gra­ni­cach jego kró­le­stwa, jak i poza nimi, w Ana­to­lii, Me­dii, Urartu, Egip­cie, Cy­li­cji i Ela­mie... Wszystko to może za­cze­kać. Nic nie jest w sta­nie go roz­pro­szyć, kiedy po­grąża się w przy­go­dach Gil­ga­me­sza. Ale tego dnia dzieje się coś nie­spo­dzie­wa­nego.

Na ga­le­rii pod­nosi się na­gły ra­ban. Alar­mu­jące, zgrzy­tliwe dźwięki. Jedną ręką chwy­ta­jąc rę­ko­jeść swo­jego szty­letu, a drugą na­dal ści­ska­jąc ta­bliczkę, Aszur­ba­ni­pal wy­biega.

– Kto ośmiela się za­kłó­cać spo­kój kró­lowi?

– Mój pa­nie, moje słońce, wy­bacz naj­ście. – Do­wódca woj­ska, ma­ło­mówny męż­czy­zna, zwie­sza głowę.

Za jego ple­cami czte­rech żoł­nie­rzy cią­gnie czło­wieka odzia­nego w zgrzebną tka­ninę po­pla­mioną za­schnię­tymi wy­mio­ci­nami oraz świeżą krwią. Ten ostatni łka i za­wo­dzi cha­otycz­nie w par­ciany kap­tur ścią­gnięty na twarz.

– Mów i wy­tłu­macz ten or­dy­narny wy­stę­pek – na­ka­zuje król.

– Mój pa­nie, zła­pa­li­śmy zdrajcę, któ­rego po­szu­ki­wa­li­śmy od dawna. Wy­znał złe uczynki.

Je­den z żoł­nie­rzy zdziera kap­tur z głowy jeńca. Cień smutku prze­myka po ob­li­czu Aszur­ba­ni­pala. Znika jed­nak rów­nie szybko, jak się po­ja­wia. Król mruży oczy, jakby pa­trzył na coś, co szybko nik­nie w od­dali, nie od­ry­wa­jąc wzroku od poj­ma­nego – swo­jego daw­nego men­tora, swo­jego na­uczy­ciela, swo­jego po­wier­nika, który był mu bliż­szy niż wła­sny oj­ciec. Męż­czy­znę bito i tor­tu­ro­wano do tego stop­nia, że jego twarz ule­gła de­for­ma­cji, a w miej­scu zę­bów zieje pa­skudna wy­rwa, po­kryta sko­rupą ropy i krwi. Le­dwo może ustać na no­gach.

– Szla­chetny królu – od­zywa się do­wódca woj­ska – przy­się­gam na bo­gów Aszura, Isz­tar, Sza­ma­sza i Nabu, że naj­wyż­szy do­radca jest szpie­giem. To on prze­ka­zy­wał istotne se­krety bratu króla. Po­cząt­kowo nie chciał się przy­znać do sprzy­ja­nia wro­gowi. Raz za ra­zem wy­pie­rał się swo­ich zbrodni. Ale przed­sta­wi­li­śmy mu nie­pod­wa­żalny do­wód i już nie mógł wię­cej łgać.

Do­wódca sięga do torby prze­wie­szo­nej przez ra­mię i wy­ciąga ta­bliczkę. Po­daje ją kró­lowi. To list za­adre­so­wany przez naj­wyż­szego do­radcę do brata Aszur­ba­ni­pala, w któ­rym ten pierw­szy ślu­buje wier­ność i ofe­ruje wspar­cie – list poza wszelką wąt­pli­wość po­świad­cza­jący roz­miar zdrady.

– Gdzie to zna­leź­li­ście? – pyta król gło­sem su­chym jak pień wy­drą­żony przez wodę.

– Wśród rze­czy na­le­żą­cych do żoł­nie­rza wro­giej ar­mii, któ­rego poj­mano pod­czas prze­kra­cza­nia gra­nicy. Niósł pie­częć naj­wyż­szego do­radcy i wy­znał, że dzia­łał na roz­kaz.

Aszur­ba­ni­pal wolno od­wraca się do więź­nia.

– Jak mo­głeś?

– Mój królu... – char­czy skuty męż­czy­zna. Od­dech więź­nie mu w piersi. Lewe oko ma za­mknięte z po­wodu opu­chli­zny, a prawe, za­si­nione i na­bie­głe krwią, drga ni­czym uwię­ziony ptak. – Wspo­mnij, że by­łeś le­dwo chłop­cem, kiedy cię do mnie przy­pro­wa­dzono. Czy nie wy­edu­ko­wa­łem cię w pi­śmie i ra­chun­kach? Czy nie na­uczy­łem, jak czer­pać przy­jem­ność z bal­lad i kom­po­no­wać po­ezję... Li­to­ści, przez wzgląd na dawne czasy...

– Py­tam, jak mo­głeś!

Za­pada ci­sza.

– Woda... – bur­czy je­niec. Przez mo­ment zdaje się, że chce pro­sić o na­pój, ale póź­niej do­daje: – To dar od bo­gów; daje nam ży­cie, ra­dość i bo­gactw w bród. Ale ty, mój pa­nie, za­mie­ni­łeś ją w śmier­telną broń. W rzece Ulai nie ma już ryb; dła­wiona wrzu­ca­nymi tam na twój roz­kaz tru­pami, na­brała barwy ufar­bo­wa­nej na czer­wono wełny. Naj­pierw su­sza, po­tem głód. Mój królu, twoi pod­dani gło­dują. Rów­niny Susy usiane są cia­łami zmar­łych i umie­ra­ją­cych. A te­raz, jak sły­sza­łem, tego sa­mego do­ko­nasz w Ca­strum Kefa.

Ca­strum Kefa, skalny za­mek. Duże mia­sto oto­czone mu­rem, na pół­noc od Ni­niwy, na brzegu Ty­grysu w jego gór­nym biegu. Spoj­rze­nie króla zdra­dza, że wie, o czym mowa.

– Czy twój oj­ciec nie po­cho­dził z po­bli­skiej wio­ski? – pyta.

– Moi lu­dzie... Roz­sta­wi­łeś straż­ni­ków przy każ­dej fon­tan­nie, aby unie­moż­li­wić do­stęp do wody. Za­tru­łeś stud­nie. Ro­dziny za­rzy­nają swoje zwie­rzęta i piją ich krew, aby uga­sić pra­gnie­nie. Matki nie mają mleka, aby wy­kar­mić dzieci. Mój królu, twoje okru­cień­stwo nie zna gra­nic.

Do­wódca wojsk wy­pro­wa­dza cios, ce­luje po­ni­żej że­ber jeńca. Ten składa się wpół, kasz­ląc krwią. Pro­stuje się jed­nak zdu­mie­wa­jąco szybko. Jedno jego otwarte oko do­strzega przed­miot w dłoni króla.

– Ach, nie­bie­ska ta­bliczka... drobne bluź­nier­stwo – ko­men­tuje poj­many, kiedy widmo uśmie­chu unosi ką­cik jego ust. – Stu­dio­wa­li­śmy ją ra­zem po raz pierw­szy, kiedy mój król był mło­dym księ­ciem. Mój pan za­wsze oka­zy­wał jej względy. Czy po na­szym wspól­nym czy­ta­niu po­ezji nie zo­stały nie­za­tarte wspo­mnie­nia?

Je­śli także Aszur­ba­ni­pal wraca pa­mię­cią do spo­koj­nych po­po­łu­dni z cza­sów swo­jego dzie­ciń­stwa, spę­dza­nych na re­cy­to­wa­niu po­ezji ze swoim na­uczy­cie­lem, nie mówi o tym.

– Gil­ga­mesz... – po­dej­muje je­niec. – Chciał po­ko­nać śmierć, więc wy­brał się w po­dróż na ko­niec świata, i po­niósł po­rażkę. Nie ro­zu­miał, że je­dy­nym spo­so­bem na zy­ska­nie nie­śmier­tel­no­ści jest po­zo­sta­nie wiecz­nie ży­wym w pa­mięci in­nych, a je­dy­nym spo­so­bem na po­zo­sta­nie wiecz­nie ży­wym w pa­mięci in­nych jest po­zo­sta­wie­nie po so­bie do­brej hi­sto­rii. Mój królu, dla­czego po­sta­no­wi­łeś uczy­nić swoją hi­sto­rię tak bez­duszną?

Do­wódca wojsk robi krok na­przód, spo­dzie­wa­jąc się roz­kazu, aby za­bić jeńca. Aszur­ba­ni­pal unosi rękę i po­wstrzy­muje go. Po­chy­la­jąc głowę, do­wódca wojsk pyta:

– Czy mój pan ze­chce za­dać osta­teczny cios?

Poj­many za­czyna szlo­chać. Ci­chy, nie­po­zba­wiony god­no­ści dźwięk wy­dziera się z jego piersi. Nie po­trafi go kon­tro­lo­wać. Sto­jący przy nim żoł­nie­rze prze­stę­pują z nogi na nogę, nie­spo­koj­nie wy­cze­ku­jąc de­cy­zji króla.

Ale Aszur­ba­ni­pal nie za­bije swo­jego sta­rego na­uczy­ciela. Ni­gdy nie lu­bił do­wo­dzić na po­lach bi­tew­nych; wo­lał zle­cać ma­sa­kry, ruj­na­cje, gra­bieże i gwałty z bez­piecz­nego miej­sca na swoim tro­nie – albo jak to się czę­sto zda­rzało, z za­ci­sza swo­jej bi­blio­teki. Nad­zo­ro­wał plą­dro­wa­nie miast i gło­dze­nie ca­łych po­pu­la­cji, przez co lu­dzie zmu­szani byli do zja­da­nia ich zmar­łych krew­nych; rów­na­nie do­mów z zie­mią, nisz­cze­nie świą­tyń, roz­sy­py­wa­nie soli na świeżo za­ora­nych po­lach; odzie­ra­nie ze skóry przy­wód­ców re­be­lii, wbi­ja­nie na pale ich po­plecz­ni­ków i rzu­ca­nie ich mięsa „ptac­twu nie­bie­skiemu oraz ry­bom mor­skim”; kli­no­wa­nie szczęk swo­ich ry­wali psimi łań­cu­chami i trzy­ma­nie ich w bu­dach; bez­czesz­cze­nie gro­bów przod­ków swo­ich wro­gów, żeby na­wet ich du­chy nie mo­gły za­znać spo­koju. Wszyst­kich tych czy­nów i wielu ko­lej­nych do­pusz­czał się ze swo­jej czy­telni. Nie po­bru­dzi so­bie rąk. W końcu jest kró­lem eru­dytą, in­te­lek­tu­ali­stą, który in­ter­pre­tuje nie­biań­skie i ziem­skie znaki. W prze­ci­wień­stwie do swo­ich kró­lew­skich an­te­na­tów po­trafi czy­tać nie tylko aka­dyj­skie, lecz także za­gad­kowe su­me­ryj­skie tek­sty, dla więk­szo­ści nie­zro­zu­miałe. Po­trafi dys­ku­to­wać z pro­ro­kami, du­chow­nymi i fi­lo­zo­fami. Nie jest czło­wie­kiem bru­tal­nej siły i sro­giego gniewu. Jest czło­wie­kiem idei i ide­ałów.

Wy­czu­wa­jąc wąt­pli­wo­ści króla, do­wódca wojsk chrząka, po czym mówi:

– Je­śli mój pan prze­każe mi swój szla­chetny szty­let albo po­zwoli mi użyć wła­snego ostrza, prze­szyję to zdra­dziec­kie serce.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby – od­po­wiada Aszur­ba­ni­pal. – Nie prze­le­jemy jego krwi.

W tym mo­men­cie moż­li­wie naj­ni­klej­sza na­dzieja prze­myka po zma­sa­kro­wa­nym ob­li­czu więź­nia. Aszur­ba­ni­pal nie pa­trzy na swo­jego men­tora. Nie od­rywa spoj­rze­nia od pła­sko­rzeźby na ścia­nie za jego ple­cami. Przez mo­ment przy­gląda się sce­nie z po­lo­wa­nia na rów­ni­nach Ni­niwy: ga­lo­pu­ją­cemu na ko­niu kró­lowi z włócz­nią, którą lada mo­ment prze­bije lwa pró­bu­ją­cego umknąć prze­zna­cze­niu. Jakby po­cią­gany za nie­wi­dzialną nić, pod­cho­dzi do de­ko­ra­cji. Wy­ciąga po­chod­nię z uchwytu i przy­suwa ją do ściany. Kształty na pła­sko­rzeź­bie oży­wają w zmie­nia­ją­cym się świe­tle. My­śliwy, włócz­nia, ofiara.

Zer­ka­jąc przez ra­mię, na­dal z nie­bie­ską ta­bliczką w jed­nej dłoni, król prze­ka­zuje po­chod­nię do­wódcy wojsk. Gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu wy­po­wiada jedno tylko słowo:

– Spa­lić!

Twarz do­wódcy wojsk traci wszelki ko­lor. Waha się, ale tylko przez se­kundę.

Męż­czy­zna w pło­mie­niach bie­gnie przez ga­le­rie Pa­łacu Pół­noc­nego w Ni­ni­wie. Jego ciało od­bija się od mu­rali zdo­bią­cych ściany, a jego de­spe­rac­kie krzyki, gło­śne i prze­szy­wa­jące, niosą się echem po ko­ry­ta­rzach, ry­ko­sze­tu­jąc od wy­soko skle­pio­nych su­fi­tów i wy­wo­łu­jąc ciarki na ple­cach słu­żą­cych. Do­cie­rają za ogromne bramy, sły­chać je na­wet na od­le­głych po­lach, gdzie ob­fi­cie ro­sną psze­nica i jęcz­mień, oraz w piasz­czy­stych za­tocz­kach, gdzie ło­dzie ry­bac­kie uwal­niają się od skar­bów z co­dzien­nych po­ło­wów. Za­nie­po­ko­jone prze­ra­ża­ją­cymi od­gło­sami mewy, które uci­chły wcze­śniej tego dnia, na­tych­miast zry­wają się do lotu, aby za­ta­czać nad mia­stem bez­ładne koła.

Gdyby je­niec do­tarł na brzeg do­pływu Ty­grysu, rzeki Khosr wi­ją­cej się przez cen­trum mia­sta, albo choć do po­bli­skiej bramy Maszki, gdzie krąży wielu no­si­wo­dów, ist­nieje szansa, że unik­nąłby śmierci. Gdy tak się jed­nak miota w swoim wła­snym pie­kle, wpada na la­massu strze­gą­cego kró­lew­skiej bi­blio­teki i roz­płasz­cza się na ko­py­cie jego pra­wej przed­niej nogi. Osta­tecz­nie więc ogień trawi go z na­ra­sta­jącą fu­rią.

Daw­niej ra­dość spra­wiały mu wier­sze i opo­wie­ści, a czy­ta­nie było dla niego tak na­tu­ralne jak od­dy­cha­nie. Nic nie da­wało mu więk­szej przy­jem­no­ści niż na­ucza­nie mło­dego księ­cia, kiedy we dwóch dys­ku­to­wali o li­te­ra­tu­rze, roz­cią­gnięci na pę­ka­tych po­du­chach, czy­tali Epos o Gil­ga­me­szu i za­chwy­cali się pięk­nem tego świata. Czy to on uczy­nił po­twora z tego chłopca o ci­chym gło­sie i ła­god­nym uśmie­chu, czy ten po­twór tkwił w chłopcu od sa­mego po­czątku? Ni­gdy się tego nie do­wie. Bo te­raz całe jego ciało to piec spo­pie­la­jący słowa, ob­ra­ca­jący w pył wszyst­kie te wersy, które daw­niej stu­dio­wał.

Tego po­po­łu­dnia, kiedy Aszur­ba­ni­pal – przy­wódca naj­bo­gat­szego im­pe­rium na świe­cie, ostatni z wiel­kich wład­ców kró­le­stwa Asy­rii, choć trzeci z ko­lei syn Asar­had­dona, wy­brany na jego na­stępcę jako ulu­bie­niec ojca, pa­tron i za­ło­ży­ciel wspa­nia­łej bi­blio­teki, która zmieni bieg hi­sto­rii – pod­pala swo­jego by­łego na­uczy­ciela, a wraz z nim pusz­cza z dy­mem wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, kro­pla desz­czu da­lej chowa się we wło­sach króla. Sa­motna, mała i prze­ra­żona nie ośmiela się po­ru­szyć. Ni­gdy nie za­po­mni tego, czego była dzi­siaj świad­kiem. To od­mie­niło ją na za­wsze. Na­wet po stu­le­ciach, które miną, ślad tej chwili po­zo­sta­nie w niej za­ko­rze­niony w nie­zmie­nio­nej po­staci.

W miarę jak fale go­rąca wzbi­jają się w po­wie­trze, kro­pla desz­czu po­mału wy­pa­ro­wuje. Nie znik­nie jed­nak. Prę­dzej czy póź­niej ten ma­leńki, prze­źro­czy­sty pa­cio­rek wody wróci w błę­kitne prze­stwo­rza. Gdy tam do­trze, za­czeka na wła­ściwy mo­ment, aby ko­lejny raz spaść na tę tar­ganą kon­flik­tami zie­mię – i ko­lejny...

Woda pa­mięta.

Za­po­mi­nają lu­dzie.

H2O 

Woda... Naj­dziw­niej­sza sub­stan­cja che­miczna, wielka ta­jem­nica. Z dwoma ato­mami wo­doru na koń­cach, z któ­rych każdy łą­czy się z po­je­dyn­czym tle­nem po­środku, to zgięta czą­steczka, nie pro­sta. Gdyby była pro­sta, na ziemi nie po­wsta­łoby ży­cie... ani żadna hi­sto­ria do opo­wie­dze­nia.

Trzy atomy łą­czą się ze sobą, aby stwo­rzyć wodę: H–O–H.

Trzy po­sta­cie prze­kra­czają gra­nice czasu i prze­strzeni, aby się ze sobą zwią­zać i wspól­nie na­pi­sać tę hi­sto­rię...

–O–AR­THUR

Nad rzeką Ta­mizą, 1840

Tego roku zima wcze­śnie bie­rze we wła­da­nie Lon­dyn, a gdy już się ob­ja­wia, nie chce odejść. Pierw­sze śnie­życe ata­kują w paź­dzier­niku, tem­pe­ra­tura po­wie­trza spada z dnia na dzień. Po­ro­sty wy­kwi­tają na ścia­nach, mech za­czer­nia głazy, pa­pro­cie wy­ra­sta­jące ze szcze­lin całe po­kryte są sza­dzią, po­ły­sku­jącą ni­czym srebrne igły. Go­towe na chłód gą­sie­nice i żaby ze spo­ko­jem go­dzą się na za­ma­rza­nie, za­do­wo­lone, że nie przyj­dzie im od­ta­jać aż do wio­sny. Mo­dli­twy i bluź­nier­stwa, gdy tylko opusz­czają usta swo­ich au­to­rów, za­mie­niają się w so­ple ob­wie­sza­jące na­gie ga­łę­zie drzew. Cza­sem dzwo­nią na wie­trze – lekko, swo­bod­nie, brzę­kli­wie. Lecz mimo lo­do­wa­tej aury Ta­miza nie utwar­dza się jak jesz­cze przed kil­koma de­ka­dami, kiedy za­mie­niała się w bryłę lodu tak mocną, że dla za­bawy wy­pro­wa­dzano na nią sło­nie i na ca­łej sze­ro­ko­ści roz­gry­wano na niej me­cze ho­keja. Tym ra­zem ska­wa­liła się wy­łącz­nie wzdłuż brze­gów, więc woda nie­prze­rwa­nie pły­nie mię­dzy po­ła­ciami bia­łych krysz­tał­ków.

To, czy rzeka jest chłodna czy cie­pła, burz­liwa czy spo­kojna, nie zmie­nia za­pa­chu, który ona roz­ta­cza. Ostrego, kwa­śnego i wstręt­nego. Smrodu, który są­czy ci się w pory, przy­wiera do skóry, prze­nika do płuc. Ta­miza – „Ta­me­sis”, „Tems”, „Ta­masa”, „czar­nula” – daw­niej sły­nąca z czy­stej wody i wy­bor­nych ło­sosi, obec­nie jest brudna, sza­ro­bura. Za­nie­czysz­czona od­pa­dami prze­my­sło­wymi, gni­ją­cymi śmie­ciami, che­mi­ka­liami z fa­bryk, zwie­rzę­cymi tru­chłami, ludz­kimi zwło­kami i nie­fil­tro­wa­nymi ście­kami, ni­gdy wcze­śniej w hi­sto­rii nie była tak igno­ro­wana, sa­motna i nie­ko­chana jak obec­nie.

Ca­łun pyłu, sa­dzy i po­piołu wisi nad dzwon­ni­cami, igli­cami oraz da­chami Lon­dynu, naj­bar­dziej za­tło­czo­nego mia­sta na świe­cie. Co ty­dzień po­ja­wia się ko­lejna fala nowo przy­by­łych, tar­ga­ją­cych swoje to­bołki pełne ma­rzeń, pod­czas gdy ko­miny wy­rzu­cają w niebo tylko wię­cej kosz­ma­rów. Jako że sto­lica ro­śnie i prze­kra­cza wła­sne gra­nice, jej od­pady, eks­kre­menty i resztki wy­do­stają się z każ­dej szcze­liny ni­czym pie­rze eks­plo­du­jące ze sta­rej po­duszki. Wszystko, co nie­chciane, tra­fia do rzeki. Młóto z bro­wa­rów, pulpa z pa­pierni, po­droby z rzeźni, wióry z gar­barni, od­cieki z go­rzelni, skrawki z far­biarni, od­chody wy­brane po nocy z szamb i wa­ter­klo­ze­tów (no­wo­cze­snych wy­na­laz­ków uży­wa­nych przez bo­ga­tych i uprzy­wi­le­jo­wa­nych) – wszystko to koń­czy w Ta­mi­zie, gdzie za­bija ryby, za­bija hy­dro­fity, za­bija wodę.

Lecz rzeka nie prze­staje da­wać i nikt nie ro­zu­mie tego le­piej niż lu­dzie na­zy­wani ka­na­la­rzami. To nie­zmor­do­wani po­szu­ki­wa­cze resz­tek, czy­ści­ciele wy­brzeża. Z de­ter­mi­na­cją i cier­pli­wo­ścią po­ko­nują ki­lo­metr za ki­lo­me­trem w cuch­ną­cym mule. Cza­sami prze­mie­rzają la­bi­rynt ka­na­łów krzy­żu­ją­cych się pod mia­stem, bro­dząc w ście­kach. In­nym ra­zem grze­bią w rzecz­nych zło­żach gro­ma­dzą­cych się na brze­gach Ta­mizy. Prze­cze­su­jąc wodny świat, szu­kają cen­nych przed­mio­tów za­równo pod, jak i nad zie­mią.

Zwy­kle zbie­rają się do pracy, kiedy wiatr ustę­puje, a po­ziom wody jest ni­ski, więc mętna, gładka po­wierzch­nia akwenu przy­po­mina zma­to­wione lu­stro, które nie od­bija już świa­tła. W za­ka­mar­kach nie­przej­rzy­stej brei za­wsze znaj­dzie się coś cen­nego – ka­wałki me­talu, mie­dziane mo­nety, srebrne sztućce, od czasu do czasu także krysz­ta­łowa bro­sza czy per­łowy kol­czyk – pierw­szo­rzędne do­bra przy­pad­kowo upusz­czane na uli­cach i w par­kach Lon­dynu, a na­stęp­nie zmia­tane do rynsz­toka, skąd wy­ru­szają w długą, cuch­nącą po­dróż ku fa­lom Ta­mizy. Nie­które z tych przed­mio­tów za­wę­drują do Oks­fordu i da­lej, pod­czas gdy inne utkną w bło­cie, za­ko­pane pod grubą war­stwą śli­skiej mazi. Ni­gdy nie da się prze­wi­dzieć, co każ­do­ra­zowo za­ofe­ruje rzeka. Mo­żesz mieć jed­nak pew­ność, że nie zo­stawi cię z pu­stymi rę­kami. Wprawny ka­na­larz za­ra­bia do sze­ściu szy­lin­gów dzien­nie.

Praca jest nie tylko obrzy­dli­wie brudna, lecz także obar­czona ry­zy­kiem – zwłasz­cza w ka­na­łach ście­ko­wych. Za­wsze roz­sąd­niej dzia­łać w gru­pie, jako że w po­je­dynkę ła­two zgu­bić się w krę­tych pod­ziem­nych przej­ściach Lon­dynu, skąd można już ni­gdy nie wy­ło­nić się na po­wierzch­nię. Ist­nieje nie­bez­pie­czeń­stwo, że po­bli­ska śluza zo­sta­nie unie­siona bez ostrze­że­nia, kiedy ty po omacku po­ru­szasz się tam w dole. Je­śli nie masz wtedy czego się zła­pać albo nikt nie chwyci cię za koł­nierz, uwol­niona z rur po­wódź może cię pod­ciąć, wy­peł­nić płuca eks­kre­men­tami i cię za­to­pić. Jest też taka moż­li­wość, że na­tkniesz się na pę­cherz ga­zowy, który od dawna mógł się two­rzyć pod war­stwami od­pa­dów; ten naj­bar­dziej nie­for­tunny ze wszyst­kich sce­na­riu­szy, po­dob­nie jak pod­pa­le­nie pro­chu strzel­ni­czego, może wy­wo­łać eks­plo­zję, gwa­ran­tu­jąc na­tych­mia­stową śmierć albo, co gor­sze, ży­cie w ogrom­nych mę­czar­niach. Rzeka od­biera. Nikt nie ro­zu­mie tego le­piej niż ka­na­la­rze.

W ten mroźny po­ra­nek pod ko­niec li­sto­pada osiem osób wle­cze się przez Chel­sea na pół­noc­nym brzegu Ta­mizy. Ich buty chlu­po­czą w szla­mie. W rę­kach ści­skają dłu­gie pręty, któ­rymi od czasu do czasu dźgają błoto, aby spraw­dzić, czy pod spodem nie skrywa się coś war­to­ścio­wego. La­ta­renki przy­wią­zane do ich piersi ma­lują przed nimi złote wstęgi i na­dają ob­li­czom upiorną bla­dość. Sza­liki za­sła­nia­jące im usta mają blo­ko­wać obrzy­dliwe za­pa­chy – na­wet je­śli w ni­czym to nie po­maga. Człon­ko­wie grupy odziani są w ob­szerne wel­we­towe płasz­cze z ogrom­nymi kie­sze­niami i grube rę­ka­wice chro­niące przed bru­dem – oraz ata­kami szczu­rów, cza­sem na­wet wiel­ko­ści ko­tów. Ale ostat­nia z nich, młoda ko­bieta z nie­śmia­łym uśmie­chem i pie­gami roz­sia­nymi na po­licz­kach, zdo­łała na­cią­gnąć płaszcz je­dy­nie do po­łowy wy­dę­tego brzu­cha. Mimo za­awan­so­wa­nej ciąży nie może zre­zy­gno­wać z pracy. Poza tym po­łożna za­pew­niła ją, że dziecko nie po­jawi się na świe­cie jesz­cze przez co naj­mniej mie­siąc.

Grupa zbliża się do za­kola rzeki, gdzie dąb roz­po­ściera ga­łę­zie ni­sko nad wodą, omal nie do­ty­ka­jąc ziemi. Pod­czas gdy po­zo­stali prze­cze­sują breję, młoda ko­bieta przy­staje, żeby ode­tchnąć. Ociera czoło, na któ­rym mimo sma­ga­ją­cego wia­tru wy­kwi­tły kro­pelki potu. Wzro­kiem wo­dzi po głę­bo­kich wy­żło­bie­niach i fał­dach w ko­rze dębu. Ja­kie to nie­zwy­kłe, że drzewo wy­krę­ciło się w ten spo­sób, jakby pro­wa­dziło z Ta­mizą roz­mowę w cztery oczy. O czym tak mogą so­bie opo­wia­dać? Uśmie­cha się na tę myśl. Wtedy prze­szywa ją ból. Ostry, nie­spo­dzie­wany. Serce za­czyna jej moc­niej bić, ale ona pró­buje nie ule­gać bó­lowi. Jak do­tąd dzień nie był dla niej ła­skawy; zna­la­zła tylko mały pier­ścio­nek, któ­rego war­to­ści nie może być pewna, do­póki nie oczy­ści go z brudu i nie za­nie­sie do lom­bardu. Nie­mniej wsu­nęła go na pa­lec w oba­wie, że zgubi swój je­dyny skarb.

Ko­lejny skurcz – ból tak prze­szy­wa­jący, że omal nie po­zba­wia jej tchu. Ko­bieta wy­cho­dzi z wody, czła­pie z tru­dem w stronę drzewa. Jej pierś unosi się i opada, kiedy opiera się o pień, wdzięczna za jego nie­zwy­kły kształt. Kłu­cie słab­nie je­dy­nie po to, aby po chwili wró­cić z jesz­cze więk­szą siłą. Ko­bieta przy­ci­ska dłoń do brzu­cha, nie mo­gąc po­wstrzy­mać się przed gło­śnym ję­kiem.

– O Pa­nie!

Spie­szy ku niej ni­ska, tęga ko­bieta w po­de­szłym wieku, któ­rej skóra pod oczami jest prze­źro­czy­sta i sina.

– Co się dzieje, Ara­bello? Wszystko do­brze?

– Dziecko... my­ślisz, że może już wy­cho­dzić? Nie za wcze­śnie na to?

Obie roz­glą­dają się wo­kół, jedna zdjęta wy­raźną pa­niką, druga – skry­wa­nym nie­po­ko­jem.

Tylko nie te­raz, nie tu­taj. Żadne dziecko nie chcia­łoby przyjść na świat w ta­kim wil­got­nym, cuch­ną­cym miej­scu jak to przy stru­mie­niu peł­nym resz­tek i ście­ków.

– Wy­słać ko­goś po two­jego męża, ko­chana? – pyta sta­ruszka. Zniża głos, jakby prze­czu­wała, co usły­szy w od­po­wie­dzi.

Ara­bella mieszka w czyn­szówce w po­bli­skich slum­sach, w tej czę­ści Chel­sea, którą lu­dzie na­zy­wają krań­cem świata, ze sto­la­rzem tak uta­len­to­wa­nym, że raz we­zwano go do pa­łacu Buc­kin­gham, aby wy­ko­nał ko­modę dla człon­ków ro­dziny kró­lew­skiej – na­wet je­śli ostat­nimi czasy od po­pi­ja­nia ręce trzęsą mu się tak bar­dzo, że rzadko w ogóle za­biera się do pracy.

– Po mo­jego męża? – dziwi się Ara­bella. – Nie wi­dzia­łam go od ty­go­dni.

– W ta­kim ra­zie po­ra­dzimy so­bie same – kwi­tuje sta­ruszka, pró­bu­jąc ukryć smu­tek. – Naj­pierw za­bie­rzemy cię do domu i wy­god­nie uło­żymy, moja panno.

Ara­bella kiwa głową na zgodę, ale jej od­dech spłyca się co­raz bar­dziej. Kiedy pró­buje wstać, chwieje się, na mo­ment traci rów­no­wagę. Jej twarz wy­krzy­wia bar­dziej szok niż ból. Cie­pły płyn try­ska spo­mię­dzy jej ud. Prze­ra­żona wga­pia się w ka­łużę u swych stóp.

– O Boże, o moje gwiazdy... to za wcze­śnie!

Po­zo­stali ka­na­la­rze, któ­rzy prze­stali pra­co­wać, śle­dzą roz­wój wy­da­rzeń z brzegu rzeki. Je­den pró­buje prze­krzy­czeć szum wody:

– Ej, wszystko tam w po­rządku?

Sta­ruszka kręci głową.

– Mamy kło­poty. Niech Pan do­po­może.

– Co ty tam beł­ko­czesz?

– Mó­wię, że­byś le­piej stam­tąd wy­lazł i się na coś przy­dał. Chodź­cie tu­taj wszy­scy, w te pędy! Ode­szły jej wody!

Ka­na­la­rze, któ­rzy pę­dzą na po­moc i bez­in­te­re­sow­nie roz­kła­dają swoje płasz­cze na błot­ni­stym brzegu Ta­mizy, nie mogą wie­dzieć, że do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie w Lon­dy­nie inna cię­żarna ko­bieta za­czyna ro­dzić swoje pierw­sze dziecko. Kró­lowa Wik­to­ria, rap­tem dwu­dzie­sto­jed­no­let­nia, ma skur­cze w przy­tul­nej kom­na­cie pa­łacu Buc­kin­gham. To, że jej kró­lew­ska mość nie­na­wi­dzi być w ciąży, jest ta­jem­nicą po­li­szy­nela. Ob­ru­szona ko­niecz­no­ścią re­zy­gna­cji z tań­ców i jazdy kon­nej nie może do­cze­kać się chwili, gdy ten de­li­katny etap jej ży­cia do­bie­gnie końca. Młoda kró­lowa, na­zy­wana przez męża do­brą żonką, li­czy, że wyda na świat mę­skiego dzie­dzica, aby raz na za­wsze móc dać so­bie spo­kój z ro­dze­niem dzieci. Książę Al­bert trwa u jej boku, trzy­ma­jąc ją za rękę i szep­cząc słowa do­da­jące otu­chy, do­póki nie do­łą­czy do mi­ni­strów cze­ka­ją­cych na ze­wnątrz. Sto­jąca w rogu dzie­cięca ko­ły­ska – wy­ko­nana z naj­wyż­szej ja­ko­ści ma­ho­niu i wy­ście­łana je­dwa­biem w ko­lo­rze szma­rag­do­wej zie­leni – zo­stała za­pro­jek­to­wana na po­do­bień­stwo muszli. Mor­skie ko­no­ta­cje do­sko­nale na­dają się dla pier­wo­rod­nego po­tomka Kró­lo­wej Oce­anów, uwy­dat­niają chwałę i splen­dor An­glii, któ­rej sym­bol, białą różę, wy­ha­fto­wano na na­rzu­cie.

Kiedy po nie­zno­śnych go­dzi­nach kró­lew­skie dziecko przy­cho­dzi na świat, le­karz uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco.

– Nie­stety, wa­sza kró­lew­ska mość, to dziew­czynka.

Kró­lowa, choć rów­nie nie­za­do­wo­lona, unosi omdle­wa­jącą rękę.

– Nie­ważne. Na­stępny bę­dzie książę.

Na szczę­ście może wy­bie­rać z ca­łego za­stępu nia­niek, z któ­rych wszyst­kie mogą się po­chwa­lić do­sko­na­łymi re­fe­ren­cjami.

Kiedy po nie­zno­śnych go­dzi­nach rzeczne dziecko przy­cho­dzi na świat, je­den z ka­na­la­rzy krzy­czy ra­do­śnie:

– Chwała Bogu, Ara­bello, to chło­pak!

Młoda matka, wspie­ra­jąc się na łok­ciach, wy­ciąga szyję, żeby spoj­rzeć na syna. Jego drobne pa­luszki u dłoni, ró­żowe pa­luszki u stóp, okrą­głe po­liczki... Jest piękny. Ko­bieta za­lewa się łzami. Jaką szansę ma ta­kie słod­kie, nie­winne stwo­rze­nie w świe­cie peł­nym grze­chu, smutku i cier­pie­nia?

– Roz­ch­murz się, dzie­wu­cho. Czym się tak mar­twisz? – karci ją sta­ruszka. – Po­win­naś być z sie­bie dumna. Chło­pak żyje i ma się do­brze.

Ale Ara­bella pła­cze tak bar­dzo, że le­dwo może się wy­sło­wić.

– No już, już, po­ra­dzisz so­bie. A te­raz po­wiedz nam, jak go na­zwiesz – do­cieka sta­ruszka.

Od­po­wiedź nie pada.

Wtedy po­zo­stali czy­ści­ciele przy­cho­dzą matce z po­mocą.

– Na­zwij go Tha­mes, sto­sow­nie do oka­zji – su­ge­ruje ktoś.

– Tak, kiedy do­ro­śnie, zo­sta­nie oj­cem Tha­me­sem.

– Je­śli po­żyje wy­star­cza­jąco długo, pew­nego dnia bę­dzie dziad­kiem Tha­me­sem.

– A może Tho­mas, po­dob­nie do Tha­mesa.

– Nie, na­zwij go Jack – wtrąca inny męż­czy­zna. – Przez całe ży­cie wo­łają mnie Jack i nie na­rze­kam.

– Ja bym na­rze­kał!

– To może Al­bert? – Ko­lejna pro­po­zy­cja. – Skoro na­daje się dla męża kró­lo­wej, na pewno na­daje się dla tego szkraba.

– Och, za­mknij się! Co ty bre­dzisz? – Tym ra­zem to sta­ruszka wy­raża nie­za­do­wo­le­nie. – Za­trwo­żony i pło­chliwy... taki wła­śnie jest książę Al­bert z tą swoją wy­mocz­ko­wa­to­ścią i w ogóle! Nie pa­mię­ta­cie, że na­wet nie oświad­czył się Wik­to­rii? To ona oświad­czyła się jemu. Nie naj­lep­szy to mał­żo­nek dla kró­lo­wej. Czy choćby mę­żuś dla mnie!

Wszy­scy chi­cho­czą i kpią, aż na­gle cienki gło­sik Ara­belli prze­bija się przez cały ten ja­zgot.

– Wrzuć­cie go do rzeki!

Ktoś za­nosi się gło­śnym śmie­chem, prze­ko­nany, że to ko­lejny dow­cip o człon­kach ro­dziny kró­lew­skiej, któ­rych ży­cie nie może wszak szcze­gól­nie róż­nić się od ich ży­cia. Po­zo­stali jed­nak milkną. At­mos­fera staje się ciężka, kiedy do ka­na­la­rzy do­ciera sens słów Ara­belli. Wy­mie­niają mię­dzy sobą skru­szone spoj­rze­nia, jakby samo wy­słu­cha­nie tych słów uczy­niło z nich współ­win­nych ja­kie­goś nie­wy­obra­żal­nego plu­ga­stwa.

– Co ty mó­wisz, dzie­wu­cho? – mru­czy sta­ruszka, prze­ry­wa­jąc ci­szę.

– Ci­śnij­cie dziecko do wody. Nie mogę się o nie za­trosz­czyć. Niech Ta­miza za­opie­kuje się moim sy­nem.

– Za­milcz! Nie grzesz sło­wem.

Młoda matka ukrywa twarz w dło­niach i wy­daje umę­czony, gar­dłowy szloch. Le­dwo wie­rzy w to, co lada mo­ment po­wie, ale nie może się po­wstrzy­mać.

– Nie stać mnie na utrzy­ma­nie tego malca. Le­dwo star­cza mi mie­dzia­ków na je­dze­nie dla sie­bie. Naj­czę­ściej ko­nam z głodu. Mój mąż... jest do ni­czego. Za­daje się z naj­gor­szymi ty­pami! Wiecz­nie wście­kły, ni­gdy trzeźwy, ni­gdy w pracy. Bło­go­sła­wię ten czas, kiedy jest nie­przy­tomny... My­śli­cie, że męż­czy­zna, który bije żonę, nie skrzyw­dzi wła­snego syna? Moje biedne dziecko...

Sta­ruszka unosi jej głowę i nią po­trząsa.

– Te­raz po­słu­chaj mnie, dzie­wu­cho.

– Nie ro­zu­miesz...

– Ro­zu­miem każde słowo i mó­wię ci, że ten chło­piec roz­ja­śni twoje ży­cie. Sły­szysz mnie? Czuję to w ko­ściach. Daj mu odro­binę żar­cia i ochłap mi­ło­ści, a od­płaci się z na­wiązką. Od­ciąży cię i sprawi, że bę­dziesz z niego dumna. Zo­ba­czysz, wszystko się ułoży.

Ara­bella pła­cze te­raz jesz­cze gło­śniej. Jej ra­miona trzęsą się z każ­dym szlo­chem, a chłód i nie­po­kój po­wo­dują, że szczęka zę­bami.

Sta­ruszka wzdy­cha. Sły­szała po­łożne na­rze­ka­jące na ta­jem­ni­czy stan na­zy­wany po­ło­go­wym sza­leń­stwem. Po­dobno do­tyka świeżo upie­czone matki, odziera je z roz­sądku i nu­rza w roz­pa­czy tak bez­den­nej, że mogą się z niej ni­gdy nie wy­do­stać. Ona wie, że le­cze­nie wy­maga środ­ków prze­czysz­cza­ją­cych, sta­wia­nia ba­niek, upusz­cza­nia krwi i mnó­stwa opia­tów.

Od­wra­ca­jąc się do po­zo­sta­łych, pyta ci­cho:

– Czy ktoś ma coś na po­krze­pie­nie? Bie­dac­two się po­cho­ro­wało.

– No to daj jej tro­chę tego – od­po­wiada pe­wien męż­czy­zna i wy­ciąga ciem­no­brą­zową bu­telkę.

Lau­da­num. Po­maga ukoić nerwy i uśmie­rzyć ból, poza tym po­dobno jest do­bre na ko­biece do­le­gli­wo­ści. Cho­ciaż sma­kuje nie­zwy­kle gorzko, pach­nie słodko i in­ten­syw­nie – jako że to wy­war na ba­zie cy­na­monu, sza­franu, al­ko­holu i opiu­mo­wego wy­ciągu z zia­ren maku.

Na­kła­niają Ara­bellę do wzię­cia łyka, a po­tem jesz­cze dwóch dla lep­szego efektu. Ulega. Głowa opada jej na pierś, ra­miona więdną. Wy­czer­pana i ze­stre­so­wana nie po­trze­buje wiele czasu, aby za­paść w głę­boki sen bez snów.

Te­raz ka­na­la­rze mają za­gwozdkę, któ­rej się nie spo­dzie­wali. W sy­tu­acji, gdy ojca nie ma ni­g­dzie w za­sięgu wzroku, matka dziecka zaś jest na wpół za­mro­czona, na wpół obłą­kana, kto po­wi­nien je na­zwać? Nie można tego od­wle­kać. Znaj­dują się nie­bez­piecz­nie bli­sko rzeki. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów rzeczne wiry Ta­mizy za­pew­niają schro­nie­nie du­chom, upio­rom i in­nym wid­mo­wym stwo­rze­niom. De­mo­niczne zjawy uno­szące się nad wodą i po­lu­jące na de­li­katne du­szyczki mogą w każ­dej chwili spaść z nieba, aby po­rwać no­wo­rodka. A na­wet je­śli ten je­den raz wspo­mniane mary po­sta­no­wią od­pu­ścić, bez wąt­pie­nia zni­kąd po­jawi się widmo Wil­liama Kidda. Wszy­scy wie­dzą, że osła­wiony pi­rat go­tuje się z gniewu po tym, jak po­lano go smołą, za­kuto w łań­cu­chy i po­wie­szono na szu­bie­nicy, gdzie jego zwłoki gniły przez trzy lata. Od jego pu­blicz­nej eg­ze­ku­cji mi­nął po­nad wiek, co jed­nak nie zna­czy, że fu­ria Kidda przy­ga­sła. Nie­zmien­nie roz­sier­dzony na­wie­dza tu­tej­sze na­brzeża.

Zwa­żyw­szy na po­wagę sy­tu­acji, ka­na­la­rze do­cho­dzą do wnio­sku, że to na nich spada od­po­wie­dzial­ność za wy­ko­na­nie tego za­da­nia. Sta­ruszka unosi dziecko i spo­gląda w jego sza­ro­nie­bie­skie oczy. Dziwne, ale ma­lec pa­trzy pro­sto na nią. W do­datku przez cały ten czas nie za­pła­kał ani razu.

– Cóż za oso­bliwy z cie­bie szkrab!

– Może więc tak go na­zwiemy? – pro­po­nuje ktoś. – To za­wsze coś. Oso­bliwy bę­dzie jego pierw­szym, a Szkrab dru­gim imie­niem. I pro­szę!

– Nie, to się nie nada.

Sta­ruszka uznaje, że to bez­radne dziecko, któ­remu naj­wy­raź­niej bra­kuje tro­skli­wego ojca oraz sta­bil­nej matki i które na swoje nie­szczę­ście uro­dziło się na brzegu rzeki peł­nej resz­tek oraz eks­kre­men­tów, za­słu­guje na wspar­cie. Mu­szą ob­da­rzyć je czci­god­nym imie­niem, czymś na za­chętę, co po­może mu po­ko­nać trud­no­ści, za­miast cią­gnąć da­lej w dół. Dla­tego też ko­bieta na­my­śla się dłu­żej, za­nim oznaj­mia:

– My­ślę, że to po­winno być coś od­waż­nego i zna­ko­mi­tego. Tak, wła­śnie tak, imię godne szlach­cica.

– Może więc bę­dziemy zwra­cać się do niego wa­sza wy­so­kość?

– Naj­ja­śniej­szy pa­nie?

– Eks­ce­len­cjo?

– A może królu?

– Król brzmi nie­źle – kwi­tuje sta­ruszka. Roz­pro­mie­nia się, kiedy przy­cho­dzi jej do głowy nowa myśl. – Król Ar­thur na­wet jesz­cze le­piej.

– Tak, to Król Ar­thur!

– Niech bę­dzie po­chwa­lony!

– Chwała Bogu!

– Jak król Ar­thur od mie­cza w ka­mie­niu?

– Bar­dziej jak król Ar­thur od ście­ków.

– I... i slum­sów.

– W ta­kim ra­zie po­sta­no­wione – oznaj­mia męż­czy­zna, który wcze­śniej po­dzie­lił się lau­da­num. Wznosi to­ast i po­ciąga gin z bu­telki, wy­ję­tej z wnę­trza płasz­cza; po­tem ociera usta i prze­ka­zuje flaszkę da­lej.

– Król Ar­thur! Władca Ście­ków i Slum­sów!

I pew­nego dnia wła­śnie pod tym imie­niem chło­piec uro­dzony nad wodą w od­lud­nej czę­ści Chel­sea pod ni­sko za­wie­szo­nymi ga­łę­ziami przy­brzeż­nego dębu bę­dzie znany wszyst­kim. Jest dziec­kiem rzeki i po­zo­sta­nie nim do końca swych dni.

Kładą no­wo­rodka na piersi matki, mimo że ona na­dal śpi jak ka­mień. Na oczach wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych Ar­thur ssie nie­spiesz­nie, jakby z grzecz­no­ści. Spo­czy­wa­jąc na ster­cie płasz­czy roz­ło­żo­nych na zim­nej, błot­ni­stej ziemi, bez wy­gód ko­ły­ski ani osłony da­chu, wy­dyma usteczka, ale nie pła­cze. W bez­ru­chu na­słu­chuje dźwię­ków wo­kół sie­bie. Cienka strużka mleka spływa z ką­cika jego ust.

Znów za­czyna śnie­żyć. Sza­le­jąca za­wieja na­ciera z nieba dłu­gimi, uko­śnymi sma­gnię­ciami, mie­nią­cymi się świe­tli­ście na tle przy­ga­szo­nego świa­tła. Kiedy do­się­gają ziemi, przy­bie­rają nie­bie­skawy od­cień, two­rząc wiry, które ani na sie­bie nie za­cho­dzą, ani so­bie nie prze­szka­dzają. Tań­czą ra­do­śnie jak przy­wo­łane tu­ła­cze du­chy. Dziecko ob­ser­wuje je sze­roko otwar­tymi oczami i uśmie­cha się sze­roko, oszo­ło­mione pięk­nem tego świata.

Chwilę póź­niej je­den z płat­ków szy­buje ku ziemi, wy­ko­nu­jąc pi­ru­ety na wie­trze. Woda w sta­nie sku­pio­nym. Zwiewna perła ufor­mo­wana w głę­bi­nach prze­past­nej nie­biań­skiej muszli. Czy z tak ma­łego i lek­kiego bytu można wy­cza­ro­wać cały wszech­świat?

Dawno temu w od­le­głej kra­inie ta śnie­żynka była kro­plą desz­czu. Prze­mie­rzała oka­zały pa­łac ze wspa­niałą bi­blio­teką i oglą­dała prze­piękne ogrody, eks­tra­wa­ganc­kie fon­tanny oraz nie­wy­po­wie­dziane okru­cień­stwa. Nie­sie wspo­mnie­nia z mi­nio­nych żyć. Aura asy­ryj­skiego króla od­ci­snęła na niej piętno ni­czym nie­wi­dzialny od­cisk palca. De­li­kat­nie opada na twa­rzyczkę dziecka i znika mię­dzy jego roz­chy­lo­nymi war­gami.

W tym mo­men­cie ma­lec czuje na ję­zyku coś zim­nego, orzeź­wia­ją­cego, odro­binę me­ta­licz­nego i ogrom­nie eks­cy­tu­ją­cego. Za­ci­ska piąstki i wkłada je so­bie do buzi, pró­bu­jąc po­chwy­cić tę cu­dow­ność – i to uczu­cie. Po­tem po raz pierw­szy pła­cze. Wy­ra­ża­jąc pierw­sze w ży­ciu roz­cza­ro­wa­nie, naj­wcze­śniej­szy smu­tek, że nie jest w sta­nie za­trzy­mać piękna, które do­tknęło go na krótko, a po­tem na­gle się roz­to­piło.

Kro­pla mleka i pła­tek śniegu. Oba zmie­szają się w jego ustach – i w naj­głęb­szych od­mę­tach jego pa­mięci. Pew­nego dnia, kiedy bę­dzie znacz­nie star­szy, usły­szy py­ta­nie od ko­goś, kto ni­gdy nie wi­dział śniegu, o to, jak sma­kuje, na co bez­zwłocz­nie od­po­wie: „Jak mleko matki”.

Król Ar­thur, Władca Ście­ków i Slum­sów, za­pa­mięta chwilę swo­ich na­ro­dzin. Za­pa­mięta ją wy­jąt­kowo wy­raź­nie i za­ska­ku­jąco szcze­gó­łowo: ryk prze­pły­wa­ją­cych nie­opo­dal ście­ków, korę po­chy­lo­nego dębu, szorst­kość pię­trzą­cych się pod nim płasz­czy, ich brzegi prze­tarte i ob­gry­zione przez szczury oraz my­szy, pu­kle zło­tych wło­sów opa­da­jące na ra­miona ko­biety, która naj­pierw wy­dała go na ten świat, a po­tem chciała wrzu­cić do Ta­mizy, przede wszyst­kim zaś to, co czuł, kiedy krysz­tałki lodu top­niały mu na ję­zyku. Strzępy wspo­mnień, które zdoła spleść ra­zem, nie­ważne, ile mi­nie lat i jak bo­le­śnie będą mu się ko­ja­rzyć. Bo to dziecko, które dzieli datę uro­dzin z pierw­szym po­tom­kiem kró­lo­wej Wik­to­rii i zo­stało na­zwane po le­gen­dar­nym bo­ha­te­rze przez grupę życz­li­wych ka­na­la­rzy, to naj­nie­zwy­klej­sze z dzieci.

Ar­thur Smyth ob­da­rzony jest nie­zwy­kłą pa­mię­cią: wzro­kową, słu­chową i sen­so­ryczną. Tak jak kro­pla desz­czu czy kulka gradu – jak woda w do­wol­nej po­staci – tak on za­pa­mięta wszystko na za­wsze, ni­gdy o ni­czym nie za­po­mni. To, co zo­ba­czy, usły­szy albo po­czuje, choćby tylko raz, za­chowa do­zgon­nie. Wielu po­wie, że to nie­zwy­kły ta­lent. Bło­go­sła­wień­stwo od Boga, po­spiesz­nie do­da­dzą inni. Ale także straszne prze­kleń­stwo – wkrótce sam się o tym prze­kona.

H–NA­RIN

Nad rzeką Ty­grys, 2014

Pew­nego po­po­łu­dnia późną wio­sną na brzegu Ty­grysu w po­łu­dniowo-wschod­niej Tur­cji, pod bal­da­chi­mem błę­kit­nego nieba zbiera się grupa naj­star­szych ja­zy­dów[2]. Stoją w pół­kolu, zwró­ceni twa­rzą do dziew­czynki w bia­łej su­kience. Zo­sta­nie ochrzczona wodą świę­coną z irac­kiej do­liny La­lisz.

Na­zywa się Na­rin. W tym mie­siącu skoń­czyła dzie­więć lat. Ma de­li­katne rysy twa­rzy, sze­ro­kie czoło, pro­sty nos, brwi wy­gięte w łuk nad du­żymi, zdu­mie­wa­jąco ja­snymi oczami w ko­lo­rze szał­wii. Kiedy słu­cha szejka re­cy­tu­ją­cego mo­dli­twy w jej imie­niu, do­strzega ptaka szy­bu­ją­cego ni­sko na nie­bie, pi­ku­ją­cego w krzaki. Nie wie jed­nak, jaki to ga­tu­nek. Zerka na swoją bab­cię trwa­jącą dum­nie u jej boku. Sta­ruszka wie wszystko o pta­kach i po­trafi do­sko­nale na­śla­do­wać setki pta­sich treli, ale to nie jest wła­ściwy mo­ment, aby ją o to py­tać. Na­rin po­now­nie sku­pia się na ce­re­mo­nii i czeka cier­pli­wie, z sza­cun­kiem. Unosi wzrok do­piero wtedy, gdy woda świę­cona rosi jej czoło.

Pierw­sza kro­pla pada na jej skroń i spływa wolno, aby spo­cząć na rzę­sach – gru­bych, gę­stych i pro­stych, o ko­niusz­kach roz­ja­śnio­nych przez słońce. Na­rin ściera ją z uśmie­chem.

– Ba­ranku wiary – mówi szejk – niech twoja droga za­wsze bę­dzie bło­go­sła­wiona.

Kępki tro­je­ści u ich stóp gwał­tow­nie drgają na wie­trze, który wieje od rzeki. W za­pa­da­ją­cej po­tem ci­szy Na­rin sły­szy głos swo­jej babci za­bar­wiony mi­ło­ścią.

– Ba­ranku wiary, dilê min.

Dilê min, moje serce. Wła­śnie tymi sło­wami bab­cia oka­zuje jej uczu­cie, wy­kre­śla­jąc na swoim ciele mapę mi­ło­ści. Kiedy tę­skni za Na­rin, ma­wia: „Chodź i usiądź obok mnie, ką­ciku mo­jej wą­troby”; kiedy chce po­pra­wić jej hu­mor, ma­wia: „Roz­ch­murz się, pul­sie mo­jej szyi”; kiedy go­tuje jej ulu­bione je­dze­nie, ma­wia: „Jedz, świa­tło mo­jego oka; kiedy twój brzu­szek jest pe­łen, wtedy ra­duje się mój”, a kiedy chce zwró­cić jej uwagę, że w każ­dej pró­bie kryje się bło­go­sła­wień­stwo, ma­wia: „Nie za­po­mi­naj, moja du­szo, że je­śli Bóg za­myka jedne drzwi, otwiera inne. Dla­tego ni­gdy nie mo­żesz roz­pa­czać, po­wie­trze w mo­ich płu­cach”. Serce, wą­troba, żo­łą­dek, płuca, szyja, oczy, du­sza... Jakby mi­łość w swo­jej płyn­nej na­tu­rze, w swo­jej rzecz­nej sile po­le­gała na zna­mio­no­wa­niu, aby nie dało się po­wie­dzieć, gdzie koń­czysz się ty, a za­czyna inna istota.

– Niech ży­cie bę­dzie dla cie­bie życz­liwe, dziecko. Kiedy tego nie zrobi, niech to cię umocni – in­to­nuje szejk.

Druga kro­pla lą­duje na koł­nie­rzu Na­rin; na bia­łej tka­ni­nie po­ja­wia się blady, okrą­gły cień, po­dobny do sa­mego środka wilca bia­łego. Prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, dziew­czynka roz­gląda się wo­kół, jakby ocze­ki­wała, że świat ja­koś się te­raz zmieni, gdy ce­re­mo­nia do­biega końca. Wszystko jed­nak wy­daje się ta­kie samo: je­żyny, które cze­piają się rąbka jej su­kienki, wy­szczer­bione skały nad rzeką, po­ła­cie trawy wy­su­szo­nej słoń­cem, która ster­czy z ziemi, błot­ni­sty za­pach rzecz­nego mułu, który wy­peł­nia jej noz­drza... Wszystko po­zo­staje nie­zmienne. Po­dob­nie jak miny na twa­rzach zgro­ma­dzo­nych do­ro­słych, wy­ra­ża­jące jed­no­cze­śnie szczę­ście i nie­po­kój. Do­ro­śli nie ra­dzą so­bie z ukry­wa­niem obaw, mimo że za­ska­ku­jąco do­brze ma­skują za­chwyt i cie­ka­wość. U dzieci na­to­miast jest do­kład­nie na od­wrót. One po­tra­fią tak­tow­nie zdu­sić nie­po­kój oraz za­ma­sko­wać smu­tek, ale nie kryją eks­cy­ta­cji. Wła­śnie na tym w pew­nym uprosz­cze­niu po­lega do­ra­sta­nie: na ucze­niu się, jak tłu­mić wszyst­kie prze­jawy czy­stej ra­do­ści i szczę­ścia.

Na­rin świet­nie tu­szuje swoje lęki – a ma ich wiele. Dzi­siaj przej­muje się, że jej oj­ciec nie może uczest­ni­czyć w jej chrzcie. Jako nie­zwy­kle po­pu­larny i ce­niony wir­tuoz ka­nun, za­pra­szany na wy­stępy z oka­zji ślu­bów czy ob­rze­za­nia, czę­sto przez wiele dni jest w dro­dze. Po­dró­żuje nie tylko po Tur­cji, lecz także do Iraku, Li­banu i Sy­rii; z każ­dej wy­prawy wraca z za­baw­nymi opo­wie­ściami. Po­tem znowu znika. Na­rin ro­zu­mie, że choć oj­ciec ogrom­nie ją ko­cha, nie może spę­dzać wiele czasu w jed­nym miej­scu. Lu­dzie po­wia­dają, że ma tak, od­kąd stra­cił mi­łość swo­jego ży­cia – tego sa­mego po­po­łu­dnia, o tej sa­mej go­dzi­nie, gdy drzwi ży­cia otwo­rzyły się dla Na­rin, za­mknęły się dla jej matki. Od tam­tej pory, mimo wszel­kich prób zna­le­zie­nia par­tii od­po­wied­niej dla niego, oj­ciec od­ma­wia po­now­nego ożenku. Dziecko wy­cho­wuje mu te­ściowa.

Bab­cia jest dla dziew­czynki wszyst­kim.

– Niech ta woda świę­cona spro­wa­dzi do­broć i życz­li­wość do two­jego ży­cia, niech uchroni cię od kło­po­tów. – Szejk unosi rękę, go­towy strzą­snąć trze­cią, ostat­nią kro­plę. – Niech...

Ogłu­sza­jący huk, wy­do­sta­jący się jakby z trzewi ziemi, prze­rywa fi­nalne in­kan­ta­cje. Zdu­mieni uczest­nicy ce­re­mo­nii od­wra­cają się w tym sa­mym kie­runku.

Bul­do­żer. Roz­bry­zgu­jący błoto, brud­no­żółty, me­cha­niczny Be­he­mot. Po­jazd, któ­rego sil­nik ożył z ry­kiem, prze­ta­cza się po po­la­nie, wy­rzu­ca­jąc kłęby czar­nego dymu w czy­ste po­wie­trze. Trzesz­czy i stęka, z tru­dem to­cząc się na­przód, w ich stronę, wpra­wia­jąc zie­mię w drże­nie, z za­wie­szoną w gó­rze ciężką me­ta­lową ło­patą go­tową do ataku.

Ostat­nimi czasy są wszę­dzie. Od­kąd tu­recki rząd prze­zna­czył tu­tej­sze te­reny pod bu­dowę po­tęż­nej za­pory, roz­le­głe rów­niny rzeki Ty­grys wy­peł­niły się nie­zno­śnym ha­ła­sem – nie­cich­ną­cymi od­gło­sami ku­cia, wa­le­nia, wier­ce­nia, bo­ro­wa­nia, har­to­wa­nia i rą­ba­nia. To kon­tro­wer­syjna ope­ra­cja, opro­te­sto­wana za­równo przez ak­ty­wi­stów eko­lo­gów, jak i przez lo­kal­nych rol­ni­ków. Firmy za­gra­niczne, po­cząt­kowo za­in­te­re­so­wane lu­kra­tyw­nym przed­się­wzię­ciem, wy­co­fały się w tro­sce o prawa czło­wieka, dzie­dzic­two kul­tu­rowe i ochronę śro­do­wi­ska. Mimo to bu­dowa nie zwol­niła. Każ­dego dnia rano wzdłuż brze­gów rzeki spy­cha­cze, wy­wrotki i bul­do­żery dud­nią, prze­wo­żąc góry ba­zaltu, gliny i wa­pie­nia, aby przy­go­to­wać fun­da­menty pod to, co pew­nego dnia sta­nie się naj­więk­szą elek­trow­nią wodną w kraju.

Do chwili ukoń­cze­niu Ilisu Dam po­nad osiem­dzie­siąt ty­sięcy lu­dzi zo­sta­nie prze­sie­dlo­nych, a po­nad dwie­ście mia­ste­czek i czter­dzie­ści wsi – ewa­ku­owa­nych. Kiedy roz­po­częto prace, rol­nicy, w więk­szo­ści Kur­do­wie, zo­stali zmu­szeni do po­rzu­ce­nia swo­ich do­mów, a ich pola i sady wy­własz­czono. Lu­dzie po­grą­żyli się w roz­pa­czy. W za­mian za skon­fi­sko­wane zie­mie rząd wpła­cił na ich konta sym­bo­liczne kwoty. Wiele ro­dzin, ta­kich jak ro­dzina Na­rin, nie tknęło tych pie­nię­dzy, po­nie­waż nie zgo­dziło się na ten nędzny układ. Nie­któ­rzy pla­nują po­zwać wła­dze, ale miesz­kańcy tego re­gionu są biedni, pań­stwo zaś zwy­czaj­nie zbyt po­tężne. Sprawy są­dowe cią­gną się la­tami i nie­ko­niecz­nie mu­szą się za­koń­czyć wy­ro­kiem ko­rzyst­nym dla po­woda. Tak czy ina­czej, bu­dowa trwa.

Ha­san­keyf, sta­ro­żytna osada nad rzeką Ty­grys – znana daw­niej jako Ca­strum Kefa, czyli skalny za­mek – zo­sta­nie za­to­piona, gdy tylko po­ziom wody pod­nie­sie się do sześć­dzie­się­ciu me­trów. Jej wa­pienne klify, ja­ski­nie wy­drą­żone ludzką ręką, jej nie­zba­dane miej­sca hi­sto­ryczne i nie­od­kryte se­krety znikną pod po­wierzch­nią sztucz­nego je­ziora. Dwa­na­ście ty­sięcy lat hi­sto­rii odej­dzie w za­po­mnie­nie z po­wodu za­pory, która prze­trwa pięć­dzie­siąt lat – co od­po­wiada śred­niej dłu­go­ści ży­cia muła. Tu­tej­szy re­gion, ko­lebka ko­ścio­łów, ka­plic, me­cze­tów, mo­na­ste­rów, sy­na­gog i sank­tu­ariów, stra­cił już i tak wiele ze swego dzie­dzic­twa. Więk­szość miej­sco­wych wy­emi­gro­wała do miast, tych bli­skich i tych da­le­kich, gdzie po­rwał ich nurt miej­skiego ży­cia i od­ciął od tra­dy­cji, które za­wsze do­da­wały im otu­chy. Zo­stali głów­nie naj­starsi, do ostat­niej chwili od­wle­ka­jąc mo­ment prze­pro­wadzki; to im naj­trud­niej roz­stać się ze wspo­mnie­niami.

Bul­do­żer ha­muje przed grupą, le­d­wie kilka cen­ty­me­trów od Na­rin. Kie­rowca, męż­czy­zna z opa­da­ją­cymi wą­sami, za­ciąga ha­mu­lec ręczny i wy­sta­wia głowę przez okno.

– Dla­czego się tu­taj ze­bra­li­ście? Jazda stąd! Z roz­kazu rządu.

– Ef­fendi, wła­śnie koń­czymy – tłu­ma­czy szejk. – Gdy­byś był tak ła­skaw i dał nam kilka mi­nut.

– Co koń­czy­cie? – pyta męż­czy­zna, a po­dejrz­li­wość zna­czy jego ob­li­cze. – Co ta­kiego kom­bi­nu­je­cie?

Szejk ściąga usta, po­nie­waż nie chce wy­ja­wić nie­zna­jo­memu, że są w trak­cie ce­re­mo­nii chrztu.

– Miesz­kamy tu­taj – mówi tylko.

– To już nie­długo. Czemu nie ode­szli­ście? Po­le­cono wam prze­pro­wa­dzić się do miast. Bę­dziemy bu­do­wać szyb­ciej, kiedy wy stąd znik­nie­cie. Tylko nas spo­wal­nia­cie.

Bab­cia dziew­czynki robi krok na­przód, krzy­żu­jąc ra­miona.

– Nie mo­żesz ko­pać gdzie in­dziej, synu?

– Nie, nie mogę! Wła­śnie tu­taj chcę dzi­siaj pra­co­wać – od­po­wiada męż­czy­zna, roz­wście­czony sprze­ci­wem ko­biety.

– Czy to ci robi róż­nicę, gdzie za­czniesz? – Sta­ruszka nie daje za wy­graną. De­ter­mi­na­cja na­pina mię­śnie jej żu­chwy. – Osta­tecz­nie i tak prze­ko­piesz cały te­ren.

– Nie od­jadę, ko­bieto. Le­piej wszy­scy odejdź­cie, na­tych­miast, wy­no­ście się... albo złożę skargę, że unie­moż­li­wia­cie pracę urzęd­ni­kowi pań­stwo­wemu. Wtedy bę­dzie­cie mieć kło­poty.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, męż­czy­zna chowa głowę. Kiedy już ma od­pa­lić sil­nik, mru­czy coś pod no­sem, za ci­cho, aby kto­kol­wiek go usły­szał – ale sto­jąca naj­bli­żej niego Na­rin czyta z ru­chu warg.

– Par­szywi, je­bani czci­ciele sza­tana!

Se­kundę póź­niej w po­wie­trzu nie­sie się ryk ma­szyny, obez­wład­nia­jący po po­prze­dza­ją­cej go ci­szy. Przez osza­ła­mia­jącą se­kundę grupa stoi jak wryta, ob­ser­wu­jąc bul­do­żer roz­gar­nia­jący zie­mię, wy­szar­pu­jący bryły alu­wium z na­brzeża Ty­grysu, wzru­sza­jący ko­ści przed­po­to­po­wych zwie­rząt i uśpione skały, które były świad­kami ty­sięcy lat hi­sto­rii Me­zo­po­ta­mii. Ma­szyna po­ru­sza się w przód i w tył, wy­ry­wa­jąc ko­rze­nie dawno po­wa­lo­nych drzew i chwy­ta­jąc ukryte pod zie­mią bulwy, które po­tem dyn­dają w jej pasz­czy ni­czym mon­stru­alne zęby po eks­trak­cji.

– Prze­suńmy się odro­binę da­lej – pro­po­nuje szejk w zgiełku. – Nie chcemy kło­po­tów.

Ru­szają za nim w mil­cze­niu, gę­siego wspi­nają się po na­brzeżu w po­szu­ki­wa­niu miej­sca, gdzie ha­łas bę­dzie mniej do­tkliwy.

– Może tu­taj? – su­ge­ruje szejk, wska­zu­jąc pu­stą prze­strzeń. – Po­winno być do­brze.

Po­now­nie stają w pół­kolu, cały czas czu­jąc na so­bie spoj­rze­nie kie­rowcy bul­do­żera, który przez okno śle­dzi każdy ich ruch.

– Le­piej się po­spieszmy – do­daje szejk, nie­zdolny ukryć zde­ner­wo­wa­nia. Uno­sząc bu­telkę z resztką wody świę­co­nej, wraca do roli. – Moje dziecko, niech...

Gdy tylko ka­płan wy­po­wiada te słowa, milk­nie i robi się blady. Bul­do­żer ru­sza w ich stronę. Pod­jeż­dża nie­po­ko­jąco bli­sko, opusz­cza łyżkę i za­czyna ko­pać, za­głu­sza­jąc to, co do sie­bie mó­wią.

Po­now­nie więc od­cho­dzą.

– Oba­wiam się, że ten czło­wiek nie da nam spo­koju – stwier­dza szejk. – Robi to umyśl­nie; chce nas prze­stra­szyć.

– Nie po­win­ni­śmy byli tu­taj przy­cho­dzić. To nie był do­bry po­mysł – ko­men­tuje są­siad.

We­dług jego naj­lep­szej wie­dzy ry­tuał można było od­pra­wić w wio­sce; nie trzeba było wlec się na brzeg Ty­grysu, jako że nie wy­maga się u nich peł­nego za­nu­rze­nia w wo­dzie, tak jak u Man­dej­czy­ków, uczniów Jana Chrzci­ciela. Babka Na­rin na­le­gała jed­nak, aby po­dejść nad rzekę, a jak po­wszech­nie wia­domo, to uparta ko­bieta.

Wszy­scy zdają so­bie sprawę, że ide­al­nie by­łoby od­pra­wić ce­re­mo­nię chrztu, mon ki­rin, w ja­zydz­kiej świą­tyni ukry­tej w spo­koj­nej do­li­nie La­lisz oto­czo­nej fa­lu­ją­cymi wzgó­rzami na pół­noc od Mo­sulu w Iraku. Na­rin za­ło­ży­łaby na głowę wia­nek z kwia­tów: żon­kili, bar­win­ków, gar­de­nii. Wy­pi­łaby wodę ze świę­tej fon­tanny Za­mzam, a po­tem zo­sta­łaby ochrzczona w ka­niya spî, czyli bia­łym źró­dle, je­dy­nym miej­scu na świe­cie, które po­zo­stało bez­pieczne i su­che, kiedy Bóg ze­słał na zie­mię wielki po­top. Two­rząc cu­downy wir wodny, źró­dło ni­gdy nie wy­mie­szało się z błot­ni­stymi, brud­nymi wo­dami za­le­wo­wymi i za­cho­wało czy­stość po wsze czasy.

Nie­mniej oko­licz­no­ści unie­moż­li­wiały ro­dzi­nie za­bra­nie dziecka do Iraku. Bra­ko­wało pie­nię­dzy; mo­ment za­wsze oka­zy­wał się nie­od­po­wiedni. W do­datku od dłuż­szego czasu Na­rin pod­upa­dała na zdro­wiu. Dla­tego też tego roku ze wspa­nia­łej do­liny La­lisz spro­wa­dzono wodę w za­pie­czę­to­wa­nej bu­telce po­wie­rzo­nej wy­ko­nawcy mu­zyki qaw­wali. Czło­wieka na­leży ochrzcić moż­li­wie jak naj­szyb­ciej po uro­dze­niu, przy czym dziew­czynki wcze­śniej niż chłop­ców. Ale nie­rzadko, czy to z po­wodu cho­roby, czy nie­moż­no­ści od­by­cia po­dróży, dzieci do­łą­czają do wspól­noty re­li­gij­nej, kiedy są star­sze.

– Mo­żemy wró­cić póź­niej w ciągu dnia – mówi szejk – albo kon­ty­nu­ować w mia­steczku.

– A może to znak – za­uważa bab­cia. – Nie tak miało być.

Li­nie na czole szejka się po­głę­biają.

– Co su­ge­ru­jesz?

– Może ostat­nia kro­pla nie miała spaść. – Sta­ruszka kręci głową. – Czas albo miej­sce były nie­od­po­wied­nie.

– Chcesz od­ro­czyć ce­re­mo­nię, Be­smo?

Ko­bieta od­po­wiada ski­nie­niem głowy.

– Chcę, czci­godny szejku.

Grupą wstrząsa nie­po­kój.

– Wiesz, że twoja wnuczka do­ra­sta? – wtrąca są­siad. – Po­winna była zo­stać ochrzczona dawno temu.

– Zga­dza się – do­daje inny są­siad. – Poza tym, je­śli to prze­rwiesz choćby na dwa ty­go­dnie, mo­żesz nas już tu­taj nie za­stać. Sy­tu­acja wy­gląda kiep­sko. Któż może wie­dzieć, kto z nas zo­sta­nie tu­taj choćby do ju­tra?

Bu­dowa za­pory wpły­nęła na lu­dzi z ca­łego re­gionu, z każ­dej frak­cji, każ­dego wy­zna­nia i każ­dego ple­mie­nia. Lecz dla ma­leń­kiej spo­łecz­no­ści ja­zy­dów do­dat­ko­wym zmar­twie­niem zwią­za­nym z utratą ziemi przod­ków jest to, że w miej­scach, do któ­rych zo­staną prze­sie­dleni, mogą paść ofia­rami dys­kry­mi­na­cji. Po­rzu­ce­nie domu ni­gdy nie jest ła­twe, ale o wiele trud­niej to zro­bić, gdy nie ma do­kąd się udać.

W mi­nio­nych de­ka­dach ich wio­ska wy­sy­chała i wię­dła, kur­czyła się na brze­gach ni­czym przy­pa­lany per­ga­min. Wiele ro­dzin wy­emi­gro­wało do Eu­ropy, gdzie we­szło w role imi­gran­tów w kra­jach, w któ­rych słońce nie po­ka­zuje swo­jej zło­tej głowy przez dłu­gie mie­siące. Nie­któ­rzy wpa­dają w od­wie­dziny la­tem, aby po­móc zre­pe­ro­wać fon­tanny i świą­ty­nie, ale nikt nie pla­nuje po­wrotu na stałe. W do­sko­nale pro­spe­ru­ją­cych daw­niej osa­dach i wio­skach, za­miesz­ki­wa­nych przez ty­siące ich przod­ków, zo­stała je­dy­nie garstka ja­zy­dów. Bab­cia za­wsze po­wta­rza, że odej­dzie jako jedna z ostat­nich. Nie może po­rzu­cić drzew pi­sta­cjo­wych. Ale przede wszyst­kim nie może roz­stać się z rzeką. Co ja­kiś czas prze­cha­dza się brze­giem i roz­pa­cza, że zie­mia pod jej sto­pami zo­sta­nie za­lana, a ty­siące lat hi­sto­rii prze­padną – świa­doma, że to ostat­nie z jej mo­dlitw do Ty­grysu.

Dawno temu po­kaźna spo­łecz­ność ja­zy­dów roz­kwi­tała w sa­mym Ha­san­keyf i wo­kół niego, po­łą­czona tra­dy­cjami i wiarą w rów­nym stop­niu jak opo­wie­ściami i pie­śniami. Ich liczba top­niała z każdą de­kadą nie­do­stat­ków, mi­gra­cji i przy­mu­so­wych kon­wer­sji. Dzi­siaj w wio­sce mieszka je­dy­nie dwu­na­stu ja­zy­dów, ju­tro za­brak­nie także ich.

– Tak so­bie po­my­śla­łam – kon­ty­nu­uje bab­cia, któ­rej twarz wy­raża jed­no­cze­śnie za­cię­tość i mi­łość – Na­rin jest bi­ciem mo­jego serca, świa­tłem mo­ich oczu. Bóg wie, ile dla mnie zna­czy. Za­wsze chcia­łam, żeby zo­stała ochrzczona w świę­tej do­li­nie La­lisz. Nie tu­taj, gdzie drąży się zie­mię, a Ty­grys miota się w roz­pa­czy...

Wska­zuje ręką w stronę rzeki, po­zwa­la­jąc sło­wom prze­brzmieć.

Szejk na­biera po­wie­trza.

– Chcesz za­brać dziecko do Iraku?

– Tak, wie­lebny szejku. Przez te wszyst­kie lata nie mo­gli­śmy po­dró­żo­wać. Ale mój zięć otrzy­mał za­pro­sze­nie do Mo­sulu, aby tego lata za­śpie­wać tam na trzech hucz­nych we­se­lach. Może mógłby nas ze sobą za­brać. Po­roz­ma­wiam z nim. Prze­ko­nam się, co o tym my­śli. Je­śli się ze mną zgo­dzi, wszystko zor­ga­ni­zu­jemy. Nie­zmien­nie jed­nak po­zo­staję wdzięczna wam wszyst­kim, że tu dzi­siaj przy­szli­ście.

Kiedy to mówi, otwiera torbę. W środku ma sło­dy­cze za­pa­ko­wane w ko­lo­rową fo­lię, które roz­daje wszyst­kim zgro­ma­dzo­nym w po­dzię­ko­wa­niu za udział w świę­tej uro­czy­sto­ści.

– Niech Bóg bło­go­sławi wa­sze stopy, są­sie­dzi. Niech wa­sze palce ni­gdy nie po­tkną się o ka­myk.

– Wza­jem­nie, stara du­szo – od­po­wiada szejk z wes­tchnie­niem.

Każdy ko­lejno ści­ska Na­rin i mimo że ce­re­mo­nia nie zo­stała za­koń­czona, wrę­czają jej pre­zenty: sa­szetkę z su­szo­nym roz­ma­ry­nem, fiolkę z olej­kiem wy­de­sty­lo­wa­nym z pącz­ków goź­dzi­ków, po­jem­ni­czek pe­łen ró­ża­nej ma­ści, słoik z dże­mem mo­re­lo­wym, gir­landę won­nych kwia­tów... Na ko­niec szejk wrę­cza jej bu­te­leczkę z do­liny La­lisz, a świa­doma jej zna­cze­nia dziew­czynka ostroż­nie chowa dar do kie­szeni na przo­dzie swo­jej su­kienki.

– Le­piej więc już chodźmy – mówi są­siad.

Wio­ska nie znaj­duje się da­leko, ale pa­nu­jący tego po­po­łu­dnia skwar, te­raz za­uwa­żal­nie do­ku­cza­jący, może ich spo­wol­nić.

– Idź­cie przo­dem – mówi sta­ruszka. – Do­go­nimy was.

Tym ra­zem ni­kogo nie za­ska­kują jej słowa. Wszy­scy wie­dzą, że Be­sma uwiel­bia spę­dzać czas nad Ty­gry­sem, jakby ja­kaś nie­wi­dzialna siła cią­gnęła ją ku wo­dzie. Za­wsze, gdy wy­biera się w te oko­lice, za­biera ze sobą Na­rin. Uczy ją nazw tu­tej­szych ro­ślin wraz z ich me­dycz­nym oraz ku­li­nar­nym za­sto­so­wa­niem. Ra­zem zbie­rają z drzew ży­wicę, którą po­tem po­kry­wają tace i misy, jak la­kie­rem. Szu­kają ko­rzeni, li­ści i kory uży­wa­nych do far­bo­wa­nia.

– Za­nie­siemy po­da­runki do wa­szego domu, że­by­ście miały wolne ręce – ofe­ruje szejk. – Tylko bądź­cie ostrożne. I nie spóź­nij­cie się.

– Po­ra­dzimy so­bie, czci­godny szejku. Nie martw się. Może na­uczę Na­rin, jak zbie­rać pałkę wodną. Trwa se­zon na nią.

Są­siadka przy­suwa się do niej i prze­ma­wia ści­szo­nym gło­sem:

– Be­smo, moja droga, je­steś pewna, że chcesz udać się do Iraku? Je­steś stara, a Na­rin nie czuje się naj­le­piej, bie­dac­two... i drogi nie są bez­pieczne, jak sły­sza­łam.

– A czy kie­dy­kol­wiek były inne? Nie, od­kąd się­gam pa­mię­cią. Czy Me­zo­po­ta­mia kie­dy­kol­wiek była wolna od kło­po­tów? Ni­gdy nie ma do­brego mo­mentu na tę po­dróż – od­po­wiada bab­cia w za­du­mie. – Nie uwa­żasz, że dziecko po­winno w pełni do­świad­czyć świę­tej La­lisz, kiedy jesz­cze może?