Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
47 osób interesuje się tą książką
Epicka historia, która zaczyna się od… kropli wody.
W wiktoriańskim Londynie obok pełnej ścieków rzeki Tamizy przychodzi na świat Arthur – chłopiec o genialnej pamięci. Ten wyjątkowy dar otwiera mu drzwi do pracy u słynnego brytyjskiego wydawcy, gdzie trafia na książkę, od której nie może się uwolnić.
We współczesnej Turcji mieszka Narin – jazydka cierpiąca na rzadką chorobę słuchu. Jej babcia ma jedno marzenie: ochrzcić wnuczkę w świątyni u wybrzeża rzeki Tygrys.
Kilka lat później, w Londynie Zaleekah właśnie się rozwiodła i przeprowadziła na łódź na Tamizie. Kobieta daje sobie tylko miesiąc życia. Aż do chwili, kiedy w jej ręce wpada książka, która wszystko zmienia.
Jakie tajemnicze więzi łączą Arthura, Narin i Zaleekah? I dlaczego ich historia zaczęła się o wiele wcześniej – w starożytnej Niniwie nad brzegiem rzeki Tygrys?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 620
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla ukochanej pisarki, która, gdy poproszona o wypowiedź na temat „kobiet i fikcji”, usiadła na brzegu rzeki i zadumała się nad znaczeniem tych słów
Kropla drąży kamień nie siłą, lecz ciągłym spadaniem.
Owidiusz
Uchodź, uchodź, ludzkie dziecię!
Puszcza dzika niech skryje cię.
Z wróżką leśną za pan brat,
Bo nie pojmiesz nigdy tego, jaki smutny jest ten świat.
W.B. Yeats, w tłum. Barbary Dziedzic
Istnieją w nas studnie przeróżne.
Niektóre napełnia każdy dobry deszcz,
Inne za głębokie są
Na to.
Hafiz
W owych dniach, w tamtych odległych dniach,
W owych nocach, w tamtych odległych nocach,
W owych latach, w tamtych odległych latach
W pradawnych czasach...
Czy widziałeś synów Sumeru i Akadu?
Widziałem.
Cóż oni robią?
Piją wodę z miejsca masakry.
Epos o Gilgameszu, tablica XII[1]
I
KROPLA DESZCZU
Nad rzeką Tygrys,w zamierzchłych czasach
Później, kiedy minie burza, wszyscy będą mówili o zniszczeniu, którego dokonała, ale nikt, nawet sam król, nie będzie pamiętał, że wszystko zaczęło się od jednej kropli deszczu.
W Niniwie zaczyna się lato. Niebo puchnie rychłym deszczem. Dziwna, posępna cisza zstąpiła na miasto. Od świtu nie śpiewają ptaki, pochowały się motyle i ważki, tereny lęgowe żab opustoszały, a gęsi ucichły, wyczuwszy niebezpieczeństwo. Nawet owce stały się nieme; zdjęte strachem często oddają mocz. Powietrze pachnie inaczej: ostro i słono. Przez cały dzień ponure cienie gromadzą się na horyzoncie niczym wroga armia, która rozbiła obóz, aby zebrać siły. Z oddali wyglądają niewiarygodnie nieruchomo i spokojnie, ale to tylko złudzenie optyczne, sztuczka myląca oko. Chmury przetaczają się coraz bliżej, napędzane wiatrem, zdeterminowane, aby zalać świat i nadać mu nowy kształt. W tym regionie, gdzie lata są długie i skwarne, rzeki nieprzewidywalne i bezlitosne, a wspomnienie ostatniej powodzi ciągle żywe, woda to zarówno herold życia, jak i posłaniec śmierci.
Niniwa jest miejscem jak żadne inne – największym i najbogatszym miastem na świecie. Wzniesiona na rozległej równinie na wschodnim brzegu Tygrysu, znajduje się tak blisko rzeki, że nocami dzieci usypiają przy dźwiękach nie kołysanek, lecz chlupoczących fal. To stolica potężnego imperium, cytadela chroniona przez solidne wieże, majestatyczne blanki, fosy obronne, warowne bastiony i kolosalne mury, z których każdy mierzy co najmniej sześć metrów. Z populacją liczącą sto siedemdziesiąt pięć tysięcy dusz to miejski klejnot na skrzyżowaniu zamożnych wyżyn na północy i płodnych nizin Chaldei oraz Babilonii na południu. W latach czterdziestych siódmego wieku przed naszą erą ten starożytny region obfitujący w wonne ogrody, tryskające fontanny i kanały irygacyjne, który przez przyszłe pokolenia zostanie zapomniany i zlekceważony jako jałowa pustynia i nędzne nieużytki, to Mezopotamia.
Jedna z chmur nadciągających nad miasto tego popołudnia jest od pozostałych większa i ciemniejsza – i bardziej niecierpliwa. Mknie do celu po rozległym baldachimie nieboskłonu. Na miejscu zatrzymuje się i unosi, zawieszona tysiące metrów nad majestatycznym budynkiem ozdobionym cedrowymi kolumnami, portykami i monumentalnymi posągami. To Pałac Północy, gdzie rezyduje król w całej swej potędze i chwale. Masa skondensowanej pary rzuca cień na imperialną rezydencję. Bo w przeciwieństwie do ludzi woda nie ma poważania dla statusów społecznych ani monarszych tytułów.
Na skraju chmury burzowej dynda jedna tylko kropla deszczu – nie większa od fasoli i lżejsza od ciecierzycy. Przez moment drży niepewnie, mała, sferyczna i zlękniona. Jak przerażająco jest obserwować ziemię w dole, rozwijającą się niczym samotny kwiat lotosu. Nie robi tego po raz pierwszy; już wcześniej odbywała tę podróż – wznosząc się do nieba i zstępując na terra firma, aby ponownie wzlecieć ku atmosferze – a i tak przeraża ją opadanie na ziemię.
Nie zapominaj, że kroplę, nieważne jak błahą, można porównać do ogromu wszechświata. W swoim miniaturowym kulistym wnętrzu skrywa bowiem sekret nieskończoności, historię jedyną w swoim rodzaju. Kiedy w końcu zbiera się na odwagę, skapuje w eter. Spada coraz szybciej i szybciej. Grawitacja zawsze pomaga. Kropla pędzi z wysokości blisko tysiąca metrów. Dociera do ziemi w zaledwie trzy minuty.
Na dole w Niniwie król przechodzi przez podwójne drzwi i wkracza na taras. Wystawiając głowę za zdobioną balustradę, podziwia przepych miasta, które rozciąga się przed nim jak okiem sięgnąć. Wypielęgnowane posiadłości, wspaniałe akwedukty, imponujące świątynie, kwitnące sady, czarujące parki publiczne, zielone pola i królewska menażeria, gdzie trzymane są gazele, jeleniowate, strusie, leopardy, rysie oraz lwy. Widok napawa go dumą. Szczególnie cieszą go ogrody okolone kwitnącymi drzewami i wonną roślinnością: migdałowcami, daktylowcami, hebanowcami, jodłami, figowcami, nieszpułkami, morwami, drzewkami oliwnymi, gruszami, śliwami, granatowcami, topolami, pigwami, palisandrami, tamaryszkami, pistacjami, orzechami, wierzbami... Włada nie tylko ziemią i jej mieszkańcami, lecz także rzekami oraz ich dopływami. Prowadząc Tygrys misterną siecią kanałów, jazów i grobli, gromadząc wodę w cysternach i zbiornikach retencyjnych, on i jego praojcowie zamienili ten region w raj.
Król nazywa się Aszurbanipal. Ma starannie przyciętą kędzierzawą brodę, szerokie czoło nad grubymi, ciemnymi brwiami i duże, okrągłe oczy obrysowane czarnym kohlem. Jego głowę zdobi szpiczasta mitra wysadzana klejnotami, połyskującymi jak odległe gwiazdy za każdym razem, gdy muśnie je światło. Jego szata z najwyśmienitszego granatowego lnu wyszywana jest złotymi i srebrnymi nićmi oraz ozdobiona setkami migoczących paciorków, kamieni szlachetnych oraz amuletów. Na lewym nadgarstku król nosi bransoletę z kwietnym motywem, która ma zapewnić mu szczęście i bezpieczeństwo. Włada imperium tak ogromnym, że tytułują go „władcą czterech stron świata”. Pewnego dnia przejdzie do historii jako „król bibliotekarz”, „wyedukowany monarcha”, „erudyta władający Mezopotamią” – te godności pozwolą ludziom zapomnieć, że choć wielce wykształcony i obyty, okrucieństwem nie ustępował swoim poprzednikom.
Przechylając głowę na bok, Aszurbanipal lustruje miejski krajobraz. Robi wdech. Nie od razu dostrzega burzę nadciągającą z oddali. Zatraca się w rozkosznym zapachu, który roztaczają ogrody i gaje. Wolno wznosi oczy ku ołowianemu niebu. Dreszcz wstrząsa jego krzepkim ciałem, a między myśli wkradają się wyraziste ostrzeżenia i złowróżbne zwiastuny. Niektórzy wróżbici wieszczyli, że Niniwa zostanie zaatakowana, splądrowana, spalona do gołej ziemi, tak że nie zostanie z niej nawet kamień. Powiadali, że to wspaniałe miasto zostanie zmiecione z powierzchni ziemi, i zaklinali wszystkich, aby odeszli. Król rozkazał uciszyć czarnowidzów – zamknąć im usta i zaszyć je katgutem. Teraz jednak złe przeczucie szarpie jego wnętrznościami niczym ukryty nurt rzeczny. A jeśli przepowiednie istotnie się spełnią?
Aszurbanipal otrząsa się z tego wszechogarniającego go uczucia. Mimo że wrogów ma w bród, wśród nich rodzonego brata, nie widzi powodów do obaw. Nic nie zdoła zniszczyć tej przepięknej stolicy tak długo, jak długo bogowie będą po ich stronie, a król nie wątpi, że bogowie, nieważne jak kapryśni i zmienni w swoich relacjach ze śmiertelnikami, zawsze przyjdą Niniwie na ratunek.
Tymczasem kropla deszczu lada moment dosięgnie celu. Kiedy zbliża się do ziemi, przez moment czuje się tak wolna i nieważka, jakby mogła opaść, gdzie tylko zechce. Po jej lewej stronie rośnie wysokie drzewo pozbawione gałęzi – daktylowiec – którego liście sprawdziłyby się jako cudowne lądowisko. Po prawej biegnie kanał irygacyjny przecinający pole rolnika, gdzie czułaby się mile widziana, zdolna wspomóc wzrost tegorocznych plonów. Mogłaby spocząć także na schodach zigguratu poświęconego Isztar, bogini miłości, seksu, piękna, namiętności i wojny oraz burz. Ta destynacja znalazłaby uzasadnienie. Będąca w rozterce kropla wciąż jeszcze nie zdecydowała, gdzie upaść, ale to bez znaczenia, ponieważ wyręczy ją w tym wiatr. Gwałtowny poryw unosi ją i targa jej drobną masę ku mężczyźnie stojącemu na pobliskim tarasie.
Ułamek sekundy później król czuje, jak coś mokrego skapuje mu na głowę i zagnieżdża się w jego włosach. Poirytowany próbuje zetrzeć to jedną ręką, ale na przeszkodzie stoi mu ozdobna mitra. Krzywiąc się odrobinę, zerka na niebo kolejny raz. Dokładnie wtedy, gdy zaczyna się ulewa, odwraca głowę i wycofuje się do swojego bezpiecznego pałacu.
Przemierza długie galerie, wsłuchując się w echo własnych kroków. Służący klękają przed nim, lękając się jego spojrzenia. Z jednej strony jaskrawe płomienie pochodni drżą wysoko w górze w rożkach wykutych z żelaza. Upiorne światło, które roztaczają, omiata płaskorzeźby na ścianach – wykonane z gipsu i pomalowane farbami w niezwykle żywych kolorach. Niektóre przedstawiają króla trzymającego łuk i wypuszczającego skrzydlate strzały podczas polowania na dzikie zwierzęta albo zarzynającego wrogów. Inne przedstawiają go, jak powozi dwukołowymi rydwanami ceremonialnymi, popędzając batem konie w uprzęży zdobionej potrójnymi frędzlami. Są i takie, które prezentują go w trakcie libacji nad zabitymi lwami – złożonymi w ofierze bogom w zamian za ich wsparcie i ochronę. Wszystkie te sceny pokazują splendor Imperium Asyryjskiego, wyższość mężczyzny i wielkość władcy. Nie widać na nich prawie żadnych kobiet. Jedyny wyjątek stanowi scena przedstawiająca Aszurbanipala i jego żonę popijających wino na pikniku w sielskim ogrodzie, gdzie w konarach pobliskiego drzewa, wśród dojrzałych owoców dynda ucięta głowa ich wroga, Teummana, króla Elamu.
Ignorując kroplę nadal zagnieżdżoną w swoich włosach, król idzie dalej. Żwawym krokiem mija bogato umeblowane komnaty i dociera do misternie rzeźbionych drzwi. To jego ulubiona część pałacu: biblioteka. Żaden tam zbiór przypadkowych zapisków, lecz najwspanialsze i napawające go największą dumą dzieło, spełnienie jego życiowej ambicji, osiągnięcie niezrównane w zakresie i skali. Właśnie ona będzie jego spuścizną dla przyszłych pokoleń, istotniejsza od każdego innego z jego dokonań, ważniejsza nawet niż podboje militarne czy polityczne zwycięstwa – intelektualny pomnik zamiłowań nieznanych nigdy przedtem.
Wejścia do biblioteki strzegą dwa gigantyczne posągi: hybrydy, w połowie ludzie, w połowie zwierzęta. Lamassu, opiekuńcze duchy. Wyrzeźbiony z pojedynczego wapiennego bloku każdy ma głowę człowieka, skrzydła orła i potężne ciało byka albo lwa. Obdarzony najlepszymi cechami trzech gatunków może się pochwalić antropoidalną inteligencją, ptasim wzrokiem i byczą albo lwią siłą. Strzeże bram prowadzących do innych wymiarów.
Większość lamassu w pałacu ma pięć nóg, dlatego widziane z przodu zdają się zastygłe w jednej pozycji, podczas gdy z boku wyglądają tak, jakby pędziły przed siebie, gotowe stratować nawet najbardziej przerażającego przeciwnika. W tym stanie mogą zarówno skonfrontować się z nieproszonymi gośćmi, jak i odeprzeć każde czyhające w cieniu zło. Król, mimo że nikomu tego nie wyjawił, w ich towarzystwie czuje się bezpieczniejszy i spokojniejszy. Z tego powodu niedawno zlecił artystom wykonanie jeszcze tuzina takich rzeźb. Ochrony nigdy za wiele.
Z taką oto myślą Aszurbanipal wchodzi do biblioteki. W kolejnych pomieszczeniach wzdłuż ścian ciągną się półki; sięgają od podłogi do sufitu i dźwigają tysiące glinianych tabliczek ułożonych w idealnym porządku, posegregowanych tematycznie. Pochodzą z bliska i z daleka. Niektóre ocalono od zapomnienia, inne kupiono od poprzednich właścicieli za marne grosze, ale zdecydowaną liczbę zdobyto siłą. Zawierają najróżniejsze informacje, od umów handlowych po medyczne receptury, od kontraktów prawnych po mapy nieba... Ponieważ król wie, że aby zdominować inne kultury, trzeba zdobyć nie tylko ich ziemie, uprawy i aktywa, lecz także pamięć zbiorową, ich wspólne wspomnienia.
Przyspieszając, Aszurbanipal mija sekcje poświęcone omenom, zaklęciom, rytuałom, klątwom, litaniom, lamentacjom, inkantacjom, hymnom, bajkom, przysłowiom i elegiom, ściągniętym ze wszystkich zakątków imperium. Kieruje się ku pokaźnej kolekcji traktującej o wykorzystywaniu wnętrzności zwierząt ofiarnych do przepowiadania ludzkich losów i boskich intryg. Mimo że przywiązuje wielką wagę do obrzędów haruspicji i regularnie każe zarzynać owce oraz kozy, aby pozyskiwać ich wątroby i pęcherzyki żółciowe dla proroków, dzisiaj nie będzie studiował wróżb. Zamiast tego udaje się do pomieszczenia ukrytego w głębi, częściowo zasłoniętego ciężką kotarą. Do tego zacisznego miejsca nie wolno wchodzić nikomu poza królem i jego głównym doradcą, który jest dla niego jak drugi ojciec. Ten wielce wykształcony człowiek uczył i prowadził Aszurbanipala od jego najmłodszych lat.
We wnękach przy wejściu do tego prywatnego pomieszczenia lampy z brązu wypuszczają w górę wstęgi dymu. Król bierze jedną z nich i zaciąga za sobą kotarę. W środku panuje nienaturalna cisza, jakby nawet półki wstrzymywały oddech w oczekiwaniu na jego przyjście.
Kropla deszczu drży. Obawia się, że w tym niezwykle zimnym pomieszczeniu, pozbawionym okien i koksowników, zamieni się w twarde kryształki lodu. Ledwo przeszła ze stanu gazowego w płynny, więc nie marzy o skawaleniu, zanim w pełni nie wykorzysta tego nowego etapu swojego życia. Drży także z innego powodu. To miejsce wywołuje niepokój – nie należy do świata żywych ani do świata umarłych, tworzy lukę między tym, co ziemskie, a tym, co nieziemskie, istnieje gdzieś między rzeczami, które widać wyraźnie, a tymi, których nie tylko nie widać, lecz także którym pisane jest takimi pozostać.
Zdecydowanym, wyrobionym krokiem Aszurbanipal wchodzi do pomieszczenia. Na środku stoi tam stół, na nim cedrowa skrzynka. Król stawia lampę tuż obok siebie; światło rzeźbi cienie na jego twarzy, pogłębiając zmarszczki w kącikach oczu. Jakby pogrążony we śnie gładzi drewno, wciąż roztaczające zapach lasu, z którego pochodzi. Drzewa iglaste tak wysokiej jakości to w Mezopotamii rzadkość; trzeba je powalać w górach Taurus, mocować do tratew i spławiać rzeką Tygrys.
Skrzynka skrywa poemat. Fragment eposu tak starego i popularnego, że recytowano go po wielokroć w całej Mezopotamii, Anatolii, Persji i Lewancie; przekazywanego wnukom przez babki na długo przed tym, zanim spisał go jakikolwiek skryba. To historia bohatera o imieniu Gilgamesz.
Aszurbanipal zna cały poemat jak linie na swoich dłoniach. Analizował go już jako książę koronny. Jako trzeci z kolei syn królewski, najmłodszy z dziedziców, nie spodziewał się zasiąść na tronie. Dlatego podczas gdy jego starsi bracia wprawiali się w sztukach walki, strategiach wojennych i taktykach dyplomatycznych, jemu zapewniono gruntowne wykształcenie z filozofii, historii, wróżbiarstwa, języków oraz literatury. Ostatecznie jego ojciec zaskoczył wszystkich bez wyjątku – w tym samego Aszurbanipala – kiedy okazał mu przychylność i wybrał go na swojego następcę. I tak oto na tronie zasiadł najbardziej oczytany, najlepiej wyedukowany władca, jakiego znało imperium. Z licznych spisanych dzieł, nad którymi ślęczał od dziecka, najbardziej upodobał sobie Epos o Gilgameszu.
Król otwiera skrzynkę, w której znajduje się jedna tylko tabliczka. W przeciwieństwie do pozostałych przechowywanych w bibliotece ta ma intensywnie niebieski kolor wartkich rzek. Słowa wyryto nie w czerwonobrązowej glinie, lecz w bloku lazurytu, niezwykłego kamienia, który bogowie zachowali dla siebie. Pismo jest staranne, doskonale rozstrzelone. Król dotyka znaków tak ostrożnie i delikatnie, jakby obdarzał je pieszczotą. Wolno zanurza się w wersy, które czytał wielokrotnie, a które nadal poruszają jego serce tak samo jak za pierwszym razem.
Ten, który widział otchłań, podstawę kraju...
Widział on, co ukryte, i odkrył rzeczy tajemne,
Przekazał wieści sprzed potopu.
Niektórzy królowie lubują się w złocie i rubinach, niektórzy w jedwabiach i gobelinach; jeszcze inni w rozkoszach cielesnych. Aszurbanipal uwielbia historie. Wierzy, że aby osiągnąć sukces w roli przywódcy, nie musisz wyruszać w niebezpieczną podróż jak Gilgamesz. Nie musisz zasłynąć jako zwycięski wojownik z mięśni i ze ścięgien. Nie musisz pokonać gór, pustyń ani lasów, z których wracają nieliczni. Wystarczy zapadająca w pamięć historia, która uczyni z ciebie bohatera.
Lecz bez względu na to, jak bardzo król ceni sobie opowieści, nie ufa tym, którzy je snują. Ich wyobraźnia, niezdolna osiąść w jednym miejscu niczym Tygrys na wiosnę, zmienia bieg w najbardziej nieprzewidywalny sposób, wije się wzdłuż rozciągających się bez końca zakoli i zakręca chaotycznymi pętlami, dzika i nieposkromiona aż do samego końca. Kiedy król wzniósł tę bibliotekę, zdawał sobie sprawę z istnienia innych wersji Eposu o Gilgameszu. Przez stulecia zapisywany i przepisywany przez skrybów poemat pojawiał się w coraz to nowych interpretacjach. Aszurbanipal rozesłał posłańców, aby zdobyli dla niego tabliczki zewsząd, jak kraj długi i szeroki, bo pragnął zgromadzić wszystkie możliwe wersje pod swoim dachem. Jest pewien, że zrealizował to nadzwyczajne zadanie. Niemniej tabliczka, którą przechowuje w cedrowej skrzynce, różni się od pozostałych z jego kolekcji – nie tylko dlatego, że tekst spisano na drogocennym kamieniu zamiast na kawałku gliny, ale też z uwagi na jego bluźnierczą wymowę.
Wznosząc poemat ku lampie, król analizuje znajomy tekst. Skryba, który go stworzył, kimkolwiek był, wykonał pracę dokładnie tak, jak można się było tego spodziewać – jeśli nie liczyć notatki na końcu.
Oto praca młodszego skryby,
Jednego z wielu bardów, balladystów i bajarzy, którzy chodzą po ziemi.
Tkamy wiersze, pieśni i opowieści z każdego tchnienia.
Miej nas w pamięci.
To dość nietypowa wzmianka jak na skrybę, chociaż jeszcze bardziej niż ten dodatek niepokoi następująca po nim dedykacja:
Teraz i na wieki
Chwała niech będzie Nisabie.
Oblicze króla tężeje, gdy odczytuje on ostatnie słowa. Marszczy czoło, a jego puls przyspiesza, co widać po żyłach pulsujących gniewnie na skroniach.
Nisaba, bogini opowieści, to widmo minionej epoki, imię, które odeszło w niepamięć. Jej dni dobiegły końca, mimo że w dalekich zakątkach imperium nadal czci ją kilka ignorantek kurczowo trzymających się ludowej tradycji. Dawno temu została zastąpiona przez inne bóstwo. Aktualnie wszystkie tabliczki w królestwie poświęcone są potężnemu i męskiemu Nabu zamiast eterycznej i kobiecej Nisabie. Tak winno być zdaniem króla. Pisanie to męska rzecz i wymaga mocnego patrona, męskiego boga. Nabu został oficjalnym opiekunem skrybów i strażnikiem całej wartej zachowania wiedzy. Uczniom w szkołach poleca się, aby kończyli swoje tabliczki stosowną inskrypcją:
Chwała niech będzie Nabu.
Gdyby niebieska tabliczka była leciwym reliktem przeszłości, dopisek nie budziłby kontrowersji. Ale król jest pewien, że to współczesne dzieło – dowodzi tego kaligrafia. Obstając przy uczczeniu zapomnianej, zakazanej bogini oraz lekceważąc autorytet Nabu – a zatem i rozkazy samego króla – skryba, który przepisał ten fragment Eposu o Gilgameszu, umyślnie zignorował obowiązujące zasady. Aszurbanipal mógł zniszczyć tabliczkę; nie potrafił się jednak na to zdobyć. Dlatego też uwłaczający przedmiot musi spoczywać w ukryciu w tym pomieszczeniu, odizolowanym od reszty biblioteki, aby nie wpadł w ręce nieoświeconych mas. Nie każde zapisane słowo przeznaczone jest dla oczu każdego czytelnika. Tak jak nie każde wypowiedziane słowo musi zostać usłyszane przez każdego szpicla. Informacja o niebieskiej tabliczce nigdy nie może trafić do wiadomości publicznej, bo cały lud mógłby wówczas zbłądzić. Pozostawiony bez nadzoru i kary bunt jednego człowieka może rozzuchwalić wielu dysydentów.
Kiedy deszcz dalej pada na Niniwę, król pozostaje w odosobnieniu swojej biblioteki, pochłonięty niebieską tabliczką. Na pewien czas zapomina o wszystkim: o swoim starszym bracie spiskującym w Babilonie, aby przywłaszczyć sobie jego tron, o intrygach dworskich, o powstaniach szalejących zarówno w granicach jego królestwa, jak i poza nimi, w Anatolii, Medii, Urartu, Egipcie, Cylicji i Elamie... Wszystko to może zaczekać. Nic nie jest w stanie go rozproszyć, kiedy pogrąża się w przygodach Gilgamesza. Ale tego dnia dzieje się coś niespodziewanego.
Na galerii podnosi się nagły raban. Alarmujące, zgrzytliwe dźwięki. Jedną ręką chwytając rękojeść swojego sztyletu, a drugą nadal ściskając tabliczkę, Aszurbanipal wybiega.
– Kto ośmiela się zakłócać spokój królowi?
– Mój panie, moje słońce, wybacz najście. – Dowódca wojska, małomówny mężczyzna, zwiesza głowę.
Za jego plecami czterech żołnierzy ciągnie człowieka odzianego w zgrzebną tkaninę poplamioną zaschniętymi wymiocinami oraz świeżą krwią. Ten ostatni łka i zawodzi chaotycznie w parciany kaptur ściągnięty na twarz.
– Mów i wytłumacz ten ordynarny występek – nakazuje król.
– Mój panie, złapaliśmy zdrajcę, którego poszukiwaliśmy od dawna. Wyznał złe uczynki.
Jeden z żołnierzy zdziera kaptur z głowy jeńca. Cień smutku przemyka po obliczu Aszurbanipala. Znika jednak równie szybko, jak się pojawia. Król mruży oczy, jakby patrzył na coś, co szybko niknie w oddali, nie odrywając wzroku od pojmanego – swojego dawnego mentora, swojego nauczyciela, swojego powiernika, który był mu bliższy niż własny ojciec. Mężczyznę bito i torturowano do tego stopnia, że jego twarz uległa deformacji, a w miejscu zębów zieje paskudna wyrwa, pokryta skorupą ropy i krwi. Ledwo może ustać na nogach.
– Szlachetny królu – odzywa się dowódca wojska – przysięgam na bogów Aszura, Isztar, Szamasza i Nabu, że najwyższy doradca jest szpiegiem. To on przekazywał istotne sekrety bratu króla. Początkowo nie chciał się przyznać do sprzyjania wrogowi. Raz za razem wypierał się swoich zbrodni. Ale przedstawiliśmy mu niepodważalny dowód i już nie mógł więcej łgać.
Dowódca sięga do torby przewieszonej przez ramię i wyciąga tabliczkę. Podaje ją królowi. To list zaadresowany przez najwyższego doradcę do brata Aszurbanipala, w którym ten pierwszy ślubuje wierność i oferuje wsparcie – list poza wszelką wątpliwość poświadczający rozmiar zdrady.
– Gdzie to znaleźliście? – pyta król głosem suchym jak pień wydrążony przez wodę.
– Wśród rzeczy należących do żołnierza wrogiej armii, którego pojmano podczas przekraczania granicy. Niósł pieczęć najwyższego doradcy i wyznał, że działał na rozkaz.
Aszurbanipal wolno odwraca się do więźnia.
– Jak mogłeś?
– Mój królu... – charczy skuty mężczyzna. Oddech więźnie mu w piersi. Lewe oko ma zamknięte z powodu opuchlizny, a prawe, zasinione i nabiegłe krwią, drga niczym uwięziony ptak. – Wspomnij, że byłeś ledwo chłopcem, kiedy cię do mnie przyprowadzono. Czy nie wyedukowałem cię w piśmie i rachunkach? Czy nie nauczyłem, jak czerpać przyjemność z ballad i komponować poezję... Litości, przez wzgląd na dawne czasy...
– Pytam, jak mogłeś!
Zapada cisza.
– Woda... – burczy jeniec. Przez moment zdaje się, że chce prosić o napój, ale później dodaje: – To dar od bogów; daje nam życie, radość i bogactw w bród. Ale ty, mój panie, zamieniłeś ją w śmiertelną broń. W rzece Ulai nie ma już ryb; dławiona wrzucanymi tam na twój rozkaz trupami, nabrała barwy ufarbowanej na czerwono wełny. Najpierw susza, potem głód. Mój królu, twoi poddani głodują. Równiny Susy usiane są ciałami zmarłych i umierających. A teraz, jak słyszałem, tego samego dokonasz w Castrum Kefa.
Castrum Kefa, skalny zamek. Duże miasto otoczone murem, na północ od Niniwy, na brzegu Tygrysu w jego górnym biegu. Spojrzenie króla zdradza, że wie, o czym mowa.
– Czy twój ojciec nie pochodził z pobliskiej wioski? – pyta.
– Moi ludzie... Rozstawiłeś strażników przy każdej fontannie, aby uniemożliwić dostęp do wody. Zatrułeś studnie. Rodziny zarzynają swoje zwierzęta i piją ich krew, aby ugasić pragnienie. Matki nie mają mleka, aby wykarmić dzieci. Mój królu, twoje okrucieństwo nie zna granic.
Dowódca wojsk wyprowadza cios, celuje poniżej żeber jeńca. Ten składa się wpół, kaszląc krwią. Prostuje się jednak zdumiewająco szybko. Jedno jego otwarte oko dostrzega przedmiot w dłoni króla.
– Ach, niebieska tabliczka... drobne bluźnierstwo – komentuje pojmany, kiedy widmo uśmiechu unosi kącik jego ust. – Studiowaliśmy ją razem po raz pierwszy, kiedy mój król był młodym księciem. Mój pan zawsze okazywał jej względy. Czy po naszym wspólnym czytaniu poezji nie zostały niezatarte wspomnienia?
Jeśli także Aszurbanipal wraca pamięcią do spokojnych popołudni z czasów swojego dzieciństwa, spędzanych na recytowaniu poezji ze swoim nauczycielem, nie mówi o tym.
– Gilgamesz... – podejmuje jeniec. – Chciał pokonać śmierć, więc wybrał się w podróż na koniec świata, i poniósł porażkę. Nie rozumiał, że jedynym sposobem na zyskanie nieśmiertelności jest pozostanie wiecznie żywym w pamięci innych, a jedynym sposobem na pozostanie wiecznie żywym w pamięci innych jest pozostawienie po sobie dobrej historii. Mój królu, dlaczego postanowiłeś uczynić swoją historię tak bezduszną?
Dowódca wojsk robi krok naprzód, spodziewając się rozkazu, aby zabić jeńca. Aszurbanipal unosi rękę i powstrzymuje go. Pochylając głowę, dowódca wojsk pyta:
– Czy mój pan zechce zadać ostateczny cios?
Pojmany zaczyna szlochać. Cichy, niepozbawiony godności dźwięk wydziera się z jego piersi. Nie potrafi go kontrolować. Stojący przy nim żołnierze przestępują z nogi na nogę, niespokojnie wyczekując decyzji króla.
Ale Aszurbanipal nie zabije swojego starego nauczyciela. Nigdy nie lubił dowodzić na polach bitewnych; wolał zlecać masakry, rujnacje, grabieże i gwałty z bezpiecznego miejsca na swoim tronie – albo jak to się często zdarzało, z zacisza swojej biblioteki. Nadzorował plądrowanie miast i głodzenie całych populacji, przez co ludzie zmuszani byli do zjadania ich zmarłych krewnych; równanie domów z ziemią, niszczenie świątyń, rozsypywanie soli na świeżo zaoranych polach; odzieranie ze skóry przywódców rebelii, wbijanie na pale ich popleczników i rzucanie ich mięsa „ptactwu niebieskiemu oraz rybom morskim”; klinowanie szczęk swoich rywali psimi łańcuchami i trzymanie ich w budach; bezczeszczenie grobów przodków swoich wrogów, żeby nawet ich duchy nie mogły zaznać spokoju. Wszystkich tych czynów i wielu kolejnych dopuszczał się ze swojej czytelni. Nie pobrudzi sobie rąk. W końcu jest królem erudytą, intelektualistą, który interpretuje niebiańskie i ziemskie znaki. W przeciwieństwie do swoich królewskich antenatów potrafi czytać nie tylko akadyjskie, lecz także zagadkowe sumeryjskie teksty, dla większości niezrozumiałe. Potrafi dyskutować z prorokami, duchownymi i filozofami. Nie jest człowiekiem brutalnej siły i srogiego gniewu. Jest człowiekiem idei i ideałów.
Wyczuwając wątpliwości króla, dowódca wojsk chrząka, po czym mówi:
– Jeśli mój pan przekaże mi swój szlachetny sztylet albo pozwoli mi użyć własnego ostrza, przeszyję to zdradzieckie serce.
– Nie ma takiej potrzeby – odpowiada Aszurbanipal. – Nie przelejemy jego krwi.
W tym momencie możliwie najniklejsza nadzieja przemyka po zmasakrowanym obliczu więźnia. Aszurbanipal nie patrzy na swojego mentora. Nie odrywa spojrzenia od płaskorzeźby na ścianie za jego plecami. Przez moment przygląda się scenie z polowania na równinach Niniwy: galopującemu na koniu królowi z włócznią, którą lada moment przebije lwa próbującego umknąć przeznaczeniu. Jakby pociągany za niewidzialną nić, podchodzi do dekoracji. Wyciąga pochodnię z uchwytu i przysuwa ją do ściany. Kształty na płaskorzeźbie ożywają w zmieniającym się świetle. Myśliwy, włócznia, ofiara.
Zerkając przez ramię, nadal z niebieską tabliczką w jednej dłoni, król przekazuje pochodnię dowódcy wojsk. Głosem nieznoszącym sprzeciwu wypowiada jedno tylko słowo:
– Spalić!
Twarz dowódcy wojsk traci wszelki kolor. Waha się, ale tylko przez sekundę.
Mężczyzna w płomieniach biegnie przez galerie Pałacu Północnego w Niniwie. Jego ciało odbija się od murali zdobiących ściany, a jego desperackie krzyki, głośne i przeszywające, niosą się echem po korytarzach, rykoszetując od wysoko sklepionych sufitów i wywołując ciarki na plecach służących. Docierają za ogromne bramy, słychać je nawet na odległych polach, gdzie obficie rosną pszenica i jęczmień, oraz w piaszczystych zatoczkach, gdzie łodzie rybackie uwalniają się od skarbów z codziennych połowów. Zaniepokojone przerażającymi odgłosami mewy, które ucichły wcześniej tego dnia, natychmiast zrywają się do lotu, aby zataczać nad miastem bezładne koła.
Gdyby jeniec dotarł na brzeg dopływu Tygrysu, rzeki Khosr wijącej się przez centrum miasta, albo choć do pobliskiej bramy Maszki, gdzie krąży wielu nosiwodów, istnieje szansa, że uniknąłby śmierci. Gdy tak się jednak miota w swoim własnym piekle, wpada na lamassu strzegącego królewskiej biblioteki i rozpłaszcza się na kopycie jego prawej przedniej nogi. Ostatecznie więc ogień trawi go z narastającą furią.
Dawniej radość sprawiały mu wiersze i opowieści, a czytanie było dla niego tak naturalne jak oddychanie. Nic nie dawało mu większej przyjemności niż nauczanie młodego księcia, kiedy we dwóch dyskutowali o literaturze, rozciągnięci na pękatych poduchach, czytali Epos o Gilgameszu i zachwycali się pięknem tego świata. Czy to on uczynił potwora z tego chłopca o cichym głosie i łagodnym uśmiechu, czy ten potwór tkwił w chłopcu od samego początku? Nigdy się tego nie dowie. Bo teraz całe jego ciało to piec spopielający słowa, obracający w pył wszystkie te wersy, które dawniej studiował.
Tego popołudnia, kiedy Aszurbanipal – przywódca najbogatszego imperium na świecie, ostatni z wielkich władców królestwa Asyrii, choć trzeci z kolei syn Asarhaddona, wybrany na jego następcę jako ulubieniec ojca, patron i założyciel wspaniałej biblioteki, która zmieni bieg historii – podpala swojego byłego nauczyciela, a wraz z nim puszcza z dymem wspomnienia z dzieciństwa, kropla deszczu dalej chowa się we włosach króla. Samotna, mała i przerażona nie ośmiela się poruszyć. Nigdy nie zapomni tego, czego była dzisiaj świadkiem. To odmieniło ją na zawsze. Nawet po stuleciach, które miną, ślad tej chwili pozostanie w niej zakorzeniony w niezmienionej postaci.
W miarę jak fale gorąca wzbijają się w powietrze, kropla deszczu pomału wyparowuje. Nie zniknie jednak. Prędzej czy później ten maleńki, przeźroczysty paciorek wody wróci w błękitne przestworza. Gdy tam dotrze, zaczeka na właściwy moment, aby kolejny raz spaść na tę targaną konfliktami ziemię – i kolejny...
Woda pamięta.
Zapominają ludzie.
H2O
Woda... Najdziwniejsza substancja chemiczna, wielka tajemnica. Z dwoma atomami wodoru na końcach, z których każdy łączy się z pojedynczym tlenem pośrodku, to zgięta cząsteczka, nie prosta. Gdyby była prosta, na ziemi nie powstałoby życie... ani żadna historia do opowiedzenia.
Trzy atomy łączą się ze sobą, aby stworzyć wodę: H–O–H.
Trzy postacie przekraczają granice czasu i przestrzeni, aby się ze sobą związać i wspólnie napisać tę historię...
–O–ARTHUR
Nad rzeką Tamizą, 1840
Tego roku zima wcześnie bierze we władanie Londyn, a gdy już się objawia, nie chce odejść. Pierwsze śnieżyce atakują w październiku, temperatura powietrza spada z dnia na dzień. Porosty wykwitają na ścianach, mech zaczernia głazy, paprocie wyrastające ze szczelin całe pokryte są szadzią, połyskującą niczym srebrne igły. Gotowe na chłód gąsienice i żaby ze spokojem godzą się na zamarzanie, zadowolone, że nie przyjdzie im odtajać aż do wiosny. Modlitwy i bluźnierstwa, gdy tylko opuszczają usta swoich autorów, zamieniają się w sople obwieszające nagie gałęzie drzew. Czasem dzwonią na wietrze – lekko, swobodnie, brzękliwie. Lecz mimo lodowatej aury Tamiza nie utwardza się jak jeszcze przed kilkoma dekadami, kiedy zamieniała się w bryłę lodu tak mocną, że dla zabawy wyprowadzano na nią słonie i na całej szerokości rozgrywano na niej mecze hokeja. Tym razem skawaliła się wyłącznie wzdłuż brzegów, więc woda nieprzerwanie płynie między połaciami białych kryształków.
To, czy rzeka jest chłodna czy ciepła, burzliwa czy spokojna, nie zmienia zapachu, który ona roztacza. Ostrego, kwaśnego i wstrętnego. Smrodu, który sączy ci się w pory, przywiera do skóry, przenika do płuc. Tamiza – „Tamesis”, „Tems”, „Tamasa”, „czarnula” – dawniej słynąca z czystej wody i wybornych łososi, obecnie jest brudna, szarobura. Zanieczyszczona odpadami przemysłowymi, gnijącymi śmieciami, chemikaliami z fabryk, zwierzęcymi truchłami, ludzkimi zwłokami i niefiltrowanymi ściekami, nigdy wcześniej w historii nie była tak ignorowana, samotna i niekochana jak obecnie.
Całun pyłu, sadzy i popiołu wisi nad dzwonnicami, iglicami oraz dachami Londynu, najbardziej zatłoczonego miasta na świecie. Co tydzień pojawia się kolejna fala nowo przybyłych, targających swoje tobołki pełne marzeń, podczas gdy kominy wyrzucają w niebo tylko więcej koszmarów. Jako że stolica rośnie i przekracza własne granice, jej odpady, ekskrementy i resztki wydostają się z każdej szczeliny niczym pierze eksplodujące ze starej poduszki. Wszystko, co niechciane, trafia do rzeki. Młóto z browarów, pulpa z papierni, podroby z rzeźni, wióry z garbarni, odcieki z gorzelni, skrawki z farbiarni, odchody wybrane po nocy z szamb i waterklozetów (nowoczesnych wynalazków używanych przez bogatych i uprzywilejowanych) – wszystko to kończy w Tamizie, gdzie zabija ryby, zabija hydrofity, zabija wodę.
Lecz rzeka nie przestaje dawać i nikt nie rozumie tego lepiej niż ludzie nazywani kanalarzami. To niezmordowani poszukiwacze resztek, czyściciele wybrzeża. Z determinacją i cierpliwością pokonują kilometr za kilometrem w cuchnącym mule. Czasami przemierzają labirynt kanałów krzyżujących się pod miastem, brodząc w ściekach. Innym razem grzebią w rzecznych złożach gromadzących się na brzegach Tamizy. Przeczesując wodny świat, szukają cennych przedmiotów zarówno pod, jak i nad ziemią.
Zwykle zbierają się do pracy, kiedy wiatr ustępuje, a poziom wody jest niski, więc mętna, gładka powierzchnia akwenu przypomina zmatowione lustro, które nie odbija już światła. W zakamarkach nieprzejrzystej brei zawsze znajdzie się coś cennego – kawałki metalu, miedziane monety, srebrne sztućce, od czasu do czasu także kryształowa brosza czy perłowy kolczyk – pierwszorzędne dobra przypadkowo upuszczane na ulicach i w parkach Londynu, a następnie zmiatane do rynsztoka, skąd wyruszają w długą, cuchnącą podróż ku falom Tamizy. Niektóre z tych przedmiotów zawędrują do Oksfordu i dalej, podczas gdy inne utkną w błocie, zakopane pod grubą warstwą śliskiej mazi. Nigdy nie da się przewidzieć, co każdorazowo zaoferuje rzeka. Możesz mieć jednak pewność, że nie zostawi cię z pustymi rękami. Wprawny kanalarz zarabia do sześciu szylingów dziennie.
Praca jest nie tylko obrzydliwie brudna, lecz także obarczona ryzykiem – zwłaszcza w kanałach ściekowych. Zawsze rozsądniej działać w grupie, jako że w pojedynkę łatwo zgubić się w krętych podziemnych przejściach Londynu, skąd można już nigdy nie wyłonić się na powierzchnię. Istnieje niebezpieczeństwo, że pobliska śluza zostanie uniesiona bez ostrzeżenia, kiedy ty po omacku poruszasz się tam w dole. Jeśli nie masz wtedy czego się złapać albo nikt nie chwyci cię za kołnierz, uwolniona z rur powódź może cię podciąć, wypełnić płuca ekskrementami i cię zatopić. Jest też taka możliwość, że natkniesz się na pęcherz gazowy, który od dawna mógł się tworzyć pod warstwami odpadów; ten najbardziej niefortunny ze wszystkich scenariuszy, podobnie jak podpalenie prochu strzelniczego, może wywołać eksplozję, gwarantując natychmiastową śmierć albo, co gorsze, życie w ogromnych męczarniach. Rzeka odbiera. Nikt nie rozumie tego lepiej niż kanalarze.
W ten mroźny poranek pod koniec listopada osiem osób wlecze się przez Chelsea na północnym brzegu Tamizy. Ich buty chlupoczą w szlamie. W rękach ściskają długie pręty, którymi od czasu do czasu dźgają błoto, aby sprawdzić, czy pod spodem nie skrywa się coś wartościowego. Latarenki przywiązane do ich piersi malują przed nimi złote wstęgi i nadają obliczom upiorną bladość. Szaliki zasłaniające im usta mają blokować obrzydliwe zapachy – nawet jeśli w niczym to nie pomaga. Członkowie grupy odziani są w obszerne welwetowe płaszcze z ogromnymi kieszeniami i grube rękawice chroniące przed brudem – oraz atakami szczurów, czasem nawet wielkości kotów. Ale ostatnia z nich, młoda kobieta z nieśmiałym uśmiechem i piegami rozsianymi na policzkach, zdołała naciągnąć płaszcz jedynie do połowy wydętego brzucha. Mimo zaawansowanej ciąży nie może zrezygnować z pracy. Poza tym położna zapewniła ją, że dziecko nie pojawi się na świecie jeszcze przez co najmniej miesiąc.
Grupa zbliża się do zakola rzeki, gdzie dąb rozpościera gałęzie nisko nad wodą, omal nie dotykając ziemi. Podczas gdy pozostali przeczesują breję, młoda kobieta przystaje, żeby odetchnąć. Ociera czoło, na którym mimo smagającego wiatru wykwitły kropelki potu. Wzrokiem wodzi po głębokich wyżłobieniach i fałdach w korze dębu. Jakie to niezwykłe, że drzewo wykręciło się w ten sposób, jakby prowadziło z Tamizą rozmowę w cztery oczy. O czym tak mogą sobie opowiadać? Uśmiecha się na tę myśl. Wtedy przeszywa ją ból. Ostry, niespodziewany. Serce zaczyna jej mocniej bić, ale ona próbuje nie ulegać bólowi. Jak dotąd dzień nie był dla niej łaskawy; znalazła tylko mały pierścionek, którego wartości nie może być pewna, dopóki nie oczyści go z brudu i nie zaniesie do lombardu. Niemniej wsunęła go na palec w obawie, że zgubi swój jedyny skarb.
Kolejny skurcz – ból tak przeszywający, że omal nie pozbawia jej tchu. Kobieta wychodzi z wody, człapie z trudem w stronę drzewa. Jej pierś unosi się i opada, kiedy opiera się o pień, wdzięczna za jego niezwykły kształt. Kłucie słabnie jedynie po to, aby po chwili wrócić z jeszcze większą siłą. Kobieta przyciska dłoń do brzucha, nie mogąc powstrzymać się przed głośnym jękiem.
– O Panie!
Spieszy ku niej niska, tęga kobieta w podeszłym wieku, której skóra pod oczami jest przeźroczysta i sina.
– Co się dzieje, Arabello? Wszystko dobrze?
– Dziecko... myślisz, że może już wychodzić? Nie za wcześnie na to?
Obie rozglądają się wokół, jedna zdjęta wyraźną paniką, druga – skrywanym niepokojem.
Tylko nie teraz, nie tutaj. Żadne dziecko nie chciałoby przyjść na świat w takim wilgotnym, cuchnącym miejscu jak to przy strumieniu pełnym resztek i ścieków.
– Wysłać kogoś po twojego męża, kochana? – pyta staruszka. Zniża głos, jakby przeczuwała, co usłyszy w odpowiedzi.
Arabella mieszka w czynszówce w pobliskich slumsach, w tej części Chelsea, którą ludzie nazywają krańcem świata, ze stolarzem tak utalentowanym, że raz wezwano go do pałacu Buckingham, aby wykonał komodę dla członków rodziny królewskiej – nawet jeśli ostatnimi czasy od popijania ręce trzęsą mu się tak bardzo, że rzadko w ogóle zabiera się do pracy.
– Po mojego męża? – dziwi się Arabella. – Nie widziałam go od tygodni.
– W takim razie poradzimy sobie same – kwituje staruszka, próbując ukryć smutek. – Najpierw zabierzemy cię do domu i wygodnie ułożymy, moja panno.
Arabella kiwa głową na zgodę, ale jej oddech spłyca się coraz bardziej. Kiedy próbuje wstać, chwieje się, na moment traci równowagę. Jej twarz wykrzywia bardziej szok niż ból. Ciepły płyn tryska spomiędzy jej ud. Przerażona wgapia się w kałużę u swych stóp.
– O Boże, o moje gwiazdy... to za wcześnie!
Pozostali kanalarze, którzy przestali pracować, śledzą rozwój wydarzeń z brzegu rzeki. Jeden próbuje przekrzyczeć szum wody:
– Ej, wszystko tam w porządku?
Staruszka kręci głową.
– Mamy kłopoty. Niech Pan dopomoże.
– Co ty tam bełkoczesz?
– Mówię, żebyś lepiej stamtąd wylazł i się na coś przydał. Chodźcie tutaj wszyscy, w te pędy! Odeszły jej wody!
Kanalarze, którzy pędzą na pomoc i bezinteresownie rozkładają swoje płaszcze na błotnistym brzegu Tamizy, nie mogą wiedzieć, że dokładnie w tym samym czasie w Londynie inna ciężarna kobieta zaczyna rodzić swoje pierwsze dziecko. Królowa Wiktoria, raptem dwudziestojednoletnia, ma skurcze w przytulnej komnacie pałacu Buckingham. To, że jej królewska mość nienawidzi być w ciąży, jest tajemnicą poliszynela. Obruszona koniecznością rezygnacji z tańców i jazdy konnej nie może doczekać się chwili, gdy ten delikatny etap jej życia dobiegnie końca. Młoda królowa, nazywana przez męża dobrą żonką, liczy, że wyda na świat męskiego dziedzica, aby raz na zawsze móc dać sobie spokój z rodzeniem dzieci. Książę Albert trwa u jej boku, trzymając ją za rękę i szepcząc słowa dodające otuchy, dopóki nie dołączy do ministrów czekających na zewnątrz. Stojąca w rogu dziecięca kołyska – wykonana z najwyższej jakości mahoniu i wyściełana jedwabiem w kolorze szmaragdowej zieleni – została zaprojektowana na podobieństwo muszli. Morskie konotacje doskonale nadają się dla pierworodnego potomka Królowej Oceanów, uwydatniają chwałę i splendor Anglii, której symbol, białą różę, wyhaftowano na narzucie.
Kiedy po nieznośnych godzinach królewskie dziecko przychodzi na świat, lekarz uśmiecha się przepraszająco.
– Niestety, wasza królewska mość, to dziewczynka.
Królowa, choć równie niezadowolona, unosi omdlewającą rękę.
– Nieważne. Następny będzie książę.
Na szczęście może wybierać z całego zastępu nianiek, z których wszystkie mogą się pochwalić doskonałymi referencjami.
Kiedy po nieznośnych godzinach rzeczne dziecko przychodzi na świat, jeden z kanalarzy krzyczy radośnie:
– Chwała Bogu, Arabello, to chłopak!
Młoda matka, wspierając się na łokciach, wyciąga szyję, żeby spojrzeć na syna. Jego drobne paluszki u dłoni, różowe paluszki u stóp, okrągłe policzki... Jest piękny. Kobieta zalewa się łzami. Jaką szansę ma takie słodkie, niewinne stworzenie w świecie pełnym grzechu, smutku i cierpienia?
– Rozchmurz się, dziewucho. Czym się tak martwisz? – karci ją staruszka. – Powinnaś być z siebie dumna. Chłopak żyje i ma się dobrze.
Ale Arabella płacze tak bardzo, że ledwo może się wysłowić.
– No już, już, poradzisz sobie. A teraz powiedz nam, jak go nazwiesz – docieka staruszka.
Odpowiedź nie pada.
Wtedy pozostali czyściciele przychodzą matce z pomocą.
– Nazwij go Thames, stosownie do okazji – sugeruje ktoś.
– Tak, kiedy dorośnie, zostanie ojcem Thamesem.
– Jeśli pożyje wystarczająco długo, pewnego dnia będzie dziadkiem Thamesem.
– A może Thomas, podobnie do Thamesa.
– Nie, nazwij go Jack – wtrąca inny mężczyzna. – Przez całe życie wołają mnie Jack i nie narzekam.
– Ja bym narzekał!
– To może Albert? – Kolejna propozycja. – Skoro nadaje się dla męża królowej, na pewno nadaje się dla tego szkraba.
– Och, zamknij się! Co ty bredzisz? – Tym razem to staruszka wyraża niezadowolenie. – Zatrwożony i płochliwy... taki właśnie jest książę Albert z tą swoją wymoczkowatością i w ogóle! Nie pamiętacie, że nawet nie oświadczył się Wiktorii? To ona oświadczyła się jemu. Nie najlepszy to małżonek dla królowej. Czy choćby mężuś dla mnie!
Wszyscy chichoczą i kpią, aż nagle cienki głosik Arabelli przebija się przez cały ten jazgot.
– Wrzućcie go do rzeki!
Ktoś zanosi się głośnym śmiechem, przekonany, że to kolejny dowcip o członkach rodziny królewskiej, których życie nie może wszak szczególnie różnić się od ich życia. Pozostali jednak milkną. Atmosfera staje się ciężka, kiedy do kanalarzy dociera sens słów Arabelli. Wymieniają między sobą skruszone spojrzenia, jakby samo wysłuchanie tych słów uczyniło z nich współwinnych jakiegoś niewyobrażalnego plugastwa.
– Co ty mówisz, dziewucho? – mruczy staruszka, przerywając ciszę.
– Ciśnijcie dziecko do wody. Nie mogę się o nie zatroszczyć. Niech Tamiza zaopiekuje się moim synem.
– Zamilcz! Nie grzesz słowem.
Młoda matka ukrywa twarz w dłoniach i wydaje umęczony, gardłowy szloch. Ledwo wierzy w to, co lada moment powie, ale nie może się powstrzymać.
– Nie stać mnie na utrzymanie tego malca. Ledwo starcza mi miedziaków na jedzenie dla siebie. Najczęściej konam z głodu. Mój mąż... jest do niczego. Zadaje się z najgorszymi typami! Wiecznie wściekły, nigdy trzeźwy, nigdy w pracy. Błogosławię ten czas, kiedy jest nieprzytomny... Myślicie, że mężczyzna, który bije żonę, nie skrzywdzi własnego syna? Moje biedne dziecko...
Staruszka unosi jej głowę i nią potrząsa.
– Teraz posłuchaj mnie, dziewucho.
– Nie rozumiesz...
– Rozumiem każde słowo i mówię ci, że ten chłopiec rozjaśni twoje życie. Słyszysz mnie? Czuję to w kościach. Daj mu odrobinę żarcia i ochłap miłości, a odpłaci się z nawiązką. Odciąży cię i sprawi, że będziesz z niego dumna. Zobaczysz, wszystko się ułoży.
Arabella płacze teraz jeszcze głośniej. Jej ramiona trzęsą się z każdym szlochem, a chłód i niepokój powodują, że szczęka zębami.
Staruszka wzdycha. Słyszała położne narzekające na tajemniczy stan nazywany połogowym szaleństwem. Podobno dotyka świeżo upieczone matki, odziera je z rozsądku i nurza w rozpaczy tak bezdennej, że mogą się z niej nigdy nie wydostać. Ona wie, że leczenie wymaga środków przeczyszczających, stawiania baniek, upuszczania krwi i mnóstwa opiatów.
Odwracając się do pozostałych, pyta cicho:
– Czy ktoś ma coś na pokrzepienie? Biedactwo się pochorowało.
– No to daj jej trochę tego – odpowiada pewien mężczyzna i wyciąga ciemnobrązową butelkę.
Laudanum. Pomaga ukoić nerwy i uśmierzyć ból, poza tym podobno jest dobre na kobiece dolegliwości. Chociaż smakuje niezwykle gorzko, pachnie słodko i intensywnie – jako że to wywar na bazie cynamonu, szafranu, alkoholu i opiumowego wyciągu z ziaren maku.
Nakłaniają Arabellę do wzięcia łyka, a potem jeszcze dwóch dla lepszego efektu. Ulega. Głowa opada jej na pierś, ramiona więdną. Wyczerpana i zestresowana nie potrzebuje wiele czasu, aby zapaść w głęboki sen bez snów.
Teraz kanalarze mają zagwozdkę, której się nie spodziewali. W sytuacji, gdy ojca nie ma nigdzie w zasięgu wzroku, matka dziecka zaś jest na wpół zamroczona, na wpół obłąkana, kto powinien je nazwać? Nie można tego odwlekać. Znajdują się niebezpiecznie blisko rzeki. Od niepamiętnych czasów rzeczne wiry Tamizy zapewniają schronienie duchom, upiorom i innym widmowym stworzeniom. Demoniczne zjawy unoszące się nad wodą i polujące na delikatne duszyczki mogą w każdej chwili spaść z nieba, aby porwać noworodka. A nawet jeśli ten jeden raz wspomniane mary postanowią odpuścić, bez wątpienia znikąd pojawi się widmo Williama Kidda. Wszyscy wiedzą, że osławiony pirat gotuje się z gniewu po tym, jak polano go smołą, zakuto w łańcuchy i powieszono na szubienicy, gdzie jego zwłoki gniły przez trzy lata. Od jego publicznej egzekucji minął ponad wiek, co jednak nie znaczy, że furia Kidda przygasła. Niezmiennie rozsierdzony nawiedza tutejsze nabrzeża.
Zważywszy na powagę sytuacji, kanalarze dochodzą do wniosku, że to na nich spada odpowiedzialność za wykonanie tego zadania. Staruszka unosi dziecko i spogląda w jego szaroniebieskie oczy. Dziwne, ale malec patrzy prosto na nią. W dodatku przez cały ten czas nie zapłakał ani razu.
– Cóż za osobliwy z ciebie szkrab!
– Może więc tak go nazwiemy? – proponuje ktoś. – To zawsze coś. Osobliwy będzie jego pierwszym, a Szkrab drugim imieniem. I proszę!
– Nie, to się nie nada.
Staruszka uznaje, że to bezradne dziecko, któremu najwyraźniej brakuje troskliwego ojca oraz stabilnej matki i które na swoje nieszczęście urodziło się na brzegu rzeki pełnej resztek oraz ekskrementów, zasługuje na wsparcie. Muszą obdarzyć je czcigodnym imieniem, czymś na zachętę, co pomoże mu pokonać trudności, zamiast ciągnąć dalej w dół. Dlatego też kobieta namyśla się dłużej, zanim oznajmia:
– Myślę, że to powinno być coś odważnego i znakomitego. Tak, właśnie tak, imię godne szlachcica.
– Może więc będziemy zwracać się do niego wasza wysokość?
– Najjaśniejszy panie?
– Ekscelencjo?
– A może królu?
– Król brzmi nieźle – kwituje staruszka. Rozpromienia się, kiedy przychodzi jej do głowy nowa myśl. – Król Arthur nawet jeszcze lepiej.
– Tak, to Król Arthur!
– Niech będzie pochwalony!
– Chwała Bogu!
– Jak król Arthur od miecza w kamieniu?
– Bardziej jak król Arthur od ścieków.
– I... i slumsów.
– W takim razie postanowione – oznajmia mężczyzna, który wcześniej podzielił się laudanum. Wznosi toast i pociąga gin z butelki, wyjętej z wnętrza płaszcza; potem ociera usta i przekazuje flaszkę dalej.
– Król Arthur! Władca Ścieków i Slumsów!
I pewnego dnia właśnie pod tym imieniem chłopiec urodzony nad wodą w odludnej części Chelsea pod nisko zawieszonymi gałęziami przybrzeżnego dębu będzie znany wszystkim. Jest dzieckiem rzeki i pozostanie nim do końca swych dni.
Kładą noworodka na piersi matki, mimo że ona nadal śpi jak kamień. Na oczach wszystkich zgromadzonych Arthur ssie niespiesznie, jakby z grzeczności. Spoczywając na stercie płaszczy rozłożonych na zimnej, błotnistej ziemi, bez wygód kołyski ani osłony dachu, wydyma usteczka, ale nie płacze. W bezruchu nasłuchuje dźwięków wokół siebie. Cienka strużka mleka spływa z kącika jego ust.
Znów zaczyna śnieżyć. Szalejąca zawieja naciera z nieba długimi, ukośnymi smagnięciami, mieniącymi się świetliście na tle przygaszonego światła. Kiedy dosięgają ziemi, przybierają niebieskawy odcień, tworząc wiry, które ani na siebie nie zachodzą, ani sobie nie przeszkadzają. Tańczą radośnie jak przywołane tułacze duchy. Dziecko obserwuje je szeroko otwartymi oczami i uśmiecha się szeroko, oszołomione pięknem tego świata.
Chwilę później jeden z płatków szybuje ku ziemi, wykonując piruety na wietrze. Woda w stanie skupionym. Zwiewna perła uformowana w głębinach przepastnej niebiańskiej muszli. Czy z tak małego i lekkiego bytu można wyczarować cały wszechświat?
Dawno temu w odległej krainie ta śnieżynka była kroplą deszczu. Przemierzała okazały pałac ze wspaniałą biblioteką i oglądała przepiękne ogrody, ekstrawaganckie fontanny oraz niewypowiedziane okrucieństwa. Niesie wspomnienia z minionych żyć. Aura asyryjskiego króla odcisnęła na niej piętno niczym niewidzialny odcisk palca. Delikatnie opada na twarzyczkę dziecka i znika między jego rozchylonymi wargami.
W tym momencie malec czuje na języku coś zimnego, orzeźwiającego, odrobinę metalicznego i ogromnie ekscytującego. Zaciska piąstki i wkłada je sobie do buzi, próbując pochwycić tę cudowność – i to uczucie. Potem po raz pierwszy płacze. Wyrażając pierwsze w życiu rozczarowanie, najwcześniejszy smutek, że nie jest w stanie zatrzymać piękna, które dotknęło go na krótko, a potem nagle się roztopiło.
Kropla mleka i płatek śniegu. Oba zmieszają się w jego ustach – i w najgłębszych odmętach jego pamięci. Pewnego dnia, kiedy będzie znacznie starszy, usłyszy pytanie od kogoś, kto nigdy nie widział śniegu, o to, jak smakuje, na co bezzwłocznie odpowie: „Jak mleko matki”.
Król Arthur, Władca Ścieków i Slumsów, zapamięta chwilę swoich narodzin. Zapamięta ją wyjątkowo wyraźnie i zaskakująco szczegółowo: ryk przepływających nieopodal ścieków, korę pochylonego dębu, szorstkość piętrzących się pod nim płaszczy, ich brzegi przetarte i obgryzione przez szczury oraz myszy, pukle złotych włosów opadające na ramiona kobiety, która najpierw wydała go na ten świat, a potem chciała wrzucić do Tamizy, przede wszystkim zaś to, co czuł, kiedy kryształki lodu topniały mu na języku. Strzępy wspomnień, które zdoła spleść razem, nieważne, ile minie lat i jak boleśnie będą mu się kojarzyć. Bo to dziecko, które dzieli datę urodzin z pierwszym potomkiem królowej Wiktorii i zostało nazwane po legendarnym bohaterze przez grupę życzliwych kanalarzy, to najniezwyklejsze z dzieci.
Arthur Smyth obdarzony jest niezwykłą pamięcią: wzrokową, słuchową i sensoryczną. Tak jak kropla deszczu czy kulka gradu – jak woda w dowolnej postaci – tak on zapamięta wszystko na zawsze, nigdy o niczym nie zapomni. To, co zobaczy, usłyszy albo poczuje, choćby tylko raz, zachowa dozgonnie. Wielu powie, że to niezwykły talent. Błogosławieństwo od Boga, pospiesznie dodadzą inni. Ale także straszne przekleństwo – wkrótce sam się o tym przekona.
H–NARIN
Nad rzeką Tygrys, 2014
Pewnego popołudnia późną wiosną na brzegu Tygrysu w południowo-wschodniej Turcji, pod baldachimem błękitnego nieba zbiera się grupa najstarszych jazydów[2]. Stoją w półkolu, zwróceni twarzą do dziewczynki w białej sukience. Zostanie ochrzczona wodą święconą z irackiej doliny Lalisz.
Nazywa się Narin. W tym miesiącu skończyła dziewięć lat. Ma delikatne rysy twarzy, szerokie czoło, prosty nos, brwi wygięte w łuk nad dużymi, zdumiewająco jasnymi oczami w kolorze szałwii. Kiedy słucha szejka recytującego modlitwy w jej imieniu, dostrzega ptaka szybującego nisko na niebie, pikującego w krzaki. Nie wie jednak, jaki to gatunek. Zerka na swoją babcię trwającą dumnie u jej boku. Staruszka wie wszystko o ptakach i potrafi doskonale naśladować setki ptasich treli, ale to nie jest właściwy moment, aby ją o to pytać. Narin ponownie skupia się na ceremonii i czeka cierpliwie, z szacunkiem. Unosi wzrok dopiero wtedy, gdy woda święcona rosi jej czoło.
Pierwsza kropla pada na jej skroń i spływa wolno, aby spocząć na rzęsach – grubych, gęstych i prostych, o koniuszkach rozjaśnionych przez słońce. Narin ściera ją z uśmiechem.
– Baranku wiary – mówi szejk – niech twoja droga zawsze będzie błogosławiona.
Kępki trojeści u ich stóp gwałtownie drgają na wietrze, który wieje od rzeki. W zapadającej potem ciszy Narin słyszy głos swojej babci zabarwiony miłością.
– Baranku wiary, dilê min.
Dilê min, moje serce. Właśnie tymi słowami babcia okazuje jej uczucie, wykreślając na swoim ciele mapę miłości. Kiedy tęskni za Narin, mawia: „Chodź i usiądź obok mnie, kąciku mojej wątroby”; kiedy chce poprawić jej humor, mawia: „Rozchmurz się, pulsie mojej szyi”; kiedy gotuje jej ulubione jedzenie, mawia: „Jedz, światło mojego oka; kiedy twój brzuszek jest pełen, wtedy raduje się mój”, a kiedy chce zwrócić jej uwagę, że w każdej próbie kryje się błogosławieństwo, mawia: „Nie zapominaj, moja duszo, że jeśli Bóg zamyka jedne drzwi, otwiera inne. Dlatego nigdy nie możesz rozpaczać, powietrze w moich płucach”. Serce, wątroba, żołądek, płuca, szyja, oczy, dusza... Jakby miłość w swojej płynnej naturze, w swojej rzecznej sile polegała na znamionowaniu, aby nie dało się powiedzieć, gdzie kończysz się ty, a zaczyna inna istota.
– Niech życie będzie dla ciebie życzliwe, dziecko. Kiedy tego nie zrobi, niech to cię umocni – intonuje szejk.
Druga kropla ląduje na kołnierzu Narin; na białej tkaninie pojawia się blady, okrągły cień, podobny do samego środka wilca białego. Przestępując z nogi na nogę, dziewczynka rozgląda się wokół, jakby oczekiwała, że świat jakoś się teraz zmieni, gdy ceremonia dobiega końca. Wszystko jednak wydaje się takie samo: jeżyny, które czepiają się rąbka jej sukienki, wyszczerbione skały nad rzeką, połacie trawy wysuszonej słońcem, która sterczy z ziemi, błotnisty zapach rzecznego mułu, który wypełnia jej nozdrza... Wszystko pozostaje niezmienne. Podobnie jak miny na twarzach zgromadzonych dorosłych, wyrażające jednocześnie szczęście i niepokój. Dorośli nie radzą sobie z ukrywaniem obaw, mimo że zaskakująco dobrze maskują zachwyt i ciekawość. U dzieci natomiast jest dokładnie na odwrót. One potrafią taktownie zdusić niepokój oraz zamaskować smutek, ale nie kryją ekscytacji. Właśnie na tym w pewnym uproszczeniu polega dorastanie: na uczeniu się, jak tłumić wszystkie przejawy czystej radości i szczęścia.
Narin świetnie tuszuje swoje lęki – a ma ich wiele. Dzisiaj przejmuje się, że jej ojciec nie może uczestniczyć w jej chrzcie. Jako niezwykle popularny i ceniony wirtuoz kanun, zapraszany na występy z okazji ślubów czy obrzezania, często przez wiele dni jest w drodze. Podróżuje nie tylko po Turcji, lecz także do Iraku, Libanu i Syrii; z każdej wyprawy wraca z zabawnymi opowieściami. Potem znowu znika. Narin rozumie, że choć ojciec ogromnie ją kocha, nie może spędzać wiele czasu w jednym miejscu. Ludzie powiadają, że ma tak, odkąd stracił miłość swojego życia – tego samego popołudnia, o tej samej godzinie, gdy drzwi życia otworzyły się dla Narin, zamknęły się dla jej matki. Od tamtej pory, mimo wszelkich prób znalezienia partii odpowiedniej dla niego, ojciec odmawia ponownego ożenku. Dziecko wychowuje mu teściowa.
Babcia jest dla dziewczynki wszystkim.
– Niech ta woda święcona sprowadzi dobroć i życzliwość do twojego życia, niech uchroni cię od kłopotów. – Szejk unosi rękę, gotowy strząsnąć trzecią, ostatnią kroplę. – Niech...
Ogłuszający huk, wydostający się jakby z trzewi ziemi, przerywa finalne inkantacje. Zdumieni uczestnicy ceremonii odwracają się w tym samym kierunku.
Buldożer. Rozbryzgujący błoto, brudnożółty, mechaniczny Behemot. Pojazd, którego silnik ożył z rykiem, przetacza się po polanie, wyrzucając kłęby czarnego dymu w czyste powietrze. Trzeszczy i stęka, z trudem tocząc się naprzód, w ich stronę, wprawiając ziemię w drżenie, z zawieszoną w górze ciężką metalową łopatą gotową do ataku.
Ostatnimi czasy są wszędzie. Odkąd turecki rząd przeznaczył tutejsze tereny pod budowę potężnej zapory, rozległe równiny rzeki Tygrys wypełniły się nieznośnym hałasem – niecichnącymi odgłosami kucia, walenia, wiercenia, borowania, hartowania i rąbania. To kontrowersyjna operacja, oprotestowana zarówno przez aktywistów ekologów, jak i przez lokalnych rolników. Firmy zagraniczne, początkowo zainteresowane lukratywnym przedsięwzięciem, wycofały się w trosce o prawa człowieka, dziedzictwo kulturowe i ochronę środowiska. Mimo to budowa nie zwolniła. Każdego dnia rano wzdłuż brzegów rzeki spychacze, wywrotki i buldożery dudnią, przewożąc góry bazaltu, gliny i wapienia, aby przygotować fundamenty pod to, co pewnego dnia stanie się największą elektrownią wodną w kraju.
Do chwili ukończeniu Ilisu Dam ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi zostanie przesiedlonych, a ponad dwieście miasteczek i czterdzieści wsi – ewakuowanych. Kiedy rozpoczęto prace, rolnicy, w większości Kurdowie, zostali zmuszeni do porzucenia swoich domów, a ich pola i sady wywłaszczono. Ludzie pogrążyli się w rozpaczy. W zamian za skonfiskowane ziemie rząd wpłacił na ich konta symboliczne kwoty. Wiele rodzin, takich jak rodzina Narin, nie tknęło tych pieniędzy, ponieważ nie zgodziło się na ten nędzny układ. Niektórzy planują pozwać władze, ale mieszkańcy tego regionu są biedni, państwo zaś zwyczajnie zbyt potężne. Sprawy sądowe ciągną się latami i niekoniecznie muszą się zakończyć wyrokiem korzystnym dla powoda. Tak czy inaczej, budowa trwa.
Hasankeyf, starożytna osada nad rzeką Tygrys – znana dawniej jako Castrum Kefa, czyli skalny zamek – zostanie zatopiona, gdy tylko poziom wody podniesie się do sześćdziesięciu metrów. Jej wapienne klify, jaskinie wydrążone ludzką ręką, jej niezbadane miejsca historyczne i nieodkryte sekrety znikną pod powierzchnią sztucznego jeziora. Dwanaście tysięcy lat historii odejdzie w zapomnienie z powodu zapory, która przetrwa pięćdziesiąt lat – co odpowiada średniej długości życia muła. Tutejszy region, kolebka kościołów, kaplic, meczetów, monasterów, synagog i sanktuariów, stracił już i tak wiele ze swego dziedzictwa. Większość miejscowych wyemigrowała do miast, tych bliskich i tych dalekich, gdzie porwał ich nurt miejskiego życia i odciął od tradycji, które zawsze dodawały im otuchy. Zostali głównie najstarsi, do ostatniej chwili odwlekając moment przeprowadzki; to im najtrudniej rozstać się ze wspomnieniami.
Buldożer hamuje przed grupą, ledwie kilka centymetrów od Narin. Kierowca, mężczyzna z opadającymi wąsami, zaciąga hamulec ręczny i wystawia głowę przez okno.
– Dlaczego się tutaj zebraliście? Jazda stąd! Z rozkazu rządu.
– Effendi, właśnie kończymy – tłumaczy szejk. – Gdybyś był tak łaskaw i dał nam kilka minut.
– Co kończycie? – pyta mężczyzna, a podejrzliwość znaczy jego oblicze. – Co takiego kombinujecie?
Szejk ściąga usta, ponieważ nie chce wyjawić nieznajomemu, że są w trakcie ceremonii chrztu.
– Mieszkamy tutaj – mówi tylko.
– To już niedługo. Czemu nie odeszliście? Polecono wam przeprowadzić się do miast. Będziemy budować szybciej, kiedy wy stąd znikniecie. Tylko nas spowalniacie.
Babcia dziewczynki robi krok naprzód, krzyżując ramiona.
– Nie możesz kopać gdzie indziej, synu?
– Nie, nie mogę! Właśnie tutaj chcę dzisiaj pracować – odpowiada mężczyzna, rozwścieczony sprzeciwem kobiety.
– Czy to ci robi różnicę, gdzie zaczniesz? – Staruszka nie daje za wygraną. Determinacja napina mięśnie jej żuchwy. – Ostatecznie i tak przekopiesz cały teren.
– Nie odjadę, kobieto. Lepiej wszyscy odejdźcie, natychmiast, wynoście się... albo złożę skargę, że uniemożliwiacie pracę urzędnikowi państwowemu. Wtedy będziecie mieć kłopoty.
Nie czekając na odpowiedź, mężczyzna chowa głowę. Kiedy już ma odpalić silnik, mruczy coś pod nosem, za cicho, aby ktokolwiek go usłyszał – ale stojąca najbliżej niego Narin czyta z ruchu warg.
– Parszywi, jebani czciciele szatana!
Sekundę później w powietrzu niesie się ryk maszyny, obezwładniający po poprzedzającej go ciszy. Przez oszałamiającą sekundę grupa stoi jak wryta, obserwując buldożer rozgarniający ziemię, wyszarpujący bryły aluwium z nabrzeża Tygrysu, wzruszający kości przedpotopowych zwierząt i uśpione skały, które były świadkami tysięcy lat historii Mezopotamii. Maszyna porusza się w przód i w tył, wyrywając korzenie dawno powalonych drzew i chwytając ukryte pod ziemią bulwy, które potem dyndają w jej paszczy niczym monstrualne zęby po ekstrakcji.
– Przesuńmy się odrobinę dalej – proponuje szejk w zgiełku. – Nie chcemy kłopotów.
Ruszają za nim w milczeniu, gęsiego wspinają się po nabrzeżu w poszukiwaniu miejsca, gdzie hałas będzie mniej dotkliwy.
– Może tutaj? – sugeruje szejk, wskazując pustą przestrzeń. – Powinno być dobrze.
Ponownie stają w półkolu, cały czas czując na sobie spojrzenie kierowcy buldożera, który przez okno śledzi każdy ich ruch.
– Lepiej się pospieszmy – dodaje szejk, niezdolny ukryć zdenerwowania. Unosząc butelkę z resztką wody święconej, wraca do roli. – Moje dziecko, niech...
Gdy tylko kapłan wypowiada te słowa, milknie i robi się blady. Buldożer rusza w ich stronę. Podjeżdża niepokojąco blisko, opuszcza łyżkę i zaczyna kopać, zagłuszając to, co do siebie mówią.
Ponownie więc odchodzą.
– Obawiam się, że ten człowiek nie da nam spokoju – stwierdza szejk. – Robi to umyślnie; chce nas przestraszyć.
– Nie powinniśmy byli tutaj przychodzić. To nie był dobry pomysł – komentuje sąsiad.
Według jego najlepszej wiedzy rytuał można było odprawić w wiosce; nie trzeba było wlec się na brzeg Tygrysu, jako że nie wymaga się u nich pełnego zanurzenia w wodzie, tak jak u Mandejczyków, uczniów Jana Chrzciciela. Babka Narin nalegała jednak, aby podejść nad rzekę, a jak powszechnie wiadomo, to uparta kobieta.
Wszyscy zdają sobie sprawę, że idealnie byłoby odprawić ceremonię chrztu, mon kirin, w jazydzkiej świątyni ukrytej w spokojnej dolinie Lalisz otoczonej falującymi wzgórzami na północ od Mosulu w Iraku. Narin założyłaby na głowę wianek z kwiatów: żonkili, barwinków, gardenii. Wypiłaby wodę ze świętej fontanny Zamzam, a potem zostałaby ochrzczona w kaniya spî, czyli białym źródle, jedynym miejscu na świecie, które pozostało bezpieczne i suche, kiedy Bóg zesłał na ziemię wielki potop. Tworząc cudowny wir wodny, źródło nigdy nie wymieszało się z błotnistymi, brudnymi wodami zalewowymi i zachowało czystość po wsze czasy.
Niemniej okoliczności uniemożliwiały rodzinie zabranie dziecka do Iraku. Brakowało pieniędzy; moment zawsze okazywał się nieodpowiedni. W dodatku od dłuższego czasu Narin podupadała na zdrowiu. Dlatego też tego roku ze wspaniałej doliny Lalisz sprowadzono wodę w zapieczętowanej butelce powierzonej wykonawcy muzyki qawwali. Człowieka należy ochrzcić możliwie jak najszybciej po urodzeniu, przy czym dziewczynki wcześniej niż chłopców. Ale nierzadko, czy to z powodu choroby, czy niemożności odbycia podróży, dzieci dołączają do wspólnoty religijnej, kiedy są starsze.
– Możemy wrócić później w ciągu dnia – mówi szejk – albo kontynuować w miasteczku.
– A może to znak – zauważa babcia. – Nie tak miało być.
Linie na czole szejka się pogłębiają.
– Co sugerujesz?
– Może ostatnia kropla nie miała spaść. – Staruszka kręci głową. – Czas albo miejsce były nieodpowiednie.
– Chcesz odroczyć ceremonię, Besmo?
Kobieta odpowiada skinieniem głowy.
– Chcę, czcigodny szejku.
Grupą wstrząsa niepokój.
– Wiesz, że twoja wnuczka dorasta? – wtrąca sąsiad. – Powinna była zostać ochrzczona dawno temu.
– Zgadza się – dodaje inny sąsiad. – Poza tym, jeśli to przerwiesz choćby na dwa tygodnie, możesz nas już tutaj nie zastać. Sytuacja wygląda kiepsko. Któż może wiedzieć, kto z nas zostanie tutaj choćby do jutra?
Budowa zapory wpłynęła na ludzi z całego regionu, z każdej frakcji, każdego wyznania i każdego plemienia. Lecz dla maleńkiej społeczności jazydów dodatkowym zmartwieniem związanym z utratą ziemi przodków jest to, że w miejscach, do których zostaną przesiedleni, mogą paść ofiarami dyskryminacji. Porzucenie domu nigdy nie jest łatwe, ale o wiele trudniej to zrobić, gdy nie ma dokąd się udać.
W minionych dekadach ich wioska wysychała i więdła, kurczyła się na brzegach niczym przypalany pergamin. Wiele rodzin wyemigrowało do Europy, gdzie weszło w role imigrantów w krajach, w których słońce nie pokazuje swojej złotej głowy przez długie miesiące. Niektórzy wpadają w odwiedziny latem, aby pomóc zreperować fontanny i świątynie, ale nikt nie planuje powrotu na stałe. W doskonale prosperujących dawniej osadach i wioskach, zamieszkiwanych przez tysiące ich przodków, została jedynie garstka jazydów. Babcia zawsze powtarza, że odejdzie jako jedna z ostatnich. Nie może porzucić drzew pistacjowych. Ale przede wszystkim nie może rozstać się z rzeką. Co jakiś czas przechadza się brzegiem i rozpacza, że ziemia pod jej stopami zostanie zalana, a tysiące lat historii przepadną – świadoma, że to ostatnie z jej modlitw do Tygrysu.
Dawno temu pokaźna społeczność jazydów rozkwitała w samym Hasankeyf i wokół niego, połączona tradycjami i wiarą w równym stopniu jak opowieściami i pieśniami. Ich liczba topniała z każdą dekadą niedostatków, migracji i przymusowych konwersji. Dzisiaj w wiosce mieszka jedynie dwunastu jazydów, jutro zabraknie także ich.
– Tak sobie pomyślałam – kontynuuje babcia, której twarz wyraża jednocześnie zaciętość i miłość – Narin jest biciem mojego serca, światłem moich oczu. Bóg wie, ile dla mnie znaczy. Zawsze chciałam, żeby została ochrzczona w świętej dolinie Lalisz. Nie tutaj, gdzie drąży się ziemię, a Tygrys miota się w rozpaczy...
Wskazuje ręką w stronę rzeki, pozwalając słowom przebrzmieć.
Szejk nabiera powietrza.
– Chcesz zabrać dziecko do Iraku?
– Tak, wielebny szejku. Przez te wszystkie lata nie mogliśmy podróżować. Ale mój zięć otrzymał zaproszenie do Mosulu, aby tego lata zaśpiewać tam na trzech hucznych weselach. Może mógłby nas ze sobą zabrać. Porozmawiam z nim. Przekonam się, co o tym myśli. Jeśli się ze mną zgodzi, wszystko zorganizujemy. Niezmiennie jednak pozostaję wdzięczna wam wszystkim, że tu dzisiaj przyszliście.
Kiedy to mówi, otwiera torbę. W środku ma słodycze zapakowane w kolorową folię, które rozdaje wszystkim zgromadzonym w podziękowaniu za udział w świętej uroczystości.
– Niech Bóg błogosławi wasze stopy, sąsiedzi. Niech wasze palce nigdy nie potkną się o kamyk.
– Wzajemnie, stara duszo – odpowiada szejk z westchnieniem.
Każdy kolejno ściska Narin i mimo że ceremonia nie została zakończona, wręczają jej prezenty: saszetkę z suszonym rozmarynem, fiolkę z olejkiem wydestylowanym z pączków goździków, pojemniczek pełen różanej maści, słoik z dżemem morelowym, girlandę wonnych kwiatów... Na koniec szejk wręcza jej buteleczkę z doliny Lalisz, a świadoma jej znaczenia dziewczynka ostrożnie chowa dar do kieszeni na przodzie swojej sukienki.
– Lepiej więc już chodźmy – mówi sąsiad.
Wioska nie znajduje się daleko, ale panujący tego popołudnia skwar, teraz zauważalnie dokuczający, może ich spowolnić.
– Idźcie przodem – mówi staruszka. – Dogonimy was.
Tym razem nikogo nie zaskakują jej słowa. Wszyscy wiedzą, że Besma uwielbia spędzać czas nad Tygrysem, jakby jakaś niewidzialna siła ciągnęła ją ku wodzie. Zawsze, gdy wybiera się w te okolice, zabiera ze sobą Narin. Uczy ją nazw tutejszych roślin wraz z ich medycznym oraz kulinarnym zastosowaniem. Razem zbierają z drzew żywicę, którą potem pokrywają tace i misy, jak lakierem. Szukają korzeni, liści i kory używanych do farbowania.
– Zaniesiemy podarunki do waszego domu, żebyście miały wolne ręce – oferuje szejk. – Tylko bądźcie ostrożne. I nie spóźnijcie się.
– Poradzimy sobie, czcigodny szejku. Nie martw się. Może nauczę Narin, jak zbierać pałkę wodną. Trwa sezon na nią.
Sąsiadka przysuwa się do niej i przemawia ściszonym głosem:
– Besmo, moja droga, jesteś pewna, że chcesz udać się do Iraku? Jesteś stara, a Narin nie czuje się najlepiej, biedactwo... i drogi nie są bezpieczne, jak słyszałam.
– A czy kiedykolwiek były inne? Nie, odkąd sięgam pamięcią. Czy Mezopotamia kiedykolwiek była wolna od kłopotów? Nigdy nie ma dobrego momentu na tę podróż – odpowiada babcia w zadumie. – Nie uważasz, że dziecko powinno w pełni doświadczyć świętej Lalisz, kiedy jeszcze może?