Narzeczony z miasta - Helena Leblanc - ebook
BESTSELLER

Narzeczony z miasta ebook

Leblanc Helena

4,2

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Zofia Małkowska ma trzydzieści dwa lata i mieszka na wsi. Zawodowo zajmuje się historią sztuki: pracuje w urzędzie gminy i muzeum w pobliskim miasteczku. Jej kariera na prowincji nie daje perspektyw na rozwój. Kobieta ma wrażenie, że utknęła. Żałuje, że wróciła z Warszawy po studiach.

Prywatnie Zosia do niedawna popełniała błąd za błędem. Przeżyła historię miłosną, która wywróciła jej świat do góry nogami. Zaryzykowała dla chwili słabości, a ta okazała się największą porażką. Teraz jej niedoszły narzeczony się żeni, a ona jest sama. Nie mając wyboru, decyduje się na radykalną zmianę swojego życia. Postanowień nie udaje się jednak zrealizować i kobieta wpada wprost z jednych kłopotów w drugie.

Po pasmach porażek Zosia w końcu dostaje zawodowe wyzwanie. Ma szansę uratować ukochany pałac przed ruiną. Jednocześnie w jej życiu pojawiają się dwaj interesujący mężczyźni: starsi od niej, bogaci i… równie zagubieni. Tylko ten, który pozwoli jej poczuć się dobrze samej ze sobą, może zostać tym jedynym.

***

„– Jesteś uroczy, kiedy się tak krępujesz. Myślę, że już to wiesz, ale dla pewności powiem: przy mnie możesz, a nawet powinieneś być sobą. Nie lubię pozerów i nie chcę mieć do czynienia z mężczyznami, którzy udają kogoś, kim nie są. Zbyt wiele razy się zawiodłam.

– Wiesz, że jesteś pierwszą osobą, która powiedziała coś takiego? Wszyscy radzą mi raczej ukrywać swoją twarz.

– W biznesie to pewnie konieczne. Ja mówię o życiu prywatnym. Przy mnie masz ten luksus, że możesz być sobą. Korzystaj”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (108 ocen)
62
25
10
6
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joannaswiss

Nie oderwiesz się od lektury

Czy można przegapić własne życie, będąc w nim obecnym każdego dnia? 💙 Recenzja Przedpremierowa Patronacka ,💙 @helenaleblancautor @studio_litera.inventa Kobieta, która chciała za dużo? Czy raczej kobieta, która za długo godziła się na zbyt mało? Zosia przez lata robiła to, czego od niej oczekiwano, była rozsądna, pomocna, odpowiedzialna. W pracy urzędniczka i historyczka sztuki bez szans na rozwój. W życiu osobistym zakochana, zbyt ufna, gotowa poświęcić się dla mężczyzny, który okazał się tylko chwilą słabości, przebraniem za przyszłość, która nigdy nie nadeszła. To nie jest klasyczny romans. To emocjonalna podróż kobiety, która nie szuka księcia, ale swojej siły. Autorka stworzyła historię, która nie próbuje przypodobać się każdemu. Tu nie ma banalnych rozwiązań, tu każdy wybór ma cenę. Bohaterowie są złożeni, pokaleczeni, realistyczni, czasem trudno ich polubić, ale łatwo ich zrozumieć. Dialogi to absolutna perełka, nie są jedynie środkiem przekazu, ale niosą ze sobą emocje, nie...
20
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Historia potrafi zaskoczyć wieloma wątkami.Pozytywne postacie wnoszą wiele,ale są też negatywne,którą mącą i mieszają-nie da się ich lubić Czytajcie-polecam
10
Lunamer

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na dalsze historie :)
00
gosiaa2005

Dobrze spędzony czas

troche styl autorki mi nie podpasowal, meczylam sie czytaniem, za duzo powtorzen imion w konwersacjach, ale to moze dlatego ze stylizowane na 19 wiek
00
Translator07

Nie oderwiesz się od lektury

Oh, ach i wow. Widać, że autorka tej serii się rozkręca. Świetna historia
00

Popularność




Co­py­ri­ght ©2025 by He­le­na Le­blanc

Co­py­ri­ght ©2025 by Li­te­ra In­ven­ta

Wy­da­nie pierw­sze, 2025

Re­dak­cja: Aga­ta Bo­gu­sław­ska

Pierw­sza ko­rek­ta: Jo­an­na Kry­sty­na Ra­dosz

Dru­ga ko­rek­ta: Re­na­ta No­wak

Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Ma­kow­ska

Źró­dło ob­ra­zu: Har­ry­arts, fre­epik.com

ISBN: 978-83-67355-25-4

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

© All ri­ghts re­se­rved

stu­dio­_li­te­ra.in­ven­ta@outlo­ok.com

Prolog

Dwadzieścia pięć lat wcześniej, grudzień 1994

– Nie na­da­jesz się do ni­cze­go! – Ten głos ci­ągle wy­brzmie­wał w jej gło­wie. – Mój syn nie miał jaj, żeby zro­bić syna, a two­ja mat­ka nie umia­ła uro­dzić mi wnu­ka. Po co komu taka mała głu­pia dziew­czyn­ka na wsi?

– Ale, dziad­ku…

– Le­piej się nie od­zy­waj! To przez cie­bie bab­cia nie żyje. Zej­dź mi z oczu.

Zo­sia wy­bie­gła z sa­lo­nu, zo­sta­wia­jąc po­grążo­ne­go w żalu i zło­ści dziad­ka. Scho­wa­ła się na stry­chu i pła­ka­ła. Pła­ka­ła tak dłu­go, aż za­bra­kło jej łez.

Dla­cze­go bab­cia nie żyje? Co ta­kie­go złe­go zro­bi­łam? – my­śla­ła, ale ni­cze­go nie wy­my­śli­ła. Do­szła do wnio­sku, że sko­ro dzia­dek tak po­wie­dział, to tak wła­śnie mu­sia­ło być. Na pew­no w ja­kiś spo­sób za­wi­ni­ła.

Jej ro­dzi­ce po­je­cha­li do szpi­ta­la, w któ­rym zma­rła bab­cia, żeby do­pe­łnić for­mal­no­ści. Sied­mio­let­nia Zo­sia zo­sta­ła w domu z dziad­kiem. Było zim­no i ciem­no, a świat wy­da­wał się ma­łej dziew­czyn­ce prze­ra­ża­jącym miej­scem.

Ni­g­dy ni­ko­mu nie po­wie­dzia­ła o tym, co dzia­dek jej wy­gar­nął. Wie­dzia­ła, że ro­dzi­ce ją ko­cha­li, ale na­dal czu­ła się win­na.

Gdy­bym uro­dzi­ła się jako chło­piec, dzia­dek i tata by się cie­szy­li.

Zo­sia bar­dzo ko­cha­ła bab­cię Zo­fię. Ona za­wsze mia­ła dla niej czas. Czy­ta­ła jej baj­ki, a po­tem po­ży­cza­ła ksi­ążki z do­mo­wej bi­blio­tecz­ki. Za­ra­zi­ła ją pa­sją do czy­ta­nia i na­uki. Bab­cia nie pa­so­wa­ła do tego śro­do­wi­ska. Była je­dy­ną damą na wsi i w ro­dzi­nie. Dzia­dek nie do­ra­stał jej do pięt, a ma­łże­ństwa nie za­war­li z mi­ło­ści. Ta­kie pa­no­wa­ły wte­dy cza­sy…

Wrzesień 2019

Zo­fia obu­dzi­ła się spo­co­na i z szyb­ko bi­jącym ser­cem. Choć dzia­dek Wła­dek nie żył od pi­ęt­na­stu lat, ci­ągle prze­śla­do­wał ją ten sam kosz­mar. „Nie na­da­jesz się do ni­cze­go” na­dal brzmia­ło jej w gło­wie. „To wszyst­ko two­ja wina, mała, głu­pia dziew­czyn­ko”.

Dzia­dek zma­rł, kie­dy Zo­sia mia­ła sie­dem­na­ście lat. Nie do­cze­ka­ła się od nie­go ani jed­ne­go do­bre­go sło­wa. I choć te­raz mia­ła trzy­dzie­ści dwa lata, jego pre­ten­sje wy­po­wie­dzia­ne ćwie­rć wie­ku wcze­śniej wci­ąż ją do­ty­ka­ły.

Ni­g­dy nie uwa­ża­ła się za ko­goś war­to­ścio­we­go. Ra­dek spo­ty­kał się z nią bar­dziej z roz­sąd­ku niż z mi­ło­ści, bo prze­cież wca­le nie chciał się że­nić… Do mo­men­tu aż po­znał Ad­rian­nę – po­my­śla­ła z ża­lem. A Pa­tryk? Fa­cet ide­al­ny, któ­ry wy­da­wał się dla niej wprost stwo­rzo­ny… po pro­stu wy­je­chał i zo­sta­wił ją samą.

Kie­dy Zo­sia się do­wie­dzia­ła, że stra­ci­ła wszyst­ko, tyl­ko utwier­dzi­ła się w prze­ko­na­niu, że jest nic nie­war­ta. Lu­dzie we wsi jej nie zno­si­li, ob­wi­nia­li o zdra­dę i roz­bi­cie in­ne­go zwi­ąz­ku. Więc do­szła do wnio­sku, że dzia­dek mu­siał mieć ra­cję.

Na­wet po­rząd­nej pra­cy nie umiem zna­le­źć. I wte­dy stwier­dzi­ła, że wła­ści­wie nic jej już nie trzy­ma w Czar­nym Le­sie. Wy­ja­dę. Po pro­stu wy­ja­dę i za­cznę nowe ży­cie da­le­ko stąd.

Rozdział I Mój narzeczony się żeni

Październik 2019

Zo­fia Ma­łkow­ska wsta­ła rano, przy­go­to­wa­ła się i wy­szła do pra­cy. Całe szczęście, że przy­naj­mniej przy­sze­dł pi­ątek. Jej ży­cie wy­gląda­ło tak samo bez­na­dziej­ne od dwóch mie­si­ęcy, od kie­dy Pa­tryk wy­je­chał, nie po­zo­sta­wiw­szy jej na­wet odro­bi­ny na­dziei na to, że kie­dyś wró­ci.

Wi­docz­nie nie by­łam mu po­trzeb­na. Ni­ko­mu nie je­stem po­trzeb­na – po­my­śla­ła zre­zy­gno­wa­na. Zresz­tą, kto chcia­łby wra­cać do ta­kiej dziu­ry po bez­na­dziej­ną dziew­czy­nę? Spoj­rza­ła na swo­je od­bi­cie w lu­strze ła­zien­ki w urzędzie gmi­ny. Zo­fia z Czar­no­la­su w Szcze­ko­ci­nach. Za­trzy­ma­łam się w po­przed­niej epo­ce. A czas nie­ste­ty pędzi nie­ubła­ga­nie.

Wró­ci­ła do biu­ra i za­bra­ła się za pra­cę.

Od dwóch mie­si­ęcy ka­żdy jej dzień ci­ągnął się tak samo i nie wy­gląda­ło na to, żeby to się mia­ło zmie­nić w naj­bli­ższym cza­sie. A może i w naj­dal­szym też nie…

Zo­sia wie­dzia­ła, że nie może mieć pre­ten­sji do Rad­ka. On za­cho­wał się wo­bec niej w po­rząd­ku, kie­dy rzu­ci­ła go dla Pa­try­ka. Jak przy­ja­ciel. Nie wście­kał się, nie krzy­czał. Na­wet pró­bo­wał ją wspie­rać. Ow­szem, wy­glądał na zwie­dzio­ne­go, ale prze­cież miał pra­wo tak się czuć. Umó­wi­li się na coś i to ona nie do­trzy­ma­ła sło­wa.

Co z tego, sko­ro to wszyst­ko na dar­mo? Pa­tryk, któ­ry w jej oczach wy­da­wał się cu­dow­ny i nie z tego świa­ta, zmył się po ty­go­dniu i wi­ęcej go nie zo­ba­czy­ła.

Dzwo­nek te­le­fo­nu wy­rwał ją z za­my­śle­nia.

– Pani Zo­siu, pro­szę do mnie. – W słu­chaw­ce usły­sza­ła głos bur­mi­strza.

Ja­cek Ko­sza­tek zo­stał jej sze­fem po­nad dwa lata temu. Do­kład­nie wte­dy, kie­dy zde­cy­do­wa­ła się wró­cić z War­sza­wy i zo­sta­ła za­trud­nio­na w Urzędzie Gmi­ny i Mia­sta Szcze­ko­ci­ny1 oraz w miej­skim mu­zeum. Czter­dzie­sto­sze­ścio­la­tek zaj­mo­wał sta­no­wi­sko bur­mi­strza Szcze­ko­cin już trze­cią ka­den­cję i za­po­wia­da­ło się, że usu­nie go stam­tąd do­pie­ro nowa rządo­wa usta­wa za­ka­zu­jąca pra­cy na cze­le gmi­ny wi­ęcej niż dwu­krot­nie. Był bar­dzo po­pu­lar­ny w swo­jej miej­sco­wo­ści. Pew­nie dla­te­go, że kie­dyś pra­co­wał za gra­ni­cą i te­raz pró­bo­wał wpro­wa­dzić w Szcze­ko­ci­nach tro­chę Eu­ro­py. Zu­pe­łnie jak Piotr I – my­śla­ła so­bie cza­sem Zo­sia, ob­ser­wu­jąc sze­fa.

Bur­mistrz miał nie­wia­do­me­go po­cho­dze­nia sła­bo­ść do Zo­fii. Nie tyl­ko ją za­trud­nił i bez szem­ra­nia za­ofe­ro­wał łączo­ny etat w urzędzie i mu­zeum – choć gmi­na nie na­le­ża­ła do zbyt bo­ga­tych – ale też za­wsze trak­to­wał ko­bie­tę z naj­wy­ższą aten­cją. Może dla­te­go, że młod­sza o czter­na­ście lat Zo­sia, któ­ra przy­je­cha­ła z War­sza­wy, przy­po­mi­na­ła mu tro­chę jego sa­me­go, kie­dy po dzie­si­ęciu la­tach spędzo­nych w Wiel­kiej Bry­ta­nii wró­cił do ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści z na­dzie­ją, że roz­sła­wi Szcze­ko­ci­ny tro­chę da­lej niż na po­wiat za­wier­cia­ński.

Zo­sia mia­ła ta­kie same ma­rze­nia od­no­śnie do ro­dzin­nej gmi­ny. Nie­raz ogląda­li ra­zem z bur­mi­strzem zdjęcia i ry­ci­ny pa­ła­cu Dem­bi­ńskich z cza­sów jego świet­no­ści i wspól­nie wzdy­cha­li nad jego sta­nem.

Tym ra­zem jed­nak Ja­cek Ko­sza­tek we­zwał ją w celu in­nym niż uża­la­nie się nad lo­sem za­byt­ków.

– Dzień do­bry, pani Ma­ry­siu. – Zo­sia przy­wi­ta­ła się z se­kre­tar­ką bur­mi­strza, ko­bie­tą, któ­ra pra­co­wa­ła na tym sta­no­wi­sku od lat sie­dem­dzie­si­ątych dwu­dzie­ste­go wie­ku i już daw­no po­win­na iść na eme­ry­tu­rę. – Szef mnie wzy­wał.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie­ńka. Tak, Ja­cuś mi mó­wił, że masz przy­jść. Wcho­dź, jest sam – po­in­for­mo­wa­ła ją pani Ma­ria.

Rządzi­ła się w se­kre­ta­ria­cie, tym bar­dziej że bur­mistrz był jej chrze­śnia­kiem. Za nic mia­ła jego pro­te­sty, żeby przy lu­dziach nie na­zy­wa­ła go „Ja­cu­siem”. Ona wie­dzia­ła le­piej.

Ja­cuś. Zo­sia za­chi­cho­ta­ła bez­gło­śnie. Bała się pod­pa­ść pani Ma­rii, chy­ba na­wet bar­dziej niż bur­mi­strzo­wi.

– Dzień do­bry, sze­fie – przy­wi­ta­ła się po we­jściu do ga­bi­ne­tu.

– Pi­ęk­na Zo­fia z Czar­no­la­su. Cze­mu nie ma pani na imię Ur­szu­la? – spy­tał bur­mistrz, zu­pe­łnie wpi­su­jąc się z re­to­ry­kę swo­jej sta­rej ciot­ki.

Ta gmi­na to dom wa­ria­tów – po­my­śla­ła Zo­sia i wes­tchnęła.

– Gdy­bym mia­ła na imię Ur­szu­la, spy­ta­łby mnie pan, cze­mu nie uma­rłam w dzie­ci­ństwie, a mój oj­ciec z roz­pa­czy nie na­pi­sał tre­nów? – od­po­wie­dzia­ła rów­nie głu­pim py­ta­niem.

– Nie. – Bur­mistrz od razu spo­wa­żniał, po­pra­wia­jąc się na krze­śle. – Ma pani ra­cję, dość tych bła­ze­ństw.

– Cie­szę się. Na pew­no we­zwał mnie pan z ja­kie­goś wa­żne­go po­wo­du.

– Z bar­dzo wa­żne­go. Tyl­ko pani mi może po­móc. Pew­nie nie wie pani jesz­cze, że szy­ku­je­my się do ogło­sze­nia prze­tar­gu na za­go­spo­da­ro­wa­nie pa­ła­cu Dem­bi­ńskich?

– Mó­wi­ło się o tym już od dłu­ższe­go cza­su…

– Prze­klęci plot­ka­rze! – sark­nął bur­mistrz.

– Spo­koj­nie, sze­fie. My­ślę, że żad­ne kon­kre­ty nie wy­szły poza ten urząd.

– Oby. Tak więc chcia­łbym, żeby po­je­cha­ła pani ze mną na szko­le­nie do Ra­dzie­jo­wic.

– Do­kąd?

– Ze­spół pa­ła­co­wo-par­ko­wy w Ra­dzie­jo­wi­cach w po­wie­cie ży­rar­dow­skim – wy­ja­śnił. – Miał wi­ęcej szczęścia niż nasz, bo od lat sze­śćdzie­si­ątych mie­ści się tam Dom Pra­cy Twór­czej.

– Żal na­sze­go pa­ła­cu…

– Tak, żal, dla­te­go chcia­łbym go sprze­dać ko­muś, kto po­sta­wi go na nogi. Po­trze­ba nam miejsc pra­cy i cze­goś, co przy­ci­ągnie tu­ry­stów do Szcze­ko­cin przez cały rok. Na szko­le­niu po­ja­wi się wie­lu po­ten­cjal­nych in­we­sto­rów, a ta­kże lu­dzi, któ­rzy sie­dzą w tej bra­nży od dwóch, a na­wet trzech de­kad.

– Zna­czy od cza­sów, kie­dy cho­dzi­łam jesz­cze do szko­ły pod­sta­wo­wej. – Zo­sia się za­śmia­ła.

– A ja do śred­niej, i to za gra­ni­cą. Tro­chę mnie omi­nęło z tej na­szej pol­skiej dzi­kiej pry­wa­ty­za­cji – stwier­dził bur­mistrz. – Ale za to pod­pa­trzy­łem wie­lo­wie­ko­we tra­dy­cje bry­tyj­skie.

– Pan na­praw­dę chce to zro­bić. – Zo­sia zro­zu­mia­ła, że jej szef mówi po­wa­żnie.

Chciał po­zy­skać in­we­sto­ra dla kom­plek­su par­ko­wo-pa­ła­co­we­go w Szcze­ko­ci­nach i przy­wró­cić mu daw­ną świet­no­ść. Po­czu­ła po­dziw zmie­sza­ny ze stra­chem. To na­praw­dę ogrom­ne przed­si­ęw­zi­ęcie.

– Tak. A pro­szę mi po­wie­dzieć: co wy­szło z tym ar­ty­ku­łem na­uko­wym, któ­ry pi­sał o na­szym pa­ła­cu pan dok­tor z Wro­cła­wia? Jak mu tam…?

– Pa­tryk Po­toc­ki – od­po­wie­dzia­ła nie­chęt­nie Zo­sia. Nie chcia­ła przy­po­mi­nać so­bie o tym mężczy­źnie, je­śli nie mu­sia­ła.

– Taki ar­ty­kuł, opu­bli­ko­wa­ny, wzbu­dzi­łby za­in­te­re­so­wa­nie w śro­do­wi­sku na­uko­wym. Może uda­ło­by nam się zor­ga­ni­zo­wać ja­kąś kon­fe­ren­cję? Pro­szę się do­wie­dzieć kie­dy i gdzie uka­że się ta pra­ca.

– Do­brze.

I jak ja mam o nim za­po­mnieć?

– To świet­nie. Już dwie spra­wy mamy omó­wio­ne. Po­zo­sta­ło pani sta­no­wi­sko.

Słu­cham?

– T-t-t-tak? – Zo­sia nie umia­ła wy­dać z sie­bie wy­ra­źne­go sło­wa.

Jesz­cze tego jej bra­ko­wa­ło, żeby stra­ci­ła pra­cę. A może to do­brze? Wte­dy już nic nie będzie mnie tu trzy­ma­ło – po­my­śla­ła i spoj­rza­ła na bur­mi­strza zre­zy­gno­wa­na.

– Tak. Chcia­łbym zmniej­szyć pani etat w urzędzie…

Wie­dzia­łam!

– …i za­pro­po­no­wać sta­no­wi­sko kie­row­ni­ka miej­skie­go mu­zeum – do­ko­ńczył za­do­wo­lo­ny z sie­bie bur­mistrz.

– Co?

– I tak spędza pani wi­ęcej cza­su w mu­zeum niż tu­taj i, szcze­rze mó­wi­ąc, cie­szę się, że ktoś w ko­ńcu zaj­mu­je się tym przy­byt­kiem z ser­cem. Za­cho­wa pani pół eta­tu na sta­no­wi­sku urzęd­ni­czym do spraw kul­tu­ry, ale od­de­le­gu­ję pa­nią do mu­zeum. Na­tu­ral­nie, do­sta­nie pani do­da­tek kie­row­ni­czy. Czy taka pro­po­zy­cja pani od­po­wia­da? – spy­tał.

Czy on na gło­wę upa­dł, że pyta?

– Tak, oczy­wi­ście, sze­fie – od­po­wie­dzia­ła Zo­sia, nie wie­dząc, czy ma od­dy­chać z ulgą czy ska­kać z ra­do­ści. Nie uda­ło­by jej się zro­bić jed­ne­go i dru­gie­go na­raz. Za to rzu­ci­ła się sze­fo­wi na szy­ję i po­wie­dzia­ła ci­cho: – Dzi­ęku­ję. Na­praw­dę, nie chcia­łam stąd od­cho­dzić.

– A my­śla­ła pani o tym? – zdzi­wił się.

Zo­sia od­su­nęła się na bez­piecz­ną od­le­gło­ść, tro­chę spe­szo­na swo­ją śmia­ło­ścią.

– Pro­szę mi tego nie ro­bić. – Ja­cek Ko­sza­tek przy­wdział minę jak kot ze Shre­ka, tyle że po­pa­trzył na Zo­się z góry.

Kur­de, gdy­by on nie był moim sze­fem… – prze­mknęło Zosi przez myśl. I gdy­by nie miał żony, idiot­ko! – zga­ni­ła się za­raz. Ni­g­dy wi­ęcej nie za­in­te­re­su­jesz się za­jętym fa­ce­tem. To osta­tecz­ne!

Zo­sia nie wa­ha­ła się ani chwi­li. Od­su­nęła się od sze­fa jesz­cze bar­dziej i pew­nym gło­sem oznaj­mi­ła:

– Na­praw­dę za­sta­na­wia­łam się nad wy­jaz­dem.

– To przez tego dok­tor­ka? Tak na pa­nią wpły­nął jego po­byt w Szcze­ko­ci­nach?

– Ra­czej wy­jazd – od­pa­rła uczci­wie. – Zo­sta­wił mnie na lo­dzie.

– A więc tak to wy­gląda­ło…

– Nie­wa­żne. Je­stem pro­fe­sjo­na­list­ką. Nie po­zwo­lę, żeby zła­ma­ne ser­ce prze­szko­dzi­ło mi w pra­cy. Nie pierw­szy i nie ostat­ni raz ktoś mnie za­wió­dł. Ja też nie za­cho­wa­łam się w po­rząd­ku wo­bec bli­skiej oso­by. Ale pa­łac w Szcze­ko­ci­nach jest dla mnie bar­dzo wa­żny i chcę, żeby inni mo­gli go po­dzi­wiać w pe­łnej kra­sie.

– Pani Zo­siu, za­le­ży mi na wspó­łpra­cy z pa­nią, ale je­śli na­praw­dę doj­dzie pani do wnio­sku, że chce spró­bo­wać szczęścia gdzie in­dziej, to pro­szę mnie po­in­for­mo­wać choć tro­chę wcze­śniej, że­bym mógł się przy­go­to­wać. Zgo­da?

– Tyle mogę obie­cać. – Zo­sia zgo­dzi­ła się na pro­śbę bur­mi­strza.

– Mam ro­zu­mieć, że przyj­mu­je pani sta­no­wi­sko kie­row­ni­ka mu­zeum i po­je­dzie ze mną na to szko­le­nie? Jest pod ko­niec pa­ździer­ni­ka.

– Oczy­wi­ście. Dzi­ęku­ję za za­ufa­nie.

– Cała przy­jem­no­ść po mo­jej stro­nie. – Szef pu­ścił oko do Zo­śki, a ona zno­wu po­czu­ła się nie­swo­jo.

– Sko­ro to już wszyst­ko, to mogę ode­jść? – spy­ta­ła.

– Ode­jść nie. Może pani wra­cać do pra­cy. – Bur­mistrz się za­śmiał, ale ner­wo­wo.

– Tak, ja­sne. Wra­cam do pra­cy. Do wi­dze­nia.

– Do zo­ba­cze­nia, pani kie­row­nik.

Zo­sia wy­szła od bur­mi­strza, po­że­gna­ła się z pa­nią Ma­rią i wró­ci­ła do swo­je­go biu­ra. „Pod­in­spek­tor Zo­fia Ma­łkow­ska, Re­fe­rat Ochro­ny Za­so­bów Kul­tu­ry”, prze­czy­ta­ła ta­blicz­kę na drzwiach i we­szła do środ­ka. A jed­nak ktoś tu do­ce­nia moją pra­cę – za­uwa­ży­ła. Przy­naj­mniej je­den bur­mistrz.

Na­dal nie była jed­nak pew­na, czy nie po­win­na wy­je­chać z Czar­ne­go Lasu. Miesz­ka­nie u ro­dzi­ców mia­ło swo­je za­le­ty, ta­kie jak brak ko­niecz­no­ści opłat za wy­na­jem, czynsz i me­dia, ale prze­cież nie mo­gła im sie­dzieć na gło­wie do ko­ńca ży­cia. Poza tym lu­dzie we wsi nie prze­sta­li na­gle pa­trzeć na nią dziw­nie tyl­ko dla­te­go, że Ra­dek szyb­ko zna­la­zł so­bie po­cie­sze­nie w ra­mio­nach Ad­rian­ny.

Swo­ją dro­gą, praw­dzi­wa iro­nia losu, co nie? Dwo­je po­rzu­co­nych oka­za­ło się dwoj­giem wy­gra­nych w tej roz­gryw­ce.

Zo­sia przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa swo­jej przy­ja­ció­łki Wio­le­ty: „W mi­ło­ści i na woj­nie wszyst­kie chwy­ty są do­zwo­lo­ne”. Czy na pew­no wszyst­kie? Mia­ła ocho­tę wy­brać nu­mer przy­ja­ció­łki, opo­wie­dzieć, co się sta­ło, i jej wy­gar­nąć, ale po pierw­sze, to nie wy­bór i wina Wiol­ki, tyl­ko jej, a po dru­gie, tak na­praw­dę wca­le nie ża­ło­wa­ła tego nie­sa­mo­wi­te­go ty­go­dnia spędzo­ne­go z Pa­try­kiem Po­toc­kim. To był pierw­szy i je­dy­ny czas w ca­łym jej ży­ciu, kie­dy wszyst­ko wy­da­wa­ło się jak naj­bar­dziej na miej­scu, kie­dy czu­ła się wspa­nia­le. Na­wet je­śli tyl­ko przez chwi­lę.

A może po­win­nam spró­bo­wać go od­zy­skać? Może wła­śnie tego nie po­win­nam od­pu­ścić?

Jej roz­my­śla­nia zno­wu prze­rwał te­le­fon. I zno­wu od bur­mi­strza.

– Pani Zo­siu, za­po­mnia­łem po­wie­dzieć, że szko­le­nie jest dwu­dnio­we. Pro­szę so­bie za­re­zer­wo­wać dwa ostat­nie dni pa­ździer­ni­ka. Wy­jazd w śro­dę z sa­me­go rana, po­wrót w czwar­tek wie­czo­rem. Pani Ma­ria wy­pi­sze nam de­le­ga­cje. Pro­szę jej przy­po­mnieć dzień przed wy­jaz­dem.

– Oczy­wi­ście, sze­fie, przy­pom­nę. Dzi­ęku­ję za do­pre­cy­zo­wa­nie ter­mi­nu.

– Pro­szę bar­dzo. Tak po­my­śla­łem, że to wa­żne, bo wy­jazd jest tuż przed Wszyst­ki­mi Świ­ęty­mi – stwier­dził. – Do usły­sze­nia.

Bur­mistrz się roz­łączył, a Zo­sia wes­tchnęła gło­śno. Pra­co­wa­ła w biu­rze sama, więc mo­gła so­bie na to po­zwo­lić. Całe dwa dni? I noc­leg? Nie była zbyt za­do­wo­lo­na, ale do jej obo­wi­ąz­ków nie na­le­ża­ło dys­ku­to­wa­nie z sze­fem o szko­le­niach.

Trze­ba w ko­ńcu do­ro­snąć, Zo­śka. Nie mo­żesz po­zwo­lić, żeby zła­ma­ne ser­ce prze­sło­ni­ło ci zdro­wy roz­sądek.

Tego dnia Zo­sia wró­ci­ła do domu po pra­cy w wi­siel­czym hu­mo­rze. Jak na zło­ść, mi­nęła się z Rad­kiem, któ­ry aku­rat wra­cał z pola. On miał jesz­cze w sa­dzie ostat­nie ja­błka i ko­ńczył już zbio­ry. A po­tem znaj­dzie wi­ęcej cza­su dla niej…

Zo­sia nie mo­gła po­wie­dzieć złe­go sło­wa o Ad­rian­nie. Dziew­czy­na była miła, grzecz­na, aż na­zbyt ufna. Ni­g­dy nie wi­dzia­ła jej wście­kłej. No może poza tym ra­zem, kie­dy Ada rzu­ci­ła w Pa­try­ka jego te­le­fo­nem. Ale to prze­cież zro­zu­mia­łe. Na jej miej­scu ka­żda ko­bie­ta by się wście­kła. W ko­ńcu zo­ba­czy­ła swo­je­go fa­ce­ta w ob­jęciach in­nej.

W mo­ich ob­jęciach. I zno­wu przy­po­mi­nam so­bie o Pa­try­ku. Wes­tchnęła zre­zy­gno­wa­na.

– Ko­cha­nie, wy­glądasz jak ostat­nie nie­szczęście – za­uwa­ży­ła jej mama, kie­dy Zo­sia we­szła do kuch­ni.

– Dzi­ęki, nie ma to jak do­stać wspar­cie ze stro­ny naj­bli­ższych.

– Nie chcia­łam cię za­smu­cić. Po pro­stu mar­twi­my się z tatą. Je­steś na­szym je­dy­nym dziec­kiem.

– I to też moja wina? – spy­ta­ła Zo­sia obu­rzo­na.

– Skąd! Chcia­łam po­wie­dzieć, że je­steś dla nas naj­wa­żniej­sza.

– To miłe, ale chwi­lo­wo nic mi nie po­mo­że. Mu­szę sama upo­rać się z tym bi­go­sem, któ­re­go na­ro­bi­łam.

– Czy z Ra­do­mi­rem to pew­ne, że ko­niec?

– Już od daw­na, mamo.

– A ten mło­dzie­niec, któ­ry przy­je­chał do nas w le­cie?

– Nie od­zy­wa się od wy­jaz­du. Po pro­stu daj­cie mi spo­kój. Mu­szę so­bie wszyst­ko po­ukła­dać.

– Nie mogę pa­trzeć, jak je­steś smut­na.

– To może się wy­pro­wa­dzę?

– Dziec­ko!

– No wła­śnie, mamo. Mam trzy­dzie­ści dwa lata! Już daw­no nie je­stem dziec­kiem! – Zo­sia wku­rzy­ła się i wy­bie­gła z kuch­ni.

Nie zdąży­ła na­wet za dużo zje­ść. Ostat­nio w ogó­le nie ja­dła zbyt wie­le. Schu­dła z ko­ści na ości. Mia­ła jed­nak inne zmar­twie­nia niż wła­sna fi­gu­ra. Co jest ze mną nie tak?

Zo­sia po­szła wzi­ąć prysz­nic, a po­tem po­ło­ży­ła się w łó­żku. Mia­ła ocho­tę za­dzwo­nić do Wio­le­ty, ale oba­wia­ła się, że za te­le­fon w pi­ątek wie­czo­rem mu­sia­ła­by po­tem od­dać w zło­cie. Wiol­ka pro­wa­dzi­ła im­pre­zo­wy tryb ży­cia i o tej po­rze by­wa­ła… za­jęta.

Zo­sta­nę, ale to ostat­nia szan­sa. Je­śli zno­wu coś pój­dzie nie tak, to wy­no­szę się stąd i nie oglądam się za sie­bie.

Za­sy­pia­jąc, mia­ła przed ocza­mi ob­raz, któ­ry ude­rzył w nią ja­kiś czas temu. Zdjęcie z Fa­ce­bo­oka Ad­rian­ny, na któ­rym ktoś ze zna­jo­mych Rad­ka zło­śli­wie ozna­czył Zo­się. Ada ta­ńczy­ła tam z mężczy­zną, a on wpa­try­wał się w nią tak, jak ni­g­dy nie pa­trzył na Zo­śkę. Ta, w przy­pły­wie ma­so­chi­zmu, za­pra­gnęła przej­rzeć wszyst­kie zdjęcia Ady, zwłasz­cza te sta­re, z Pa­try­kiem, ale z za­sko­cze­niem od­kry­ła, że ko­bie­ta usu­nęła stam­tąd śla­dy obec­no­ści eks­fa­ce­ta. Zo­sta­wi­ła tyl­ko swo­je zdjęcia i to jed­no z Ra­do­mi­rem, z ja­kie­goś in­ne­go we­se­la, bo w tle wi­dać było mło­dą parę.

Wbrew po­zo­rom Zo­sia nie za­zdro­ści­ła Ad­rian­nie Rad­ka. Za­zdro­ści­ła jej szczęścia. Ci­ągle my­śla­ła tyl­ko o mężczy­źnie, któ­ry za­wład­nął jej ser­cem i umy­słem.

Pa­tryk. Co ro­bisz? Cze­mu się nie od­zy­wasz?

Zo­sia obu­dzi­ła się w so­bo­tę rano i od razu po­czu­ła po­trze­bę, żeby wy­jść z domu. Ni­g­dy nie bie­ga­ła, ale na­gle za­chcia­ło jej się pó­jść na spa­cer. Idąc w kie­run­ku lasu, zo­ba­czy­ła, jak z na­prze­ciw­ka wra­ca­ją Ra­dek i Ada, ob­jęci, ro­ze­śmia­ni. Za­trzy­ma­ła się, a jej mina zrze­dła. Nie mo­gła mieć do nich pre­ten­sji, lecz wi­dok ich szczęścia rył jej dziu­rę w ser­cu.

– Cze­ść, Zo­siu – przy­wi­ta­ła się z nią Ada ser­decz­nie.

– Cze­ść, Ada. Cze­ść, Ra­dek – od­po­wie­dzia­ła Zo­sia, uni­ka­jąc ich wzro­ku. – Spędza­cie ra­zem week­end – za­uwa­ży­ła.

– Tak, przy­je­cha­łam wczo­raj wie­czo­rem, bo Ra­dek jesz­cze nie może się stąd urwać, na­wet na kil­ka dni – od­po­wie­dzia­ła Ad­rian­na.

– I ko­rzy­sta­my z ład­ne­go po­ran­ka, żeby się prze­jść. Za­raz mu­szę się brać za ro­bo­tę – do­dał Ra­dek.

– A ja będę cały dzień cze­kać i ma­ru­dzić. – Ada z uśmie­chem pu­ści­ła oko do swo­je­go mężczy­zny.

– Och! – Zo­sia zro­zu­mia­ła, że Ad­rian­na strasz­nie się nu­dzi­ła, kie­dy Ra­dek pra­co­wał. Sama pa­mi­ęta­ła, jak mu­sia­ła cze­kać, aż znaj­dzie dla niej wol­ną chwi­lę. I na­gle stwier­dzi­ła, że ma ocho­tę po­roz­ma­wiać z Adą. To wszyst­ko wy­da­rzy­ło się tyl­ko kil­ka mie­si­ęcy temu, a wy­da­je się, jak­by mi­nął rok.

– Ja też nie mam dziś nic spe­cjal­ne­go do ro­bo­ty – przy­zna­ła. – Może do­trzy­ma­ła­bym ci to­wa­rzy­stwa?

– To wpad­nij do mnie – za­pro­po­no­wa­ła Ad­rian­na.

– Nie sądzę, że to do­bry po­my­sł. – Zo­sia wo­la­ła uni­kać wi­zyt w domu swo­je­go eks. – Ale może ty przyj­dziesz do mnie?

– Do­brze, je­ste­śmy umó­wio­ne. – Ad­rian­na się uśmiech­nęła, a Ra­dek ob­jął ją moc­niej i po­ca­ło­wał w po­li­czek.

Zo­sia po­szła da­lej w las, li­cząc na to, że spa­cer po­mo­że jej po­ukła­dać sza­le­jące my­śli i ukoi zszar­ga­ne ner­wy.

Ad­rian­na zo­ba­czy­ła Zo­się z da­le­ka, więc po­ci­ągnęła Rad­ka za rękę w jej stro­nę. Nie­do­szła na­rze­czo­na jej fa­ce­ta wy­gląda­ła okrop­nie. Była bla­da, mia­ła cie­nie pod ocza­mi i chy­ba schu­dła, lecz nie zdro­wo, tyl­ko cho­ro­bli­wie. Ad­rian­nie zro­bi­ło się jej żal. Wie­dzia­ła, że Zo­sia mu­sia­ła za­rów­no le­czyć zła­ma­ne ser­ce, jak i mie­rzyć się z kon­se­kwen­cja­mi do­ko­na­nych wy­bo­rów. W ma­łej wiej­skiej spo­łecz­no­ści nic nie ucho­dzi­ło uwa­dze sąsia­dów.

A ona sama wła­ści­wie mo­gła być wy­łącz­nie wdzi­ęcz­na ko­bie­cie za to, że uwol­ni­ła ją z tok­sycz­ne­go zwi­ąz­ku i po­mo­gła zna­le­źć nową mi­ło­ść. Z ra­do­ścią przy­jęła więc jej pro­po­zy­cję.

Kie­dy Zo­sia po­szła w swo­ją stro­nę, a oni wró­ci­li z Rad­kiem do domu jego ro­dzi­ców, Ada uzna­ła, że musi to ob­ga­dać.

– Szko­da mi jej. – Wes­tchnęła.

– Mnie też, ale nie mogę ża­ło­wać tego, co się sta­ło – stwier­dził i po­pa­trzył na nią z mi­ło­ścią.

– Ja też nie – mu­sia­ła przy­znać.

– A co ty na to, że­bym za­jął ci jesz­cze tro­chę cza­su, za­nim po­ja­dę do sadu? – spy­tał na­gle z szel­mow­skim uśmie­chem, przy­ci­ągnąw­szy ją do sie­bie za­chłan­nie.

– Ra­dek, za­cho­wuj się, twoi ro­dzi­ce nas usły­szą. – Ada chi­cho­ta­ła, pró­bu­jąc się opędzić od jego wszędo­byl­skich rąk.

– Ja mam spo­sób, żeby nas nie usły­sze­li, ale to ty mu­sisz się za­cho­wy­wać ci­cho – stwier­dził, po czym prze­rzu­cił ją so­bie przez ra­mię i nie zwa­ża­jąc na pi­ski, za­nió­sł do sy­pial­ni. Zrzu­cił Adę na łó­żku i za­raz unie­ru­cho­mił ją w ob­jęciach. – Ko­cham cię – wy­szep­tał jej pro­sto do ucha, a po­tem za­czął ca­ło­wać.

Ad­rian­na pod­da­ła się zu­pe­łnie. Choć przy­je­cha­ła w pi­ątek wie­czo­rem i od wczo­raj ko­cha­li się ze trzy razy, nie mia­ła nic prze­ciw­ko jego nie­na­sy­ce­niu. Ona też cier­pia­ła na nie­do­bór Rad­ka po pra­wie dwóch ty­go­dniach roz­mów te­le­fo­nicz­nych i wy­obra­żeń o tym, jak im będzie ra­zem. Ofi­cjal­nie zo­sta­li parą mie­si­ąc temu, czy­li tuż po we­se­lu Mi­cha­ła, ale przez ten czas spędzi­li ze sobą za­le­d­wie dwa week­en­dy. Ten miał być trze­ci.

Do ko­ńca okre­su wy­po­wie­dze­nia w fir­mie Ad­rian­na mia­ła jesz­cze po­nad mie­si­ąc. Uzna­ła, że za­miast szu­kać pra­cy we Wro­cła­wiu, przej­rzy ofer­ty w oko­li­cach Rad­ka. Tak jak my­śla­ła, to oka­za­ło się trud­niej­sze. Cze­ka­ły ich wiel­kie zmia­ny. Zwłasz­cza ją. Tro­chę się bała, ale też nie mo­gła się do­cze­kać, jak to będzie z Rad­kiem na co dzień.

– Ada, o czym ty w ogó­le my­ślisz? – spy­tał Ra­dek, któ­ry za­uwa­żył jej za­tro­ska­ną minę. – Nie spi­sa­łem się?

– Było cu­dow­nie, głu­po­lu. – Za­śmia­ła się. – Po pro­stu po­trze­bu­ję cza­sem po­roz­my­ślać.

– Ale wiesz… ja na­praw­dę mu­szę już iść do pra­cy. Samo się nie zro­bi. – Wes­tchnął i spoj­rzał na nią prze­pra­sza­jąco.

– Wiem, ko­cha­ny. Po­ra­dzę so­bie, nie mu­sisz się mar­twić.

– Na­praw­dę chcesz się spo­tkać z Zo­śką?

– Tak. To je­dy­na zna­jo­ma oso­ba tu­taj, a poza tym, jak by nie pa­trzeć, wie­le nas łączy. – Za­żar­to­wa­ła.

– Nic was nie łączy – prych­nął Ra­dek. Wstał i za­czął się ubie­rać, tym ra­zem w ro­bo­cze ciu­chy.

Ad­rian­na z przy­jem­no­ścią pa­trzy­ła na jego pi­ęk­nie wy­rze­źbio­ne męskie cia­ło. Aż ob­li­za­ła usta w za­chwy­cie.

– Ty mi się tak nie ob­li­zuj, bo ni­g­dy stąd nie wyj­dę, ło­bu­zia­ro – po­gro­ził jej. – Ale nie martw się, do ju­tra jesz­cze zdążę cię tak wy­męczyć, że nie będziesz mia­ła siły cho­dzić – za­gro­ził.

Ad­rian­na się za­ru­mie­ni­ła i prze­wró­ciw­szy się na brzuch, ukry­ła twarz w po­dusz­ce. Ze­bra­ła za to klap­sa na goły ty­łek.

– Mó­wi­łem, że­byś mnie nie pro­wo­ko­wa­ła? Ja na­praw­dę mam mnó­stwo pra­cy. Zli­tuj się, Ada.

– Do­brze, już do­brze, ubio­rę się – od­pa­rła, po czym wsta­ła. Nie mo­gła so­bie jed­nak po­da­ro­wać, żeby nie po­de­jść i nie przy­tu­lić się do nie­go na­gim cia­łem.

– Wy­ko­ńczysz mnie, ko­bie­to. – Ra­dek sap­nął, czu­jąc, że za­raz zno­wu prze­sta­nie się mie­ścić w spodniach. A prze­cież do­pie­ro się z nią ko­chał. Czwar­ty raz od wczo­raj­sze­go wie­czo­ru.

– Idź do pra­cy. Jak wró­cisz, tu mnie znaj­dziesz – obie­ca­ła, pa­trząc mu w oczy z mi­ło­ścią. – Wcze­śniej pój­dę na spa­cer z Brat­kiem – do­da­ła.

– W po­rząd­ku, skar­bie. Do zo­ba­cze­nia pó­źniej.

Ra­dek ko­lej­ny raz po­ca­ło­wał swo­ją uko­cha­ną i wy­sze­dł, bo jesz­cze chwi­la i jego sil­na wola oka­za­ła­by się za sła­ba. Ni­g­dy żad­na ko­bie­ta nie dzia­ła­ła na nie­go tak, jak Ad­rian­na. Moja pry­wat­na Afro­dy­ta.

Ad­rian­na też się ubra­ła, bo nie czu­ła się swo­bod­nie w domu ro­dzi­ców Rad­ka bez nie­go. Po­tem wzi­ęła smycz i po­szła za­brać psa na spa­cer.

Bra­tek nie po­sia­dał się z ra­do­ści, kie­dy zo­ba­czył, że wy­cho­dzą. Od kie­dy po­ja­wi­ła się ta ko­bie­ta, na któ­rej punk­cie jego pan zu­pe­łnie osza­lał, pies częściej wy­cho­dził na spa­ce­ry i miał z tego dużo ra­do­ści. A Ada cie­szy­ła się, że wresz­cie ja­kiś zwie­rzak ją po­lu­bił.

Po spa­ce­rze z Brat­kiem wró­ci­ła do domu. Nie żeby nie chcia­ła prze­sia­dy­wać z mamą Rad­ka… Ale nie, nie chcia­ła. Mi­ro­sła­wa Za­rzec­ka była bar­dzo miła, lecz Ada czu­ła, że nie jest tym, kogo ta ko­bie­ta wi­dzia­ła­by u boku swo­je­go syna. Ro­bi­ło jej się z tego po­wo­du przy­kro, bo prze­cież ro­dzi­ce Rad­ka nie zdąży­li jej na­wet za do­brze po­znać, a już się uprze­dzi­li. I to dla­cze­go? Bo miesz­ka­ła w du­żym mie­ście?

Za­miast więc spędzić czas sa­mot­nie w po­ko­ju, cze­ka­jąc na swo­je­go fa­ce­ta, Ad­rian­na po­sta­no­wi­ła się prze­jść do Zosi.

Po pew­nym cza­sie Zo­sia po­czu­ła, że jest już zmęczo­na i bar­dzo głod­na. Dłu­gi spa­cer z sa­me­go rana i do­dat­ko­we emo­cje wy­męczy­ły ją bar­dziej, ni­żby się spo­dzie­wa­ła. Wró­ci­ła do domu i wpa­dła pro­sto do kuch­ni, skąd do­le­cia­ły ją bo­skie za­pa­chy.

– O, mamo, zro­bi­łaś to­sty! Ży­cie mi ra­tu­jesz. – Wes­tchnęła.

– Dziec­ko! – krzyk­nęła pani Ma­łkow­ska, ale po chwi­li ugry­zła się z język; naj­wy­ra­źniej pa­mi­ęta­ła, jak ner­wo­wo Zo­sia za­re­ago­wa­ła po­przed­nie­go dnia, gdy tak ją na­zwa­ła. – To zna­czy: Zo­siu! Jesz­cze nic nie ja­dłaś?

– Po­szłam na spa­cer, mamo. Mu­sia­łam po­my­śleć w spo­ko­ju.

– Le­piej jed­nak ro­bić ta­kie rze­czy po śnia­da­niu. Jesz­cze byś gdzieś ze­mdla­ła w tym le­sie.

– No to zja­dły­by mnie wil­ki i pro­blem by się roz­wi­ązał – sark­nęła Zo­śka.

Mama spoj­rza­ła na cór­kę z prze­ra­że­niem. Nie była ani tak mądra, ani wy­kszta­łco­na jak ona, lecz prze­cież mat­czy­ny in­stynkt ni­g­dy jej nie za­wió­dł. Zo­sia mia­ła duży pro­blem i nie umia­ła go roz­wi­ązać.

– Mar­twisz mnie, skar­bie.

Zo­sia po­pa­trzy­ła na prze­stra­szo­ną twarz mamy i zro­bi­ło jej się przy­kro, że do­kła­da ro­dzi­com pro­ble­mów.

– Prze­pra­szam, mamo. To tro­chę po­trwa, ale prze­cież so­bie po­ra­dzę. Sama je­stem so­bie win­na.

– Wina ni­g­dy nie leży po jed­nej stro­nie, ko­cha­nie – od­po­wie­dzia­ła jej mama.

Pew­nie chcia­ła ją po­cie­szyć, ale Zo­sia wie­dzia­ła swo­je.

– Da­waj te to­sty, bo umie­ram z gło­du! – Zmie­ni­ła te­mat na przy­ziem­ny i taki, w któ­rym jej mama czu­ła się le­piej.

Jak ka­żda wiej­ska go­spo­dy­ni, Ka­ta­rzy­na Ma­łkow­ska uwa­ża­ła, że pro­ble­my najła­twiej roz­wi­ązu­je się za po­mo­cą je­dze­nia. Naj­le­piej du­żej ilo­ści do­bre­go je­dze­nia. Na­ła­do­wa­ła Zosi na ta­lerz dwa duże po­dwój­ne to­sty z szyn­ką i se­rem.

– Pro­szę bar­dzo.

Zo­śka pierw­szy raz od daw­na zja­dła pe­łne śnia­da­nie. Choć jej żo­łądek tro­chę się bun­to­wał, sie­dzia­ła przy sto­le tak dłu­go, aż wszyst­ko znik­nęło z ta­le­rza. Prze­cież mia­ła oczy. Wi­dzia­ła po ubra­niach, jak schu­dła, i wca­le jej się to nie po­do­ba­ło. Za­wsze była drob­nej bu­do­wy, jed­nak jej obec­na fi­gu­ra już w ogó­le nie wy­gląda­ła ko­bie­co.

Zo­sia przy­po­mnia­ła so­bie, jak w le­cie za­zdro­ści­ła Ad­rian­nie sze­ro­kich bio­der i pe­łne­go biu­stu, na któ­rych ka­żda su­kien­ka wy­gląda­ła do­brze. Po­sta­no­wi­ła za­dbać o swo­je cia­ło, żeby nie przy­po­mi­nać wi­ęcej wie­sza­ka.

Po śnia­da­niu po­szła się prze­brać. I wte­dy za­wo­ła­ła ją mama.

– Zo­siu, ktoś do cie­bie!

Ze­szła do przed­po­ko­ju i zo­ba­czy­ła w drzwiach Ad­rian­nę, ubra­ną w ca­łkiem zwy­czaj­ne, je­sien­ne ciu­chy – dżin­sy, bot­ki, dłu­ższy swe­ter i krót­ki płasz­czyk.

Ona we wszyst­kim wy­gląda do­brze – po­my­śla­ła z po­dzi­wem.

– Cze­ść, Ada!

– Cze­ść, Zo­siu. Obie­ca­łam, że przyj­dę, no to je­stem. – Blon­dyn­ka uśmiech­nęła się przy­ja­źnie i Zo­sia stwier­dzi­ła, że to może jed­nak oka­że się miły dzień.

– Cie­szę się. Za­pra­szam. – Ge­stem za­chęci­ła Ad­rian­nę do we­jścia.

Po­pro­wa­dzi­ła ją do swo­je­go po­ko­ju i wró­ci­ła na dół, do kuch­ni, żeby przy­go­to­wać im her­ba­tę. Ada stwier­dzi­ła, że kawę już wy­pi­ła. Zo­sia nie pi­ja­ła jej w ogó­le.

Kil­ka mi­nut pó­źniej wcho­dzi­ła na górę, nio­sąc na tacy dwie fi­li­żan­ki i dwie dro­żdżów­ki z ja­błka­mi, któ­re jej mama nie­daw­no wy­jęła z pie­kar­ni­ka. Za­pach roz­no­sił się po ca­łym domu.

– Wow! Co do­bre­go przy­nio­słaś? – spy­ta­ła Ada, któ­ra aż się za­ci­ągnęła tym aro­ma­tem.

– Dro­żdżów­ki z ja­błka­mi, ale mu­si­my dać im chwi­lę, żeby prze­sty­gły. Je­dze­nie go­rącej dro­żdżów­ki to mu­ro­wa­ny ból brzu­cha – stwier­dzi­ła Zo­sia, a na­stęp­nie po­ło­ży­ła tacę na sto­li­ku ka­wo­wym.

– Nie wiem, jak ty, ale ja nie umiem się po­wstrzy­mać przed zje­dze­niem cze­goś pysz­ne­go. Pew­nie dla­te­go mam taki wiel­ki ty­łek – za­żar­to­wa­ła Ada.

– Masz bo­ski ty­łek. Ja za to je­stem za chu­da…

– Masz świet­ną fi­gu­rę, Zo­siu. Wie­le ko­biet ma­rzy o ta­kim roz­mia­rze…

– To miłe z two­jej stro­ny, ale wiem, że po­win­nam o sie­bie za­dbać. Nie ja­dłam ostat­nio za dużo.

– A, to aku­rat fakt, zdro­wie jest naj­wa­żniej­sze – przy­tak­nęła jej Ad­rian­na.

– Po­wiedz mi… – Zo­sia spoj­rza­ła na Adę bła­gal­nie. – Wiesz może, co się dzie­je z Pa­try­kiem? Cze­mu nie od­zy­wa się od sierp­nia?

– Bar­dzo chcia­ła­bym ci po­móc, ale wi­dzia­łam go tyl­ko raz, od kie­dy wy­je­cha­łam z Czar­ne­go Lasu.

– Tak, wiem, Ra­dek mi mó­wił, że Pa­tryk chciał do cie­bie wró­cić. – Zo­sia spu­ści­ła wzrok.

– Ja my­ślę, że on sam nie wie­dział, cze­go chce od ży­cia. To taki Pio­truś Pan, któ­ry ni­g­dy nie mu­siał do­ro­snąć – za­uwa­ży­ła Ada. – Ale na­praw­dę nie wiem, co się z nim dzie­je od tam­te­go cza­su. Pró­bo­wa­łaś do nie­go za­dzwo­nić?

– Nie, nie od­wa­ży­łam się. Sko­ro on nie dzwo­ni, to cze­mu mam się na­rzu­cać?

– Sama po­win­naś wie­dzieć, czy tego chcesz. W tym ci nie po­mo­gę – stwier­dzi­ła Ad­rian­na.

– Je­steś bar­dzo miła, że w ogó­le chcesz ze mną roz­ma­wiać po tym, co zro­bi­łam.

– Od po­cząt­ku cię po­lu­bi­łam. Poza tym… osta­tecz­nie wy­szłam na tej zmia­nie le­piej, niż mo­gła­bym to so­bie wy­obra­zić.

– Do­brze, że cho­ciaż ty. I Ra­dek. U mnie może być tyl­ko źle albo go­rzej.

– Nie prze­sa­dzaj, Zo­śka. Mu­sisz po pro­stu w sie­bie uwie­rzyć. Je­steś ład­na i mądra, masz dużą wie­dzę i cie­ka­we pa­sje. Na pew­no znaj­dzie się ktoś, kto na twój wi­dok po­wie „wow”. – Ad­rian­na pu­ści­ła oko do Zosi i uśmiech­nęła się przy­ja­źnie.

Zo­sia w ko­ńcu od­pu­ści­ła smut­ną minę i od­po­wie­dzia­ła jej uśmie­chem.

– Faj­nie, że cho­ciaż ty w to wie­rzysz.

– A wie­rzę. A te­raz da­waj tę dro­żdżów­kę, bo umrę z gło­du – pi­snęła Ad­rian­na i ob­li­za­ła się jak ko­cur na wi­dok szyn­ki.

– Nie wie­rzę, że je­steś ta­kim ła­su­chem.

– Je­stem. Ale po­tem mu­szę wi­ęcej bie­gać, żeby spa­lić te pysz­no­ści. Mama Rad­ka go­tu­je tak do­brze, że jak już spro­wa­dzę się tu­taj na sta­łe, mój ty­łek uro­śnie w ko­smos.

– Spro­wa­dzisz się tu­taj? – zdzi­wi­ła się Zo­sia. – A two­ja świet­na pra­ca?

– Pra­ca jak pra­ca. Po­szu­kam cze­goś bli­żej. Obie­ca­łam Rad­ko­wi. Nie chce­my zwi­ąz­ku na od­le­gło­ść, a sko­ro on jest przy­wi­ąza­ny do zie­mi, ja mu­szę prze­pro­wa­dzić się tu.

– Masz ja­kąś al­ter­na­ty­wę za­wo­do­wą? – Zo­sia była co­raz bar­dziej za­in­te­re­so­wa­na. Ni­g­dy nie sądzi­ła, że mo­żna zo­sta­wić tak świet­ną i do­brze płat­ną po­sa­dę w kor­po­ra­cji, żeby za­miesz­kać w Czar­nym Le­sie bez per­spek­tyw.

– Na ra­zie nie, ale za­częłam pi­sać ksi­ążkę. Może ją kie­dyś wy­dam?

Zo­sia my­śla­ła, że słuch pła­ta jej fi­gla. Ad­rian­na na­praw­dę chcia­ła po­sta­wić wszyst­ko na jed­ną kar­tę. I tą kar­tą była mi­ło­ść. Może ja też po­win­nam spró­bo­wać?

– W ta­kim ra­zie ja chęt­nie ją prze­czy­tam – za­pew­ni­ła. – My­ślisz, że war­to za­ry­zy­ko­wać, na­wet gdy­by mia­ło się oka­zać, że nic z tego nie wyj­dzie? – spy­ta­ła za­raz. – Wiesz, ka­żda po­ra­żka tyl­ko utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że je­stem bez­na­dziej­na…

– Ależ ty wca­le nie je­steś bez­na­dziej­na! – za­pro­te­sto­wa­ła Ad­rian­na. – Skąd ten po­my­sł?

Zo­sia na­gle po­czu­ła, że musi się z kimś po­dzie­lić swo­ją trau­mą z dzie­ci­ństwa. I tym kimś oka­za­ła się ad hoc zdo­by­ta słu­chacz­ka – Ada. Opo­wie­dzia­ła więc, co się wy­da­rzy­ło po śmier­ci jej uko­cha­nej bab­ci.

– …i wte­dy on po­wie­dział, że to moja wina. Że je­stem do ni­cze­go i że chciał wnu­ka – wy­ja­śni­ła, ko­ńcząc hi­sto­rię. – Bo wiesz, dziew­czyn­ka na wsi to żad­na ko­rzy­ść dla go­spo­dar­stwa… – Wes­tchnęła. – A po­nie­waż moja mama nie mo­gła mieć wi­ęcej dzie­ci…

– Jezu, Zo­sia! – Ada aż krzyk­nęła na tę nie­do­rzecz­no­ść. – My­śla­łam, że to ja je­stem dur­na, ale ty bi­jesz mnie na gło­wę! Chcesz po­wie­dzieć, że całe ży­cie nie wie­rzysz w sie­bie, bo gdy mia­łaś sie­dem lat, to ja­kiś sta­ry, sfru­stro­wa­ny dziad ci po­wie­dział, że wo­la­łby wnu­ka? I my­ślisz, że to on miał ra­cję?

– A nie?

– Nie! Pa­mi­ętam, jak mi mó­wi­łaś, że w hi­sto­rii po­ja­wia­ły się wiel­kie ko­bie­ty, i kłó­ci­łaś się o to z Pa­try­kiem. Za­im­po­no­wa­łaś mi wte­dy. Po­my­śla­łam, że je­steś mądra, sil­na i pew­na sie­bie. Na pew­no nie bez­na­dziej­na.

Zo­sia za­sta­no­wi­ła się nad tym przez chwi­lę, a po­tem bez sło­wa rzu­ci­ła się Ad­rian­nie na szy­ję i przy­tu­li­ła moc­no. Ada po­zwo­li­ła jej na ten wy­buch przy­ja­źni. Wi­dzia­ła, że Zo­śka mia­ła de­pre­sję i że to nie jej wina. W prze­szło­ści ktoś bar­dzo ją skrzyw­dził, pod­ci­ął jej skrzy­dła.

– Wy­ba­czysz mi, Ada? – za­szlo­cha­ła Zo­sia po chwi­li.

– Już daw­no ci wy­ba­czy­łam. Te­raz ty mu­sisz wy­ba­czyć so­bie.

Dziew­czy­ny prze­sie­dzia­ły ra­zem do obia­du. Wte­dy Ad­rian­na stwier­dzi­ła, że musi wra­cać, żeby zje­ść z Rad­kiem. Kie­dy wy­szła, Zo­sia po­szła do kuch­ni z po­sta­no­wie­niem, że opo­wie o wszyst­kim ro­dzi­com.

Nie je­stem bez­na­dziej­na. Nie je­stem.

Pod ko­niec pa­ździer­ni­ka Zo­sia po­je­cha­ła z sze­fem na szko­le­nie do Ra­dzie­jo­wic. Bur­mistrz Ko­sza­tek nie brał na­wet kie­row­cy, bo uznał, że sam może pro­wa­dzić słu­żbo­we auto na­le­żące do gmi­ny, a w ten spo­sób oszczędzi na do­dat­ko­wej de­le­ga­cji. Zo­sia ni­g­dy wcze­śniej nie je­cha­ła ni­g­dzie sama z bur­mi­strzem. Była prze­jęta i pod­eks­cy­to­wa­na rów­no­cze­śnie. Spraw­dzi­ła wcze­śniej tra­sę w Ma­pach Go­ogle. Apli­ka­cja po­ka­za­ła jej dwie­ście trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów i osza­co­wa­ła tra­sę na dwie i pół go­dzi­ny. Zo­sia jed­nak wo­la­ła li­czyć ostro­żnie, bo prze­cież mo­gły się tra­fić kor­ki, no i po dro­dze po­win­ni się za­trzy­mać choć na chwi­lę.

Nie prze­wi­dzia­ła tyl­ko, ja­kim pe­dan­tem jest bur­mistrz. Je­chał tak wol­no, ostro­żnie i zgod­nie z prze­pi­sa­mi, a w do­dat­ku za­trzy­my­wał się co go­dzi­nę, że w su­mie prze­je­cha­li te dwie­ście trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów w po­nad trzy go­dzi­ny. Ko­bie­ta czu­ła się bar­dziej zmęczo­na tą po­wol­ną pod­ró­żą, niż mo­gła so­bie wy­obra­zić.

– Pani Zo­siu, je­ste­śmy na miej­scu – za­ko­mu­ni­ko­wał wresz­cie Ko­sza­tek, kie­dy za­je­cha­li na par­king przed pi­ęk­nym obiek­tem.

– Cie­szę się, sze­fie. Znam ta­kich, któ­rzy w tym cza­sie do­je­cha­li­by pra­wie nad mo­rze. – Za­chi­cho­ta­ła ner­wo­wo.

Mężczy­zna po­dra­pał się za uchem.

– Ja lu­bię je­ździć szyb­ko, ale nie chcia­łem pani prze­stra­szyć – stwier­dził. – Uzna­łem, że sko­ro wio­zę damę, po­wi­nie­nem za­cho­wy­wać się jak szo­fer.

Zo­sia par­sk­nęła śmie­chem na te sło­wa. Nie mia­ła po­jęcia, że to przez nią tak wol­no je­chał.

– To nie było ko­niecz­ne. Lu­bię ostrą jaz­dę – od­pa­rła i do­pie­ro błysz­czące oczy sze­fa uświa­do­mi­ły jej, co tak na­praw­dę po­wie­dzia­ła. – To zna­czy, szyb­ką… no wie pan… – do­da­ła wy­ja­śnia­jąco, ale to nie­wie­le po­mo­gło.

Jego spoj­rze­nie zmie­ni­ło się do­pie­ro po chwi­li.

– Cho­dźmy na to szko­le­nie. Za­raz się za­czy­na – po­wie­dział bur­mistrz, po czym wy­sia­dł z auta, ob­sze­dł je do­oko­ła i otwo­rzył jej drzwi po prze­ciw­nej stro­nie.

Zo­sia po­czu­ła się dziw­nie. To nie tak mia­ło wy­glądać… Bła­gam, niech on ni­cze­go ode mnie nie chce! Po­sta­no­wi­ła od­tąd bar­dzo się pil­no­wać przy sze­fie.

Idąc z par­kin­gu w stro­nę we­jścia, Zo­sia po­dzi­wia­ła ar­chi­tek­tu­rę pa­ła­cu, układ par­ku i spo­sób za­go­spo­da­ro­wa­nia tego za­byt­ku. Ow­szem, rzu­ci­ło jej się w oczy, że dach zo­stał po­kry­ty bla­chą, a nie da­chów­ką, ale po­tra­fi­ła so­bie wy­tłu­ma­czyć, że na prze­ło­mie lat pi­ęćdzie­si­ątych i sze­śćdzie­si­ątych war­szaw­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Hi­sto­ry­ków Sztu­ki ra­dzi­ło so­bie, jak mo­gło, z od­re­stau­ro­wa­niem obiek­tu, któ­ry w cza­sie woj­ny zo­stał kom­plet­nie zde­wa­sto­wa­ny przez Niem­ców, a po woj­nie przez Ar­mię Czer­wo­ną.

Kie­dy się do­wie­dzia­ła, gdzie ma je­chać z sze­fem, za­po­zna­ła się z hi­sto­rią tego pa­ła­cu, żeby mieć po­jęcie, o czym mowa. Po ci­chu za­zdro­ści­ła Ra­dzie­jo­wi­com bli­sko­ści do War­sza­wy, bo dzi­ęki temu ich pa­łac zo­stał wy­bra­ny na sie­dzi­bę Domu Pra­cy Twór­czej, któ­ry funk­cjo­no­wał do dziś, a pa­łac Dem­bi­ńskich w Szcze­ko­ci­nach nisz­czał. A jed­nak po­ło­że­nie geo­gra­ficz­ne za­wsze mia­ło zna­cze­nie – po­my­śla­ła. Cen­trum ma ła­twiej, a pro­win­cja goni tyły.

Szko­le­nie, a ra­czej kon­fe­ren­cja zor­ga­ni­zo­wa­na przez To­wa­rzy­stwo Mi­ło­śni­ków Zam­ków i Pa­ła­ców, za­częło się o dzie­si­ątej. Zo­sia wie­dzia­ła, że nie zdąży się prze­brać, więc rano ubra­ła się ofi­cjal­nie, tak jak do pra­cy. Mia­ła na so­bie sza­ry kom­plet – spodnie i ża­kiet – w któ­rym była tak bar­dzo nie­wi­docz­na, jak chcia­ła się czuć. Jej szef, oczy­wi­ście, ni­g­dy nie po­ka­zy­wał się pu­blicz­nie bez gar­ni­tu­ru. Po­dob­no od kie­dy zo­stał bur­mi­strzem, zu­pe­łnie zmie­nił styl.

Zo­sia nie mo­gła tego stwier­dzić, bo nie zna­ła Jac­ka Ko­szat­ka wcze­śniej. Kie­dy on wró­cił do Szcze­ko­cin i zde­cy­do­wał się ubie­gać o fo­tel bur­mi­strza, ona stu­dio­wa­ła i miesz­ka­ła w War­sza­wie. Od in­nych pra­cow­ni­ków urzędu gmi­ny sły­sza­ła jed­nak ró­żne plot­ki na te­mat mężczy­zny. Jed­na z nich gło­si­ła, że oże­nił się z ko­bie­tą, któ­rą znał od dziec­ka, choć nie mie­li ze sobą kon­tak­tu przez wie­le lat, kie­dy on miesz­kał za gra­ni­cą.

Ja też zna­łam Rad­ka od dziec­ka, a za­wró­cił mi w gło­wie ktoś, kogo le­d­wo po­zna­łam.

Zosi bar­dzo spodo­ba­ła się kon­fe­ren­cja. Pre­le­gen­ci mie­li wie­le do po­wie­dze­nia. Przy­by­li tam przed­sta­wi­cie­le gmin, na któ­rych te­re­nach le­ża­ły za­byt­ko­we zam­ki i pa­ła­ce, wła­ści­cie­le, któ­rzy odzie­dzi­czy­li dwor­ki i pa­ła­cy­ki po przed­wo­jen­nych przod­kach, a ta­kże przed­sta­wi­cie­le firm, któ­rzy wy­ku­pi­li wy­jąt­ko­we obiek­ty od Skar­bu Pa­ństwa, sa­mo­rządów lub ich pry­wat­nych wła­ści­cie­li po to, żeby prze­kszta­łcić je w do­brze pro­spe­ru­jące fir­my – ho­te­le, pen­sjo­na­ty i cen­tra kon­fe­ren­cyj­ne.

Ka­żdy z pre­le­gen­tów opo­wia­dał o swo­im przy­pad­ku, dla­te­go kon­fe­ren­cja mia­ła trwać dwa dni. Na dru­gi dzień za­pla­no­wa­no wy­stąpie­nie bur­mi­strza Ko­szat­ka, któ­re­mu po­ma­ga­ła je przy­go­to­wać Zo­sia. Nie stre­so­wa­ła się, bo wie­dzia­ła, że jej szef to praw­dzi­we zwie­rzę sce­nicz­ne. Wy­star­czy­ło dać mu mi­kro­fon i po­wie­dzieć, jak dłu­go ma mó­wić, a on… mó­wił. I to ca­łkiem do rze­czy.

O czter­na­stej za­czy­na­ła się prze­rwa obia­do­wa. Zo­sia mo­gła w ko­ńcu pó­jść do po­ko­ju, żeby zo­sta­wić rze­czy i się odświe­żyć. Po­tem ze­szła do re­stau­ra­cji, gdzie przy swo­im sto­li­ku sie­dział już bur­mistrz.

– Po­le­cam że­ber­ka w mio­dzie – po­wie­dział Ko­sza­tek i ob­li­zał pal­ce. Wi­dać, że już za­czął się często­wać, a jego mina była ade­kwat­na do ra­do­ści, jaką miał z je­dze­nia.

– Dzi­ęku­ję, sze­fie, ale ja nie jem ta­kich tłu­stych rze­czy – stwier­dzi­ła Zo­śka.

– A po­win­na pani. – Spoj­rzał na nią kry­tycz­nie. – Do­bre mi­ęsko jesz­cze ni­ko­mu nie za­szko­dzi­ło. Wy, we­ge­ta­ria­nie, nie wie­cie, co tra­ci­cie.

– Nie je­stem we­ge­ta­rian­ką. – Za­śmia­ła się. – Po pro­stu jem chud­sze mi­ęsa niż że­ber­ka.

– Jak się nie je że­be­rek, to wi­dać że­ber­ka. – Zo­sia usły­sza­ła za sobą nie­zna­ny męski głos, a po chwi­li ktoś zła­pał ją w ta­lii i wbił pal­ce w że­bra. – No, wie­dzia­łem.

Ko­bie­ta wy­rwa­ła się na­tręto­wi i od­su­nęła na dwa me­try. Do­pie­ro wte­dy przyj­rza­ła się temu, kto śmiał jej do­ty­kać, i to jesz­cze w tak nie­przy­jem­ny spo­sób. Ow­szem, wy­glądał obłęd­nie. Miał na so­bie dro­gi gar­ni­tur i ze­ga­rek. Jego mina wska­zy­wa­ła na to, że czuł się wład­cą świa­ta, a ta­kich ty­pów Zo­sia nie lu­bi­ła.

– Jak pan śmie? – spy­ta­ła, przyj­mu­jąc po­sta­wę obron­ną. Była bar­dzo prze­czu­lo­na na do­tyk ob­cych osób. Po­czu­ła się za­ata­ko­wa­na.

Bur­mistrz na­dal sie­dział przy sto­li­ku i tyl­ko przy­glądał się tej sce­nie z za­sko­cze­niem wy­pi­sa­nym na twa­rzy.

– Pro­szę wy­ba­czyć mi tę śmia­ło­ść, ale nie mo­głem się po­wstrzy­mać. Daw­no nie spo­tka­łem ano­rek­tycz­ki. – Na­tręt za­chi­cho­tał.

– Nie je­stem żad­ną ano­rek­tycz­ką ani we­ge­ta­rian­ką! – wrza­snęła. – Od­czep­cie się już ode mnie wszy­scy, bo przez was ode­chcie­wa mi się jeść!

Bur­mistrz po­czuł chy­ba wy­rzu­ty su­mie­nia, bo sku­pił uwa­gę na ta­le­rzu, ale po chwi­li pod­nió­sł gło­wę i po­wie­dział:

– Prze­pra­szam, pani Zo­siu. Nie po­wi­nie­nem ko­men­to­wać pani wy­bo­rów ku­li­nar­nych. Nie ka­żdy musi lu­bić że­ber­ka. Po­dob­no mają tu też do­bry fi­let z in­dy­ka z wa­rzy­wa­mi.

– Dzi­ęku­ję.

Po­czu­ła się tro­chę le­piej, kie­dy szef ją prze­pro­sił. Już mia­ła wra­cać do wy­bo­ru da­nia, kie­dy usły­sza­ła:

– A więc Zo­sia? – spy­tał na­tręt, czym od razu ze­psuł jej hu­mor.

– Dla pana: Zo­fia – od­burk­nęła. – I to tyl­ko, je­śli sam pan się przed­sta­wi.

– Nor­man Pia­sec­ki.

– Zo­fia Ma­łkow­ska. A to jest pan Ja­cek Ko­sza­tek, bur­mistrz mia­sta i gmi­ny Szcze­ko­ci­ny – przed­sta­wi­ła sze­fa, po czym od­wró­ci­ła się w stro­nę sto­łu z je­dze­niem, żeby w ko­ńcu wy­brać ja­kiś obiad. Sko­ro mają mnie za we­ge­ta­rian­kę albo ano­rek­tycz­kę, to ja im po­ka­żę.

Na­ło­ży­ła so­bie trzy pie­czo­ne ziem­nia­ki, górę du­szo­nych wa­rzyw, któ­re po­la­ła so­sem ma­jo­ne­zo­wym, a po­tem wrzu­ci­ła na ta­lerz jesz­cze fi­let z gril­la i de vo­la­il­le z pie­czar­ka­mi. Tak uzbro­jo­na przy­sia­dła się do sto­li­ka bur­mi­strza, któ­ry spoj­rzał zdu­mio­ny naj­pierw na jej ta­lerz, a po­tem na nią.

– Smacz­ne­go, pani Zo­siu – wy­du­sił.

– Smacz­ne­go, sze­fie – od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem, któ­ry miał wska­zy­wać na jej za­do­wo­le­nie z efek­tu, któ­ry osi­ągnęła.

Za­częła jeść i po­czu­ła się le­piej, ale już nie­dłu­go do ich sto­li­ka do­sia­dł się nie­pro­szo­ny gość.

– Pa­ństwo po­zwo­lą, że się przy­łączę.

Pod­nio­sła oczy znad ta­le­rza i zo­ba­czy­ła… zno­wu jego. Pia­skow­ski? Pia­sec­ki? Jak mu tam? Ja­kieś za­gra­nicz­ne imię na „M” albo „N” – pró­bo­wa­ła so­bie przy­po­mnieć. Zo­sia po pro­stu tak mia­ła, że w sy­tu­acjach stre­so­wych nie za­pa­mi­ęty­wa­ła ni­cze­go.

– Za­pra­szam, pa­nie Pia­sec­ki – od­po­wie­dział Ko­sza­tek, ra­tu­jąc Zo­się z opre­sji.

– Pan jest bur­mi­strzem Szcze­ko­cin, tak? – spy­tał Pia­sec­ki, zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do mężczy­zny.

– Tak jest. Moja pra­cow­ni­ca już mnie panu przed­sta­wi­ła – po­twier­dził wło­darz.

– Ma­cie tam w za­so­bach gmi­ny taki pi­ęk­ny pa­łac. Ba­ro­ko­wy, je­śli do­brze pa­mi­ętam?

– Pa­łac Dem­bi­ńskich, zga­dza się – po­twier­dził bur­mistrz.

– To zim­ny ba­rok – wtrąci­ła się Zo­sia, któ­ra nie mo­gła słu­chać ta­kiej igno­ran­cji w dzie­dzi­nie hi­sto­rii sztu­ki. – Bry­ła ba­ro­ko­wa, dach man­sar­do­wy, ale zdo­bie­nia kla­sy­cy­stycz­ne – wy­ja­śni­ła.

– Nie ma to jak po­słu­chać eks­per­ta. – Ja­cek Ko­sza­tek uśmiech­nął się do Zosi. – Pani Ma­łkow­ska jest hi­sto­ry­kiem sztu­ki, wspó­łpra­cu­je z wo­je­wódz­kim kon­ser­wa­to­rem za­byt­ków i pe­łni funk­cję kie­row­ni­ka miej­skie­go mu­zeum w Szcze­ko­ci­nach. W na­szej gmi­nie od­po­wia­da za ochro­nę za­byt­ków kul­tu­ry.

Zo­sia za­ru­mie­ni­ła się nie­co na sło­wa sze­fa. Zro­bi­ło jej się miło, że ją do­ce­niał i chwa­lił, ale nie czu­ła się pew­nie przy ich nie­spo­dzie­wa­nym to­wa­rzy­szu.

– Mam za­miar przy­je­chać nie­dłu­go do pa­ństwa gmi­ny – od­po­wie­dział Nor­man Pia­sec­ki, nie­zra­żo­ny. – Na­sze kon­sor­cjum in­te­re­su­ją za­nie­dba­ne zam­ki i pa­ła­ce w rękach bied­nych sa­mo­rządów – do­dał, uśmie­cha­jąc się cy­nicz­nie. – Oto moja wi­zy­tów­ka. – Prze­ka­zał bur­mi­strzo­wi kar­to­nik wy­ko­na­ny z naj­lep­szej ja­ko­ści pa­pie­ru prze­ty­ka­ne­go zło­ty­mi ni­ćmi. Ze­ga­rek mężczy­zny wy­glądał tak, jak­by kosz­to­wał ze dwie wy­pła­ty bur­mi­strza, któ­ry prze­cież nie za­ra­biał naj­ni­ższej kra­jo­wej ani na­wet śred­niej.

– Dzi­ęku­ję za wi­zy­tów­kę. Oczy­wi­ście, za­pra­szam do nas wio­sną, kie­dy mo­żna obej­rzeć za­ło­że­nie par­ko­wo-pa­ła­co­we w ca­łej oka­za­ło­ści.

– Nie mam aż tyle cza­su, a czas to pie­ni­ądz – od­po­wie­dział Pia­sec­ki. – Ży­czę więc pa­ństwu smacz­ne­go. Zo­ba­czy­my się na dru­giej części kon­fe­ren­cji – do­rzu­cił i za­brał się ze swo­im obia­dem do in­ne­go sto­li­ka.

Bur­mistrz po­pa­trzył na Zo­się, a ona na nie­go. Żad­ne z nich nie od­wa­ży­ło się wy­po­wie­dzieć tego sło­wa, ale obo­je po­my­śle­li o tym sa­mym.

In­we­stor.

Po­po­łu­dnio­wa część kon­fe­ren­cji prze­bie­gła po­dob­nie jak ta przed obia­dem. Zo­sia od­czu­wa­ła już zmęcze­nie, jed­nak wy­obra­ża­ła so­bie, że po ko­la­cji za­szy­je się w po­ko­ju z ksi­ążką i nikt nie będzie jej prze­szka­dzał. Nie­ste­ty, prze­li­czy­ła się.

– Sza­now­ni pa­ństwo, ko­ńczy­my pierw­szy dzień kon­fe­ren­cji. Mam na­dzie­ję, że pre­lek­cje się pa­ństwu po­do­ba­ły. Za­pra­szam do sali lu­strza­nej zam­ku na uro­czy­stą ko­la­cję, któ­ra roz­pocz­nie się o dwu­dzie­stej. Obo­wi­ązu­ją stro­je wie­czo­ro­we z dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku. Pro­szę zaj­rzeć do na­szej wy­po­ży­czal­ni ko­stiu­mów, za­nim uda­dzą się pa­ństwo do swo­ich po­koi. – Pre­zes To­wa­rzy­stwa Mi­ło­śni­ków Zam­ków i Pa­ła­ców za­mknął pierw­szy dzień kon­fe­ren­cji w za­ska­ku­jący spo­sób.

Że co? Mam się prze­brać na ko­la­cję za Zo­się z Pana Ta­de­usza? Ko­bie­ta nie była za­do­wo­lo­na, ale jej szef – wręcz prze­ra­żo­ny.

– Pani Zo­siu – szep­nął jej do ucha. – Dzie­wi­ęt­na­sty wiek to ja­kie stro­je?

– Ta­kie à la Pan Ta­de­usz i He­le­na Mo­drze­jew­ska – od­po­wie­dzia­ła nie­chęt­nie.

– Nic mi to nie mówi.

– Za­ło­ży pan pra­wie nor­mal­ny gar­ni­tur, tyl­ko wy­ko­ńcze­nie ko­szu­li będzie inne – od­po­wie­dzia­ła. – Co in­ne­go ja… Sze­fie, czy na­praw­dę mu­szę tam iść?

– Pro­szę nie zo­sta­wiać mnie sa­me­go. – Bur­mistrz spoj­rzał na nią bła­gal­nie. – Pani jest tu­taj spe­cja­list­ką od hi­sto­rii i za­byt­ków. Ja tyl­ko zwy­kłym me­ne­dże­rem.

– Do­brze, ale jest mi pan wi­nien przy­słu­gę.

– Pani Zo­siu, pro­szę zro­bić wszyst­ko, żeby ści­ągnąć do nas tego in­we­sto­ra. Wszyst­ko – pod­kre­ślił, pa­trząc na nią z po­wa­gą. – Je­śli pani tego do­ko­na, uznam to za nasz szcze­ko­ci­ński cud.

– Obie­cu­ję, że się po­sta­ram, choć ten typ nie na­le­ży do naj­sym­pa­tycz­niej­szych.

– Za­uwa­ży­łem, że jest dość… spe­cy­ficz­ny, ale wi­dać, że ma pie­ni­ądze i in­te­re­su­je się pa­ła­cem, a my po­trze­bu­je­my in­we­sto­ra – przy­po­mniał.

– A ja przy­po­mi­nam, że jest mi pan wi­nien przy­słu­gę. Nie pi­sa­łam się na żad­ne po­ta­ńców­ki, tym bar­dziej w prze­bra­niach.

– Przyj­mu­ję to do wia­do­mo­ści.

Zo­sia po­szła ra­zem z sze­fem do ko­stiu­mer­ni pa­ła­cu i po­mo­gła mu wy­brać naj­bar­dziej kla­sycz­ny gar­ni­tur z po­przed­niej epo­ki. Sama spędzi­ła dłu­ższą chwi­lę w tym przy­byt­ku. Trud­no było wy­brać strój, któ­ry nie wi­sia­łby na niej jak na wie­sza­ku. W ko­ńcu coś zna­la­zła. Dłu­gą i zwiew­ną błękit­ną suk­nię z le­jące­go się ma­te­ria­łu, od­ci­na­ną pod biu­stem atła­so­wą wstążką. Mia­ła obłęd­ny de­kolt, a usztyw­nio­ny sta­nik do­da­wał wa­lo­rów kszta­łt­nym pier­siom Zosi. To je­dy­na część cia­ła, z któ­rej ko­bie­ta była dum­na, więc uzna­ła, że krój tej su­kien­ki jest jak­by stwo­rzo­ny dla niej. Su­kien­ka oka­za­ła się jed­nak bar­dzo dłu­ga, więc Zo­sia po­ży­czy­ła też so­bie z ko­stiu­mer­ni buty na wy­so­kim ob­ca­sie. Prze­go­ni­ła myśl, że na­praw­dę za­cznie przy­po­mi­nać w tym prze­bra­niu Zo­się z Pana Ta­de­usza i za­bra­ła zdo­by­cze do po­ko­ju.

Na miej­scu naj­pierw po­szła się odświe­żyć do ła­zien­ki, a po­tem prze­bra­ła się w wy­po­ży­czo­ną suk­nię. Spoj­rza­ła w lu­stro i zo­ba­czy­ła, że jej wło­sy w ogó­le nie pa­so­wa­ły do tej sty­li­za­cji. Roz­ja­śnio­ne ko­ńców­ki wy­da­ły jej się tan­det­ne. Za­wi­nęła więc hisz­pa­ński kok. Po­tem zro­bi­ła so­bie jesz­cze de­li­kat­ny ma­ki­jaż, pod­kre­śla­jący jej wiel­kie sza­re oczy i kszta­łt­ne, ró­żo­we usta, i zno­wu spoj­rza­ła w im­po­nu­jące lu­stro, w któ­rym mo­gła przej­rzeć się cała. W ko­ńcu była za­do­wo­lo­na ze swo­je­go wy­glądu. Może nie je­stem miss świa­ta, ale przy­naj­mniej nie za­cznę stra­szyć – uzna­ła.

Za­ło­ży­ła jesz­cze wy­po­ży­czo­ne buty. Za­uwa­ży­ła, że musi cho­dzić w nich ostro­żnie. Zwy­kle nie no­si­ła tak wy­so­kich ob­ca­sów, a poza tym to jed­nak były buty sty­li­zo­wa­ne na po­przed­nią epo­kę. Zo­sia przy­po­mnia­ła so­bie, jak mia­ła po­dob­ne, kie­dy jako dziec­ko ta­ńczy­ła w lu­do­wym ze­spo­le pie­śni i ta­ńca. Jak ten czas szyb­ko leci – uświa­do­mi­ła so­bie, pró­bu­jąc przy­wo­łać z pa­mi­ęci kro­ki ma­zu­ra czy ku­ja­wia­ka. Raz-dwa-trzy…

Scho­dząc do holu, wy­pa­try­wa­ła sze­fa. Po­wo­li, sto­pień za stop­niem, ostro­żnie sta­wia­ła nogi, żeby się nie po­tknąć na scho­dach. Jed­ną ręką trzy­ma­ła się po­ręczy, a dru­gą pod­trzy­my­wa­ła su­kien­kę. Na dole nie cze­kał na nią jed­nak bur­mistrz, tyl­ko Nor­man Pia­sec­ki w bar­dzo ele­ganc­kim ko­stiu­mie osiem­na­sto­wiecz­ne­go ma­gna­ta. Wy­glądał w nim obłęd­nie, o wie­le le­piej niż w swo­im dro­gim gar­ni­tu­rze. Zo­sia nie mo­gła nie do­ce­nić wy­glądu mężczy­zny, na­wet je­śli nie wzbu­dzał w niej żad­nych po­zy­tyw­nych uczuć.

– To nie jest dzie­wi­ęt­na­sty wiek – przy­po­mnia­ła, kie­dy pró­bo­wał po­dać jej rękę.

– Ale ten strój oka­zał się bo­gat­szy i bar­dziej ele­ganc­ki – stwier­dził Pia­sec­ki i wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ra­dzę ci przy­jąć moją po­moc, Zo­siu, bo masz nie swo­je buty, a podło­ga w holu jest bar­dzo śli­ska – do­dał.

Roz­wa­ży­ła sło­wa prze­bra­ne­go ma­gna­ta i przy­jęła po­da­ne ra­mię. Pia­sec­ki po­mó­gł jej ze­jść z ostat­nie­go schod­ka.

– Wi­dział pan mo­je­go sze­fa? – spy­ta­ła Zo­sia.

– To ta­kie wa­żne?

– Ow­szem, bo je­stem tu w pra­cy.

– Py­ta­łem, czy jest dla cie­bie wa­żny pry­wat­nie.

Zro­bi­ła wiel­kie oczy i spoj­rza­ła zdu­mio­na na roz­mów­cę.

– To mój szef. Jak pan to so­bie wy­obra­ża?

– Wi­dy­wa­łem już ró­żne ukła­dy i kon­fi­gu­ra­cje. Ale sko­ro nie, to może ze­chcia­ła­byś do­trzy­mać mi to­wa­rzy­stwa dzi­siej­sze­go wie­czo­ru?

– To za­le­ży, co ma pan na my­śli. I nie przy­po­mi­nam so­bie, że­by­śmy prze­szli na „ty” – wy­gar­nęła mu już wku­rzo­na.

Pu­ści­ła jego ra­mię i przy­śpie­szy­ła kro­ku, bo w dru­gim ko­ńcu holu za­uwa­ży­ła prze­ło­żo­ne­go. Pia­sec­ki po­bie­gł jed­nak za nią.

– Sze­fie, gdzie pan się po­dzie­wał tak dłu­go?

– Męczy­łem się z tym ża­bo­tem – od­po­wie­dział Ko­sza­tek, nie­co za­kło­po­ta­ny.

– Trze­ba było po­wie­dzieć, po­mo­gła­bym. – Zo­sia uśmiech­nęła się do sze­fa, ale za­raz mina jej zrze­dła, kie­dy zo­ba­czy­ła, że Nor­man Pia­sec­ki stał tuż obok i się szcze­rzył, wca­le nie życz­li­wie.

Z kło­po­tu wy­ba­wił ich pre­zes To­wa­rzy­stwa Mi­ło­śni­ków Zam­ków i Pa­ła­ców, któ­ry za­pro­sił wszyst­kich do sali lu­strza­nej, gdzie mia­ły się od­być ofi­cjal­na ko­la­cja i ban­kiet.

Ko­la­cja była wy­twor­na i bar­dzo smacz­na. Po­da­no do niej do­sko­na­łe wina i Zosi w ko­ńcu uda­ło się tro­chę od­prężyć, tym bar­dziej że bo­ga­ty i bar­dzo przy­stoj­ny na­tręt w ko­ńcu dał jej spo­kój i usia­dł da­le­ko. Pro­mi­le we krwi sprzy­ja­ły roz­lu­źnie­niu at­mos­fe­ry i w pew­nym mo­men­cie bur­mi­strzo­wi chy­ba też bąbel­ki ude­rzy­ły do gło­wy, bo za­pro­po­no­wał nie­co­dzien­ne roz­wi­ąza­nie.

– Dro­ga Zo­siu, mia­łem już daw­no to za­pro­po­no­wać, ale sko­ro nada­rzy­ła się taka nie­po­wta­rzal­na oka­zja…

Zo­sia pa­trzy­ła z prze­ra­że­niem na szcze­rą twarz sze­fa, któ­ry za­mie­rzał jej za­pro­po­no­wać coś nie­sto­sow­ne­go. Mia­ła pra­wie pew­no­ść, że tak będzie.

– Sze­fie, ja my­ślę…

– Nie myśl, tyl­ko słu­chaj – uci­szył ją. – Chcia­łbym ci za­pro­po­no­wać, że­by­śmy w sy­tu­acjach nie­ofi­cjal­nych mó­wi­li so­bie po imie­niu. Męczy mnie to pa­nio­wa­nie i sze­fo­wa­nie. Co ty na to? Bru­der­szaft?

Zo­śka uwa­ża­ła, że pro­po­zy­cja sze­fa mia­ła pier­wot­nie inny wy­dźwi­ęk i tyl­ko jej pro­test ją po­wstrzy­mał, ale sko­ro za­pro­po­no­wał prze­jście na „ty”, nie wy­pa­da­ło od­mó­wić.

– Zgo­da. Może tak być. Zo­sia – po­wie­dzia­ła i po­da­ła mu rękę.

– Ja­cek. Byle nie Ja­cuś – za­żar­to­wał, po czym ujął jej dłoń w swo­ją i uści­snął przy­ja­źnie.

Wy­pi­li po lamp­ce szam­pa­na, żeby uczcić tę po­za­urzędo­wą po­ufa­ło­ść, a po­tem Ja­cek zmie­nił te­mat.

– Zo­siu, o czym roz­ma­wia­łaś z Pia­sec­kim przy scho­dach?

– Za­cze­piał mnie.

– Ale nie py­tał o pa­łac?

– Nie­ste­ty nie. Jed­nak na­stęp­nym ra­zem po­sta­ram się wy­ba­dać, ja­kie ma pla­ny. Nie martw się o nic.

– To ulga. A więc, Zo­siu… mogę cię te­raz po­pro­sić do ta­ńca? – spy­tał na­gle bur­mistrz.

– Mo­żesz, oczy­wi­ście. O ile umiesz ta­ńczyć, Jac­ku. – Za­śmia­ła się.

Oka­za­ło się, że Ko­sza­tek umiał ta­ńczyć. Po dwóch ta­ńcach od­pro­wa­dził ją jed­nak do sto­li­ka, bo Zo­sia zro­bi­ła się bla­da.

– Na pew­no do­brze się czu­jesz? Nie chcesz wy­jść na dwór?

– Żar­tu­jesz? Tam jest te­raz nie wi­ęcej niż pięć stop­ni, po­cho­ro­wa­ła­bym się. Pój­dę na chwi­lę do ła­zien­ki i za­raz wra­cam.

Zo­sia po­wo­li do­szła do ła­zien­ki. Nie czu­ła się źle, tyl­ko bąbel­ki z szam­pa­na i pro­cen­ty z wina szu­mia­ły jej w gło­wie. Mu­sia­ła zro­bić coś, żeby się otrze­źwić. Tyl­ko co, sko­ro nie chcia­ła roz­ma­zać so­bie ma­ki­ja­żu? Pró­bo­wa­ła otwo­rzyć okno w ła­zien­ce, ale za­raz mu­sia­ła z tego zre­zy­gno­wać. Sta­ry bu­dy­nek i za­byt­ko­we okna nie uła­twia­ły za­da­nia.

W ko­ńcu wy­szła z ła­zien­ki i po­sta­no­wi­ła, że pój­dzie do po­ko­ju. Nie mia­ła za­mia­ru wi­ęcej jeść ani tym bar­dziej pić. Kie­dy wró­ci­ła do sali lu­strza­nej, prak­tycz­nie w drzwiach po­rwał ją Nor­man Pia­sec­ki.

– Zo­siu, mu­sisz ze mną za­ta­ńczyć – stwier­dził i nie zwa­ża­jąc na pro­test ko­bie­ty, za­ci­ągnął ją na śro­dek par­kie­tu.

– Mó­wi­łam, że nie prze­szli­śmy na „ty”. Pro­szę mnie pu­ścić!

– Je­śli to dla cie­bie ta­kie wa­żne, to za­raz przej­dzie­my. Je­stem Nor­man, mów mi, pro­szę, po imie­niu. Dla przy­ja­ciół i ro­dzi­ny Norm. To ksyw­ka z cza­sów, kie­dy miesz­ka­łem w Sta­nach.

– Zo­sia – wy­du­ka­ła.

– Wiem, Zo­sie­ńko. Je­steś cu­dow­na. Mó­wił ci to już ktoś?

Ja­koś nie bar­dzo.

– Nie.

– Chcia­łbym na­pra­wić to ka­ry­god­ne nie­do­pa­trze­nie mo­ich po­przed­ni­ków.

– A ja chcia­ła­bym po­roz­ma­wiać o two­im za­in­te­re­so­wa­niu na­szym pa­ła­cem, Nor­ma­nie.

– Ju­tro, ju­tro, Zo­siu – od­po­wie­dział Pia­sec­ki i za­mknął ją w sil­nych ra­mio­nach.

Po­czu­ła, że wła­śnie w ta­kich ob­jęciach chcia­ła się zna­le­źć tego wie­czo­ru, i pod­da­ła mu się w ta­ńcu.

Na­za­jutrz rano Zo­sia obu­dzi­ła się z kosz­mar­nym ka­cem w nie swo­im po­ko­ju ho­te­lo­wym. W ob­cym łó­żku. Nie­wie­le pa­mi­ęta­ła z po­przed­nie­go wie­czo­ru. Jak­by film jej się urwał tuż po tym, jak Pia­sec­ki od­pro­wa­dził ją do sto­li­ka po ich ta­ńcu. A może on wca­le nie od­pro­wa­dził mnie do sto­li­ka? – po­my­śla­ła. Może do­lał mi jesz­cze szam­pa­na? Ni­cze­go nie mo­gła być już pew­na. Naj­gor­sze, że nie wie­dzia­ła, W CZY­IM po­ko­ju się znaj­du­je.

Ro­zej­rza­ła się po po­miesz­cze­niu, ale nic nie wska­zy­wa­ło na wła­ści­cie­la. Ni­ko­go poza nią tam nie było.

I po co mie­sza­łaś al­ko­ho­le, ty głu­pia?

Z kon­ster­na­cją stwier­dzi­ła, że nie ma na so­bie żad­nych ubrań. Zwi­ęk­szo­na wil­got­no­ść i tkli­wo­ść mi­ędzy no­ga­mi wska­zy­wa­ła na to, że praw­do­po­dob­nie od­by­ła sto­su­nek z mężczy­zną. Ja pier­do­lę! Z kim wy­lądo­wa­łam w łó­żku po pi­ja­ku? Bła­gam, bła­gam, żeby to nie oka­zał się mój szef!

Po­szu­ka­ła wzro­kiem su­kien­ki, któ­rą po­przed­nie­go dnia wło­ży­ła na ko­la­cję, i w ko­ńcu ją doj­rza­ła, a ta­kże buty i to­reb­kę. Nie­dba­le za­rzu­ci­ła na sie­bie wszyst­ko i na­wet nie po­szu­kaw­szy bie­li­zny, wy­bie­gła z tego po­ko­ju, nie ogląda­jąc się za sie­bie. W pa­ni­ce pró­bo­wa­ła so­bie przy­po­mnieć nu­mer swo­je­go po­ko­ju, ale zro­zu­mia­ła, że znaj­dzie go na klu­czu, któ­ry mia­ła w to­reb­ce.

Wpa­dła do sy­pial­ni, zrzu­ci­ła z sie­bie su­kien­kę i wbie­gła pod prysz­nic, gdzie pró­bo­wa­ła zmyć z sie­bie wszyst­kie po­zo­sta­ło­ści po wczo­raj­szym wie­czo­rze. Zwłasz­cza te, któ­rych nie pa­mi­ęta­ła. Szo­ro­wa­ła się, aż skó­ra zro­bi­ła się czer­wo­na. Do­pie­ro wte­dy się opa­mi­ęta­ła. Co ja ro­bię? Prze­cież woda i my­dło nie zmy­wa­ją wsty­du i po­czu­cia winy…

Zo­sia wy­szła w ko­ńcu z ła­zien­ki i ubra­ła się nor­mal­nie, jak do pra­cy. Mia­ła dość su­kie­nek i bu­tów na ob­ca­sie, więc wło­ży­ła nie­bie­ską gar­son­kę, bia­łą bluz­kę i ba­le­rin­ki. Wło­sy zo­sta­wi­ła roz­pusz­czo­ne, żeby nic nie przy­po­mi­na­ło jej o wczo­raj­szym wie­czo­rze. Le­piej, żeby tam­tej Zosi ni­g­dy nie było – po­my­śla­ła z na­dzie­ją. Wie­dzia­ła jed­nak, że na­dzie­ja w tej sy­tu­acji nie wy­star­czy. Trze­ba ra­czej sta­wić czo­ła rze­czy­wi­sto­ści. A ona wy­gląda­ła tak, że…

Wio­la, ra­tuj, tyl­ko ty mo­żesz mi wy­ja­śnić, co się sta­ło.

– Ktoś cię zgwa­łcił, Zo­śka! – Usły­sza­ła w te­le­fo­nie głos Wio­le­ty po tym, jak stre­ści­ła jej cały po­przed­ni wie­czór, nie po­mi­ja­jąc żad­nych szcze­gó­łów, któ­re pa­mi­ęta­ła.

– Jak to?

– Nor­mal­nie! Ja­kiś drań wy­ko­rzy­stał two­je upo­je­nie al­ko­ho­lo­we, i albo cię czy­mś na­ćpał, albo do­po­ił na tyle, że­byś nie kon­tak­to­wa­ła! To jest gwa­łt.

– Ale mnie nic nie boli.

– Bo pew­nie ci się po­do­bał i na po­zio­mie fi­zycz­nym mo­głaś mieć ocho­tę na seks z nim. To nie zmie­nia fak­tu, że nie miał pra­wa tego ro­bić!

– Wio­lu, co ja mogę po­cząć, sko­ro nie pa­mi­ętam ni­cze­go od pew­ne­go mo­men­tu?

– Idź na po­li­cję.

– Wzi­ęłam prysz­nic.

– I tak mo­żesz iść, tyl­ko bez tego do­wo­du będzie trud­niej. Ale może ktoś wi­dział, kto cię wy­pro­wa­dził z ko­la­cji albo za­brał do po­ko­ju?

– Wio­lu, tam wszy­scy po­pi­li. Ale masz ra­cję, za­py­tać mo­żna. Na pew­no nie pój­dę z tym na po­li­cję. Zro­bię z sie­bie po­śmie­wi­sko – za­pro­te­sto­wa­ła Zo­sia.

– Zro­bisz, jak chcesz, Zo­cha. Moje zda­nie znasz. Ten drań za­słu­gu­je na karę.

– A ja nie?

– Nie! La­ska, to ty je­steś ofia­rą. Po­wiedz mi, że bie­rzesz pi­gu­łki…

– Nie, prze­sta­łam po roz­sta­niu z Rad­kiem i wy­je­ździe Pa­try­ka.

– Kur­wa! W ja­kim dniu cy­klu je­steś?

– Nie je­steś moją mat­ką, Wiol­ka!

– Cho­dzi o to, że­byś ty nie zo­sta­ła mat­ką, idiot­ko! Myśl!

– Nie wiem. – Zo­sia wes­tchnęła zre­zy­gno­wa­na. – Za cho­le­rę nie pa­mi­ętam. Spraw­dzę ka­len­da­rzyk, jak wró­cę do domu.

– Do­bra, za­dzwoń, jak­byś coś so­bie przy­po­mnia­ła. Na ra­zie.

– Na ra­zie. Dzi­ęki, że mnie wy­słu­cha­łaś.

Zo­sia odło­ży­ła te­le­fon i spoj­rza­ła z re­zy­gna­cją w lu­stro w po­ko­ju. Aleś na­ro­bi­ła, Zo­śka – wes­tchnęła. Wsta­ła jed­nak i po­szła na śnia­da­nie. Szyb­ko się zo­rien­to­wa­ła, że jej szef jest ra­czej nie­win­ny.

– Och, pani Zo­sia. – Na­wet nie pa­mi­ętał, że prze­szli po­przed­nie­go dnia na „ty”.

– Dzień do­bry. Jak się pan czu­je? – spy­ta­ła.

– Kosz­mar­nie. Chy­ba za bar­dzo wy­mie­sza­łem al­ko­ho­le. Prze­pra­szam. Mia­łem do­pil­no­wać, żeby bez­piecz­nie tra­fi­ła pani do po­ko­ju, ale za­ga­da­łem się z bur­mi­strzem Za­to­ra i gdzieś mi pani znik­nęła. W Za­to­rze mają pa­łac Po­toc­kich, wie pani? – Bur­mistrz Ko­sza­tek ga­dał, a Zo­sia ukła­da­ła so­bie w gło­wie jego sło­wa.

– A pa­mi­ęta pan, kie­dy mnie wi­dział ostat­ni raz? – spy­ta­ła.

– Tak. Ta­ńczy­ła pani z Pia­sec­kim, a po­tem wy­szli­ście ra­zem z sali. A wła­śnie! Nie wi­dzia­ła go pani?

– Wła­śnie nie.

A to chuj zła­ma­ny. Ja mu po­ka­żę!

Za­raz po śnia­da­niu Zo­sia po­szła do re­cep­cji, żeby za­py­tać, w któ­rym po­ko­ju miesz­ka Nor­man Pia­sec­ki.

– Pan Pia­sec­ki wy­je­chał dziś z sa­me­go rana, przy­kro mi – od­po­wie­dzia­ła re­cep­cjo­nist­ka, po któ­rej oczach Zo­sia wi­dzia­ła, że wca­le nie było jej przy­kro.

– W po­rząd­ku, dzi­ęku­ję za in­for­ma­cję.

Po­szła więc do sali kon­fe­ren­cyj­nej, bo wła­śnie miał się za­czy­nać dru­gi dzień pre­lek­cji.

– Co taka pi­ęk­na ko­bie­ta robi tu sama? – Usły­sza­ła głos, któ­ry coś jej przy­po­mi­nał.