Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Oskar Huuskonen, porywczy luterański kaznodzieja, otrzymuje od swoich parafian na pięćdziesiąte urodziny osieroconego niedźwiadka. Z niedźwiedziem życie pastora przybiera zupełnie nieoczekiwany przebieg.
„Paasilinna rozpędza swoją wyobraźnię od zera do setki w jednym zdaniu. Na kartach jednej książki jego niedźwiedź zdąży poprasować koszule, popracować na statku jako barman i jeszcze zrobić porządek na pewnym kongresie ekumenicznym. W Nieludzkim lokaju przewielebnego Huuskonena Paasilinna ponownie zmaga się ze swoim ulubionym tematem: osobliwą wspólnotą losów człowieka i zwierzęcia – i robi to najzabawniej i najwrażliwiej od czasów Roku zająca. Natura u Paasilinny jest nie do zatrzymania. Wyłazi na siłę tak z pastora, jak z całego społeczeństwa, co u Paasilinny nie jest nigdy końcem świata, a jedynie niekończącą się paradą absurdalnych zdarzeń.”
Juhani Karila autor „Polowania na małego szczupaka”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Arto Paasilinna
Nieludzki lokaj przewielebnego Huuskonena
Z języka fińskiego przełożył
Sebastian Musielak
Książkowe Klimaty Wrocław 2025
Miś sierotka
Los niedźwiedzicy
– Diabeł chodzi wkoło nas jak lew ryczący!
Proboszcz Oskar Huuskonen opierał się oburącz o balustradę kazalnicy i surowym wzrokiem patrzył w dół. Wierni kulili się w ławach pod ciężarem poczucia grzechu. Kościół parafialny w Nummenpie zbudowany był z ciosanych smołowanych bali, które z zewnątrz pociągnięto czerwoną glinką, od środka zaś niebiańskim stalowym błękitem. Ołtarz i ambonę zbito z patynowanej czerwonej sosny. W pierwszych ławach siedziało parafialne możnowładztwo: radca agrarny Lauri Kaakkuri, właściciel betoniarni Onni Haapala, generał major Hannes Roikonen i doktor Seppo Sorjonen, a ponadto aptekarz, nauczyciele, inspektor budowlany, komendant straży pożarnej… i proboszczowa Saara Huuskonen, kobieta piękna i wyniosła, lecz zawsze okrutnie zażenowana, gdy przychodziło jej słuchać męża głoszącego Słowo Boże.
– Ale Boży bicz pójdzie w ruch i sierść się zakurzy na capim tyłku, i diabeł popuści w gacie, aż miło będzie patrzeć!
Przewielebny Huuskonen słynął z płomiennych kazań oraz z tego, że nie rozpieszczał swoich owieczek, w przeciwieństwie do dzisiejszych pastorów. Trudne czasy dopominały się surowego duszpasterza i taki właśnie był proboszcz z Nummenpy.
Tego samego dopołudnia w tej samej parafii pewna mądra niedźwiedzica uczyła swoje młode sztuki przetrwania. Świat został tak urządzony, że w jedzenie warto zaopatrywać się w nocy, kiedy to barbarzyńcy ludzie zwykle śpią, a dni – przesypiać w ciemnej świerczynie. Zimy dzikie zwierzęta spędzają w gawrze, a w ciepłe miesiące pędzą żywot wędrowny.
Zbliżało się lato. Brązowa niedźwiedzica wybudziła się z zimowego snu półtora miesiąca przed czasem. Miała dwójkę młodych, samca i samicę, chłopca i dziewczynkę; rozczulająco słodkie misiaczki przyszły na świat tej zimy w gawrze pod grubą warstwą śniegu i miały obecnie rozmiary niewielkich psów. Poród przebiegł nadzwyczaj pomyślnie, bez komplikacji i niepotrzebnych nerwów. Niedźwiedzice nie potrzebują położnych, a i ojcowie nie asystują przy narodzinach potomstwa. Wszystko odbywa się samoistnie w nieprzeniknionym mroku legowiska: samica nawet się nie obudziła, gdy wypchnęła z siebie dwa maleństwa wielkości kłębuszka wełny. Wczesna opieka nad noworodkami ograniczyła się do przygarnięcia ich łapą do cyca.
Była jasna noc majowa. Trzy kosmacze człapały wzdłuż przecinającej całą gminę linii wysokiego napięcia, pod którą ścieliły się poprzerastane młodą jarzębiną gęste brzeźniaki, a na suchszych odcinkach – zwarte zarośla jałowca i szkółki choinek. Nummenpää wraz z sąsiednimi gminami Sammatti i Somero leży na północny zachód od Helsinek; wspomnianą linią wysokiego napięcia prąd z elektrowni na północy spływa na południe, do aglomeracji stołecznej, gdzie zużywa się go, rzecz jasna, najwięcej w całym kraju. Niedźwiedzica miała gawrę dziesięć kilometrów od wsi kościelnej, w pofałdowanym mateczniku, i przez lata polowała na obrzeżach okolicznych wiosek, gdzie powalała czasem łosia lub dzikiego rena. Teraz jednak uczyła swoje młode pozyskiwania mrówczych jaj, tak się bowiem złożyło, że w pobliżu słupa energetycznego natknęła się na mrowisko. Podeszła do kopca i zmiótłszy na bok czubek, pokazała dzieciom, że najpierw trzeba wsunąć łapę bardzo głęboko do środka i ostrożnie sięgnąć tam, gdzie roi się od białego, a potem szybko oblizać łapę z łakociami. Niemniej warto przy tym uważać, żeby nie zapchać sobie paszczy igłami i innymi paprochami. Haracz z mrowisk najlepiej pobierać nad ranem, kiedy robotnice śpią, a larwy leżą ładnie ułożone w podziemiach. Niedźwiedziątka z zapałem szturchały kopiec i kosztowały polecanych przez matkę smakołyków: były lepsze od żab i nie tak gorzkie jak zeszłoroczne żurawiny.
Kiedy już sobie wszyscy dogodzili, matka z powrotem zakryła kopiec. Tym gestem chciała mrówkom pokazać, że nie miała zamiaru niszczyć ich sadyby, lecz jedynie pobrać należną sobie daninę w larwach.
Potem kosmacze weszły na porębę. Matka zdarła korę z paru karczy i pokazała dzieciom tłuste białe robaki o widlastych szczękach. Smakowały nie gorzej niż mrówcze jaja. Niedźwiedzie to łasuchy od urodzenia.
Rano rodzinka misiów dotarła do obrzeży wsi kościelnej, gdzie matka rutynowo opróżniła dwa ule. W drucianym płocie wyszarpała sobie dziurę i wkroczyła z młodymi na teren pasieki. Tam obaliła jeden ul, zręcznie wyłuskała ze środka plastry, a następnie, zupełnie ignorując pszczeli ruch oporu, z niekłamaną rozkoszą zaczęła wylizywać je do czysta. Puste komórki odkładała starannie na bok. Ta samica nie była z natury ani paskudna, ani choleryczna.
Po miodowej wyżerce niedźwiedzie ruszyły dalej i energetycznym szlakiem doszły do opłotków wsi kościelnej. Rozszczekał się pies. Matka kazała dzieciom przycupnąć pod drzewem i sama zaległa płasko na ziemi, ponieważ jednak kundel nie przestawał ujadać, wydała kilka ostrzegawczych, niskich pomruków. Psu sierść od razu zjeżyła się na karku, zakręcony ogon opadł do ziemi: stwór dał strachliwego nura do budy, skąd wystawał mu jedynie czubek wilgotnego nosa.
Po chwili niedźwiedzica wspięła się na tylne łapy i zaczęła niuchać, a gdy po jakimś czasie stwierdziła, że się uspokoiło, ruszyła z młodymi dalej. W pobliżu stacji transformatorowej stało kilka domów, a ścianę lasu podpierały zabudowania gospodarcze; w jednym z nich mieściła się warzelnia spółki komandytowej produkującej ekstrakty piwa domowego i słodu. Z hali sączył się w porannym powietrzu podniecający smród brzeczki, któremu niedźwiedzica po prostu nie mogła się oprzeć. Okrążyła budynek w poszukiwaniu wejścia, ponieważ jednak okazało się, że wszystkie drzwi są zamknięte na klucz, nie pozostało jej nic innego, jak zrobić włam: zwierzę naparło całą swoją masą na blaszane drzwi, które też rychło ugięły się pod przemocą. Wszystko odbyło się niemal bezgłośnie. Samica zaczęła nasłuchiwać, ale że nic się nie działo, weszła do środka. Młode szybko poszły w jej ślady.
Wewnątrz panował mrok, lecz nieomylny niuch leśnego drapieżnika zaprowadził kosmacze prosto do koryta, w którym bulgotało leniwie dwieście litrów gęstego płynu. W samą porę, bo matce zdążyło już zaschnąć w gardle! Niedźwiedzica zaczęła chciwie chłeptać spienioną breję, więc i młode wstały na tylne łapy i parskając, zaryły pyszczkami w brzeczce. Szybko też stwierdziły, że jest całkiem do rzeczy. Matka żłopała już jak smok, toż to dopiero wyborne znalezisko! Zaspokoiwszy największe pragnienie, misie dokładniej obeszły magazyn i znalazły sporą przegrodę do połowy wypełnioną słodem jęczmiennym. Zaraz też zaczęły szuflować go łapami, a że po chwili poczuły, że trzeba by czymś popić, wróciły do koryta z brzeczką. Robiło się coraz zabawniej, bo już im się trochę kurzyło ze łbów i właściwa misiom ostrożność poszła w zapomnienie: dzieci zaczęły się przekomarzać i nawet matka nabrała ochoty na małą demolkę, ale że była w tym towarzystwie najstarsza i najostrożniejsza, jakoś się hamowała.
Po chwili młode dostały rozstroju żołądków, ale świat jest wielki, więc i niedźwiedzie gówno pomieści. Misie nie noszą gaci, które by mogły zafajdać, choćby nawet impreza była ostrzejsza niż zwykle.
Kiedy już matka nażłopała się do syta, wygnała młode z hali na zewnątrz. Rodzinka wróciła pod druty wysokiego napięcia, żeby trochę odsapnąć. Niedźwiedzica była sporą sztuką, ważyła co najmniej sto pięćdziesiąt kilo i miała jakieś osiemdziesiąt centymetrów w kłębie, grubą sierść i kości policzkowe pokryte nastroszonym kłakiem. Słowem, była to samica nader okazała, mająca w okolicy duże wzięcie. Podczas rui nie musiała się uciekać do tanich kobiecych sztuczek, by zwabić do siebie samców: wlokło się ich zwykle za nią nawet kilka naraz.
Cała rodzinka była już teraz porządnie wstawiona, a że nikt nie myślał o powrocie do matecznika, niedźwiedzie śmiało ruszyły w stronę stacji trafo. Na drodze stanął im jednak dom kucharki Astrid Sahari, która świadczyła dla miejscowej ludności okolicznościowe usługi gastronomiczne. W pobliżu jej składziku zwierzęta ponownie zakręciło w nosach, a że podniecające zapachy smakołyków przyciągały jak magnes, matka zdecydowała się na drugi włam, chociaż na niebo wyszło już słońce. Wprawnym ruchem wyrwała drzwi składziku z zawiasów.
Z pożądliwie rozedrganymi nozdrzami niedźwiedzie wparowały do środka. Poprzedniego wieczora kucharka Astrid Sahari zniosła do składziku kilkadziesiąt naczyń z wszelkiej maści łakociami: były tam słodkie kisiele, gulasze takie i owakie, najróżniejsze sosy, zapiekane śledzie, plecione bułki, piętrowe torty, sałatki i wiele innych potraw, tak że leśnym stworom od tego wszystkiego jeszcze mocniej zakręciło się we łbach. Włochate pyski wbiły się w cudowny kisiel, drętwiejące ze szczęścia jęzory zagarniały chciwie mięsne sosy i jędrne galarety, beztroskie paszcze pożerały wędzone na zimno baranie udźce. Tak oto używały sobie niedźwiedzie na rajskich owocach wielotygodniowej pracy kucharki Astrid Sahari. Łakocie zostały zamówione na uroczystość weselną: tego dnia mieli zawrzeć małżeństwo operator koparki Hannes Loimukivi, największy hultaj w całej parafii, oraz jedynaczka właściciela betoniarni Marketta Haapala, kobieta cokolwiek prosta, acz serdeczna i kochająca; oboje należeli do tutejszego zboru i mieli po czterdzieści lat. Król betonu Onni Haapala obiecał wyprawić córce huczne wesele, które miała obsłużyć Astrid Sahari. I przygotowane specjalnie na tę okoliczność smakołyki pochłaniała właśnie żarłocznie całkiem już pijana niedźwiedzia rodzina.
Na kamiennej dzwonnicy przy kościele w Nummenpie rozbrzmiały dzwony, lecz misie zupełnie się tym nie przejęły. Przywykły do tych dźwięków, bo w czas najsroższych mrozów stłumiony metaliczny pogłos przenikał do samej gawry. Doświadczenie mówiło niedźwiedziom, że dudnienie dzwonów Pańskich jest zupełnie nieszkodliwe.
Upojone po raz pierwszy małe paskudniki rozpierała jednak taka radość, że przekomarzały się głośno i przepychały, strącając na ziemię rondle i półmiski; tłukły się salaterki i toczyły do kątów garnki z sosami. Zaalarmowana rumorem kucharka Astrid Sahari pobiegła w samej podomce sprawdzić, co też takiego wyrabia się w jej obejściu.
Chryste Panie! Składzik cały w niedźwiedziach, a każdy ma mordę umazaną kisielem i śmietanką!
Kucharka Astrid Sahari bez namysłu złapała za miotłę stojącą przy drzwiach i tak uzbrojona natarła na rabusiów. Tutaj trzeba powiedzieć, że Astrid nie należała do kobiet strachliwych, gdyż niejedno przeszła w swoim pięćdziesięcioletnim życiu, była nawet dwukrotnie zamężna i od razu dodajmy, że obaj jej mężowie byli operatorami koparki, co żarli za dwóch i chlali za trzech.
Rozeźlona Saharka pacnęła niedźwiedzicę miotłą przez pysk. Na widok wymachującego jakimś wiechciem rozjuszonego człowieka młode natychmiast schowały się za matkę, popiskując ze strachu.
Samica również zrazu się spłoszyła, szybko jednak ochłonęła i ruszyła bronić potomstwa. Szarpnęła kucharkę za trwałą tak paskudnie, że babie miotła wypadła z ręki, a ona sama wyleciała przez otwarte drzwi składziku daleko na podwórze. Niedźwiedzica kazała swoim młodym schronić się na drzewie, więc skamlące misie czym prędzej wdrapały się na gęsty świerk w obejściu. Kucharka wykorzystała chwilową przerwę w walce i wzięła nogi za pas, drąc się w niebogłosy. Wzięła kurs na ogrodzenie stacji trafo i modliła się w duchu, żeby furtka w płocie nie była zamknięta na klucz. Nie była, Pan bowiem nie zostawia dziatek swych w potrzebie. Potrzeba przerosła jednak rozmiary okazanej pomocy, gdyż niedźwiedzica rzuciła się za kucharką do stacji. W obliczu nieuchronnej śmierci Astrid nie pozostało już nic innego, jak zacząć się wspinać na stalowy, z górą dwudziestometrowy słup energetyczny.
Baba hyc na słup, niedźwiedź hyc za babą.
W tejże chwili na dzwonnicy we wsi rozdzwoniły się dzwony. Tym razem z tej racji, że półtora tygodnia wcześniej zmarł operator kruszarki do żwiru, Aarno Malinen, i teraz przewielebny Oskar Huuskonen wypowiadał nad jego trumną słowa obietnicy:
– Prochem jesteś, Malinen, i w proch się obrócisz, ale Jezus Chrystus, nasz Pan i Zbawiciel, wskrzesi cię w dniu ostatecznym.
Proboszczowi Huuskonenowi przemknęło przez głowę, czy w tym konkretnym przypadku nie należałoby raczej pocieszyć zmarłego operatora kruszarki, że obróci się w żwir, normy liturgiczne jednak nie dopuszczają podobnych odstępstw od reguły.
Tak więc Malinen umarł, nie udał się jednak w zaświaty bez towarzystwa. Bo oto kucharka okolicznościowa Astrid Sahari wspinała się żwawo coraz to wyżej – z rozeźloną niedźwiedzicą jeśli nie dosłownie depczącą jej po piętach, to na pewno usiłującą je podgryzać. I przyszło Saharce zdecydować, co tu lepsze: złapać za przewód wysokiego napięcia czy też pozwolić krwiożerczej bestii rozszarpać się na strzępy w strefie niczyjej, pomiędzy ziemią a niebem. Z właściwą kobiecie logiką Astrid chwyciła oburącz za nabuzowane prądem druty, wzbudzając potężny łuk elektryczny: biedaczka w mgnieniu oka upodobniła się do dobrze wysmażonego befsztyka, chwilę później do smażonej baraniny, a na koniec do wysuszonego, zgrillowanego na kamień prosięcia.
Nie lepiej skończyła broniąca swoich młodych niedźwiedzia matka, bo ledwo zatopiła zęby w poczerniałej łydce kucharki, doznała porażenia jeszcze gorszego: prąd zamienił ją w niedoprawioną pieczeń, a z jej gęstej sierści zrobił rozpaloną pochodnię. Zwęglone niedźwiedzie truchło zawisło na słupie z okopconymi zwłokami kucharki w zaciśniętej paszczy.
Wskutek tego straszliwego nieszczęścia cała parafia została pozbawiona prądu, wszystko wszędzie pogasło i leżący pod respiratorem na oddziale łóżkowym przychodni były inseminator Yrjänä Tisuri znalazł się w tarapatach. Pech chciał bowiem, że mechanik z przychodni nie zdołał odpalić agregatu prądotwórczego i byłego inseminatora Tisuriego trzeba było przez jakiś czas utrzymywać przy życiu metodą usta-usta. Nieszczególnie przyjemna fucha dla pielęgniarki, zważywszy na to, że Tisuri przez całe życie mełł w jadaczce cuchnący tytoń i bardzo się pilnował, żeby nie myć zębów, zwłaszcza ostatnimi laty, po osiągnięciu słusznego wieku.
Na przydomowym świerku kucharki Astrid Sahari w pobliżu stacji trafo skamlały z przerażenia dwa małe niedźwiedziątka. Biedactwa jeszcze nie rozumiały, że zostały sierotami.
Proboszcz wiąże węzeł siłą
Drewniany kościół w Nummenpie wzniesiono w siedemnastym wieku. Przekazy mówią, że wcześniej w tym miejscu stała drewniana kapliczka macierzystej parafii w Somero, gdzie latem, ale też zimą od wielkiego dzwonu, odprawiano nabożeństwa. Teraz jednak Nummenpää stanowiła niezależny zbór z proboszczem Oskarem Huuskonenem na czele. Przewielebny miał żonę i już dorosłe dzieci: dwie córki, które dawno wyfrunęły z gniazda i powychodziły za mąż. Życie w tej prowincjonalnej leśnej parafii na południu kraju nie uśmiechało się proboszczowi, często doskwierały mu samotność i melancholia. Jak na duchownego temperament miał ognisty i bardziej odpowiadałoby mu głoszenie Słowa Bożego w jednej z większych i ważniejszych parafii, albo jeszcze lepiej – praca na którymś z wyższych szczebli diecezjalnej hierarchii. A przecież mimo wielu prób przewielebny Huuskonen jakoś nie mógł się wyrwać z Nummenpy. Może przyczyną były jego niekiedy nader swobodne interpretacje Pisma, kazania często nawet drastycznie odbiegające od przewidzianej na daną niedzielę perykopy albo bardzo krytyczne i jadowite opinie, które wyrażał w prasie chrześcijańskiej? Oskar Huuskonen był doktorem teologii, napisał dysertację z apologetyki, obrony chrześcijańskiej prawdy, i w swojej pracy po stronie tej prawdy się opowiadał. No ale od tamtej pory upłynęło sporo czasu i przewielebny Huuskonen nie był już wcale tak bardzo pewny prawdziwości nie tylko swych ówczesnych tez, lecz samej wiary chrześcijańskiej w ogóle.
Proboszczowa Saara Huuskonen z domu Lindqvist, nauczycielka języka szwedzkiego w gimnazjum w Nummenpie, również bardzo chętnie przeniosłaby się w zamożniejsze i żywsze strony, lecz w owych surowych czasach kryzysu i bezrobocia wolnych etatów było jak na lekarstwo i czterdziestodziewięcioletniej szwedystki nie potrzebowano praktycznie nigdzie. Nie było w tym zresztą niczego dziwnego i choć trudno za to winić Oskara Huuskonena, proboszczowa bez przerwy wypominała mężowi, że już do końca życia będą gnić w tej zabitej dechami dziurze, gdzie zimy są mroczne i smętne, a lata kleją się od potu i pasionych przez wieśniaków po gnojowiskach gównianych much. Gdyby Oskar był z natury choć trochę bardziej elastyczny, to jest w najlepszym tego słowa znaczeniu zgodniejszy i skłonniejszy do współpracy, bez wątpienia mógłby teraz przebierać w wakatach czekających na niego w łonie Kościoła. Koniec końców zasadniczym zadaniem i misją duchownego jest głoszenie miłosierdzia i pokory. Co za diabeł opętał tego Oskara, że przez całe życie czuł się w obowiązku krytykować przełożonych i kruszyć kopie o zupełnie nieistotne kwestie teologiczne? Rozważny pastor własne opinie trzymałby dla siebie, zakręciłby się za jakąś robotą w kancelarii diecezji helsińskiej i w swoim czasie został biskupem. Gdyby najpierw ewakuował żonę z tego głuchego boru, mógłby potem wbijać sobie kij w mrowisko ile dusza zapragnie.
Perykopą na tę niedzielę były starotestamentowe słowa Mojżesza do Jozuego: „Wybierz nam mężów i wyrusz do boju z Amalekitami”. Przewielebny Huuskonen wygłosił więc kazanie o walczącym narodzie, nie zapominając nadmienić, że Wspólnota Europejska w niczym nie pomoże Finom, jeśli nie stanie im wiary i w godzinę próby opadną im ręce. Prawił również o drugim wersecie pierwszego rozdziału Księgi Abdiasza, w którym czytamy: „Oto uczyniłem cię małym wśród narodów, wzgardzony jesteś bardzo wśród ludzi”.
Ciężkie to było kazanie. Parafianie słuchali słów swojego duszpasterza z palącymi uszami. Bo że niewielu jest ludzi bez grzechu i niewiele takich narodów, ciskane z ambony groźby z Księgi Abdiasza trafiały w kościele w Nummenpie na bardzo podatny grunt.
– Całe narody mogą być jak ów lew ryczący! – grzmiał Huuskonen.
Proboszcz pożegnał ciało zmarłego kamieniarza Malinena, na krótko rozbrzmiały dzwony żałobne. Następnie przyszła kolej na ceremonię zaślubin. Biała jak kreda panna młoda, córka właściciela betoniarni Marketta Haapala, była Oskarowi Huuskonenowi nadzwyczaj dobrze znana z jego pracy duszpasterskiej, i to zarówno w sferze duchowej, jak i – wstyd przyznać – cielesnej. Miała nierówno pod sufitem, co nie uchroniło jej przed zajściem w ciążę, ale na szczęście dla proboszcza cała parafia wiedziała, że dzieciaka zrobił jej Hannes Loimukivi, który pod wpływem szerokiej akcji agitacyjnej zgodził się z nią ożenić. Rozstrzygającą rozmowę przeprowadził z nim osobiście przewielebny Huuskonen i chodziły słuchy, że miał użyć bardzo twardych argumentów.
Gruchnął Marsz weselny Mendelssohna i para młoda ruszyła powoli główną nawą w stronę ołtarza. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, jeżeli przymknąć oko na cokolwiek kwaśną minę pana młodego. Kościół był pełny, bo ludziska lubią patrzeć, jak niedopasowana para oficjalnie wstępuje w związek małżeński.
Hannes i Marketta byli już w połowie drogi, gdy nagle zgasły światła. Awaria prądu! Przewielebny Oskar Huuskonen przeklął w duchu. Czemu teraz nie stanie się światłość? Akurat tej pary wolałby nie łączyć węzłem małżeńskim po ciemku, niemniej właśnie w takich okolicznościach młodzi po chwili stanęli przed jego obliczem. Proboszcz zlustrował ich surowym spojrzeniem i rozpoczął ceremonię. Postanowił wykorzystać dłuższą formę, doprawioną wcale licznymi cytatami z Pisma. Uznał też, że przyda się powiedzieć parę słów ku pokrzepieniu serc, głównie z myślą o panu młodym. Takim gnojkom jak on mądrości życiowych nigdy za mało.
Przewielebny zbudował swoje kazanie na wersecie dwudziestym siódmym z rozdziału dwunastego Księgi Nehemiasza: „A na poświęcenie muru jeruzalemskiego starano się sprowadzić do Jeruzalemu Lewitów ze wszystkich miejscowości, aby dokonać tego poświęcenia w radosnym nastroju przy pieniach pochwalnych i grze na cymbałach, harfach i lutniach”. Huuskonen orzekł, że tego dnia parafianie z Nummenpy radują się jak, nie przymierzając, Izraelici w Jerozolimie podczas poświęcenia nowej świątyni przed tysiącami lat, bo i tutaj, w tym zapomnianym przez Boga i ludzi lesie, zagrają instrumenty, i choć może nie akurat cymbały, to na pewno harmonie, i będzie się jadło wyborne specjały przygotowane przez kucharkę Astrid Sahari, i będą tańce i śpiewy. Pośród tych doczesnych radości człowiek musi jednakowoż pamiętać, że po święcie zawsze wraca powszedniość, a w życiu na co dzień warto zdać się na Pana Boga i prowadzić się, jak przykazał.
W tym właśnie momencie przemowę proboszcza przerwało wtargnięcie do kościoła nieco już podchmielonego przedstawiciela lokalnej frakcji piwnej. Gość ów parę chwil wcześniej wyszedł był chwiejnym krokiem z baru na drogę i stał się mimowolnym świadkiem porażającego zejścia kucharki okolicznościowej Astrid Sahari oraz niedźwiedzicy na słupie energetycznym. Tak więc pijaczyna wtargnął teraz do świątyni i obwieścił:
– Cicho być! Stara Saharka zalazła z kosmaczem na słup przy stacji trafo! Oba trupy na miejscu, jeszcze się z nich dymi!
W kościele zapanowało wielkie poruszenie, a ten ogólny chaos tylko pogorszył mechanik miejscowej przychodni Rainer Hyhkönen, który wbiegł do kościoła zaraz po pijaczku. Jeszcze dobrze nie stanął w progu, a już się darł na całe gardło, że potrzeba mu natychmiast dziarskiego chłopa, bo nie może odpalić agregatu, jest awaria prądu, a mają pod respiratorem pacjenta na łóżkowym, więc uruchomienie generatora to sprawa życia i śmierci.
– Akumulator padł i trzeba wziąć diabelstwo na korbę, a ja sam wajchą nie dam rady zakręcić!
Przewielebnemu Huuskonenowi nie pozostało nic innego, jak obwieścić wszem wobec, że ceremonia zawarcia związku małżeńskiego musi zostać przerwana i jej dalszy ciąg nastąpi w terminie późniejszym, lecz najpewniej od razu po zażegnaniu katastrofy we wsi. Parafianie rzucili się do wyjścia, nie wysłuchawszy nawet słów duszpasterza do końca, a jednym z najpierwszych w sieni kościoła był niedoszły pan młody, parafialny hultaj Hannes Loimukivi. Po chwili w środku została już tylko panna młoda, która osunęła się na ławę, trzymając w drżących rękach bukiet najpiękniejszych późnowiosennych kwiatów polnych. Oczy wystraszonego biedactwa zaszły łzami.
Proboszcz Huuskonen pognał za Hyhkönenem w stronę przychodni. Mijając stację trafo, dostrzegł na słupie wysokiego napięcia dwa dymiące kształty, lecz nie potrafiłby powiedzieć, który był kucharką, a który niedźwiedziem. Nie miał jednak teraz czasu głowić się nad tym, trzeba było bowiem czym prędzej uruchomić agregat, żeby respirator znowu zadziałał i leżący pod nim pacjent nie wyzionął ducha.
Gdy w końcu zbiegli do piwnicy przychodni, Huuskonen z całej siły zakręcił korbą. Mechanik popatrzył na zegary i coś tam podregulował, po czym diesel wreszcie zakaszlał i z warkotem ruszył. W sieci elektrycznej budynku znowu popłynął życiodajny prąd: respirator podjął pracę i były inseminator Tisuri ponownie został podłączony do maski tlenowej. Spocona pielęgniarka, trzymając się za serce, powlokła się chwiejnie do kantorka, żeby zrobić sobie kawy.
– W służbie zdrowia nie ma lekko – wysapała przy ekspresie.
Tymczasem proboszcz Huuskonen wrócił do wsi. Pod stacją trafo luda zebrało się jak w Zielone Świątki na epistole. Strażacy podjechali z drabiną i zdjęli ze słupa zwęglone zwłoki. Astrid Sahari zakryto kocem, a truchło niedźwiedzicy rzucono po prostu na bok w trawę. Powietrze było ciężkie od smrodu spalonego mięsa.
W koronie pobliskiego świerka znaleziono dwa przestraszone maluchy, które ściągnięto na ziemię i zamknięto w składziku kucharki. Wewnątrz panował straszliwy rozgardiasz. Było widać, że niedźwiedzie buszowały tam już wcześniej.
Życie całej wsi stanęło na głowie. A do tego gruchnęła wieść, że hultaj Hannes Loimukivi wykorzystał ogólne zamieszanie i dał drapaka. Szlochająca panna młoda wciąż czekała w kościele na oblubieńca, ale ten jakby się pod ziemię zapadł.
Przewielebny Huuskonen nie dał jednak za wygraną. Skrzyknął pięciu chłopa i w szóstkę poszli szukać zbiega. Oczywiście w domu szubrawca nie znaleźli, w barze też nie. Pukali do jego znajomych, przeszukiwali komory, zaglądali pod łóżka – ani śladu. W końcu doszli do wniosku, że Loimukivi mógł się zadekować na cyplu nad jeziorem Nummijärvi, w szałasie koła łowieckiego, którego Loimukivi był wiceprezesem, bo polował nie tylko na kobiety, lecz również na zwierzęta. I tam też rzeczywiście ekipa poszukiwawcza go namierzyła: niedoszły pan młody wdrapał się na stryszek nad sauną w naiwnym przekonaniu, że tam go nikt nie znajdzie. Dezertera zwleczono na dół, po czym przewielebny Huuskonen zaciągnął go za saunę na rozmowę w cztery oczy.
Tam udzielił hultajowi w bardziej niż zwykle dobitnych słowach pouczenia duszpasterskiego. Szczególny nacisk położył na świętość i dożywotni charakter małżeńskiej przysięgi, który to nacisk parokrotnie nabrał fizycznego wymiaru, kiedy proboszcz wepchnął gębę hultaja w pokrzywy. Tym oto sposobem doszło do ugody, w myśl której pan młody miał wrócić potulnie do kościoła, a przewielebny dokończyć ceremonię zaślubin jak należy.
Niedługo potem Huuskonen objechał wozem strażackim całą wieś kościelną i za pośrednictwem umieszczonego na dachu głośnika ogłosił, że ceremonia zaślubin, przerwana z powodu nieszczęśliwego wypadku na stacji transformatorowej, zostanie wznowiona za pół godziny.
– Wesele odbędzie się u Haapalów, jednak z powodu zaistniałej sytuacji obiadu weselnego nie będzie.
Do wsi powrócił spokój i wkrótce kościół ponownie zapełnił się świadkami ceremonii. Panna młoda była piękna, a pan młody poważny. Jeśli przymknąć oko na to, że oblubieniec miał trochę pognieciony garnitur i całą gębę w bąblach po pokrzywach, wszystko odbyło się jak Pan Bóg przykazał. Przewielebny Oskar Huuskonen skierował kilka słów pocieszenia do rodziny i przyjaciół tragicznie zmarłej kucharki Astrid Sahari, po czym szybko połączył węzłem małżeńskim stojącą przed nim parę. Wybrał krótszą formę ceremonii i odprawił ją z niejaką irytacją, rezygnując z cytatów z Pisma Świętego.
Diabełek, prezent jubileuszowy dla proboszcza
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Sebastian Musielak
Tłumacz literatury fińskiej i anglojęzycznej, absolwent filologii fińskiej na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracował jako tłumacz ustny w fabryce autobusów we Wrocławiu i stoczni Aker Yards w Helsinkach. Od ćwierćwiecza tłumaczy literaturę dla najlepszych polskich wydawców, jest autorem przekładów powieści m.in. Leeny Lehtolainen, Sofi Oksanen, Miki Waltariego, Tommiego Kinnunena, Laury Lindstedt czy Pajtima Statovciego. W 2008 roku został laureatem nagrody czasopisma „Literatura na Świecie” w kategorii „Nowy głos” za przekład powieści Kobieta pułkownika fińskiego pisarza Daniela Katza. W 2023 Europejskie Stowarzyszenie Science-Fiction uhonorowało go wpisem do swojego Hall of Fame za przekład Polowania na małego szczupaka fińskiego pisarza Juhaniego Karili, za który był w tym samym roku nominowany do nagrody translatorskiej im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Dla Książkowych Klimatów przełożył Rok zająca Arta Paasilinny (2020) oraz Korzenie Miiki Nousiainena (2024).
Tytuł oryginału: Rovasti Huuskosen petomainen miespalvelija
Redaktor inicjujący: Tomasz Zaród
Redaktorka prowadząca: Urszula Pieczek
Redakcja: Gabriela Niemiec
Korekta: Marcin Dymalski, Małgorzata Kuśnierz
Współpraca produkcyjna: Szczepan Kulpa
Projekt makiety: Karolina Korbut
Projekt okładki: Wojtek Świerdzewski
Cytaty z Biblii pochodzą z przekładów używanych przez luteran – Biblii warszawskiej, Biblii warszawsko-praskiej i Biblii Ekumenicznej.
© Copyright by The Estate of Arto Paasilinna
First published in Finnish in 1995 with the original title Rovasti Huuskosen petomainen miespalvelija by Werner Söderström Ltd (WSOY).
Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Rights Finland and Macadamia Literary Agency.
© Copyright for the Polish translation by Sebastian Musielak, 2025
© Copyright for the edition by Książkowe Klimaty, 2025
This work has been published with the financial assistance of FILI – Finnish Literature Exchange
ISBN 978-83-66505-89-6
Książkowe Klimaty
www.ksiazkoweklimaty.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Książkowe Klimaty
www.ksiazkoweklimaty.pl
Redakcja:
Promocja:
Sprzedaż:
KsiazkoweKlimaty
ksiazkoweklimaty
ksiazkowe_klimaty