34,99 zł
Trzy kobiety, trzy sekrety. Jedna mroczna prawda.
Bydgoszcz, początek upalnego lata. Weronika, ofiara toksycznego związku, samotnie wychowuje syna. Ewa obawia się, jak kryminalna przeszłość męża wpłynie na przyszłość ich nastoletniej córki. Janina, teściowa Ewy, by zapewnić sobie oraz swojej rodzinie dostanie życie, posunie się do wszystkiego.
Ich losy nieoczekiwanie splatają się, gdy na podwórku kawiarni Ewy zostają znalezione zwłoki. Wszystko wskazuje na brutalne morderstwo. Jednocześnie anonimowy profil na Instagramie publikuje zdjęcia z miejsca zbrodni. Sugeruje też, że zna tożsamość zabójcy…
Każda z kobiet nosi w sobie mroczną tajemnicę. Każda desperacko pragnie ochronić to, co jest jej najdroższe.
Czy chroni również mordercę?
Wiem o wszystkim to thriller o mrocznej stronie miłości, destrukcyjnych mężczyznach i cenie, jaką musimy zapłacić za sekrety. Bo czasem największym zagrożeniem jest dla nas to, co sami ukrywamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 384
Data ważności licencji: 1/30/2030
Policja już wie.
Ewa głęboko wciągnęła powietrze, a następnie je wypuściła, starając się zachować zimną krew. Nerwowo postukała palcami w szorstką tapicerkę.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że osoba, której zlecono drobną naprawę, trafi na grób? W przypadku tego podwórka dosyć spore. Dlatego Ewa starała się przygotować na wszelkie możliwe komplikacje. Przeanalizowała postępowanie, opracowała ścieżki ewakuacyjne, nie miała jednak pewności, jakie dokładnie konsekwencje pociągnie za sobą odkrycie ludzkich szczątków.
Gdy samochód podskoczył na wyboju, jej puls przyspieszył. Powinna wreszcie nauczyć się działać w stresie – przecież niepokój nie opuszczał jej od kilku lat. Wystarczyło jednak drobne zakłócenie planu, jakaś okoliczność, której wcześniej nie wzięła pod uwagę, i uporządkowana część jej umysłu odmawiała współpracy.
Czasami Ewa miała dość swojego mózgu, swojego ciała, swojego życia.
W trakcie upałów nawet codziennie.
Ile to wszystko potrwa? Jak bardzo pokrzyżuje jej plany? Czy ich nie zniszczy?
Odległy grzmot burzy postawił włoski na przedramionach Ewy. Niepokój pełzał pod jej skórą i przesypywał w żołądku grudy lodu.
Niektóre tajemnice nie powinny nigdy ujrzeć światła dziennego. Tak byłoby lepiej dla wszystkich.
* * *
Weronika zatrzasnęła maskę samochodu i spakowała zestaw kluczy francuskich do torby. Wreszcie koniec. Zmęczona upałem i pośpiechem pchnęła drzwi wiodące z werandy do salonu. Chłód we wnętrzu owiał jej ciało, przeganiając znużenie.
– Wszystko działa. Możemy jechać – oznajmiła.
Su siedziała po turecku na kanapie. Wzrok wbijała w ekran laptopa, na uszach miała słuchawki. Weronika zamachała ręką, ustawiając się tak, by kamerka komputera jej nie obejmowała. Gdy złapała spojrzenie koleżanki, wskazała ręką zasłonięte roletami panoramiczne okna, za którymi stał samochód, a później wykonała gest przekręcania kierownicy. Su ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
– Pamiętajcie, najważniejsze to nie chować głowy w piasek i odważnie stawiać czoła problemom. – Znów popatrzyła w kamerkę. – Macie jakieś pytania?
Weronika odstawiła torbę z narzędziami na podłogę. Była u Su już po raz trzeci, ale wnętrze domu koleżanki wciąż robiło na niej duże wrażenie.
Panele bez ubytków i wybrzuszeń, pluszowe narzuty na fotelach i kanapie, komoda pasująca odcieniem do ramy wiszącego nad nią obrazu. Szarości i biele ożywione żółtymi dodatkami. Wszystkie meble w jednym stylu, a do tego bezpieczeństwo rozpięte między ścianami – tak właśnie powinien wyglądać dom.
Weronika czasem wyobrażała sobie, jak by to było wychowywać Pawełka w takim miejscu, siadać z nim codziennie w salonie, wdychać schłodzone klimatyzacją powietrze i móc zatrudniać kogoś do naprawy samochodu. W ogóle: mieć własny samochód i to nim odwozić synka do przedszkola, bez uciążliwego tłoku w komunikacji miejskiej. I wówczas cholernie zazdrościła Su. Jednak to nie był ten paskudny rodzaj zazdrości, po którym nadciąga chęć wydarcia komuś tego, co posiada. Zazdrość Weroniki miała źródła w pragnieniu, którego nie sposób dosięgnąć, bo frunie na szeroko rozpiętych skrzydłach, podczas gdy samemu ma się do dyspozycji jedynie połamane nogi. Weronika zdążyła się już pogodzić ze swoim kalekim losem, jednak przebywając u koleżanki, zawsze czuła tę dziwną mieszankę przyjemności i bólu.
– Samochód już gotowy, za chwilę do was jedziemy! Jest tu jedna z uczestniczek kobiecego kręgu, która mi pomaga. Tak, kochane, właśnie naprawiła samochód. My, kobiety, podołamy każdemu wyzwaniu. Musimy tylko trzymać się razem. To pa, do zobaczenia wieczorem! – Su pomachała do kamerki, a następnie dała Weronice znak, by jeszcze chwilę poczekała. – No, już – dodała zupełnie innym tonem, zatrzaskując klapę laptopa i zsuwając słuchawki na szyję. – Naprawdę ci się udało?
Weronika skinęła głową.
– Jesteś cudowna! – Su klasnęła w dłonie. – Tak się bałam, że odbiorą mi wieczorne wykłady. Zresztą tobie ten wyjazd też dobrze zrobi, doda ci sił i decyzyjności, zobaczysz!
Sięgnęła po leżącą na stoliku książkę, aby wrzucić ją do morelowej torby podróżnej.
– Powinnam wymienić tego truposza na nowe auto, już drugi raz zdechł akurat przed szkoleniem.
Ostatnie zdanie Su wypowiedziała przy akompaniamencie gitarowych riffów. Weronika znieruchomiała. Komórka leżała w jej otwartej torebce na komodzie, tuż za plikiem broszurek o wpływie podświadomości na dobra materialne.
– Nie odbierzesz? – Su wróciła do stolika i odłączyła laptop od ładowarki. Wsunęła go do torebki. – Wcześniej też dzwonił, na szczęście mój mikrofon świetnie wycisza takie zakłócenia, więc nie było to aż tak uciążliwe – dodała i zniknęła na schodach prowadzących na piętro.
Weronika jeszcze przez sekundę się wahała, wreszcie sięgnęła po telefon.
– No w końcu! – Głos sąsiadki był jak mocne uderzenie w twarz. – Od godziny próbuję się z panią skontaktować! Pawełek spadł z drzewa.
Weronika zachwiała się i oparła plecami o ścianę.
– Jest w szpitalu – kontynuowała kobieta.
– W szpitalu? – Weronika z trudem przepchnęła słowa przez ściśnięte gardło.
Po drugiej stronie słuchawki zapadło milczenie. Jedna sekunda, dwie, trzy… Zdenerwowanie, które Weronika czuła wcześniej, przerodziło się w panikę. Usłyszała szczękanie zębów i zdała sobie sprawę, że to jej własna żuchwa uderza o górną szczękę. W uszach zaszumiała krew.
– Jest nieprzytomny – odparła sąsiadka. – Robią mu badania.
Ściany salonu zafalowały, pociągając za sobą podłogę, i Weronika miała wrażenie, że za chwilę ześlizgnie się z niej i osunie w niebyt. Wbiła palce prawej dłoni w blat komody. Lewą wciąż przyciskała do ucha komórkę. Plastik obudowy wydawał się rozgrzany i miękki jak roztopiony wosk.
– Wcale nie zleciał! – W telefonie rozbrzmiał przytłumiony przez odległość dziecięcy głos należący zapewne do dziecka sąsiadki. – Zeskocył!
– Cicho bądź! Nie wiem, jak do tego doszło, cały czas na nich uważałam. Pawełek w jednej chwili biegał dookoła zjeżdżalni, a w następnej już tam leżał.
– Psecies ci mówię! – Znów dzieciak. – Specjalnie skocył!
Sufit obsunął się niżej, prasując powietrze. Weronika miała problem z zaczerpnięciem tchu.
Jej Pawełek. Jej skarb.
Mało brakowało, a straciłaby przytomność. Ale nie mogła pozwolić sobie na słabość. Chodziło przecież o jej syna.
Sięgnęła po stojącą na stoliku szklankę wody. Wypiła ją duszkiem. Kątem oka ujrzała schodzącą po schodach Su. W dłoni ściskała plik kolorowych ulotek.
– Do którego szpitala go zabrali? – Gdy się odezwała, jej głos był zadziwiająco spokojny i opanowany, jakby pożyczyła go od osoby, której w tej chwili ani trochę nie przypominała.
– Chyba do Jurasza. Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie zdarzyło. To było…
Weronika nawet się nie rozłączyła, po prostu wrzuciła komórkę do torebki. Osłabienie minęło i choć podłoga wciąż falowała, a przerażenie wprawiało ciało w dygot, trybiki jej organizmu wskoczyły na właściwe tory i podjęły pracę.
– Pawełek trafił do szpitala, musimy tam jechać – poinformowała Su. – Dobrze, że zdążyłam naprawić samochód.
– No co ty. Za trzy godziny mam dalszy ciąg warsztatów. – Su wsunęła ulotki do torby i zarzuciła ją sobie na ramię. – Powinnyśmy być już w trasie.
– Su! Mój syn jest w szpitalu. – Weronika mocniej chwyciła własną torebkę. – Nie mogę przecież… – urwała. – Proszę, jedźmy do Pawełka.
Przez twarz Su przebiegł grymas zniecierpliwienia.
– To coś poważnego? – zapytała, rozejrzała się po salonie, chwyciła dwie leżące na kanapie broszury i dorzuciła do ulotek.
– Jezu, przecież to moje dziecko!
Zęby Weroniki znów zaczęły o siebie uderzać. Nie wierzyła, że wciąż tu stoi, że prowadzi tę rozmowę, zamiast gnać do Pawełka. Ktoś powinien przecież przy nim być. Ona powinna!
A co, jeśli jej synek… Tej myśli Weronika nie była w stanie nawet dokończyć.
– No tak, przykra sytuacja. – Su podeszła do Weroniki, pogładziła ją po plecach, a następnie łagodnie przesunęła w bok. – Bardzo przykra. – Chwyciła rączkę walizki. Plastikowe kółka zagrzechotały na panelach, gdy ciągnęła ją w stronę werandy. – Muszę jechać do lasu. Nie mogę sobie pozwolić na odwołanie wykładów ani na spóźnienie, bo ośrodek zrezygnuje ze współpracy ze mną. Zapłacę ci za naprawę i sama decyduj, gdzie chcesz spędzić najbliższe dni.
Wyjęła z torebki portfel i niewzruszona podała Weronice dwa banknoty.
– Gdybyś tylko mogła decydować na zewnątrz. Bo ja już naprawdę muszę zamknąć chatę i jechać.
* * *
Nim Ewa opuściła samochód, jeszcze przez chwilę przypominała sobie kwestie, które wypowie, gdy wraz z policją stanie nad rozkopanym grobem. Zerknęła w lusterko wsteczne i mimo stresującej sytuacji szybko poprawiła włosy i przetarła spoconą twarz chusteczką. To wtedy zauważyła brak jednego kolczyka. Szybko wyjęła drugi z ucha. Srebrny, z szafirowym kryształkiem od Swarovskiego. Przez sekundę zastanowiła się, gdzie mogła go zgubić, ale nie miała teraz czasu na takie drobiazgi. Zacisnęła szczęki i wysiadła, zderzając się ze ścianą gorącego powietrza.
Janina opuściła samochód chwilę wcześniej i aktualnie stała przed autem wpatrzona w budynek kawiarni. Jej zafarbowane na miodowy kolor włosy kleiły się do czoła i szyi, a plamy potu znaczyły granatowy poliestrowy kombinezon z podrobionym logo Ralpha Laurena.
Park Witosa sprawiał wrażenie wymarłego. Żadnego śpiewu ptaków, żadnych głosów, nawet szmeru silników samochodów jadących pobliską ulicą. Ziemia była sucha, a w alejce leżały gałązki drzew ułamane zapewne przez tę samą pozbawioną deszczu burzę, która niedawno przeszła nad Osówcem. Powietrze było ciężkie i lepkie, a flegma dusznego popołudnia oklejała nozdrza zapachem obumierających roślin.
Ewa nie była przesądna. Nie wierzyła w duchy. Mimo to zawsze czuła się tu nieswojo. Jak gdyby nawet w upalny, słoneczny dzień zacienione alejki skrywały dusze zmarłych.
Gęsia skórka wypełzła na jej ramiona. Potarła je dłońmi.
„Co za bzdura!” – pomyślała ze złością.
Wyjęła z torebki komórkę i ponownie wybrała numer Adama. Wciąż był niedostępnym abonentem. Jeszcze przez chwilę zwlekała z podejściem do kawiarni. Naprawdę wolałaby, żeby mąż jej towarzyszył, ale rozpłynął się w powietrzu.
A może jest tutaj, na miejscu?
– Zaglądałaś do środka? – zapytała teściową.
Janina obrzuciła ją nieprzytomnym spojrzeniem.
– Pytałam, czy zaglądałaś do kawiarni – powtórzyła Ewa cierpliwie. – Godzinę temu, gdy czekałaś tu na Adama.
– A po co miałabym tam włazić? Umówiliśmy się w parku, to czekałam w parku. Nawet nie podjeżdżałam pod knajpę.
– Może się minęliście?
– No, bez przesady! Sterczałam tutaj pół godziny, widziałabym, gdyby przyjechał.
Ewa postukała palcem w torebkę. Nie było wyjścia, musiała sama stawić czoła tej sytuacji.
Głęboko odetchnęła i ruszyła w stronę lokalu. W tym momencie ujrzała Laurę. Córka stała pod brudnym, pokrytym zaciekami murem odgradzającym podwórze ich kawiarni od parku. W dłoniach ściskała aparat fotograficzny, którego obiektyw wetknęła między pręty bramy. Przysadzisty mężczyzna w policyjnym mundurze zmierzał właśnie w jej kierunku.
– Proszę się odsunąć! – zagrzmiał.
Laura ani drgnęła.
– Nie może pani tu przebywać.
– Ten teren należy do mojej mamy. – Głos Laury brzmiał spokojnie i pewnie. Dziewczyna wyjęła aparat spomiędzy prętów, wspięła się na palce i łapała kolejne ujęcia. – A ja znam swoje prawa. Wolno mi tu stać i robić zdjęcia parku, podwórza też – wyjaśniła.
– Proszę nie zmuszać mnie do użycia siły – powiedział mężczyzna pół tonu głośniej.
Ewa znajdowała się już na tyle blisko, by ujrzeć grymas na jego twarzy. Poczuła wypełzające na policzki rumieńce.
– Przecież to tylko dziecko – oznajmiła stanowczo, wymijając teściową, która wciąż stała przed autem i lustrowała wzrokiem otoczenie dziwnie cicha i milcząca.
Myśl o duchach zniknęła, przycichł także niepokój związany ze znalezieniem na placu za kawiarnią ludzkich szczątków. W tej chwili Ewa była tylko matką.
Chcąc zatuszować nieco zbyt gwałtowną reakcję, uśmiechnęła się do policjantów.
– Już panów wpuszczam do środka. Dziękuję, że poczekaliście. Kochanie, pozwól panom pracować – dodała łagodnym tonem.
Odczekała, aż córka odsunie się od bramy, i dopiero wtedy wsunęła rękę do torebki.
– Co tu robisz? – rzuciła do Laury. – Miałaś być do wieczora w Pałacu Młodzieży.
– Ale wyszłam wcześniej. Słyszałam, jak tata z babcią umawiali się na wspólny powrót, i pomyślałam, że może jeszcze ich złapię. Nawet wysłałam tacie esemesa, że tu będę. No ale zamiast taty i babci zastałam ten cyrk.
Ewa z dezaprobatą ściągnęła usta, bo akurat słowo „cyrk” najmniej pasowało do sytuacji. Wciąż szukając kluczy, zerknęła przez niebieską ażurową bramę na podwórko.
Kiedyś na terenie parku znajdował się cmentarz ewangelicki. W latach pięćdziesiątych groby zlikwidowano, a szczątki spoczywających tu osób przeniesiono w inne miejsce. Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja, bo gdy przed kilkoma laty park poddano rewitalizacji, spod ziemi wyłoniły się szkielety. Szacowana liczba: osiemdziesiąt tysięcy. Ewa pamiętała, że wstrzymano wówczas prace i bardzo długo park nie był dostępny dla spacerowiczów. Dlatego, gdy jakiś czas temu w trakcie porządkowania podwórza za kawiarnią natknęła się na pociemniałą od ziemi kość, postanowiła nie przyznawać się do znaleziska. Kredyt na dom, przeciekający dach, korepetycje dla Laury, która marzyła o studiowaniu prawa – ostatnie, czego Ewa potrzebowała, to wyłączenie lokalu na czas badań archeologicznych. Kość zakopała z powrotem pod kępką piwonii, na podwórzu ustawiła trzy stoliki dla gości, tworząc prowizoryczny kawiarniany ogródek, i nigdy więcej nie naruszała jego powierzchni. Nikt tego nie robił. Aż do teraz.
Kanalizacja zatkała się trzy dni temu. Ewa z Janiną próbowały udrożnić ją przy użyciu środka chemicznego, ale po wsypaniu go do odpływów umywalek i sedesu trochę się popieniło, raz zabulgotało i na tym koniec. Kolejne dwa opakowania również nie dały rady przebić się przez zator. To wtedy poprosiła męża o pomoc, a ten naraił do pomocy kumpla, który na co dzień zajmował się hydrauliką. Dzień później okazało się, że do wymiany niedrożnych rur niezbędne będzie rozkopanie podwórza za kawiarnią.
Teraz w jego centralnej części czerniała dziura w ziemi. Dookoła niej szczerzyły zęby popękane płyty chodnika. Tuż za wyłomem Ewa ujrzała spiętrzone stoły, krzesła i parasole ogrodowe oraz porwaną plandekę. To na niej leżał mężczyzna.
Nie oklejony ziemią szkielet.
Mężczyzna.
Ewa gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Proszę mi przekazać klucze. – Zniecierpliwiony głos policjanta zdawał się dobiegać z innej galaktyki.
Mężczyzna na podwórzu był ubrany w granatowe dżinsy, dokładnie takie, jakie lubił Adam, czarny T-shirt, podobny do koszulek leżących w ich wspólnej szafie, i szare adidasy, takie jak te, które mąż Ewy nosił niemal każdego dnia.
Kobieta zacisnęła dłoń na słupku ogrodzenia. Rozgrzany metal palił skórę. Za plecami słyszała chrapliwy oddech teściowej.
– Proszę nie dotykać płotu!
Mężczyzna leżał na brzuchu. Jego głowa ginęła pod zagiętym materiałem plandeki.
Ewa nie była w stanie się ruszyć. Jej serce pokryło się lodem i spadło do brzucha, miażdżąc wnętrzności.
– Klucze! – Głos jednego z funkcjonariuszy wyrwał ją ze stuporu. Namacała wreszcie pęk żelastwa ukryty w bocznej kieszeni i podała policjantowi, odruchowo wyłuskawszy z nich ten właściwy.
– Kochanie – powiedziała cicho do Laury, podczas gdy mężczyzna wsuwał klucz do zamka. – Idź do samochodu, za chwilę zabiorę cię do domu.
– Serio?! – Laura parsknęła.
– Idź do auta – Ewa powtórzyła to ostrzej, niż zamierzała.
Z Adamem nie było kontaktu. Żadna z nich nie miała pojęcia, gdzie się podziewa. A martwy mężczyzna leżący na podwórzu… Nie, Laura zdecydowanie nie powinna go oglądać. Bo co, jeśli to jej ojciec?
Ewa głośno przełknęła ślinę, próbując spłukać zatykający gardło niepokój.
– Ani mi się waż wchodzić do środka! – rzuciła jeszcze do Laury, a gdy tylko brama uchyliła się, wbiegła na podwórze.
Nie myślała. Nie rozważała żadnych „za” i „przeciw”. Właściwie nie była nawet świadoma tego, co robi. W jej uszach szumiało, żołądek się skurczył, a krzyki policjantów: „Nie wolno! Proszę tam nie wchodzić! Co za baby!”, pulsowały w czaszce. Z bliska dostrzegła rozdarcia w materiale koszulki i otaczające je ciemne plamy. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że patrzy na krew.
Szarpnęła za skraj plandeki. Płachta zsunęła się, odsłaniając głowę mężczyzny. Ewa nie potrafiła oderwać od niej wzroku. W tym momencie palce jednego z funkcjonariuszy wbiły się w jej ramię. Policjant odsunął ją na bok jak bezwolną lalkę, co nie miało już znaczenia, ponieważ Ewa widziała wyraźnie nie tylko buty, spodnie i podziurawiony T-shirt, ale i bladą szyję ofiary z wytatuowanym wężem oraz wysklepioną potylicę, na której krew skleiła włosy w krótkie czarne strąki. To nie wyglądało na wypadek.
Dopiero wtedy dotarło do niej, że nie byli sami. Że tuż za nią i za policjantem na podwórze wpadła teściowa oraz drugi funkcjonariusz. Ten ostatni tonem nieznoszącym sprzeciwu nakazywał właśnie Janinie opuszczenie terenu.
– To nie Adam – poinformowała Ewa teściową, gdy tylko znalazły się na parkowej alejce.
Rozejrzała się za Laurą. Córka stała pod bramą z nadąsanym wyrazem twarzy.
– Oczywiście, że nie. – Głos Janiny był tak spokojny, że Ewa odczuła jej słowa jak policzek.
Przed oczami wciąż jeszcze miała powidok brudnych palców wbitych w materiał plandeki.
* * *
– Długo tu jesteś? – Te słowa wypłynęły z Janiny jako pierwsze, gdy we trzy stanęły w cieniu rosnących przed podwórzem klonów, tuż obok zdezelowanej ławki.
Jeden z policjantów poprosił, by nigdzie się nie oddalały. Ewa podejrzewała, że będą chcieli je przesłuchać.
Laura zebrała dłonią dół sukienki, weszła na ławkę i wycelowała obiektyw aparatu w podwórze. Kilkukrotnie zwolniła migawkę. Dopiero wtedy odparła:
– Przyszłam kwadrans temu.
Znów dźwięk migawki pstrykającego aparatu.
– A wcześniej?
– Byłam w Pałacu Młodzieży.
Kolejne pstryknięcia.
Ewa znajdowała się tuż przy nich, ale tylko ciałem. „To nie Adam” – podsunął znów jej mózg, jednak tym razem za tą myślą napłynęły kolejne.
Marek Gajewski. Kolega, któremu mąż zlecił udrożnienie kawiarnianej kanalizacji. Choć Ewa nie widziała twarzy trupa, wężowy tatuaż był na tyle charakterystyczny, że miała pewność. Marek nie żył, a jego zwłoki leżały na podwórku.
Wyjęła z torebki telefon, wybrała numer Adama.
„Abonent jest chwilowo niedostępny”.
– Gdy tu przyszłaś, policja już pilnowała placu? – Znów głos Janiny.
– Babciu, przestań mnie dręczyć! Zjawiłam się chwilę przed wami.
„Proszę spróbować później”.
Ewa przerwała połączenie. Niepokój rozpełzł się po jej ciele. Nie rozumiała, co się dzieje, ale wiedziała, że nie jest to nic dobrego.
Adam. Musiała z nim porozmawiać.
Obrzuciła wzrokiem gromadzących się przed podwórzem ludzi, a później zerknęła na drzwi kawiarni. Przestała już wierzyć, że mąż faktycznie siedzi w budynku pochylony nad laptopem, zatopiony w pracy, ale musiała to sprawdzić, żeby definitywnie wymazać znak zapytania i podstawić tę daną do równania. Gdy tylko będzie w stanie je ułożyć.
Podwórze, na którym leżały zwłoki, od parku Witosa oddzielały mur i brama. Z pozostałych stron przylegały do niego garaże oraz wschodnia ściana kawiarni. Okna kamienic stojących kilka metrów dalej, wzdłuż ulicy Piotrowskiego, obserwowały je w milczeniu.
Do kawiarni prowadziły drzwi wychodzące na podwórze oraz frontowe wejście, z którego korzystali goście. To w jego stronę skierowała się Ewa.
Do parku, dotąd opustoszałego, napływało coraz więcej ludzi – kobieta z niemowlakiem w wózku, staruszka z jamnikiem, para nastolatków. Zaszemrało od rozmów, zgęstniało od domysłów. Zwłoki wydzielały woń wabiącą konkretny typ osób – takich, które zjawiły się tu niby przypadkiem i teraz nie mogą odejść przyklejone do lepu taniej sensacji.
„To dobrze – pomyślała Ewa. – Im większy tłum, tym mniejsze ryzyko, że policja mnie zauważy”.
Wyminęła kilka osób, położyła dłoń na klamce drzwi frontowych i wówczas dostrzegła Sebastiana. Stał w odległości kilku metrów od kawiarni, na skraju alejki prowadzącej na ulicę Fordońską. Ręce założone na piersiach, plecy oparte o pień drzewa. Był ostatnią osobą, którą Ewa spodziewała się tu spotkać. Gdy złapał jej spojrzenie, odwróciła wzrok. Zerknęła na farbę łuszczącą się na framudze okna kawiarni, po raz kolejny w tym miesiącu pomyślała, że przydałby się remont oraz że nie ma na niego kasy, i wreszcie nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły.
Ewa zajrzała do środka. W półmroku korytarza zamajaczyła pochylona sylwetka.
– Adam? – zapytała.
Mężczyzna szybko się odwrócił.
– Proszę nie wchodzić, pozaciera pani ślady! – ostrzegł. – Chyba że właśnie na tym pani zależy?
Ewa uniosła obie dłonie i szybko się wycofała.
– Józek! Zabezpiecz front! – Usłyszała jeszcze głos policjanta i zatrzasnęła drzwi.
Laura wciąż stała na ławce przed podwórzem – wysoka i smukła, z czarnymi, prostymi jak u postaci z japońskich kreskówek włosami, które opadały jej na ramiona, w niebieskiej sięgającej kostek sukience, przypominała zjawę. Kompulsywnie pstrykała zdjęcia. Tuż obok teściowa rozmawiała z jednym z funkcjonariuszy. Ewa ruszyła w ich kierunku.
– … ułatwiłyby nam panie pracę, gdyby niezwłocznie tam pojechały, wszystkie trzy. – Usłyszała, gdy podeszła do teściowej.
– Dokąd? – spytała.
– Na komendę.
– Teraz? To wykluczone. Musimy najpierw wrócić do domu, trochę się odświeżyć. – Faktycznie była przepocona, ale przede wszystkim potrzebowała czasu, żeby zebrać myśli i przeanalizować sytuację.
– Teraz. Aspirant Lechowski już na panie czeka, odwiezie was na miejsce. – Policjant wskazał brodą srebrną kię zastawiającą parkową alejkę.
Ewa poczuła się przyparta do muru.
– Dobrze, pojedziemy tam wraz z teściową – odparła. – Ale córce nie zamierzam fundować takiej traumy. Przecież to jeszcze dziecko!
– Nie wygląda na przestraszoną. – Mężczyzna spojrzał na Laurę, która wciąż stała na ławce. – Może być pani obecna podczas przesłuchania. Zrobimy to łagodnie, obiecuję – dodał ciszej. – Proszę nam nie utrudniać dochodzenia. Przecież pani również zależy na tym, żeby jak najszybciej zamknąć sprawę, prawda? – dorzucił i odszedł.
Chwilę później dopadł przemierzającą park staruszkę z jamnikiem, pewnie z nadzieją, że kobieta dostarczy mu jakichś informacji na temat wydarzeń na podwórzu. Drugi z policjantów, ten stojący pod kią, ściągnął brwi i spojrzał na zegarek wyraźnie zniecierpliwiony.
Ewa skapitulowała. Jeśli odmówią, wydadzą się podejrzane.
– Laura! Chodź, panowie chcą nas przesłuchać. – Słabym głosem przywołała córkę. O dziwo, nie usłyszała żadnych protestów.
– Ani słowem nie wspominamy, że Adam miał tu dzisiaj być, jasne? Ani że Marek chciał pożyczyć jego samochód – szepnęła Janina, gdy w trójkę szły w stronę auta. Pokrywający jej twarz fluid spłynął i Ewa dostrzegła, jak bardzo teściowa zbladła. – Adam przecież siedział. Będzie pierwszym podejrzanym. Już jest.
Adam, mimo planów, jakie mieli na sobotnie popołudnie, nie zjawił się u matki. Miał wyłączoną komórkę. Na podwórku leżał martwy Marek. To musiało się ze sobą łączyć.
Przez ciało Ewy przebiegł dreszcz.
Dopiero w tym momencie do niej dotarło. Zaczyna się. Znowu.
* * *
– To pani jako ostatnia widziała denata jako żywego? – Spojrzenie policjanta wwiercało się w czoło Janiny.
Przez trudną do zniesienia chwilę miała wrażenie, że facet dostrzega każdą jej myśl i nie przeoczy żadnego ubytku w prawdzie, którą Janina zamierzała mu zaserwować.
Siedzieli w jednym z pomieszczeń komendy miejskiej policji. Już zajmując wysłużone krzesło po drugiej stronie oddzielającego ją od policjanta biurka, Janina czuła spływającą wzdłuż kręgosłupa chłodną strużkę potu.
W pokoju panował zaduch dużo większy niż w parku. Ostrza promieni słonecznych wbijały się do wnętrza przez szczeliny w żaluzjach, tnąc pomieszczenie na tafle. Zawieszone w złotym blasku drobiny kurzu drgały nerwowo.
– Nic podobnego! – Janina pokręciła głową. – Ostatni widział go morderca. Bo to było morderstwo, prawda?
Funkcjonariusz skrzywił się. Świetnie, już zdążyła go do siebie zrazić.
Miał spore zakola na skroniach i zmarszczki w kącikach oczu. Gorąco wypływało na jego czoło kropelkami potu.
„W upale wszyscy wolniej myślą” – uznała Janina. Nie wiedziała jednak, czy bardziej ją to stresuje, czy uspokaja.
– Spróbujmy inaczej. Ile macie kompletów kluczy do bramy i do kawiarni?
– Z tego, co mi wiadomo, dwa: mój i synowej.
– I to pani wpuszczała Marka Gajewskiego na posesję?
Żadne z tych pytań nie brzmiało niebezpiecznie, lecz mięśnie Janiny wciąż były napięte, a wyobraźnia podsuwała jej obrazy zwłok i krwi.
– Dzisiaj tak. Jest sobota, knajpa była nieczynna, bo nie działa kanalizacja, więc synowa zrobiła sobie wolne, a ja i tak wstaję rano. Mam ogród i przy tych temperaturach podlewanie dwa razy dziennie to podstawa. Zresztą liście ogórków i tak już zaczęły żółknąć. Podlałam i pojechałam do Bydgoszczy.
Gdy dotarła na miejsce, Marek czekał pod bramą. Janina podejrzewała jednak, że nie na nią, tylko na otwarcie drzwi i dostęp do ustawionego na półkach za barem alkoholu. Zdaniem Marka bezpłatnego.
– Zostawiłam mu swój komplet kluczy i wróciłam do Osówca – ciągnęła Janina.
– Jest pani pewna, że zostawiła je denatowi?
– Oczywiście.
– I został sam?
Janina znów przytaknęła.
Policjant przyglądał się jej badawczo, marszcząc brwi.
– Wówczas widziała go pani po raz ostatni?
– Dokładnie tak.
– A co pani robiła między jedenastą a czternastą dwadzieścia? – obojętnym tonem rzucił funkcjonariusz.
Janina spodziewała się, że będą podejrzewać jej syna. Może synową. Ale nie sądziła, że zoom policyjnego aparatu natychmiast zostanie skierowany i na nią. Jej żołądek skurczył się, do ust napłynął kwaśny posmak strachu. A później dotarło do niej coś jeszcze: policjant pytał o wąski wycinek czasu. Czternasta dwadzieścia – wtedy musieli dostać zawiadomienie o zwłokach. Ale jedenasta?
– Byłam w Bydgoszczy na zakupach z synem, spotkaliśmy się jeszcze przed jedenastą. Gdy powiedziałam mu, że mam kilka rzeczy do przeniesienia z Obi, od razu tam do mnie przyjechał – powiedziała. – Stale mi pomaga. Zawsze mogę na niego liczyć. Cudowny chłopak!
Policjant głośno odchrząknął.
– Naprawdę cudowny! – ciągnęła Janina. – Gdyby nie on…
– Co robiliście później? – przerwał jej funkcjonariusz.
– Później… – Janina zawahała się. – Później szukaliśmy taniego obornika w granulkach, znaleźliśmy i rozjechaliśmy się w różne strony. Była dokładnie czternasta trzydzieści, gdy Adaś opuszczał parking. Wiem, bo miałam w aucie włączone radio PiK. A potem wróciłam do domu.
– Rozumiem. – Policjant stuknął długopisem w biurko. – Gdzie znajdę pani syna?
Janina przez chwilę milczała, zagryzając wargi. Nie myślała wcześniej nad szczegółami. Miała przed oczami cel, ale prowadząca do niego droga ginęła we mgle. Całe jej życie tak wyglądało, i o ile w sytuacjach lekkich i przyjemnych uwielbiała ten dreszczyk niepewności towarzyszący odkrywaniu widoków za kolejnymi wzgórzami i zakrętami, o tyle teraz każdą komórką ciała czuła, że jeden nieostrożny krok może wtrącić ją w przepaść.
Ale nie miała wyjścia. Jedyne, co mogła zrobić, to zaufać intuicji i iść przed siebie. Jak zawsze.
– Adam mówił, że musimy się uwinąć z zakupami, bo wyjeżdża dziś w delegację. Chyba do Poznania – powiedziała.
– Wobec tego poproszę numer telefonu pani syna. – Krzesło cicho jęknęło, gdy mężczyzna się poruszył.
Janina wyjęła komórkę, odszukała numer Adama i podyktowała go funkcjonariuszowi, przekręcając ostatnią cyfrę. W jej wieku kłopoty ze wzrokiem to normalna sprawa. Policjant zanotował kontakt.
– Zdołaliśmy ustalić, że Marek Gajewski to pracownik pani synowej – zmienił temat.
– Taki z niego pracownik jak ze mnie… – zaczęła Janina, jednak ugryzła się w język, nim dokończyła. Myśleć! Musi myśleć, zanim się odezwie. – Robił u nas na podwórku mały remont. Drobną naprawę właściwie. Coś w odpływie wody się zatkało i nie mogliśmy korzystać ani z umywalek, ani ze zlewu. A bez tego w knajpie ani rusz.
Mężczyzna kiwnął głową, a później oparł przedramiona na biurku i nachylił się w stronę Janiny, jakby zamierzał zdradzić jej jakiś sekret. Albo jakby chciał usłyszeć go od niej. Janina poczuła cierpką woń potu, nie była pewna: funkcjonariusza czy swojego własnego.
– Pani syn przyjaźnił się z Markiem Gajewskim? – zapytał mężczyzna, bacznie się jej przyglądając.
– Z tego, co wiem, byli znajomymi z siłowni. Niezbyt bliskimi.
– Pokłócili się? – Facet wciąż próbował przebić się wzrokiem do mózgu Janiny, wyciągnąć myśli, zdmuchnąć kłamstwa, a to, co zostanie, dołączyć do dokumentacji śledztwa.
„Niedoczekanie jego!” – pomyślała Janina.
– Nie mieli o co się kłócić – powiedziała. – Prawie się nie znali.
– A to ciekawe, co pani mówi… – Mężczyzna wciąż na nią patrzył. Przestał nawet mrugać. – Przecież to dzięki zeznaniom Marka Gajewskiego pani syn wyszedł z więzienia.
* * *
Leżał tam. Zatopiony w plątaninie rurek i przewodów. Otoczony sprzętem. Za przeszkloną ścianą, przez którą było widać twarz, ręce i włosy, ale nie było widać Pawełka. Bo to przecież nie mógł być on. Nie tutaj, nie w takim stanie, nie w ten sposób!
Weronika przez moment stała nieruchomo, ale świat wokół niej dygotał i trzeszczał, jakby lada moment miał się rozpaść.
Czas od chwili opuszczenia taksówki, na którą wydała prawie całe zarobione u Su pieniądze, do wtargnięcia na oddział dziecięcej intensywnej terapii pamiętała jako poszatkowane kadry filmu. Bieg do drzwi szpitala. Owiewający skórę chłód klimatyzowanego wnętrza. Różowa szminka na ustach kobiety w okienku informacji. Winda. Przeszklone drzwi. Gniewny krzyk wychodzącej przez nie pielęgniarki. Wirująca w nozdrzach woń środków dezynfekcyjnych. Pęd czasu i powietrza, który teraz gwałtownie ustał.
– Pawełku, kochanie! – Weronika nie wiedziała, w którym momencie dopadła do łóżka. – Moje maleństwo!
Wyciągnęła rękę w stronę synka. Pod opuszkami palców poczuła skórę tak chłodną, jakby Pawełek już…
Z jej gardła wyrwał się szloch.
„To nie jest prawda, to nie może być prawda!” – krzyczał głos w jej głowie. Przecież Pawełek jeszcze kilka godzin temu zbiegał po schodach, ciesząc się na weekend u kolegi. A teraz jego rączki leżące nieruchomo na kołdrze, policzki blade, jakby ktoś wyżął z nich krew, a wraz z nią życie. Rurka wciśnięta w gardło, oczy przymknięte, skóra zimna…
Weronika próbowała wziąć synka w ramiona, ukryć przed światem.
– Proszę pani, proszę go nie ruszać! – Mocne kleszcze czyichś dłoni zacisnęły się na ramionach Weroniki i zdecydowanym ruchem odciągnęły ją do tyłu. – Wyrwie mu pani wenflon!
To właśnie te dłonie osadziły ją w rzeczywistości.
Gwałtownie zamrugała. Świat przestał falować, sprzęty znieruchomiały. Pawełek wciąż leżał na łóżku.
– Kto ją tu wpuścił? – Znów ten głos.
Ubrana w błękitny komplet medyczny pielęgniarka miała upięte z tyłu zielone włosy i wyraz zniecierpliwienia na twarzy, który po chwili ustąpił miejsca współczuciu.
– Pani jest matką? – zapytała dużo łagodniej.
Weronika zadrżała. Choć oderwała ręce od synka, pod palcami wciąż czuła wiotkie, chłodne ciało.
– Czy z Pawełkiem jest bardzo… – Jej głos się załamał. – Czy jest z nim bardzo źle? – wydusiła.
– Poproszę doktora, wszystko pani wytłumaczy. Tylko niech już pani nie podnosi synka. Ani nie dotyka sprzętów, dobrze?
Weronika próbowała odpowiedzieć, ale ze ściśniętego strachem gardła wydobył się tylko cichy szloch. Przycisnęła dłoń do ust.
– Pani usiądzie – ciągnęła pielęgniarka. – Pójdę po doktora.
Plastikowe oparcie krzesła podsuniętego przez pielęgniarkę wpijało się Weronice w łopatki. Dotknęła materaca na łóżku Pawełka – lekko ugiął się pod uciskiem jej dłoni. Odetchnęła z ulgą, że synkowi jest wygodniej niż jej, a później zaśmiała się histerycznie z własnej głupoty, bo jakie znaczenie ma materac wobec ostatnich wydarzeń.
Sprzęty wokół popiskiwały i szumiały, a może to jej szumiało w uszach? Pogładziła włosy synka, tym razem wolniej i ostrożniej, jakby pod wpływem gwałtownego ruchu mógł się rozpaść.
– Nie czaję tego. Jakiś wyleniały kot uzbierał więcej niż Antonek. No serio, nie czaję! Co się dzieje z tymi ludźmi?
Weronika uniosła głowę.
Odkąd ujrzała Pawełka, szpital skurczył się do rozmiarów łóżka, na którym leżał synek, i otaczających go sprzętów. Resztę świata zasnuwała mgła. Głos zdmuchnął ją, nadając otoczeniu strukturę i właściwości. Weronika ujrzała drugie łóżko, śpiącego w nim chłopca, i siedzącą obok kobietę, która ściskała w dłoni komórkę.
– Potrzebuję kasy na rehabilitację Antonka, a oni wszyscy wpłacają na jakieś bezdomniaki i inne takie. Jakby zwierzęta były ważniejsze od ludzi! – parsknęła. – Zagaduję te wszystkie dzieciate celebrytki, które powinny mnie zrozumieć. Nie proszę nawet o kasę, proszę o udostępnienie zbiórki. Tylko tyle. I wiesz co? Wolą pokazać nowe cycki niż chłopca, któremu mogłyby uratować życie. A może ty masz jakieś większe zasięgi? – Uniosła głowę i wbiła w Weronikę spojrzenie. – Na TikToku czy Insta.
Oszołomiona Weronika pokręciła głową.
– No tak, jasne, że nie, aż takiego szczęścia to my z Antonkiem nie mamy… – Kobieta na chwilę umilkła. – Dobra, udostępnię zbiórkę jeszcze w kilku miejscach i pomogę ci się odnaleźć w szpitalnej rzeczywistości.
Weronika nie chciała się tu odnajdywać. Chciała, żeby Pawełek obudził się, uśmiechnął, zeskoczył z łóżka i razem z nią wrócił do domu. Na samą myśl o tym, że szpital to jej nowa rzeczywistość, poczuła ucisk w żołądku.
* * *
Drzwi, za którymi zniknęła Janina, miały dwadzieścia dwa zadrapania. Ewa przeliczyła je trzykrotnie, choć powinna myśleć o czymś innym. Przewidzieć, o co niebawem zapyta ją policjant. Ułożyć w głowie zdarzenia, o których należałoby wspomnieć. A przede wszystkim: te, na których temat musi milczeć.
Marek miał roztrzaskaną potylicę, a na ciele rany wyglądające, jakby się na coś nadział. Tyle tylko że nie miał na co. Zresztą jakim cudem mógłby sam sobie rozwalić tył głowy, zrobić kilka dziur w plecach, a później upaść na twarz? Choć Ewa wolałaby wierzyć w nieszczęśliwy wypadek, była pewna: Marka ktoś zabił.
Funkcjonariusz, który przyprowadził ją tu spod dyżurki i pilnował, by nie szwendała się po całej komendzie, na chwilę gdzieś przepadł i właśnie wtedy drzwi odskoczyły. Na korytarz wyszła Janina. Miała zaróżowione policzki i ubrudzony podkładem skraj dekoltu granatowego kostiumu.
– Twoja kolej. – Jej koścista dłoń wylądowała na ramieniu Ewy, parząc nawet przez materiał sukienki. – Adam wyjechał w delegację do Poznania – dodała szeptem na tyle cichym, że funkcjonariusz, który już stanął w drzwiach, nie mógł jej usłyszeć. – Jestem przekonana, że panowie szybko uwiną się z tą sprawą – powiedziała głośniej, uśmiechając się do policjanta na tyle pogodnie, że Ewa prawie jej uwierzyła.
– Teraz proszę do tamtego pomieszczenia, a panią zapraszam do środka. – Mężczyzna miał owalną twarz i niski tembr głosu.
Gdy Ewa podnosiła się z krzesła, żałowała, że Adama tu z nią nie ma. Mąż świetnie sobie radził w podbramkowych sytuacjach. Reagował błyskawicznie. Czasami nawet za szybko.
Przypomniała sobie tamten grudniowy wieczór, ponury od pozaciąganego chmurami nieba, szczypiący policzki mrozem i zamieniający oddechy w białe duchy. Ewa została w szkole dłużej niż zwykle – miała do sprawdzenia kilkadziesiąt klasówek, a pokój w mieszkaniu studenckim, wynajmowany przez nią pomimo skończenia studiów, był przeciwieństwem miejsca, którego potrzebowała. Dlatego opuszczała budynek znacznie później niż większość nauczycieli oraz uczniów. W sali gimnastycznej trwał mecz, nawet po wyjściu z budynku Ewa słyszała odległe pokrzykiwania zawodników. W plamie światła na parkingu przed głównym wejściem stały trzy samochody, ale kilka kroków dalej było już dziko i pusto.
Prywatna szkoła, w której Ewa uczyła matematyki, mieściła się pośrodku parku – zieleń miała zapewne dawać poczucie elitarności, Ewę jednak drażniła, szczególnie po zmroku. Drogą łączącą parking z ulicą i przystankiem nie chodził nikt poza pracownikami szkoły. Uczniowie byli dostarczani przez zmotoryzowanych rodziców pod same drzwi, reszta społeczeństwa nie miała się tu po co zapuszczać. Dlatego już widząc żarzącą się w ciemności między drzewami końcówkę papierosa, Ewa poczuła niepokój i chwilę się wahała. Przystanek znajdował się raptem kilkanaście metrów dalej, mecz mógł potrwać jeszcze godzinę, a Ewa była głodna i zmęczona po całym dniu pracy. Poza tym: co złego mogło jej się przytrafić na ścieżce, którą codziennie przemierzała i na której nigdy nic się nie działo? A jednak jakiś pierwotny instynkt nakazywał powrót do budynku.
Nim zdołała podjąć decyzję, mężczyzna znalazł się tuż przed nią.
– Nie potrzebujesz podwózki? – zapytał. – Tam mam auto. – Wskazał dłonią ciemność.
– Nie, dziękuję. – Starała się brzmieć pewnie, jednak wyższy ton głosu oraz lekkie drżenie zdradzały jej zdenerwowanie.
Zrobiła krok w bok, próbując wyminąć mężczyznę.
– Zdecydowanie nie powinnaś spacerować sama po ciemku – ciągnął facet. – Nigdy nie wiadomo, kogo napotkasz. Chodź, podwiozę cię.
Nim Ewa zrozumiała, co się dzieje, wsunął rękę pod jej ramię i mocno ją do siebie przycisnął, a później pociągnął w kierunku parku.
Nie była w stanie się odezwać. Krzyczeć. Głośno protestować. Nie mogła nawet oddychać. Cały świat skurczył się do twardej, żylastej ręki faceta, wpijającej się w jej ciało, i do przesiąkniętego nikotyną oddechu. Zniknął park, zniknęły pobliska ulica i oświetlony parking, zostali tylko Ewa i napastnik.
Nie była przygotowana na taką sytuację, nie miała pojęcia, co zrobić – jednak jej ciało wiedziało. Bez udziału woli mocno szarpnęło się w stronę drogi, ryjąc butami w podłożu. To jednak w niczym nie pomogło. Albo facet był zadziwiająco silny, albo Ewa zadziwiająco słaba. Zaścielający alejkę żwir zachrzęścił pod jej stopami, gdy mężczyzna ciągnął ją w kierunku drzew.
Zamknęła oczy i to musiało wydarzyć się właśnie w tamtej chwili. Mężczyzna nagle się zachwiał, a następnie poluzował chwyt. Gdy Ewa podniosła powieki, upadał już na ziemię powalony przez gościa, który nie wiadomo kiedy wyrósł tuż obok.
Ewa gwałtownie zamrugała, opierając się plecami o pień pobliskiego drzewa, wciąż niezdolna ani do myślenia, ani do ucieczki. Tymczasem przybyły wymierzał napastnikowi kolejny cios i jeszcze jeden. Choć ciemność zacierała szczegóły, Ewa widziała zarysy dwóch męskich sylwetek: tej leżącej i drugiej, która przygważdżała ją do ziemi.
– Już wystarczy – powiedziała.
Odgłos następnego uderzenia poniósł się echem po parku.
– Wystarczy!
Wreszcie mężczyzna znieruchomiał z uniesioną pięścią.
Wiatr zaszumiał konarami drzew, a gdzieś z innego świata – tego z ludźmi zachowującymi się w cywilizowany sposób – dobiegło pojedyncze szczeknięcie i odgłos nawoływania.
– Nic ci nie jest? – Facet opuścił rękę i powoli wstał.
Wówczas Ewa go poznała. Nauczyciel wychowania fizycznego. Nie za wysoki mięśniak, którego starała się unikać, bo był dokładnym przeciwieństwem osoby, z którą mogłaby się zaprzyjaźnić. Głośny. Przystojny. Prowadzający się z Beatą, najładniejszą nauczycielką.
Pokręciła przecząco głową, tymczasem jej obrońca pomacał się po kieszeniach.
– Znasz go? – pytał dalej.
Ewa znów zaprzeczyła.
– I nie chciałaś z nim iść?
– Chyba trochę za późno na takie pytania? – Siliła się na lekki ton, jednak drżenie głosu było wyraźnie słyszalne.
Miała wrażenie, że rozmówca rozciągnął usta w uśmiechu.
– Masz telefon? – Wciąż macał kieszenie kurtki. – Mój musiał zostać w sali gimnastycznej.
– Nic mi nie jest, naprawdę! – powiedziała, choć bolało ją nadwyrężone podczas szarpaniny kolano.
– To ekstra, ale do tego pana trzeba wezwać policję. – Słysząc ostatnie słowo, Ewa poczuła dławienie w gardle. Zeznania. Rozprawa. To nie będzie łatwy czas. – Masz komórkę?
Sięgnęła do torebki i starała się zmusić zgrabiałe palce do współpracy – bezskutecznie. Po chwili poczuła na dłoni ciepło palców wuefisty, gdy wyciągał z jej ręki torebkę.
– W bocznej kieszonce? – dopytał.
Ewa skinęła głową, czego nie mógł zobaczyć, ponieważ pochylał się już nad torbą. Zaraz potem jego twarz rozjaśnił poblask światła ekranu nokii 3310.
– Chciałem zgłosić napaść na kobietę – powiedział.
Ewa miała rację, ten czas nie był łatwy, ale przyniósł również coś niespodziewanego. Rok później brała ślub z facetem, który uratował ją – sama nie była pewna przed czym. Gwałtem? Porwaniem? Z facetem, przy którym mogła wreszcie odetchnąć i przestać troszczyć się o wszystko sama. Do czasu.
Na myśl o Adamie ponownie poczuła dreszcze. Zerknęła na Laurę – córka siedziała ze słuchawkami na uszach i wzrokiem wbitym w komórkę – i ruszyła w stronę policjanta.
Pomieszczenie, do którego weszła, do złudzenia przypominało to sprzed pięciu lat. Ta sama ciemna wykładzina, te same przybrudzone żaluzje, ten sam niemalże pusty blat biurka, na którym leżały tylko plik kartek i długopis. Ściany nasiąknięte wspomnieniem po czasach, gdy prawo było bardziej przyjazne palaczom niż niepalącym.
Ewa przysiadła na skraju krzesła. Wzdrygnęła się, słysząc odgłos zamykanych drzwi.
– Jak dobrze znała pani Marka Gajewskiego? – Funkcjonariusz zajął miejsce po drugiej stronie biurka i wbił w nią spojrzenie.
Ewa przeanalizowała jego twarz – czerwoną siateczkę naczynek narzuconą na skórę poprzebijaną szpikulcami dwudniowego zarostu, wypełnione nieprzespanymi nocami worki pod oczami, opadające kąciki ust i zmęczone spojrzenie sugerujące, że mężczyzna wolałby być gdziekolwiek indziej, byle nie tutaj – i zrozumiała, że to neutralne pytanie.
– Tyle o ile – odparła, intensywnie zastanawiając się nad ciągiem dalszym. – Bywał w kawiarni, pił głównie piwo. – To, że nigdy nie zdarzyło mu się zapłacić, postanowiła przemilczeć. – Gdy miałam problem z kanalizacją, zaproponował, że się tym zajmie. Pracuje w hydraulice.
Ani razu nie skłamała. Co najwyżej nie powiedziała całej prawdy.
Facet potarł obiema dłońmi policzki.
– Ma pani wyrok w zawieszeniu – bardziej stwierdził, niż zapytał.
Ewa głośno przełknęła ślinę.
Wiedziała, co będzie dalej. Choć przerabiała to już w tylu różnych konfiguracjach, na samą myśl poczuła gęsią skórkę na ramionach.
– Za składanie fałszywych zeznań – ciągnął policjant. – W procesie o zabójstwo.
Tym razem po raz pierwszy, gdy rozmówca doszedł do tego punktu, paradoksalnie, poczuła spokój. Nawet jeśli grząskie i bagniste, te rejony znała doskonale. Kilkukrotnie już tu umarła. I wciąż nie zdołała się odrodzić.
– Tak – powiedziała. – Chciałam pomóc mężowi, który zresztą ostatecznie został uniewinniony. Po tym jak państwo polskie niesłusznie zamknęło go w więzieniu.
Cisza, która zapadła po jej słowach, aż brzęczała w uszach.
– Kiedy ostatnio widziała pani denata? – Funkcjonariusz niespodziewanie zmienił temat.
– Dzisiaj, koło ósmej.
– W jakich okolicznościach?
– Na podwórzu za kawiarnią. Mąż odwiózł mnie i córkę do Bydgoszczy. Wysiadłyśmy pod Pałacem Młodzieży, córka była tam przez cały dzień, a ja udałam się do fryzjera. Po drodze zajrzałam do kawiarni. Sprawdziłam, czy teściowa zgodnie z umową wpuściła Marka na podwórko i jak idzie praca. – Ewa wiedziała, że ukrywanie prawdy nie ma sensu.
Wychodząc z podwórza, została obszczekana przez jamnika, który kilka razy dziennie wyprowadzał swoją opiekunkę na spacer do parku. Starsza pani na pewno powiedziała już funkcjonariuszom, że widziała tam rano Ewę.
Policjant przesunął na bok kartki, na których nic nie zanotował, a następnie nachylił się w stronę kobiety. Łokcie oparte na biurku, piramidki ze złączonych palcami dłoni, wyraz skupienia na twarzy.
– A co robiła pani później?
Ewa zastanowiła się, chociaż przecież przygotowała już tę odpowiedź.
– Tak przez godzinę, może dwie byłam u fryzjera, a następnie wróciłam do domu, do Osówca.
– Ktoś panią widział po powrocie? Był tam z panią?
Niestety, nie mogła wymienić nikogo, kto potwierdziłby jej słowa. Tym bardziej że nie była przecież w Osówcu. Pokręciła głową.
Funkcjonariusz patrzył na nią w milczeniu. Przez ciało Ewy przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
– A pani mąż?
– Pracował. Najpierw przyjmował jakiś lokal, a później wyjechał w delegację – powiedziała wciąż nieprzekonana, czy wersja teściowej ma sens, ale przecież musiały trzymać wspólny front, a tydzień wcześniej Adam faktycznie wspominał o jakimś wyjeździe. – Mąż jest agentem nieruchomości. A teraz rozładował mu się telefon. Chciałam go poprosić, żeby wrócił wcześniej i wsparł mnie w tej sytuacji. Ale nie mogę się z nim skontaktować.
Podejrzewała, że policjanci sprawdzą połączenia i esemesy, a ona dobijała się do Adama na obydwa sposoby. Zatajanie tej informacji tylko by zaszkodziło.
Mężczyzna wyprostował plecy. Ściągnął brwi. Znów przesunął kartki, stuknął długopisem w blat i zapytał:
– Jest pani pewna, że właśnie tak wyglądało przedpołudnie pani męża?
– Co pan sugeruje? – Ewa poczuła mrowienie na karku.
Wciąż siedziała na skraju krzesła, z napiętymi mięśniami, z przyciśniętymi do ciała łokciami, gotowa na to, że życie może ją za chwilę zaskoczyć, podobnie jak zaskakiwało wielokrotnie wcześniej, i że wtedy znów podmuch mocniejszego stresu wymiecie z jej głowy wszelkie odpowiedzi, zostawiając rozedrganą pustkę.
– Niczego nie sugeruję. Pytałem, czy jest pani pewna w kwestii lokalu i wyjazdu.
„On już znalazł winnego – pomyślała Ewa. – Teraz szuka potwierdzenia”.
Właśnie tego się obawiała.
– Nie było mnie tam z nim, jeśli o to pan pyta. Wiem tylko, co planował – podkreśliła, by uniknąć w przyszłości ewentualnych zarzutów o ponowne składanie fałszywych zeznań.
– Ile macie kompletów kluczy do bramy? – zmienił nagle temat mężczyzna.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Fotografia autorki na skrzydełku: Marta Machej
Wydawca serii: Adrian Tomczyk
Redaktorka prowadząca: Justyna Skalska
Opieka redakcyjna: Katarzyna Mach
Redakcja: Agata Ługowska
Adiustacja: Ida Świerkocka
Korekta: Barbara Gąsiorowska, Katarzyna Onderka
Skład: CreoLibro
ISBN 978-83-8367-371-4
© Copyright by Aleksandra Śmigielska
Copyright for this edition by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak sp. z o.o., MMXXV
Wydanie I
Kraków MMXXV
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik
