Tłusty róż - Trias Fernanda - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Tłusty róż ebook i audiobook

Trias Fernanda

1,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W portowym mieście pustoszonym przez tajemniczą zarazę pewna kobieta próbuje zrozumieć, dlaczego jej świat się rozpada. Zakwitające algi zatruły wcześniej krystalicznie czyste powietrze płynące znad wody, a na ulicach szaleje śmiercionośny czerwony wiatr. W głębi lądu, gdzie schronili się najbogatsi mieszkańcy, tajemnicza korporacja produkuje jedyne pożywienie, na które stać każdego – obrzydliwą różową pastę sporządzoną z nieznanych składników. W krótkich, rozpaczliwych przerwach między śmiertelnie groźnymi burzami narratorka uparcie próbuje ratować resztki relacji międzyludzkich: z trudną, kruchą matką; z byłym mężem, którego wciąż darzy uczuciem; z niełatwym w wychowaniu chłopcem, którym się opiekuje, ponieważ rodzice odesłali go, gdy zbliżało się niebezpieczeństwo. Choć warunki na zewnątrz coraz bardziej się pogarszają, brakuje prądu i jedzenia, bohaterka tylko utwierdza się w przekonaniu, że musi zostać na miejscu – nawet jeśli oznacza to, że zostanie porzucona.

 

Poruszająca elegia dla bezpiecznego, czystego świata mimo wszystko podnosi na duchu dzięki humorowi i uporowi głównej bohaterki. To niezwykła historia o tym, jak łączą się miłość, odpowiedzialność i walka o przetrwanie, jak również o pięknie i kruchości najbardziej intymnych ludzkich relacji.

 

 

„Mocna i pięknie napisana, poruszająca lektura, która realizuje przerażająco przekonujący scenariusz bliskiej przyszłości. Czytelnik współodczuwa ból i smutek narratorki – opiekunki, córki i byłej kochanki.”

„The Guardian”

 

„Tłusty róż” zaczyna się od duszącego poczucia zagłady… to oszałamiająco mroczna powieść, ale piękna. Proza Fernandy Trías doskonale oddaje obraz życia podczas epidemii.”

„Kirkus Reviews”

 

„Tłusty róż” to dystopia aż nazbyt bliska nam wszystkim. Ludzkie powiązania i smutek z powodu końca są tu ważniejsze niż jakiekolwiek wyjaśnienia mgły i choroby, które wszystko okrywają. Precyzyjne i poetyckie pisarstwo Trías zmienia tę piękną powieść w toksyczny sen, w medytację nad ruinami, osamotnionymi ciałami i porzuceniem.”

Mariana Enríquez, autorka książek „Nasza część nocy”, jak również „To, co utraciłyśmy w ogniu”, „Niebezpieczeństwa palenia w łóżku”, „Ktoś chodzi po twoim grobie”

 

„Tłusty róż” przyciąga coraz bardziej klaustrofobiczną atmosferą, a Trías wnikliwie bada urazy, które narastają w relacjach matka–córka, w rozpadającym się małżeństwie i w pracy związanej z opieką nad dziećmi.”

„Publishers Weekly”

 

„Upiornie spokojna narratorka, która opowiada w pozornie lekki sposób o doświadczeniach granicznych, wciąga czytelnika w tę historię niespiesznym tempem, niepokojąco prawdopodobną fabułą, silnym głosem i skupieniem na małych, pięknych momentach życia pośród katastrofy. Powieść Trías będzie prześladować czytelników długo po tym, jak przewrócą ostatnią stronę.”

„Library Journal”

 

„Dystopijne dzieło godne J.G. Ballarda, w którym nawet w beznadziei pozostaje migoczący odłamek wiary lub pogodzenia się z losem.”

„The Irish Times”

 

„Jak lekko zniekształcające lustro, „Tłusty róż” odbija obraz umierającego świata. W tym tajemniczym kraju, opuszczonym przez Boga i rząd, jedyną pociechą jest współczucie i cichy heroizm kilku istot ludzkich. Swoimi skrupulatnymi opisami i bolesną przejrzystością opowieści Fernanda Trías zanurza nas w dystopii, która rozprzestrzenia się wokół jak trujący zapach wyrafinowanych perfum.”

Guadalupe Nettel, autorka powieści „Jedyna córka”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 33 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Daria Brudnias

Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgodwa

Nie polecam

nie dla mnie.
01


Kolekcje



Tytuł oryginału Mugre rosa

Przekład Barbara Jaroszuk

Redakcja Dominika Michalak

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski

MUGRE ROSA

Mugre rosa: © 2020 Fernanda Trías

Published by permission of Indent Literary Agency,

USA and Book/Lab Literary Agency, Poland

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Barbara Jaroszuk, 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2025

Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Carlos Escobar

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-975532-4-8 (EPUB); 978-83-975532-4-8 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2025

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

[email protected]

+48501177119

www.wydawnictwopauza.pl

WydawnictwoPauza

wydawnictwo_pauza

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Rity,

dla Santiego i Moniki,

dla Mii Joyce.

Wskazuje to także na różnicę między jednowymiarową linią

a dwuwymiarową powierzchnią: pierwsza stara się

dokądś dotrzeć; druga już tam jest, ale może wyjawić,

jak tam dotarła. Różnica ta dotyczy czasowości i angażuje teraźniejszość,

przeszłość i przyszłość.

Vilém Flusser, Linia i powierzchnia

(przełożył Przemysław Wiatr)

Dzieli mnie od siebie samego odległość, w której się zawieram;

umarłego dzieli od śmierci odległość ogromna.

Zamierzam ją pokonać, odpoczywając gdzieś po drodze.

Odwrócony plecami w domu pragnień,

nie ruszając się z miejsca – naprzeciwko zamkniętych drzwi,

z zimowym światłem u boku.

Jaime Sáenz, Pokonać tę odległość

Dlaczego postanowiłeś zostać świętym?

A dlaczego nie?

Dlaczego postanowiłeś mnie gryźć?

Bo mi pozwalałaś.

W  mgliste dni port zamieniał się w bagno. Jakiś cień przecinał plac, brnąc pośród drzew, a czegokolwiek dotykał, zostawiał wydłużone ślady swoich palców. Pod nienaruszoną powierzchnią cicha pleśń ryła drewno, rdza dziurawiła metale. Wszystko gniło, my też. Jeśli nie było ze mną Maura, w mgliste dni wychodziłam na samotne spacery po dzielnicy. Kierowałam się mrugającym w oddali neonem: HOTE A ACIO. Brakowało ciągle tych samych liter, chociaż nie był to już hotel, tylko jeden z wielu zajętych budynków w mieście. O którym dniu myślę? Wciąż mi się zdaje, że słyszę szmer podświetlonego napisu – jego elektryczne wibrowanie – i odgłosy zwarcia w kolejnej gasnącej literze. Lokatorzy hotelu zostawiali ten neon włączony nie przez niedbalstwo ani nostalgię, lecz by pamiętać, że żyją. Nadal mogli się zdobyć na nieobliczalny, czysto estetyczny gest, nadal mogli wpływać na krajobraz.

Skoro zamierzam opowiedzieć tę historię, powinnam od czegoś zacząć, wybrać jakiś początek. Ale jaki? Nigdy nie byłam dobra w początkach. Może na przykład dzień z rybką? Te drobiazgi, które znaczą czas i sprawiają, że staje się niezapomniany. Panował chłód i mgła skraplała się wokół przepełnionych kontenerów. Nie wiem, skąd brało się tyle śmieci. Zupełnie jakby trawiły i wydalały same siebie. „A skąd pewność, że to nie my jesteśmy odpadkami?” – coś takiego mógłby powiedzieć Max. Pamiętam, że skręciłam obok starego sklepu, o zabitych teraz drzwiach i oknach, a gdy schodziłam na południowy bulwar, spłynęło na mnie zielonkawo-czerwone światło hotelowego neonu.

Mauro wracał nazajutrz i wraz z nim nastać miał kolejny miesiąc zamknięcia i pracy. Gotowania, sprzątania, pełnej kontroli. Ilekroć go zabierali, przesypiałam cały dzień, póki nie nadrobiłam snu, który jego obecność wykluczała albo zakłócała. Wieczne czuwanie. Dlatego rodzice Maura płacili mi bajońskie sumy, które i tak nigdy by nie starczyły, żeby to wszystko wynagrodzić – i oni o tym wiedzieli. Odetchnąć zastałym powietrzem portu, powłóczyć się po ulicach, odwiedzić matkę lub Maksa: takie były luksusy tych dni, w których mój czas przestawał mieć cenę. Pod warunkiem rzecz jasna, że na moje szczęście nie wiało.

Na bulwarze spotkałam jedynie okutanych po uszy rybaków z czerwonymi popękanymi dłońmi. Ze wszystkich stron rozciągała się płaszczyzna wody, ujście, które przekształcało rzekę w bezbrzeżne morze. Mgła zacierała linię horyzontu. Była dziesiąta albo jedenasta, albo może trzecia w tej mlecznej jednolitej jasności. Algi dryfowały nieopodal, niczym krwawa flegma, ale rybacy nie wydawali się tym zaniepokojeni. Ustawiali kubły obok leżaków, zakładali przynętę i zbierali wszystkie siły w wyschłych ramionach, by zarzucić wędkę tak daleko, jak się dało. Lubiłam dźwięk uwalniającego żyłkę kołowrotka. Przypominał mi letnie wycieczki rowerowe w San Felipe: rozpędzone na zjeździe koła, kolana uniesione w górę, żeby stopami nie zaplątać się w pedały. Całe moje dzieciństwo upłynęło na tym rowerze, na tamtych zakazanych teraz plażach, odgrodzonych żółtą taśmą, którą wiatr raz po raz zrywał, a zamaskowani policjanci zakładali od nowa. STREFA WYŁĄCZONA Z UŻYTKU – głosiły napisy na taśmie. I po co? Skoro tylko samobójcy wybierali taką śmierć, od skażenia i nienazwanych chorób, które zresztą wcale nie gwarantowały szybkiego końca.

Kiedyś, na długo przed tym, jak wyszłam za Maksa, widziałam mgłę tak gęstą jak ta. To było w San Felipe któregoś ranka w początkach grudnia. Pamiętam, bo kurort wciąż świecił pustkami, jeśli pominąć tych nielicznych, co wczasowali tam przez całe życie. Powoli szliśmy z Maksem szosą, nie patrząc w stronę czarnej plaży, przyzwyczajeni do rytmu rozbijających się na brzegu fal. Ten dźwięk był dla nas jak zegar, jak pewność wszystkich kolejnych wakacji. W odróżnieniu od turystów jeździliśmy do San Felipe nie po to, żeby odpocząć, ale po to, by potwierdzić pewną ciągłość. Latarka Maksa stanowiła nasze jedyne źródło światła, ale znaliśmy drogę. Przystanęliśmy na wysokości punktu widokowego, gdzie zwykle kryli się kochankowie, i wsparliśmy się o białe deski. Max skierował latarkę ku plaży i pośród mgły dostrzegliśmy masę krabów. Pokryty nimi piasek zdawał się oddychać, nadymać się jak śpiące zwierzę. Kraby lśniły w strumieniu światła, wypączkowywały spomiędzy szczelin falochronu. Setki malutkich krabów. Co powiedział Max? Nie pamiętam; mam wrażenie, że oboje staliśmy tam, dygocząc, jakby po raz pierwszy świadomi, że istnieje coś niezrozumiałego, większego od nas. Ale w przejmującym chłodzie południowego bulwaru nie pokazywały się nawet skaczące ryby. Kubły rybaków stały puste, bezużyteczna przynęta czekała w torbach z nylonu. Usiadłam nieopodal mężczyzny w czapce uszance. Ręce trzęsły mi się z zimna, ale nawet nie próbowałam opanować ich drżenia. W przeciwieństwie do Maksa, nie sądziłam, żeby wola była niezależna od ciała. On, ponieważ tak sądził, przez ostatnie lata oddawał się ekstrawaganckim ćwiczeniom. Stosował środki przeczyszczające, głodówki, haczyki wczepione w skórę: ekstazę bólu. Na czczo organizm staje się cudowną błoną, mawiał, spragnioną rośliną, która zbyt wiele czasu spędziła w ciemności. Może. Tyle że Max próbował osiągnąć coś innego: oddzielić się od swojego ciała, tej nieposkromionej machiny pożądania, pozbawionej świadomości i ograniczeń, odrażającej i zarazem niewinnej, czystej.

Rybak zauważył, że na niego patrzę. Widząc, jak siedzę z nogami zwieszonymi nad wodą, bez maski czy gumiaków, obciążona plecakiem, który wyglądał, jakby był pełen kamieni, myślał pewnie, że jestem kolejną wariatką planującą skoczyć do rzeki. Może straciłam całą rodzinę, może moi bliscy jedno po drugim trafiali na oddział zamknięty w Klinice, żeby już nigdy nie wyjść? Woda, liżąc mur, prawie nie wydawała odgłosów. Wiatr wciąż nas oszczędzał. Ile mógł trwać ten spokój? Każda wojna miewa okresy zawieszenia broni, nawet ta nasza, w której wróg pozostawał niewidoczny.

Żyłka naprężyła się znienacka i zobaczyłam, że rybak ciągnie wędkę, kręcąc kołowrotkiem, aż w powietrze uniosła się maleńka rybka. Zwijała się rozpaczliwie, lecz ulotny połysk jej srebrnych łusek sprawił, że mężczyzna się uśmiechnął. Złapał ją dłonią bez rękawicy i uwolnił od haczyka. Kto wie, jaką śmierć i jaki cud miało w sobie to zwierzę – i tak patrzyliśmy na nie: tamten mężczyzna i ja, razem. Czekałam, aż włoży rybkę do kubła, choćby na chwilę, ale on zaraz wrzucił ją z powrotem do wody. Była tak lekka, że zanurzyła się bez plusku. Ostatnia ryba. Chwilę później miała być już daleko, niezagrożona przez gęstwę korzeni, przez śmiertelną pułapkę alg i odpadków. Mężczyzna obrócił się, by na mnie spojrzeć, i pomachał mi. To jest punkt wyjścia mojej opowieści, fałszywy początek. Tutaj mogłabym bez trudu wymyślić sobie jakąś wróżbę czy zapowiedź wszystkiego, co nadeszło później, ale nie. To już wszystko: pierwszy lepszy dzień o pierwszej lepszej porze, wyjąwszy tę rybkę, która uniosła się w powietrze i znów spadła do wody.

Był sobie raz.

Co?

Był sobie raz.

Którego nigdy nie było?

Którego nigdy więcej.

Nieliczne taksówki, które jeździły po bulwarze, przemieszczały się powoli, z podniesionymi szybami. Czyhały na jakiś nagły wypadek, na nieszczęśnika, który padłby na środku ulicy i trzeba by go odwieźć pod drzwi Kliniki. Ryzyko się opłacało. Służba Zdrowia pokrywała koszty takich przejazdów. Machnęłam na jednego z kierowców, on z kolei zatrąbił na mnie, zanim pojechał dalej. Zdjęłam plecak i postawiłam go na ziemi. Był pełen książek. Epidemia przywróciła nam to, co przed laty wydawało się nieodwołalnie stracone: kraj czytelników, zagrzebany z dala od morza. Bogaci w swoich estancjach lub rezydencjach na wzgórzach, biedni – stłoczeni w miastach interioru, tych samych, które wcześniej wyśmiewaliśmy, że są opustoszałe, nieliczne, bezsensowne.

Dwie kolejne taksówki minęły mnie szerokim łukiem, zanim w końcu dopisało mi szczęście. Gdy tylko kierowca się przywitał, rozpoznałam ten typ. Facet był z takich, co to uważają, że posiedli głęboką prawdę, prawdę ulicy.

– Z tym plecakiem ściągasz na siebie uwagę – powiedział.

– Wiele w nim nie znajdą.

Ułożyłam plecak na siedzeniu i podałam adres matki. Przez okno, po drugiej stronie bulwaru, ujrzałam masońską świątynię, rozmytą za brudnawą kurtyną mgły.

– Na Źródłach. Mieszkasz tam?

– Jadę w odwiedziny.

Pochwalił się, że dobrze zna tę dzielnicę. Właśnie tam, u babki, spędził dzieciństwo. Powiedziałam, że ja też, chociaż nie była to prawda. Matka postanowiła zamieszkać w jednej z opuszczonych rezydencji Na Źródłach już po ewakuacji. Właściciele, z tą swoją właściwą podupadłym arystokratom dumą, wynajmowali je za bezcen, byle tylko utrzymać budynki przy życiu. Życzyli sobie schludnych ogrodów, niepozabijanych deskami okien, wolnych od włóczęgów sypialni. To właśnie dzięki owej świetlanej przeszłości matka czuła się bezpieczna, nie dzięki odległości, jaką odgrodziła się od alg. Ślepo wierzyła w  s z l a c h e t n e   m a t e r i a ł y  i może uznała, że skażenie nie zdoła przedostać się przez porządną, grubą i cichą ścianę, przez dobrze położony dach, bez szczelin wpuszczających wiatr. Wody rzeczki były mniej zatrute niż te w okolicach bulwaru, ale smród – zmieszane wyziewy śmieci, szlamu i chemikaliów – zalewał całą dzielnicę.

Na rogu tuż przed domem matki ktoś właśnie grzebał w śmietniku.

– Widzisz? To tacy później nas okradają – powiedział taksówkarz. – Nie boją się czerwonego wiatru, czerwona jego mać.

Nogi mężczyzny na chodniku dygotały niczym owadzie odnóża, gdy próbował utrzymać równowagę i nie wpaść głową w śmieci. Mgła Na Źródłach też się nie rozwiewała. Przeciwnie, osłonięta od wiatru, galaretowaciała jeszcze bardziej. Chmury zdawały się formować właśnie w tym miejscu, dobywać wprost z ziemi, a wilgoć osiadała na twarzach, niespieszna i zimna, przypominająca śluz ślimaka.

– Wiesz, jak mówię na tych, co tu mieszkają? – spytał taksówkarz.

– Jak?

– J a k o t a c y. Ani specjalnie sfiksowani, ani specjalnie normalni – parsknął. – No, czy nie mam racji?

Otworzyłam bramę i skręciłam prosto do ogrodu. Po co ogłaszać swoje przybycie? Gdybym nie zastała matki w domu, z pewnością byłaby u nauczycielki, która nie chciała wyjechać, żeby nie zostawiać fortepianu. Spędzały tak popołudnia: matka na lekturze, nauczycielka na graniu albo na udawaniu, że gra coś wzniosłego. Czasem zjawiali się inni starzy ludzie z okolicy i wtedy pełniły rolę gospodyń w zrujnowanym mieście. Goście prosili matkę, żeby poleciła im coś do czytania, ona zaś opowiadała o bohaterach powieści, jakby chodziło o sąsiadów: „Ale czego się właściwie można było po nim spodziewać? Od tej to lepiej trzymać się z daleka, biedaczka, złe nasienie”.

Zastałam matkę w ogrodzie, jak grzęznąc w spulchnionej ziemi, przycinała rośliny ogromnym sekatorem. Chrzęst kroków ją zaniepokoił; na mój widok zdjęła jedną z ubrudzonych ziemią rękawic, zbyt dużą jak na jej dłoń.

– Chodź, zobacz – rzuciła.

Pokazała mi nowe pędy, które uważała za cud, triumf życia nad całą tą kwaśną i ciemną śmiercią. Powiedziałam jej, że w Czarnobylu jest więcej zwierząt niż kiedykolwiek i że nawet te zagrożone wyginięciem rozmnożyły się dzięki nieobecności ludzi. Nie wychwyciła ironii, również w tym dostrzegając triumf życia nad śmiercią.

– L u d z k ą, mamo. Nad ludzką śmiercią.

– To detal – oświadczyła i wskazała drzwi do kuchni. – Jesteś głodna? Upiekłam bułeczki.

Na marmurowym blacie znalazłam pieczywo, ser, marmoladę pomarańczową i nawet awokado. Skąd wzięła awokado – lepiej nie wiedzieć. Bułeczki przykryte były białą ścierką. Prawdziwa uczta: w obecności Maura jadłam niewiele. Jedzenie, kiedy ciało mnie o to prosiło, stało się obcym wymysłem, odruchem, na który zobojętniałam. Musiałam zapomnieć o swoich potrzebach, zsynchronizować swój głód z głodem Maura, ograniczyć się do przełykania czegoś w pośpiechu, gdy on spał, żeby uniknąć kolejnej histerii. Takie tam sztuczki, strategie, które wraz z upływem miesięcy stopniowo sobie przyswoiłam.

Przełożyłam wszystko na tacę i wróciłam do ogrodu.

– Trzeba korzystać z zawieszenia broni – stwierdziłam i oparłam pobrzękującą tacę o szklany stolik z nieco zardzewiałymi żelaznymi nóżkami.

Dwie bułeczki, masło, marmolada, filiżanka herbaty, odpowiednie sztućce do wszystkiego. Musiałam ukrywać radość, którą dawały mi te banalne drobiazgi: rozrywanie bułeczki na pół i suchy odgłos, jaki przy tym wydawała; nabieranie masła w cieniutkich warstwach tym specjalnym, jak gdyby zabawkowym nożykiem o zaokrąglonym końcu; mieszanie herbaty łyżeczką ze srebra, cięższą niż wszystkie moje łyżeczki razem wzięte. Przywileje, których mogła nam udzielić jedynie katastrofa. Piłyśmy herbatę w ogrodzie Na Źródłach i mgła spowijała nas jak strzępy gazy.

– Obcięłaś włosy – zauważyła matka. – Bardziej się kręcą.

– To zasługa wilgoci.

– Z długimi było ci lepiej. Teraz wyglądasz na przygaszoną. Długie włosy dodają życia.

– Mnie się podoba.

– Ja tylko spełniam swój obowiązek, żeby ci powiedzieć – oznajmiła i wzruszyła ramionami. – Jeśli własna matka ci pewnych rzeczy nie powie...

– Jesteś szczera, to ci przyznam.

– Gorzej być cyniczką, dziecko. W tych czasach trzeba doceniać otwartość. Poza tym mówię wyłącznie o włosach. Włosy odrastają, prawda?

Spojrzała gdzieś w bok, dalej, ku ogrodowi przy sąsiednim domu, który stał z zamkniętymi okiennicami i czarnymi dziurami w miejscu brakujących dachówek. Jeszcze dalej majaczyły rozmazane mgłą kolejne domy, w większości zamknięte na amen, niszczejące od opuszczenia albo od trujących gazów w powietrzu.

– Rezygnacja nie jest wartością – powiedziała matka. – Trzeba walczyć o to, czego się w tym życiu chce.

– Powiedz mi, mamo, czemu wciąż tu siedzisz?

Ogrodowe rękawice leżały na stoliku i kojarzyły mi się z odciętymi dłońmi olbrzyma.

– O to samo pytam ciebie. Co chcesz udowodnić, dziecko? Ile się musiałaś nacierpieć, że już cię nie obchodzi nawet własne życie?

– Max nie ma z tym nic wspólnego.

– Co ty o nim wiesz? Powiedz. Możesz mi zaufać.

– Nic. Nic nie wiem.

– Zrobiłaś, co mogłaś – zawyrokowała. – Ale to małżeństwo było przeklęte.

– Co za słowo... A pamiętasz, kto je od początku przeklął?

Spuściła wzrok gdzieś między swoje stopy i chwyciła się za głowę, wspierając łokcie o metalowy brzeg szklanego stolika. Loki opadły jej do przodu, zasłaniając twarz. „Już nie mogę – usłyszałam. – Przysięgam, że już nie mogę”. Przygotowałam się na coś zjadliwego, coś wymierzonego prosto w sedno mojej osobowości, ale tym razem nic nie powiedziała. Zastygła w tej pozycji, ukazując mi siwe odrosty na czubku głowy. Było tak, jakbyśmy mówiły w różnych językach i jakby żadna z nas nie zamierzała się uczyć języka drugiej. Spędziłam całe życie, analizując jej gesty, interpretując to, co brałam za tajemne sygnały. Nagle znów pomyślałam o tamtej masie krabów. Matka wywoływała we mnie teraz ten sam niepokój, ten sam pierwotny lęk, aż nagle zapragnęłam wrócić do wcześniejszej wygodnej nienawiści.

– Mamo... – Wsunęłam palce między jej rozsypane pukle i zdołałam dotknąć grubych szorstkich knykci. Ten kontakt to było dużo więcej niż wszystko, na co pozwalałyśmy sobie przez lata. – Nie ma o czym mówić.

Uniosła głowę. Twarz miała zaczerwienioną.

– Przecież wiem – rzuciła. – Przecież wiem. Co za różnica.

Dźwignęła się i złapała talerz, na którym zostało jedynie kilka żółtych okruchów. Poszła do kuchni i wróciła z kolejnymi bułeczkami. Pochłonęłam je tak szybko, że musiałam pomyśleć o Maurze. Opowiedziałam matce, jak pewnego razu zapomniałam wyrzucić śmieci i obudziłam się w środku nocy, słysząc szczury. Światło w kuchni było zapalone i od progu zobaczyłam Maura w samych majtkach, przeglądającego rozwłóczoną wokół zawartość worka i podnoszącego do ust wszystkie odpadki po kolei, jadalne i niejadalne, łącznie z aluminiowym opakowaniem po hamburgerze. Folia aluminiowa elektryzowała mu zęby, więc wypluł ją ze złością, przeżutą jak gumę.

– Zawsze wraca w takim stanie. Nie wiem, czemu go w ogóle zabierają.

Wilgotna mgła zaczynała już przesiąkać mi przez spodnie, mimo twardej i płaskiej poduszeczki ułożonej na żelaznym siedzeniu krzesła. Objęłam filiżankę dłońmi, pozwalając, żeby para ogrzała mi twarz.

– Biedny dzieciak – powiedziała matka, chociaż chciała powiedzieć coś innego. Zobaczyłam w jej oczach strach: przerażenie na myśl o mnie mieszkającej w porcie, wystawionej na czerwony wiatr, współegzystującej z chorobą. Nie sądziła, że będę do tego zdolna. – A ile jeszcze potrzebujesz, żeby zebrać całą sumę?

I oto było. To pytanie. Długo gryzła się w język, czekając na odpowiednią chwilę, by je zadać.

– Nie wiem, kilka miesięcy, może rok. Dobrze mi tu.

– Narażasz się, dziecko.

– Ty też.

Zacmokała.

– Ja już swoje przeżyłam.

Epidemia nas pogodziła. Do niedawna z trudem wytrzymywałyśmy dłużej niż pięć minut w tym samym miejscu. Te jej pytania z drugim dnem, te pełne dobrych chęci kampanie na rzecz pokierowania moim życiem. Nie można tak bardzo pragnąć dobra innych: to straszne, wręcz agresywne. Ledwie rok wcześniej na jakąkolwiek uwagę o Maksie wypadłabym z domu, trzaskając drzwiami. Niby wiatr, który zgarnia porozrzucane gołe kości, epidemia skupiła nas razem, nawet jeśli tylko w tej opustoszałej dziurze.

A jednak skłamałam. Już miałam pieniądze na wyjazd. Miałam więcej, niż mógł mieć ktokolwiek w porcie. Miałam tyle, że mogłabym robić kanapki z banknotów, karmić Maura papierową sałatą. Tyle że, tak samo jak rybacy, też nie potrafiłam wyobrazić sobie siebie gdzie indziej.

– Nie przyjechałam tu, żeby o tym rozmawiać – ucięłam. – Opowiedz mi coś o sobie. Jak się żyje w tym grajdołku?

Zaczęła przywoływać ploteczki o sąsiadach. Nauczycielka miała romans z jakimś agronomem. Od kiedy czerwony wiatr siał spustoszenie wśród zwierząt, facet z pana anonima zamienił się w pierwszoligowego nuworysza albo, jak sam twierdził, eksperta od roślin strączkowych. Był też akcjonariuszem nowej przetwórni oraz innych projektów budowlanych w interiorze. Jeśli wyprawiał się do miasta, to wyłącznie w celu rekrutowania hord nieszczęśników z portu i innych dzielnic, taniej siły roboczej, którą ciężarówkami wywoził w głąb lądu.

– No ale ona straciła dla niego głowę – podsumowała wzgardliwie matka. Czuła się niepodatna na tego rodzaju namiętności. – Mnie się on w ogóle nie podoba, ma taką jakby śliską, wilgotną skórę.

Kiedy się śmiała, wykrzywiała się okropnie, jedno oko przymykało się bardziej niż drugie, a luźna skóra na policzkach fałdowała się, odsłaniając jakieś metalowe elementy między zębami. Właśnie to robi z twarzami czas, a przecież te zewnętrzne objawy stanowią jedynie wskazówkę, co dzieje się z tym, czego nie widać. Mama wydawała się teraz spokojna, jakby o wszystkim zapomniała. Dłonie miała zesztywniałe od reumatyzmu, pokryte niebieskimi grubymi żyłami. Obie zażywałyśmy wapno i witaminę D zalecane przez Ministerstwo Zdrowia, ale nikt nie wiedział, kiedy mimo to połamiemy się jak suche gałązki. Czubkami palców zebrała okruchy i upuściła je na talerz. Mnie też dobrze robiło wydobycie się na chwilę ze swoich zapętlonych rozmyślań, z tego, co niekiedy nazywałam wręcz swoją  o b s e s j ą. Matka widziała w Maksie tchórza, który uciekł od życia, bo nie potrafił stawić mu czoła. Jej zdaniem, powinnam odciąć się od niego grubą kreską, zostawić go w tej niepożądanej i godnej zapomnienia sferze, jaką jest przeszłość. A on? Co myślał o mojej matce? Być może postrzegał ją jako zło konieczne, sposobność, żeby ćwiczyć współczucie. Fakt, że kryło się w tym mnóstwo pychy, miał głęboko w nosie. W gruncie rzeczy on i moja matka byli dwojgiem nieprzyjaciół walczących o nędzny spłachetek terenu.

– Z kolei Valdivia dostał kaszlu. Zabrali go do Kliniki i trzymali tam przez cały dzień, ale w końcu odesłali do domu.

Ramón Valdivia był właścicielem jedynego sklepu Na Źródłach, naszym łącznikiem ze zdrowymi, kwitnącymi miasteczkami interioru, czymś w rodzaju ogniwa między życiem a nami.

– To pewnie grypa – mruknęłam. – Ten człowiek w ogóle nie sypia.

– A ma w głębi lądu dwóch następnych wnuków. Dzieci młodszej córki. Sam wszystkich utrzymuje.

– Ci tam nic, tylko się rozmnażają.

Interes szedł Valdivii coraz gorzej. Nie tylko ze względu na nielegalną konkurencję, rojących się wszędzie obwoźnych handlarzy, ale przede wszystkim dlatego, że coraz więcej ludzi emigrowało do ośrodków w interiorze. Pewnego dnia coś wprawiało ich w przerażenie: krewny, który trafiał na kwarantannę do Kliniki, usłyszana znienacka na ulicy i zmuszająca do biegu syrena, słowem – niespodziewanie dotkliwa świadomość czerwonego wiatru nie jako idei, lecz jako bezpośredniego zagrożenia. Bo póki tego nie doznałeś, nie mogłeś wyobrazić sobie mdlącego smrodu, nagłego gorąca, rzeki, która nadymała się jak ośmiornica, i brunatnoczerwonej zabarwionej przez algi piany. W jednej chwili krajobraz się zmieniał – syreny zaczynały ogłuszająco wyć, w oknach pojawiały się ręce, by je w pośpiechu zamykać, rybacy zwijali obóz. Interior oglądał to w telewizji, widział rosnące statystyki zachorowań i bał się, że wszyscy ci ludzie zechcą przenieść się kiedyś do jego czystych, bezpiecznych miast.

– A kiedy wraca mały?

– Jutro, przywiozą go w południe.

– Taki szkrab... Dzieci potrzebują matki.

– Ze mną mu dobrze.

– To nie to samo.

– Czasami tak bywa lepiej.

– To nigdy nie jest to samo. – Już dawno, kiedy stało się jasne, że zbliżam się do czterdziestki, a moje małżeństwo dobiega końca, przyswoiła sobie gadkę o świętości macierzyństwa, całkowicie sprzeczną z tym, co głosiła przez całe życie. – No dobrze – powiedziała – teraz lepiej idź. Lada moment włączą się syreny.

– Od wielu dni stoi mgła.

– Nie kuś losu.

Wyjęłam książki z plecaka i ustawiłam je w wysoką chwiejną wieżę na ogrodowym stoliku.

– Niech zostanie odnotowane, że wszystkie wróciły – rzuciłam.

Matka przyjrzała się grzbietom, w części porozdzieranym lub wytartym; jej palec przypominał jedną z tych różdżek, których używa się przy szukaniu wody pod ziemią.

– Przygotowałam ci już nowe – oświadczyła.

Później wejdzie do domu, żeby wezwać taksówkę, a po chwili wróci z ostatnimi bułeczkami zawiniętymi w papier śniadaniowy i czterema czy pięcioma książkami.

– Taksówka zaraz będzie.

Ja włożę książki do plecaka, a bułeczki do kieszeni palta, gdzie znajdę resztki z poprzednich wizyt. Mama odprowadzi mnie do bramy i pożegnamy się krótkim uściskiem.

– Obiecaj mi, że będziesz uważać.

– Ty też. Dobre ci wyszły te bułeczki.

Nowy taksówkarz był w typie religijnym, miał radio nastawione na chrześcijańską stację i porozwieszane wszędzie obrazki z Matką Boską. Mimo to uważał, żeby dobrze zamykać okna; jego wiara nie sięgała aż tak daleko.

– Widziałaś kiedyś, co się dzieje z zakażonymi? – spytał.

– A pan widział?

– Obłażą ze skóry. Ostatnio musiałem wieźć jednego. Zostawił jej mnóstwo na siedzeniu, wyglądała jak łupież, rozumiesz, cała taka wyschła, biała, trochę przezroczysta. Obłażą ze skóry, do żywego mięsa.

– Krążą różne plotki.

– Tak, ale mnie możesz wierzyć. Sam widziałem. Wiatr obdziera ich ze skóry.

Kolejne przecznice pokonaliśmy w milczeniu. Skupiłam się na wypieraniu pewnych obrazów. Kierowałam się przesądem, zgodnie z którym Maksowi nic nie groziło, dopóki odrzucałam wizje jego choroby. Dla odwrócenia uwagi pomyślałam o Maurze i o tym, co jeszcze muszę przygotować na jego przyjazd. W tej chwili musiał być jeszcze w posiadłości rodziców, wcinać trawę i kwiaty, z czerwonymi plamami na białych, nieprzyzwyczajonych do światła policzkach. Popołudniami jakiś parobek obwoził go konno po pampie, przez cały weekend pozwalali jeść dzieciakowi wszystko bez ograniczeń, a potem ja musiałam radzić sobie z jego głodem i atakami furii. Za niecałą dobę któreś z rodziców – nigdy oboje – miało zostawić go pod moimi drzwiami, grubszego o kilka kilogramów, wraz z własnym poczuciem winy, starannie uciszonym aż do przyszłego miesiąca. Zwracali mi go jak zakup, który nie spotkał się z uznaniem klientów.

Pozwoliłam, żeby Mauro zajął mój umysł, żeby nadął się tam niczym balon, byle tylko nie widzieć obłażącego ze skóry Maksa, Maksa z popękanym naskórkiem odsłaniającym żywe mięso. Plecak trzymałam na kolanach. Nigdy nie powiedziałam matce – i nigdy już nie będę mogła powiedzieć – że nie zamierzałam czytać jej książek, co najwyżej miałam je przekartkować, aby w razie pytań móc wybełkotać jakąś mniej lub bardziej sensowną odpowiedź.

– Wyobraź sobie, że tak umierasz – odezwał się znowu taksówkarz. – Że czujesz to wszystko... Jak by to powiedzieć...?

– Na własnej skórze?

– Musieli mi nawet zdezynfekować auto. Oby Pan przyjął go do swojej światłości.

To ostatnie wyszeptał jakby zawstydzony. Za późno pomyślał o swoim bogu.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Tłusty róż to osiemdziesiąta ósma książka

Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Édouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Édouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

2023

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis

Dostatek – Jakob Guanzon

Lapvona – Ottessa Moshfegh

Ptaki – Samanta Schweblin

2024

Słabsi – Sigrid Nunez

Eileen – Ottessa Moshfegh

Ostatni dzień na Ziemi – David Vann

Szczegóły – Ia Genberg

Fuga – Lauren Groff

Miałam tak wiele – Trude Marstein

Soho – Fiona Mozley

Zaproszona – Emma Cline

System – Amanda Svensson

Niewidzialni – Pajtim Statovci

Psychiatrzy i masażyści – Arnon Grunberg

Na czworakach – Miranda July

Dzikie bezkresy – Lauren Groff

Lot – Lynn Steger Strong

2025

Śmierć w jej dłoniach – Ottessa Moshfegh

Metry na sekundę – Stine Pilgaard

Gdzie indziej – Yan Ge

Nie jesteśmy tu dla przyjemności – Nina Lykke

Stan raju – Laura van den Berg

Goście – Agnes Ravatn