Bestia i pani Róża - Katarzyna Hewa - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Bestia i pani Róża ebook i audiobook

Katarzyna Hewa

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Romans historyczny, którego akcja dzieje się w Krakowie pod koniec XIX wieku.

Rozalia Listewska ma dwadzieścia pięć lat i pragnienie, by żyć po swojemu. Marzy o studiach, karierze literackiej i niezależności – w czasach, gdy kobieta powinna raczej dobrze wyjść za mąż, niż mieć własne ambicje. Wszystko się zmienia, gdy po śmierci ojca zostaje oddana pod opiekę obcemu mężczyźnie – Janowi Konradowi Modrzewskiemu, który nie wierzy, że panna z dobrego domu może samodzielnie zarządzać majątkiem… ani własnym życiem.

Od pierwszego spotkania łączy ich więcej, niż oboje chcieliby przyznać. On – chłodny racjonalista z bolesną przeszłością. Ona – buntowniczka z sercem na dłoni i piórem w ręku. Między nimi pulsuje napięcie, które przeradza się w uczucie – niebezpieczne, pełne sprzeczności, lecz nieuniknione.

Bestia i pani Róża to opowieść o kobiecie, która nie godzi się na rolę tła w cudzym życiu. To także historia mężczyzny, który musi nauczyć się kochać bez posiadania. 

Czy można ocalić miłość, nie rezygnując z własnych marzeń?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 429

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Magdalena Kumorek

Oceny
4,2 (83 oceny)
42
24
9
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Stream_of_consciousness

Dobrze spędzony czas

Ogólnie - dobrze napisana historia, lekki styl, przyjemnie się to czyta i nie wywołuje zgrzytania zębami. Przydałoby się ciut lepsze osadzenie w realiach przedstawionych (ok, kwestia przyjmowania kobiet na UJ się zgadza) - brakuje detali co do tego, czym zajmuje się "fabryka", używania konkretnej waluty, zamiast używania ogólników. Ot, trochę więcej researchu i książka zdecydowanie zyska. No i zostaje kwestia właściwa, czyli fabuła - relacja między bohaterami na początku rozwija się ciekawie, ale po jakimś czasie ich celowe ranienie się zaczyna czytelnika po prostu męczyć (no ileż można!). Na plus - na razie historia zakończyła się ciekawie (aczkolwiek przydałoby się info, że to nie jest jednotomówka).
60
Pirafa

Nie oderwiesz się od lektury

świetna. mam nadzieję,że drugi tom nie rozczaruje
30
JagodaL

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, czekam na ciąg dalszy👍
31
washingtoniene
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie spędziłam z nia czas.😊
20
Agnieszkamali

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajne pióro, czekam na ciąg dalszy
20

Popularność




Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzyna Hewa
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Anna Ko­ral
Ko­rekta: Pau­lina Sto­pa­rek
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Iza­bella Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
Gra­fiki na okładce: Co­py­ri­ght © by to­meyk (tło z ko­ścio­łem); My­khaylo (ko­bieta)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-68249-36-1
War­szawa 2025
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Idąc sama ulicą, a spo­tkana przez męż­czy­znę, który bę­dzie dość nie­dy­skret­nym, żeby ją za­trzy­mać, roz­ma­wiać albo iść z nią ra­zem, po­winna zna­leźć spo­sob­ność opusz­cze­nia go pod ja­kim­bądź po­zo­rem, czy to wcho­dząc do sklepu lub do domu, czy na­wet wsia­da­jąc do do­różki.

Su­ro­wość tych prze­pi­sów ła­go­dzą jed­nakże sta­no­wi­sko, wiek, a szcze­gól­nie opi­nia, ja­kiej męż­czy­zna używa; czło­wiek bo­wiem, uznany po­wszech­nie za istot­nie sza­now­nego i sza­no­wa­nego, ni­gdy ko­biety skom­pro­mi­to­wać nie może [...].

Zwy­czaje to­wa­rzy­skie (le sa­voir vi­vre)w waż­niej­szych oko­licz­no­ściach ży­cia przy­jęte

Lo­uise Alquié de Rieu­pey­roux (1840–1910)

ROZ­DZIAŁ I

Pod­kra­kow­ski ma­ją­tek ro­dziny Li­stew­skich, 1894 rok

Cze­kała ze zło­żo­nymi jak do mo­dli­twy dłońmi, cho­ciaż nie mo­dliła się wcale. Wie­działa, że żadna siła na nie­bie i ziemi nie jest w sta­nie ura­to­wać jej du­szy przed prze­moż­nym wpły­wem gę­stej nocy.

Czarny Lord zbli­żał się nie­ubła­ga­nie. Tę­tent ko­pyt ucichł nie­opo­dal. Do­piero po chwili otwo­rzyła oczy i spoj­rzała w górę na jego po­stać zdej­mu­jącą cy­lin­der. Nie zsiadł z ko­nia, ski­nął je­dy­nie lekko głową. Wy­glą­dał, jakby całą moc świa­tów po­siadł w jed­nej za­ci­śnię­tej na cu­glach dłoni.

Wła­śnie wtedy zro­zu­miała, że jej ży­cie zmieni się bez­pow­rot­nie.

Prze­czy­tała pierw­szą stronę no­tat­nika, którą uprzed­nio spe­cjal­nie po­zo­sta­wiła pu­stą, do­póki nie do­pi­sze ca­ło­ści swej po­wie­ści.

Uśmiech­nęła się z dumą i ro­zej­rzała po za­śnie­żo­nej łące.

Sie­działa na po­wa­lo­nym ko­na­rze drzewa. Był to mar­twy je­sion. Z jed­nej strony ster­czały ko­rze­nie, w bar­ba­rzyń­ski spo­sób wy­rwane z ziemi przez ja­kąś wi­churę lata temu, a z dru­giej uschnięte ostatki ga­łęzi.

Brak wia­tru i lekki mróz zda­wały się naj­ła­god­niej­szą wer­sją zi­mo­wej aury, jaką mo­gła so­bie wy­obra­zić. Od­da­wała ona na­strój dziew­czyny, na­pa­wała na­wet na­dzieją.

„Może by tak do­pi­sać, że było to spo­kojne lu­towe przed­po­łu­dnie? Śnieżna pu­sty­nia, pa­ra­dok­sal­nie jed­nak ła­godna, przy­naj­mniej w tej ostat­niej chwili swo­body bo­ha­terki... Hmm... A gdzieś w od­dali, na wzgó­rzu stoi czarny for­te­pian, na któ­rym walca wy­grywa sam dia­beł... Oj, to już za dużo!” – Po­trzą­snęła głową, aby od­rzu­cić ob­razy pod­su­wane przez wy­bu­jałą wy­obraź­nię.

– Czymże pa­nienka jest tak stra­piona?

Nie mu­siała się od­wra­cać, by na­pa­wać się nio­są­cym się na mro­zie gło­sem, który po­zna­łaby wszę­dzie.

Męż­czy­zna, wy­soki blon­dyn, nie­spiesz­nie ob­szedł ko­nar i zna­lazł się tuż przy niej. Ukło­nił się i od razu się­gnął do jej dłoni.

– Je­śli zdejmę tę rę­ka­wiczkę i po­zo­sta­wię na jej miej­scu krótki po­ca­łu­nek, to czy się mocno po­gnie­wasz, Ro­za­lio? – Za­brzmiał nieco pre­ten­sjo­nal­nie, jak amanci z kiep­skich ksią­żek. I cho­ciaż w pierw­szej chwili chciała się zgo­dzić, to je­dy­nie szybko cof­nęła rękę.

Edward za­śmiał się i po­pra­wił oku­lary.

– Do­pi­sa­łam. – Unio­sła no­tat­nik, cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc za­lotne spoj­rze­nia mło­dego absz­ty­fi­kanta. – Mój pierw­szy rę­ko­pis jest już skoń­czony. – Jej uśmie­chem można by roz­pu­ścić śniegi w ca­łym ma­jątku jej ojca.

Mło­dzie­niec znowu z pełną po­wagą po­pra­wił opuszką palca oku­lary, cho­ciaż od ostat­niego ru­chu na­wet odro­binę nie zmie­niły swego po­ło­że­nia. Dziew­czyna mo­gła się w nich na­wet przez chwilę przej­rzeć.

– Czy mogę? – za­py­tał, wy­cią­ga­jąc dłoń.

Po otrzy­ma­niu gru­bego ze­szytu sta­ran­nie ob­szy­tego skórą usiadł obok Ro­za­lii i otwo­rzył pierw­szą stronę. Dziew­czyna stu­dio­wała jego mi­mikę, gdy czy­tał ko­lejne wersy. Za­uwa­żyła, że po cza­sie wraca znowu do po­czątku i marsz­czy się przy tym, jakby nie ro­zu­miał ani jed­nego zda­nia. Oka­zy­wała cier­pli­wość, kiedy prze­wra­cał ko­lejne strony. Mil­czała, na­wet gdy cmo­kał i wzdy­chał pod no­sem.

– Główna bo­ha­terka da­lej nie ma imie­nia. A Czarny Lord to ofi­cjalny ty­tuł? Tak już zo­sta­nie?

Chciała od­po­wie­dzieć, za­uwa­żyła jed­nak, że Edward wczy­tuje się da­lej.

– No i ten po­czą­tek... – Prze­wró­cił kartki. – Ro­zu­miem, że pełni funk­cję za­po­wie­dzi, ale coś tu nie gra, ja­kieś to wszystko wul­gar­nie... pro­stac­kie. – Spoj­rzał na nią srogo przez szkła. – My­śla­łem, że stać cię na wię­cej. Z twych opo­wie­ści o ak­cji wy­ni­ka­łoby, że bę­dzie to wcią­ga­jąca po­dróż li­te­racka. A jest to po pro­stu hi­sto­ria uwy­dat­nia­jąca twą dzie­cin­ność, Ro­za­lio.

Dziew­czyna prze­stała od­dy­chać.

Nie wie­działa, czy jest jej te­raz zimno, czy go­rąco. Była cał­ko­wi­cie spa­ra­li­żo­wana po usły­sze­niu tej kry­tyki. Naj­chęt­niej po­pro­si­łaby go, aby po­wtó­rzył, gdyż bała się, że ze zdu­mie­nia nie za­pa­mięta choćby po­łowy pre­ten­sji pierw­szego czy­tel­nika.

– Och, ko­chana, nie patrz, pro­szę, tak na mnie! – obu­rzył się z lekka. – Ja oczy­wi­ście we­zmę ze sobą ten no­tes, prze­czy­tam wni­kli­wie. Prze­cież nie wy­dam osta­tecz­nego wer­dyktu po kwa­dran­sie kart­ko­wa­nia. Prze­czy­tam na spo­koj­nie i ra­zem po­my­ślimy, jak go udo­sko­na­lić.

Dziew­czyna roz­ch­mu­rzyła się, ma­jąc na­dzieję na zmianę opi­nii.

– To tylko pa­pier, pa­pier przyj­mie wszel­kie zmiany. – Od­po­wie­dział jej uśmie­chem i odło­żył za sie­bie ze­szyt. – Myśl tylko do­brze o swo­jej ar­ty­stycz­nej dro­dze, która jesz­cze jest przed tobą. Na przy­kład o tym, pod ja­kim na­zwi­skiem wy­dasz swoje pierw­sze dzieło...

– Co masz na my­śli? – za­py­tała nieco zbita z tropu. Wi­działa, jak oczy za­lśniły mu chy­trze.

– Czy po­zwo­lisz, abym po­sta­rał się o pu­bli­ka­cję pod wła­snym imie­niem... kiedy już oczy­wi­ście zo­sta­niemy mał­żeń­stwem, moja naj­uko­chań­sza.

Edward na­chy­lił się ku niej. Ro­bił to już któ­ryś raz z rzędu na ich spo­tka­niach, wy­raź­nie chcąc ją po­ca­ło­wać. I o ile za­zwy­czaj Ro­za­lia w bar­dzo ko­kie­te­ryjny spo­sób od­ma­wiała mu albo się od­su­wała, mimo iż chciała za­sma­ko­wać pierw­szego po­ca­łunku, to dziś nie miała naj­mniej­szej ochoty na żadną z gier mi­ło­snych.

Ze­sko­czyła z pnia z we­rwą i sta­nęła przed nim, jak po­je­dyn­ko­wi­cze stają do walki na szpady.

– Je­śli jest to wul­garne i... ja­kie jesz­cze? Pro­stac­kie, zdaje się... To niby dla­czego miał­byś zbru­kać swoje za­cne imię po­dobną pu­bli­ka­cją? – Sta­rała się nie po­ka­zy­wać zde­ner­wo­wa­nia, ale była bar­dzo złą ak­torką.

– Naj­droż­sza, jaka róż­nica, pod czyim imie­niem zo­sta­nie to wy­dane? Bę­dziemy mał­żeń­stwem, więc nie bę­dzie miało zna­cze­nia, kto osta­tecz­nie się pod­pi­sze. Co moje, to twoje, a co twoje...

– Ty na­wet nie przy­cho­dzisz do na­szego domu – prze­rwała mu, spro­wa­dza­jąc go do par­teru. – Spo­ty­kamy się tu jak zło­dzieje, ukrad­kiem. Cały czas mó­wisz o mał­żeń­stwie, być może czas po­roz­ma­wiać z oj­cem, do­póki... do­póki ten czas jesz­cze mu po­zo­stał.

Edward za­czął krą­żyć po śniegu z wci­śnię­tymi w kie­sze­nie rę­koma. Gar­bił się pod płasz­czem w kratkę, jakby wła­śnie skar­ciła go gu­wer­nantka.

– Do­brze wiesz, że on nie­na­wi­dzi mo­jego ojca. Bę­dzie za­raz wy­my­ślał, że nie je­ste­śmy wy­star­cza­jąco bo­gaci. Cza­sami le­piej, żeby sprawy uło­żyły się same.

– Chcesz po­wie­dzieć, że le­piej, aby mój oj­ciec umarł? Wtedy po­ślu­bie­nie sie­roty bę­dzie ła­twiej­szym za­da­niem? – Sło­wami cięła po­wie­trze jak no­żem.

– Nie, nie! Ab­so­lut­nie. Ro­za­lio, po­myśl tylko. Nie­długo do­stanę an­gaż na uni­wer­sy­te­cie. To wielka szansa, sama wiesz. W do­datku prze­cież i ty chcia­łaś tam stu­dio­wać, a na je­sieni bę­dzie taka moż­li­wość. To nie­by­wałe. – Zro­bił krótką prze­rwę; z jego ust wy­do­były się kłęby go­rą­cej pary. – Po­myśl tylko. Mąż, który nie za­bra­nia swej żo­nie iść na Uni­wer­sy­tet Ja­giel­loń­ski, w do­datku sam tam wy­kłada. To bę­dzie we wszyst­kich ga­ze­tach Kra­kowa. Para, która pi­sze prozę, edu­kuje się i uczy młode umy­sły... To na­sza przy­szłość. Na tym mu­simy oboje się sku­pić, nie na kłót­niach o nic. Je­ste­śmy w tym ra­zem.

Dziew­czyna się uspo­ko­iła. Męż­czy­zna uniósł ciężki ze­szyt.

– Prze­czy­tam po sto­kroć i przy­stą­pimy do dal­szej pracy nad tek­stem.

– Do­brze. Będę w ta­kim ra­zie cze­kała na twoją wni­kliwą ocenę.

Zgo­dziła się z jego sło­wami, cho­ciaż po­zo­sta­wiony przez nie mę­tlik nie po­zwa­lał na za­de­cy­do­wa­nie, czego wła­ści­wie ty­czyło się to „do­brze”.

– Zo­ba­czymy się już za trzy ty­go­dnie. Tu gdzie za­wsze, jak za­wsze, moja miła. – Omiótł wzro­kiem za­gaj­nik i samo po­wa­lone drzewo, o które oparła się Ro­za­lia. – Wra­cam do Kra­kowa. Mu­szę pra­co­wać nad wła­snymi pro­jek­tami, ale na­wet na chwilę nie będę za­po­mi­nać o to­bie. Moja muza, moja ar­tystka...

Po jego odej­ściu w ustach Ro­za­lii po­ja­wił się słodko-cierpki smak.

– Nie mo­żesz być tak dzie­cinna – po­wie­działa na głos. – To tylko słowa, po­wierz­chowna kry­tyka, on jesz­cze zmieni zda­nie.

Pró­bo­wała się uspo­koić, cho­ciaż jej ro­zum za­mgliło jesz­cze to, co mó­wił o pu­bli­ka­cji.

„Nie! – za­pro­te­sto­wała w my­ślach i po­krę­ciła prze­cząco głową. – Na pewno nie miał ni­czego złego na my­śli. To w końcu mój Edward, on chce za­wsze jak naj­le­piej. Mój praw­dziwy bo­ha­ter. A ojca... ojca się boi. Ja nie­stety też. Może i prawda, sprawy za­zwy­czaj ukła­dają się po swo­jemu, bez względu na to, czy się w ich roz­wią­za­nie czło­wiek nad­mier­nie an­ga­żuje, czy też wcale”.

Wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc. Z kie­szeni płasz­cza wy­jęła mę­ski ze­ga­rek na łań­cuszku.

– A niech to cho­lera! – prze­klęła i od­ru­chowo się ob­ró­ciła, aby spraw­dzić, czy nikt jej nie usły­szał. W końcu da­mom nie wy­pada mó­wić „cho­lera” ani uży­wać in­nych cie­ka­wych słów.

Ten na­gły ruch spo­wo­do­wał, że włosy o ko­lo­rze ja­snego miodu roz­luź­niły się w źle upię­tym koku, a póź­niej zu­peł­nie uwol­niły.

Ob­ser­wo­wała chwilę pust­ko­wie, które za­pew­niało cał­ko­witą pry­wat­ność nie tylko mło­dym za­ko­cha­nym, ale na­wet prze­kli­na­ją­cym da­mom. Ode­tchnęła z wielką ulgą, cho­ciaż nie wie­działa, czy po­winna pu­ścić się pę­dem do re­zy­den­cji, czy po­zo­stać w tym spo­koj­nym, po­bło­go­sła­wio­nym bez­cza­sem ukry­ciu, aż bę­dzie pewna, że ich gość wy­je­chał.

„Oj­ciec prze­cież nie pro­sił, abym brała udział w sprze­daży fa­bryki. Niby dla­czego mia­ła­bym te­raz gnać do domu na to spo­tka­nie? – Zmarsz­czyła czoło, ale po chwili roz­po­go­dziła się i po­pa­dła w ko­lejne za­my­śle­nie. – Więc jak moja bo­ha­terka ma na imię?”

***

– Cie­szę się, że do­peł­ni­li­śmy for­mal­no­ści jesz­cze przed obia­dem – ode­zwał się pan Ga­briel, pod­czas gdy Klara przy­trzy­my­wała pół­mi­sek, na­kła­da­jąc mu na ta­lerz ka­wa­łek ocie­ka­ją­cej so­sem pie­czeni. – To ra­ry­tas wprost spod ręki na­szej ku­charki Aniuty. Je­stem pe­wien, że bę­dzie pan z niej za­do­wo­lony, Ja­nie Kon­ra­dzie.

Dziew­czyna unio­sła brwi, po­da­jąc da­nie panu ad­wo­ka­towi. Drugi gość, który – ni­czym go­spo­darz – z nie­wia­do­mych dla niej przy­czyn za­jął osten­ta­cyj­nie miej­sce u szczytu obia­do­wego stołu, zo­stał już ob­słu­żony jako pierw­szy.

Słu­żąca od­sta­wiła pół­mi­sek na szklany sto­li­czek pod ścianą, na któ­rym stały inne da­nia i de­sery. Serce biło jej jak osza­lałe, ale cie­ka­wość wy­grała z ro­zu­mem.

„Dla­czego niby to gość ma być za­do­wo­lony z Aniuty? W sen­sie ja­kim?”

Za­miast od­da­lić się w ciem­ność ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­cego do kuchni, sta­nęła na bacz­ność pod ścianą ja­dalni, na­śla­du­jąc tym sa­mym sta­rego, nie­do­sły­szą­cego ka­mer­dy­nera. Ten po­słał jej krót­kie spoj­rze­nie ma­jące za­su­ge­ro­wać, że po­winna jak naj­szyb­ciej się zmyć. Mimo to dziew­czyna zde­cy­do­wała się na­ra­zić na re­pry­mendę ze strony pana Ga­briela. Sta­ru­szek jed­nak na­wet nie za­uwa­żył jej obec­no­ści.

– Wy­gląda pan na za­do­wo­lo­nego z prze­biegu na­szej trans­ak­cji, pa­nie Li­stew­ski – zwró­cił się po cza­sie do pana domu ma­ło­mówny przy­bysz.

Kiedy tylko wszedł do po­sia­dło­ści, na ku­chen­nym polu plot­kar­skim za­wrzało. Ku­charki oraz słu­żące, wszyst­kie – oprócz Aniuty i matki Klary – bę­dące mło­dymi dziew­czę­tami, za­szcze­bio­tały pod­eks­cy­to­wane. Wy­gła­dzały su­kienki, spraw­dzały po­praw­ność wy­kroch­ma­lo­nych koł­nie­rzy­ków na czar­nych mun­dur­kach oraz prze­wią­zy­wały ta­lie fal­ba­nia­stymi far­tusz­kami, tak aby wy­da­wała się jesz­cze cień­sza, a one zgrab­niej­sze.

Klara, córka daw­nej gu­wer­nantki Ro­za­lii i za­rząd­czyni domu, nie mo­gła się im dzi­wić. Wy­soki męż­czy­zna o sze­ro­kich ra­mio­nach wy­glą­dał nie­zwy­kle po­cią­ga­jąco. Jego krótka fry­zura oraz nie­spo­ty­kana w dzi­siej­szej mo­dzie krótka, acz gę­sta broda pod­kre­ślały by­strość spoj­rze­nia spod za­ostrzo­nych w lek­kie trój­kąty brwi. Tak na­prawdę gdy dziew­czyna zo­ba­czyła bru­neta w cy­lin­drze i czar­nym płasz­czu oraz gar­ni­tu­rze, chciała się prze­że­gnać – na wszelki wy­pa­dek, gdyby miał oka­zać się dia­błem. Sama przy tym nie wie­działa, skąd się wzięło po­dobne sko­ja­rze­nie. Być może to sro­gość, która od niego biła, wpra­wiła ją w lek­kie osłu­pie­nie.

– To nie­spo­dzie­wane, jak układa się ży­cie – wes­tchnął sta­ru­szek i prze­cze­sał pal­cami si­wi­znę na skroni. – Tak, je­stem z da­nego prze­biegu wy­da­rzeń nie­zwy­kle za­do­wo­lony.

Ka­mer­dy­ner nie­znacz­nie, żół­wim tem­pem przy­su­nął się do Klary i uszczyp­nął ją w plecy. Uparta dziew­czyna za­ci­snęła zęby. Tak ła­two nie da się wy­go­nić. Szcze­gól­nie że w po­wie­trzu było coś, co spra­wiało, że wie­działa, iż naj­cie­kaw­sze in­for­ma­cje do­piero się w tej roz­mo­wie po­sy­pią.

– Na­wet pana nie zna­łem, Ja­nie, a tu po la­tach zo­sta­nie pan nie tylko wła­ści­cie­lem mo­jej fa­bryki, ale rów­nież tego domu. – Ochry­pły głos nie­spiesz­nie wy­do­by­wał się z ust pana Ga­briela.

Klara nie my­liła się, ale za­cho­wała ka­mienną twarz na wzmiankę o sprze­daży po­sia­dło­ści. W głębi du­szy chciała jed­nak za­krzy­czeć z prze­ra­że­nia.

– Ma pan ra­cję, pa­nie Li­stew­ski. Świat to za­ska­ku­jące miej­sce. Naj­pierw mój dzia­dek pro­jek­tuje dom dla pana ojca, póź­niej ra­zem z moim oj­cem za­kła­da­cie fa­brykę ma­szyn rol­ni­czych i na­rzę­dzi. A te­raz po­ja­wiam się ja i hi­sto­ria za­ta­cza koło. Na­stę­puje wła­ściwe za­koń­cze­nie, można by rzec.

Klara wi­działa, jak pan Ga­briel marsz­czy czoło. Dla niej rów­nież słowa męż­czy­zny nie miały no­stal­gicz­nego czy sym­pa­tycz­nego wy­dźwięku.

„Ka­rie­ro­wicz. Zdo­bywca, zna­czy się... Ale za­raz, za­raz, co z do­mem?” – prze­szło jej przez myśl.

– Ow­szem. Czę­sto za­po­mi­nam, ile za­wdzię­czam Sta­ni­sła­wowi. Z wiel­kim sen­ty­men­tem wspo­mi­nam pań­skich ro­dzi­ców, pa­nie Mo­drzew­ski. – Głos go­spo­da­rza za­drżał.

– Och... nie za­po­mi­naj­cie, pa­no­wie, jesz­cze o kwe­stii pa­nienki Ro­za­lii... – Otyły ad­wo­kat sie­dzący na­prze­ciw Li­stew­skiego od­chrząk­nął.

Mil­czący ka­mer­dy­ner znowu przy­stą­pił do ataku na ło­patkę Klary, która ze zdzi­wie­nia wzięła głęb­szy wdech, co tym ra­zem nie umknęło uwa­dze su­ro­wego mło­dego go­ścia. Kiedy ski­nął do niej głową, mało nie za­pa­dła się pod zie­mię.

– Po­pro­szę o wodę – rzu­cił, a słu­żąca z sze­roko otwar­tymi oczyma po­dą­żyła w jego kie­runku, wziąw­szy ze szkla­nego sto­lika po­zła­cany dzban.

Na­le­wała uważ­nie, cho­ciaż ręce jej się trzę­sły. Spo­strze­gła, że ad­wo­kat rów­nież ma pu­stą szklankę, więc po­sta­no­wiła ob­słu­żyć go, kiedy koń­czył swój wy­wód.

– Po­dobne opie­kuń­stwo nad panną i jej ma­jąt­kiem odzie­dzi­czo­nym jest ra­czej rzadko spo­ty­kane...

„Ro­zalka, moja Ro­zalka...” – po­my­ślała Klara z prze­ra­że­niem, a po ciele prze­szedł jej dreszcz.

– Przy­krość, wielka przy­krość, że oże­nek wła­snej córki musi po­wie­rzyć pan wła­ści­wie nie­zna­nemu męż­czyź­nie. Do oł­ta­rza jed­nak od­pro­wa­dzi ją syn sta­rego przy­ja­ciela, a jak zdą­ży­łem zro­zu­mieć, to fakt po­cie­sza­jący. Szcze­gól­nie ma­jąc na uwa­dze ko­goś re­nomy pana Mo­drzew­skiego. – Ad­wo­kat wy­raź­nie chciał zwró­cić na sie­bie uwagę mło­dego pana, umi­zgu­jąc się jak babka do ulu­bio­nego wnuka. Dzban trząsł się w rę­kach Klary i za­czął ryt­micz­nie ude­rzać o kant szklanki. – Dziecko, czy wszystko do­brze?

– Tak, pa­nie me­ce­na­sie, pro­szę o wy­ba­cze­nie – pi­snęła ci­cho.

– Ży­cie przy­da­rza się nam nie­spo­dzie­wa­nie. Sy­tu­acje i moż­li­wo­ści, które jesz­cze wczo­raj nie ist­niały, na­gle stają się re­alne. Czyż nie o to cho­dzi w in­te­re­sach?

Było to ostat­nie, co usły­szała z ust Jana, gdy zni­kała w mroku ko­ry­ta­rza. Przy­tu­liła dzban do piersi, jak się przy­tula nie­mow­laka, i zu­peł­nie nie pa­nu­jąc nad rów­no­wagą, z ra­mie­niem szo­ru­ją­cym po ścia­nie wró­ciła do kuchni.

– Łu­cjo, idźże po­da­wać de­ser, a Ma­rianna niech po­zbiera ta­le­rze – roz­ka­zała od progu młod­szym słu­żą­cym.

Dziew­częta od razu po­szły wy­ko­nać jej po­le­ce­nie, cho­ciaż za­zwy­czaj wy­da­wała je im matka Klary, Ma­ria.

– Coś ty taka blada...? – za­częła star­sza ku­charka Aniuta.

– Py­ta­nie, co żeś tam ro­biła tyle czasu. Pan wy­raź­nie roz­ka­zał: po­da­wać je­dze­nie, wodę i zni­kać z oczu na kuch­nię – obu­rzyła się Ma­ria.

Klara od­dy­chała ciężko. Nerwy cał­ko­wi­cie prze­jęły pa­no­wa­nie nad ro­zu­mem. Miała ochotę po­trzą­snąć chudą ko­bietą i krzy­kiem do­ma­gać się prawdy.

– Bę­dziemy mu­siały dziś po­waż­nie po­roz­ma­wiać, mamo – wy­ce­dziła i spoj­rzała jej wy­mow­nie w oczy.

– O Boże, stało się co? – Aniuta nie da­wała za wy­graną, pod­czas gdy dziew­czyna mio­tała bły­ska­wice w ob­li­cze matki, która bez wąt­pie­nia była świa­doma szcze­gó­łów trans­ak­cji za­war­tej przed mo­men­tem w sa­lo­nie.

***

Ro­za­lia długo bro­dziła po gra­ni­cach za­śnie­żo­nego ma­jątku. W jej gło­wie prze­wi­jały się ob­razy scen, które mo­głyby się jesz­cze po­ja­wić w jej po­wie­ści. Od za­chwy­tów nad wła­snymi po­my­słami i wi­zjami szybko prze­cho­dziła do roz­cza­ro­wa­nia.

„Edward ma co do mnie ra­cję. To wszystko jest ja­kieś dzie­cinne i pro­win­cjo­nalne... Nie ma w tych ide­ach ja­kiejś ostro­ści, ja­kie­goś wy­raź­nego smaku. Roz­mem­łana pa­pla­nina, a nie książka!”

Do­piero te­raz za­uwa­żyła, że wiatr prze­gnał cięż­kie śnie­gowe chmury i od­sło­nił słońce, któ­rego blask nie­zno­śnie od­bi­jał się w po­ła­ciach bieli. Po­ru­szyła pal­cami w trze­wi­kach i zro­zu­miała, że zdą­żyły cał­ko­wi­cie prze­mok­nąć na tym dłu­gim spa­ce­rze.

– Trzeba wra­cać, spraw­dzić, jak tam oj­ciec. – Wes­tchnęła, nie­chęt­nie kie­ru­jąc się w stronę od­da­lo­nego sadu, za któ­rym znaj­do­wała się re­zy­den­cja. – Za to gość taty już z pew­no­ścią od­je­chał.

Rano prze­mie­rza­nie za­śnie­żo­nych pól było o wiele ła­twiej­sze. Lekka sza­rówka nie da­wała się tak we znaki zmę­czo­nym po ca­ło­noc­nym pi­sa­niu oczom. Ro­za­lia po­cie­rała je raz po raz, aż za­pie­kła ją skóra. Mu­siała się za­trzy­mać, aby po pro­stu po­stać z za­mknię­tymi oczyma i po­zwo­lić im na kró­ciutką prze­rwę.

Jej spo­kój zmą­cił jed­nak tę­tent ko­pyt. Za­sko­czona roz­chy­liła po­wieki. Uj­rzała ga­lo­pu­ją­cego po ośnie­żo­nej ziemi czar­nego ko­nia z ciemną, wy­soką po­sta­cią w sio­dle.

„Cóż za tu­pet!”

– Pro­szę się za­trzy­mać! – krzyk­nęła, uno­sząc rękę, i wy­pro­sto­wała się, jakby to miało wy­stra­szyć jeźdźca. – Stać!

Wstrzy­mała od­dech z prze­ra­że­nia. Koń, mimo iż zwol­nił, szedł wprost na jej osobę. Nie ze­szła mu z drogi. Jed­no­cze­śnie zi­ry­to­wała się, że z po­wodu prze­klę­tego słońca świe­cą­cego zza cy­lin­dra nie może na­wet przyj­rzeć się twa­rzy nie­pro­szo­nego go­ścia. Każde unie­sie­nie wzroku na koń­ski tu­łów i skó­rzane mę­skie buty z wy­soką cho­lewą zmu­szało ją do zmru­że­nia po­wiek. Koń przy­bli­żał się nie­ubła­ga­nie, cho­ciaż wy­raź­nie wolno.

– Niech się pan przed­stawi, jak na dżen­tel­mena przy­stało!

Ci­sza. Po­stać da­lej po­ko­ny­wała dzie­lący ich dy­stans.

– Wtar­gnął pan na zie­mię Ga­briela Mi­ko­łaja Li­stew­skiego, więc pro­szę się przed­sta­wić i z ła­ski swo­jej znik­nąć w jed­nej chwili! – Mó­wiła tak gło­śno, że sama była za­dzi­wiona wła­sną śmia­ło­ścią.

Koń na chwilę wstrzy­mał swój marsz. Ro­za­lia za­uwa­żyła jed­nak, że jeź­dziec z lekka ude­rzył piętą w jego bok i zwie­rzę znowu ru­szyło wolno, ale zde­cy­do­wa­nie, jakby było go­towe ją stra­to­wać.

– Jest pan sza­leń­cem, na Boga?! – Tym ra­zem od­sko­czyła w tył.

Męż­czy­zna prze­je­chał nie­spiesz­nie, okrą­ża­jąc ją od­pro­wa­dzany zgrzy­ta­niem zę­bów dziew­czyny. Mo­głaby przy­siąc, że oglą­dał ją z góry bez­wstyd­nie jak fi­gurkę, nie­mal czuła na so­bie do­tyk tego spoj­rze­nia... Cała jej skóra za­mie­niła się w je­den prze­cią­gły, lo­do­waty dreszcz trwogi.

Z wiel­kim wy­sił­kiem pró­bo­wała uchwy­cić ce­chy roz­po­znaw­cze nie­zna­jo­mego, lecz przez słońce nie wi­działa żad­nych szcze­gó­łów jego twa­rzy. Jak we mgle za­ry­so­wy­wały się je­dy­nie kon­tury czar­nej po­staci: pro­sty, z lekka za­krzy­wiony nos, chyba broda oraz cy­lin­der.

Męż­czy­zna mi­nął dziew­czynę i ude­rzył pię­tami. Koń po­niósł go wście­kłym cwa­łem w stronę ho­ry­zontu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl