Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
141 osób interesuje się tą książką
Jeśli przyszło Ci się urodzić w złym czasie, na nic młodość i marzenia.
W 1924 roku w sycylijskim Agrigento życie toczy się swoim spokojnym rytmem. Eteryczna Nardina wychodzi za Carla, ich szczęście jednak zakłóca brak dziecka. Tymczasem piękna i niepokorna służąca Sebedda jest w ciąży, na którą nie jest gotowa. Losy tych dwóch kobiet niespodziewanie się splatają.
Wiele lat później zraniona i samotna Carlotta podczas pracy w archiwum odkrywa dokument, który burzy jej poukładane życie i skłania do poszukiwań swoich korzeni. Ta podróż w czasie oraz w głąb siebie staje się początkiem ogromnej zmiany.
Jak gorzka pomarańcza to jeden z najgłośniejszych włoskich debiutów ostatnich lat. Palminteri zabiera nas do XX-wiecznej Sycylii, gdzie miłość miesza się ze zdradą, pożądanie z pragnieniem zemsty, a bohaterowie, choć dumni, z pokorą przyjmują swój los.
Palminteri pisze z temperamentem, oddając klimat włoskich miasteczek, do których od razu chce się pojechać. Jej powieść to celne studium ludzkiego charakteru, gdzie nie zawsze los toczy się tak, jak tego chcemy.
Sylwia Chutnik
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Come l’arancio amaro
© 2024 Giunti Editore S.p.A./Bompiani, Firenze-Milano www.giunti.it www.bompiani.it Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025 Copyright © for the Polish translation by Monika Woźniak, 2025
Książka została opublikowana przy wsparciu Centrum Książki i Literatury działającym przy Włoskim Ministerstwie Kultury
Redaktorka inicjująca i prowadząca • Weronika Jacak
Marketing i promocja • Marta Szczurowska
Redakcja • Tadeusz Lipiński
Korekta • Magdalena Mierzejewska, Katarzyna Dragan
Łamanie • Grzegorz Kalisiak
Projekt okładki i strony tytułowe • Magdalena Skrolecka
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68479-65-2
Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 [email protected],www.wydawnictwopoznanskie.pl
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Moim synom, Albertowi i Riccardowi,
oraz Antonelli Cilento,
bez której ta powieść nigdy by nie powstała
Bez rodziny
– Już idę! – Cursidda biegnie do telefonu. – Halo, kto mówi?
– To ja, Carlotta.
– Jak się masz, skarbie? Długo się nie odzywałaś, martwiliśmy się o ciebie z wujkiem, ale wiemy, że masz dużo pracy w biurze... no i nie chcieliśmy ci przeszkadzać! Co u ciebie, przyjedziesz?
Cursidda jak zawsze terkocze jak karabin maszynowy i zatrzymać ją potrafi, a i to tylko czasami, jedynie donośny głos zù1 Peppina. Ale dziwna cisza po drugiej stronie słuchawki sprawia, że seria jej słów urywa się nagle.
– Co jest? Źle się czujesz? Coś się stało? Już wołam wujka, zaraz ci go przekażę!
Gdy adwokat odbiera od niej słuchawkę, Cursidda przysuwa mu wiklinowy fotel, idealnie dopasowany do jego postury.
– Carlotto! Dlaczego wiecznie każesz mi się zamartwiać w oczekiwaniu na wiadomości od ciebie?
Zawsze się o nią niepokoił, ale na starość każdy drobiazg wytrąca go z równowagi.
– Czy ty... płaczesz?
Słychać stłumione westchnienie, a potem Carlotta wraca do tonu dyrektorki archiwum notarialnego w Agrigento, osoby, która ma posłuch u wszystkich podwładnych.
– Nie, skądże! Wiesz... kurz z dokumentów, oczy łzawią, w nosie kręci, nie martw się. Dzwonię, bo chciałam cię o coś zapytać.
– Tak?
– Znalazłam tu, w archiwum, dokument. Dotyczy mojej mamy i... mnie. – Do jej głosu znowu wkrada się drżenie. – Ale nie chcę o tym rozmawiać przez telefon.
Adwokat wzdycha:
– Więc kiedy? Chcesz mnie tak zostawić w zawieszeniu?
– Zdobądź się na odrobinę cierpliwości. Jutro jest sobota, pojadę autobusem w południe i o drugiej będę w Sarrace.
Cursidda, wyposażona w kobiecą intuicję jeszcze szczodrzej niż w gadulstwo, już wszystko zrozumiała. Stoi na progu kuchni, z rękami wspartymi na biodrach, i kręci głową, patrząc na adwokata Peppina Calascibettę.
Wpatrzony niewidzącym wzrokiem w półmrok korytarza, zù Peppino wraca myślami do minionych dni. Domyśla się pytania, które zada mu Carlotta. To krzyż, a zarazem sens jego życia. Milcząca słuchawka zwisa z kabla.
Noc upływa mu niespokojnie, co chwilę budzi się z płytkiego snu.
Czy to był koszmar, senny majak, czy złe przeczucie? Tego adwokat Calascibetta jeszcze nie wie.
Jego łóżko zmieniło się we wzburzone morze, spienione uderzeniami ogonów ławicy tuńczyków. Rozpaczliwie próbując się ratować przed nieuchronną zagładą, walczą, szarpią się, ranią. Morze ma kolor krwi. Brutalna masakra czeka te ryby o wdzięcznej nazwie i srebrzystej barwie, wpadające w labirynt sieci rozciągniętych pod wodą.
Peppino jest jedną z nich, twarz ma swoją, ale ciało – ściganego tuńczyka. Jeszcze dziwaczniejsza jest obecność innych ryb z ludzkimi twarzami. Są tam kobiety i mężczyźni, uczesani na króla Humberta, wytworne fryzury i rozczochrane loki, włosy w rozmaitych odcieniach, ciemne, jasne, siwe, pojawiają się kapelusze i naszyjniki, wąsy i brody. Zù Peppino zna tam każdego. Rybacy uzbrojeni w harpuny wymierzają ciosy na oślep. Ale gdy wszystko wydaje się stracone i nadchodzi pewna śmierć, adwokat budzi się nagle. Sapie głośniej niż miech kowalski, prześcieradło przylepia się do niego jak całun: ten zagadkowy sen zdaje się nieść jakieś niejasne przesłanie.
Mężczyzna czuje się przytłoczony swoim wiekiem, z trudem spuszcza stopy na ziemię. W głowie mu się kręci, łóżko pod nim faluje. Patrzy na ścianę i ma wrażenie, że dokumenty zlatują na niego z półek niczym chmara ptaków. Lustro szafy wiruje jak karuzela. Przy każdym obrocie Peppino widzi w nim odbicie swojej zmęczonej i zniszczonej twarzy.
Jest przekonany, że wybiła jego ostatnia godzina. Opada na łóżko.
– Oi, Cursidda! Umieram!
Gospodyni, chwytając się poręczy, pokonuje kilka stopni, które z salonu prowadzą do sypialni.
– Pana to nawet strzelbą nie dobiją!
Cursidda jest z adwokatem od niepamiętnych czasów i zdarza się, że gdy nuda życia zmąci mu umysł, uważa ją za swoją żonę. Rzeczywiście, ma wszystkie wady i zalety prawdziwej małżonki: szpieguje go, pilnuje, pociesza, a w razie potrzeby nawet beszta. Kłócą się i obrażają wzajemnie, ale nie mogą bez siebie żyć.
– Źle pan spał? Pinnolę2 na ciśnienie przyniosę i szklankę wody. Kawy nie, nie ma mowy! Co mam przygotować na śniadanie?
– Kobieto, zastanów się raz w życiu! Nie widzisz, że źle się czuję? Co mi będziesz mówić o jedzeniu, kiedy mnie już pora na cmentarz!
– Też coś! Pan jeszcze i mnie pochowa!
Cursidda zbiega po schodach, nie czekając na odpowiedź.
Peppino, wspierając się o meble, załatwia swoje poranne potrzeby. Lustro w łazience dzisiaj także wiruje, więc adwokat rezygnuje z golenia.
Cursidda wraca z tacą, na której znajdują się tabletki, szklanka wody i rzadka polewka z kaszy jęczmiennej. Peppino siedzi na starej sofie, zapadniętej od jego ciężaru.
– Co to, nie ogolił się pan? – pyta uszczypliwie.
– Nie!
– Akurat dzisiaj rano, kiedy ma przyjechać pańska siostrzenica?
Peppino zdejmuje kapeć i rzuca nim w Cursiddę, która jednak szybko wycofuje się na parter.
– Mizzica3, jaki nerwus!
Ma rację. I prawdę mówił także nocny koszmar. Po rozmowie telefonicznej z siostrzenicą Carlottą Cangialosi poprzedniego wieczoru adwokat nie może sobie znaleźć miejsca.
Czując w ustach gorzki smak, zù Peppino połyka przepisane pigułki, a potem, wyklinając, schodzi na dół.
Tam znajduje się królestwo Cursiddy, kuchnia i jej sypialnia. Krzątając się przy garnkach, mieszając zupę lub zagniatając ciasto, kobieta ma na oku także salon i gabinet, pilnuje adwokata, który przesiaduje w jednym lub w drugim pomieszczeniu, zależnie od tego, gdzie wpada słońce: w zimie szuka ciepła, w lecie się przed nim chroni. Na biurku, na regale, na krzesłach i na białych od kurzu półkach piętrzą się papierzyska ułożone w chwiejne stosy: starczy podmuch wiatru i sfruwają na podłogę. Akta, notatki, wyroki, zarządzenia i dekrety, jest ich tak dużo, że Peppino próbował wkładać je nawet do garnków w kuchni, ale Cursidda obroniła swój teren, wrzuciwszy je do kominka. Prosta kobieta nie wie, że dokumenty mają większą wartość od pieniędzy.
Zmęczony i niespokojny adwokat opadł ciężko na fotel za biurkiem. Czeka na Carlottę. Ona nazywa go wujem, z szacunku i przywiązania: nie jest jego prawdziwą siostrzenicą, ale on kocha ją bardziej, niż gdyby rzeczywiście nią była.
W Sarrace, malutkiej mieścinie na Sycylii, skąd blisko już do Afryki, szacunek i miłość są okazywane także w ten sposób: poprzez wynajdywanie więzów pokrewieństwa, które nie istnieją, a jednak łączą.
Carlotta mieszka w Agrigento, gdzie kieruje archiwum notarialnym, rodzajem magazynu, w którym przechowuje się akta zlikwidowanych kancelarii.
To właśnie zù Pippino wysłał ją do Rzymu, żeby wzięła udział w konkursie na to stanowisko. Bezpieczna państwowa posada, mówił; mniejsze zło, myślała ona. Uzyskała dyplom prawniczy z oceną wzorową i marzyła, żeby zostać adwokatem, ale czasy jeszcze nie sprzyjały kobietom, które czuły powołanie do pewnych zawodów.
Przez długi czas, kiedy kancelaria zù Peppina zajmowała kilka pomieszczeń w wielkim pałacu, w którym Carlotta dorastała, dziewczynka uwielbiała wdychać powietrze przesycone wonią dokumentów, akt, zawiadomień i innych papierów sądowych. Lubiła odwiedziny bogatych klientów i ubogich pechowców, zwracających się do adwokata z błaganiem o ratunek przed nieszczęściami spadającymi na nich jak lodowata ulewa. Szacunek i poważanie, którymi zù Peppino cieszył się w miasteczku, zrodziły w niej pragnienie, by pójść w jego ślady. Jeszcze zanim się urodziła, prawo stanowiło przecież, że także kobiety mogą wykonywać zawód adwokata.
A jednak to sam adwokat Calascibetta, z żalem, ale stanowczo, odradził Carlotcie wybór tej drogi. Był rok 1947 i w sycylijskich sądach jego znajomi adwokaci i sędziowie wciąż zgadzali się z dziewiętnastowiecznym wyrokiem Sądu Apelacyjnego w Turynie, który w taki sposób wypowiedział się o kobietach adwokatach: „Zawód adwokata może być wykonywany wyłącznie przez mężczyzn i kobietom nie wolno się nim parać”. Po co miała się Carlotta stawiać w złym świetle, robić wrażenie zarozumiałej?
Mając przed sobą drogę tak najeżoną trudnościami, a także wiedziona pragnieniem, aby jak najszybciej zacząć pracę i wyrwać się z małomiasteczkowego otoczenia Sarraki, Carlotta się poddała.
Rezygnacja ze współzawodnictwa z mężczyznami ciążyła jej jednak jak wyrok. Bez rywalizacji, bez konfliktu nie mogła nawet zaznać gorzkiego smaku porażki.
Że urodzić się kobietą to nie jest los wygrany na loterii, zrozumiała dużo wcześniej, kiedy w trakcie rozmowy ze swoją matką Nardiną o ojcu Carlu Cangialosim, zmarłym w tajemniczych okolicznościach w dniu jej narodzin, zapytała, czy ojciec miał chociaż czas, aby się ucieszyć pierworodną córką. Żywiła niejasne podejrzenie, że w świecie, który na pierwszym miejscu stawiał mężczyzn, jej płeć mogła ojca rozczarować. Pewność, że tak nie było, przyniosłaby jej ukojenie.
Pewnego dnia podjęła próbę skontaktowania się z ojcem, który nigdy nie miał okazji z nią porozmawiać. Doszła do wniosku, że jeśli wejdzie do jego gabinetu, dotknie jego rzeczy i zacznie o nim intensywnie myśleć, tak jak o Jezusie, kiedy prosi się go o jakąś drobną łaskę, zdoła wywołać go z królestwa zmarłych. Usiadła przy jego biurku i naprawdę wydało się jej, że widzi jego smagłą twarz, tę z fotografii na etażerce. Posłała mu wymuszony uśmiech. On, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, potrząsnął głową, poruszył się w milczeniu, nogi skrywał mu gęsty czarny dym. Krzyk rósł jej w gardle, podczas gdy on znikał, wchłonięty przez ciemności, w których ona sama go umieściła, surowego i niedostępnego.
W powietrzu pozostało coś dotykalnego i przerażającego – dezaprobata ojca wobec wszystkich win, do których przyznawała się Carlotta: że jest dziewczynką, że umie gwizdać i pluć pestkami oliwek i, co najgorsze, że sika w ogrodzie, przykucając bez wstydu, tak jak pokazała jej niania Sabedda. Nie była udaną córką.
Z tego wstydu zrodził się w niej dystans, nieprzezwyciężona przeszkoda w nawiązaniu kontaktu z nieznanym ojcem ani z jakimkolwiek innym mężczyzną, i tym bardziej ciążyło jej bycie sierotą.
Na pytanie Carlotty mama Nardina, ze zgaszonym uśmiechem, próbowała zacząć mówić o czymś innym, ale wbity w nią wzrok córki zmusił ją do odpowiedzi. Przypomniawszy sobie sycylijskie przysłowie, ratowała się kompromisem: „Kto chce dobrego syna, od dziewczynki zaczyna”.
– Do diaska! – rozzłościła się mała. – Dopiero co się urodziłam i już chcieliście zaczynać od nowa. Gdybym była chłopcem...
– Co ty wiesz o swoim ojcu? – skarciła córkę Nardina. – Jak świat światem, mężczyzna jest głową rodziny, to on daje i zabiera, on decyduje, on rządzi i wydaje rozkazy. Nie ma sensu się buntować, to przegrana walka! Twój ojciec rozumował tak jak wszyscy... ale nie znałam nikogo, kto traktowałby kobiety z większym szacunkiem. Miałam wiele szczęścia, nie wiem, czy i z tobą tak będzie.
Carlotta się nachmurzyła. Ona tylko sobie zażartowała, odezwała się tonem lekkim jak piórko, tymczasem jej matka przygniotła ją nieznośnym balastem. Podejrzenie, że ojciec nie ucieszył się z jej urodzin, dręczyło ją nieustannie i w rezultacie jej relacje z płcią męską jedynie się pogorszyły.
Do pogłębienia jej nieufności wobec mężczyzn bardzo skutecznie przyczynili się jej koledzy, podstawiający sobie nogi, byle szybko zrobić karierę, podczas gdy ona tkwiła w miejscu, wykluczona z kuluarowych rozgrywek o awans, do których dochodziło w ministerstwie. Nie było sensu się skarżyć, każdy ją pocieszał, że taka ładna dziewczyna jak ona szybko rzuci pracę, żeby wyjść za mąż i wychowywać dzieci.
Tymczasem Carlotta uparcie ukrywała swoją urodę, ubierała się w surowe kostiumy o męskim kroju i siedziała zamknięta od świtu do zmierzchu w swoim małym gabinecie, gdzie rzadko wpadało świeże powietrze różnych pór roku. Jej życie upływało między pracą biurową a precyzyjnymi, utrwalonymi nawykami starej panny.
Ale często się zdarza, że banalne dni czy błahe zdarzenia otwierają niespodziewanie kluczowy rozdział w naszym życiu...
W dniu, w którym zadzwoniła do wuja, Carlotta jest jak zwykle w biurze. Dwie godziny wcześniej zeszła do magazynów, wilgotnych piwnic, gdzie przechowywane są stare akty notarialne. Odszukiwanie ich należy do zadań woźnego Anselma Dioguardiego, znającego archiwum jak własną kieszeń, ale dzisiaj nie ma go w pracy z powodu jakichś niecierpiących zwłoki spraw osobistych.
Zresztą chęcią do pracy nie pała także pozostałych dwoje urzędników, Concettina Calvaruso, maszynistka wspominająca z nostalgią czasy faszyzmu, i księgowy Marx Liotta, komunista. Dlatego też Carlotta, czując swoją odpowiedzialność jako szefowa, osobiście zajęła się prośbą klienta, który szuka aktu notarialnego z początku wieku, kluczowego dla jego sprawy.
Gdyby tylko mogła, wymierzyłaby solidnego kopniaka obojgu podwładnym. Zmienili jej pracę w piekło, od zawsze rzucają jej kłody pod nogi, bo w 1960 roku kobieta szef to na południu Włoch wciąż anomalia.
Biegała tam i z powrotem między regałami, aż wreszcie, triumfalnie trzymając w ramionach dziesięciokilogramowy tom, wchodzi po chybotliwych krętych schodach prowadzących z archiwum do pomieszczeń biurowych. Obcas zaczepia się o stopień, Carlotta spada jak kamień, nie mając się czego przytrzymać.
– Ratunku! Ratunku!
Leży nieruchomo, twarzą do ziemi, ból jest tak dotkliwy, że daje radę tylko szeptać, ale tych dwoje zdrajców wyczekujących na jej porażkę nie może udawać, że nic nie zauważyło. Rzucają się na pomoc.
– Gdzie panią boli? Cà? Tutaj?
Concettina maca mięśnie i kości w poszukiwaniu złamań i siniaków. Zakończywszy badanie, składa dzięki Świętemu Gerlandowi i robi znak krzyża, podczas gdy Marx, przyglądając się scenie z góry, popisuje się partyjnym ateizmem.
– Tak, pewnie, Święty Gerlando i jego kompani! Całe szczęście, że pani dyrektor jest sucha jak sardynka!
To prawdziwe upokorzenie, że musi pozwolić, aby komunista zaniósł ją z powrotem do gabinetu. Carlotta wierci się, usiłuje naciągnąć spódnicę, która podwinęła się zbyt wysoko, jego palce wpijają się w jej uda, a on półgłosem mówi jej, że wcale nie jest taką sardynką. Jednak największy cios jej dumie zostaje zadany później.
Ignorując zadrapane ramiona i kolana palące jak ogień, Carlotta zaczyna szukać żądanego dokumentu i otwiera obolałymi dłońmi tom opatrzony adnotacją:
Notariusz Santaninfa Raimondo
z siedzibą w Sarrace, 1926 rok.
Mogłaby powiedzieć klientowi, żeby sam sobie poszukał tego przeklętego dokumentu. Jest umieszczony w tomie pod numerem 367, znalezienie go nie byłoby trudne. Ale karty są już stare, pergaminowa oprawa nadwątlona: nie, nie chce dawać księgi do ręki jakiemuś profanowi, woli się tym zająć sama. Kartkuje tom powoli, karty są kruche. Czyta uważnie numery spraw... 362, 363, 364. Potem widzi imię i nazwisko, które przyciągają jej wzrok jak magnes, tytuł, którego nie może nie przeczytać:
Protokół z inwentaryzacji spadku
barona Carla Cangialosiego
zmarłego w Sarrace, w prowincji Agrigento,
23 grudnia 1924 roku.
Dzień, w którym zmarł. Dzień, w którym się urodziła. Żołądek Carlotty ściska się z emocji, serce bije jak szalone, skronie pulsują, zdaje się jej, że ojciec do niej wrócił.
Szybka lektura protokołu wytrąca ją z równowagi, odkryta prawda rani jej oczy. Zatrzymuje się, próbuje odzyskać spokój. Musi jednak zrozumieć, co kryje się za tą sprawą, i tylko jedna osoba może znać prawdę z odległej przeszłości, wyjaśnić, potwierdzić albo zanegować to, co zapisano w tym dokumencie: wuj Peppino. Z jej rodziny nie pozostał już nikt poza nim, przybranym wujem, jedynym mężczyzną, któremu pozwoliła się sobą opiekować.
Druga po południu już dawno minęła, a zù Peppino wciąż czeka.
Odesłał rosół z makaronem, który przygotowała Cursidda, na sam jego widok żołądek mu się skurczył... zresztą nie jest głodny. Jeszcze czuje w nozdrzach uporczywy odór tuńczyka.
Wreszcie odzywa się głośny dzwonek do drzwi. To Carlotta.
Całuje pospiesznie Cursiddę, która od razu próbuje jej wcisnąć do ręki talerz.
– Moje dziecko, zjedz chociaż te dwa małe faszerowane bakłażany, nie miałaś nic w ustach od śniadania!
Carlotta dziękuje jej, ale odkłada obiad na później i zdecydowanym krokiem idzie od razu do wuja.
– Nie mam słów! Przysięgam: nie mam słów! – Jej ton jest nieprzyjazny.
Wujowi mąci się w głowie.
– O co ci chodzi? Wczoraj rozpływałaś się we łzach, a dzisiaj wstąpiłaś na wojenną ścieżkę?
– Wczoraj byłam zszokowana. Dzisiaj chcę prawdy.
Kopia protokołu inwentaryzacji spadku barona Carla Cangialosiego ląduje z rozmachem na biurku wuja.
On rzuca okiem na dokument, ale go nie dotyka, nie potrzebuje go czytać, bo o swojej przybranej siostrzenicy wie wszystko. Zù Peppino był tu od początku, odkąd Carlotta, długo wyczekiwana jedyna spadkobierczyni barona Carla i Nardiny Aricò, pojawiła się w pałacu Cangialosich.
– No co, nie czytasz? Oczywiście, po co, przecież już wszystko wiesz!
– Nic mi nie wiadomo o tym dokumencie, ale kodeks cywilny znam lepiej od ciebie, a sporządzenie protokołu inwentaryzacyjnego jest obowiązkowe, gdy zmarły zostawia niepełnoletnie dziecko. Młodocianych trzeba chronić, na wypadek gdyby okazało się, że kwota długów przewyższa wartość spadku. Tylko w ten sposób mają możliwość ewentualnie zrzec się dziedziczenia po osiągnięciu pełnoletności.
– Daruj sobie tę lekcję! Zapomniałeś, że ja też studiowałam kodeksy i ustawy? No dobrze, udam, że wierzę, że o niczym nie wiedziałeś, i ja ci to teraz wyjaśnię. Notariusz Santaninfa poprzedził inwentarz spadku po moim ojcu wstępem, w którym pisze, że protokół sporządzono nie tylko z obowiązku prawnego, ale także na żądanie prokuratora, na którego biurko trafiło poważne oskarżenie przeciwko mojej matce, Nardinie Aricò, i jej matce, Sebastianie zwanej Bastianą Aricò, mojej babce! W tych dokumentach twierdzi się, że obie oszukały mojego ojca, wmawiając mu, że jestem jego córką, choć tak nie było.
Powiedziała to. Udało jej się to powiedzieć na głos. Teraz gniew ustąpił miejsca łzom. Carlotta czuje w ustach ich słony smak.
– I co gorsza – mówi dalej – oskarżenie zostało wniesione przez panią Rosettę Damelio, wdowę Cangialosi. Zdajesz sobie sprawę? Przez moją drugą babkę, którą doskonale znasz, bo byłeś jej długoletnim prawnikiem i zarządcą jej majątku. Rozumiesz teraz? Nie jestem, kim myślałam, że jestem!
Zù Peppino nie wie, co odpowiedzieć, robi grymas, jak gdyby ktoś wsadził mu do ust mysz śmierdzącą tuńczykiem. Wierci się na fotelu.
– Kiedy czytasz ten dokument, wydaje ci się, że chodzi o jakąś tragedię, ale wcale tak to nie wyglądało. Moja droga, chodzi o plotki, intrygi podłych kobiet. Matka twojego ojca była wielką damą, a babcia ze strony matki pochodziła z ludu. To wystarczyło, by zrodziła się zazdrość! Każdy z nas zna ułamek prawdy, cała jest wiadoma tylko Bogu, jeśli istnieje. Ja ci mówię, że zostałaś poczęta w rodzinie, do której zawsze należałaś, uwierz mi.
Carlotta krzyżuje ramiona i zmrużywszy oczy, z głosem zachrypniętym od gniewu, syczy:
– Nie, chcę wiedzieć, co się naprawdę stało! Jeśli mój ojciec nie jest moim prawdziwym ojcem, czy to znaczy, że moja matka, która wychodząc między ludzi, nie używała nawet szminki, była dziwką?
Brutalny dźwięk tego słowa unosi się między nimi, a Carlotta wali pięścią w stół.
Zù Pippino długo siedzi bez ruchu i wciska się w fotel, jak gdyby był on przedłużeniem jego ciała. Nagle jednak wstaje gwałtownie, odsuwa go i z gniewem dorównującym furii jego siostrzenicy odpycha meble, sprzęty, stosy książek i gazet leżących na podłodze. Kategorycznym tonem każe Carlotcie iść za nim:
– Dalej, idziemy na górę! Musisz popatrzyć w lustro!
Ona przestaje płakać i zaciekawiona idzie za nim. Wspierając się na ramieniu siostrzenicy, wuj wspina się po schodach prowadzących do jego sypialni. Popycha Carlottę przed lustro w szafie.
– Do kogo jesteś podobna?
Czarne kręcone włosy, oczy barwy ciemnego miodu, a nad nimi proste i gęste brwi, które nadają im niewinne spojrzenie. Twarz Carlotty jest drobna i jakby staroświecka, usta uśmiechają się powściągliwie, nie odsłaniając zębów. Jest lekkiej budowy, ale nie chuda; cienki materiał, w drobny kwiatowy rzucik, podkreśla zaokrąglone kształty pod sukienką.
Patrzy na odbicie w lustrze i widzi w sobie coś z Dameliów, niemal nic z Cangialosich – dwóch rodzin ze strony ojca. Z rodziny matki, Aricò, nie ma żadnego śladu. W końcu wybucha:
– Jestem podobna do nikogo zmieszanego z nikim!
Zù Peppino bierze głęboki oddech, chwyta ją za rękę i prowadzi do otwartego okna. Przed nimi aż po horyzont rozciąga się morze, w powietrzu unosi się zapach soli i pieczonych sardynek.
Dzielnica portowa, zbudowana na łagodnym zboczu, sięga aż po nabrzeżny piasek. Najstarsze domy niemal dotykają wody, ich drzwi są zawsze otwarte w oczekiwaniu na powrót łodzi z połowu. Nowe budynki, choć żądne przestrzeni, wspinają się po zboczu, ciasno przylegając do siebie, jak białe komórki w ulu. Wszystkie tłoczą się wokół domu zù Peppina ze zgrabną wieżyczką, z której rozciąga się widok na całą dzielnicę.
Okno jest niczym rama obrazu. Wujek energicznie przywołuje sąsiadów:
– Nunzia, Saridda, Agatina, don Liborio, mastru4 Ciccu!
To jak zabawa. Wraca do dzieciństwa, kiedy waląc w bęben, zwoływał ludzi na zgromadzenie.
Sąsiedzi wychylają się na podwórka, na progi domów, na ulicę, nadstawiają ciekawie uszu.
– Co się stało? O co chodzi, don Peppino?
– Widzicie tę dziewczynę? To córka barona Carla Cangialosiego, niech spoczywa w pokoju, i jego żony, baronowej Nardiny! Czy tak?
Ludzie patrzą na niego zdumieni.
– Don Peppì, przecież znamy ją od lat! Co to za nowina?
– Nenti, nic, przyjechała do mnie w odwiedziny, a ja chciałem wszystkim pokazać, jak bardzo jest do mnie przywiązana! To dla mnie wielka radość.
Burzliwe oklaski, ludzie wołają:
– Brawo, Caruledda, brawo, Caruledda! – Ich miny wskazują jednak wyraźnie, że zastanawiają się, czy adwokatowi trochę nie odbiło.
Tymczasem dołączyła do nich Cursidda, która pospiesznie zamyka okno.
– Szaleju się pan najadł? Nawet na morzu pana usłyszeli! Jeszcze pan nie wyzdrowiał! Od rana to ciśnienie... to ciśnienie!
Pora popołudniowej sjesty już dawno minęła, kiedy wuj, siostrzenica i gosposia zasiadają do stołu. Oni dwoje milczą, tylko Cursidda wychwala swoją pasta ammuddicata – makaron z czosnkiem, oliwą i podsmażoną bułką tartą – tak smaczny, że mogłaby skusić nawet największego niejadka.
Gniew Carlotty jakby ucichł. Może to wszystko jest rzeczywiście tylko wynikiem dawnych rodzinnych waśni... a jednak. Wniesienie oskarżenia zakłada, że istniał ku niemu fumus, wiarygodny powód, prowadzący do serii wniosków. Ojciec, który nie jest ojcem, i córka, która nie może być jego dzieckiem, nie biorą się przecież znikąd.
Nachodzi ją chęć, aby wrócić do swojego starego domu, do pałacu Cangialosich. Przypomina sobie magiczną zabawę, coś w rodzaju zaklinania umysłu, która udawała się jej tylko w tamtych murach: zabić myśli, amputować rodzącą je część mózgu. Opróżniona głowa jest niczym wysprzątany pokój, można zacząć życie od nowa. Carlotta ma nadzieję, że znowu jej się to uda.
Żegna się z wujem, zachodzi do kuchni, żeby przytulić Cursiddę w długim uścisku.
– Jutro już mnie tu nie będzie! Wracam do Agrigento, chcę poszperać w archiwach... Bóg da, że sama rozwiążę tę zagadkę!
– Po co się tym niepotrzebnie dręczysz? Dziecko kochane, dlaczego chcesz wyjeżdżać w niedzielę? Nie ma pośpiechu... nie zatruwaj sobie myśli!
– Ty o niczym nie wiesz, prawda, Cursiddo?
– Nic a nic, przysięgam na dusze moich bliskich! – Ale wzrokiem ucieka w dół.
Zù Pippino oddycha z ulgą, słysząc trzask drzwi zamykających się za siostrzenicą.
Ale nie jest mu dane się odprężyć, bo teraz do ataku przechodzi Cursidda.
– Dlaczego jej pan nie powiedział? Po co to ukrywanie? Wciąż to samo, kłamstwa i wykręty! Tchórz pana obleciał, to dlatego! Ważniejszy jest dla pana własny spokój niż jej!
Adwokat wciąż siedzi przy biurku, ma zamknięte oczy, nie odpowiada. Przeszłość wraca do niego jak fala przypływu, pochłania teraźniejszość i przyszłość, złośliwie jasna, klarowna i kompletna.
Krzesło skrzypi, gdy Peppino się podnosi i stawia chwiejne kroki, wyciągając dłonie gotowe szukać podpory, gdyby stracił zbyt chwiejną równowagę. Do jego pokoju prowadzi sześć schodków, ale wydaje mu się, jakby było ich szesnaście. W końcu łóżko przygarnia zmęczone ciało, podczas gdy umysł pozostaje żywy, pracuje bez ustanku i cofa się w czasie, nie zważając na błagania o spokój, które kieruje do niego zù Peppino. Rok tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty jest odległy, jak gdyby należał do innego stulecia, ale jest ta sama pora roku. Tak jak wtedy panuje upał, duszna spiekota perli czoła, nasącza potem koszule i gorsety, wysusza języki i pali stopy mężczyzn i kobiet, którzy wraz z nim przemierzają pieszo uciążliwą drogę z Agrigento do Sarraki.
1 Syc. wuj (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). ↩
2 Syc. pigułka, tabletka. ↩
3 Syc. wykrzyknienie, odpowiednik „do licha!”, „rety!”. ↩
4 Syc. dosł. „mistrz”, forma grzecznościowa używana dawniej na południu Włoch w stosunku do osób z ludu. ↩