Wielka Islandzka - Janusz Płoński, Maciej Rybiński - ebook

Wielka Islandzka ebook

Janusz Płoński, Maciej Rybiński

0,0

Opis

Ta książka to zaginiony i cudem odnaleziony maszynopis z czasów PRL. Została napisana przez dwóch autorów kultowego dziś dzieła „Alternatywy 4” o tamtej, okropnej i pięknej zarazem epoce.

 

 

 

Oprócz scenariuszy dziennikarze Janusz Płoński i Maciej Rybiński napisali w latach 70-tych kilka zgrabnych i bardzo zabawnych powieści. Pierwsza z nich „Góralskie tango” ukazała się i rozeszła w gigantycznym 300-tysięcznym, następne „Balladyna Superstar” i „Brakujące ogniwo” miały już nakłady dużo niższe, bo cenzorzy połapali się, że pod pozorem absurdalnych żartów autorzy z zabójczą precyzją opisują otaczającą ich rzeczywistość.

 

 

 

Kryminał „Wielka Islandzka” jest powieścią, która dopiero teraz może ujrzeć światło dzienne. Kto żywo wspomina świat PRL, bo wtedy dorastał, w trakcie lektury będzie się wił z rozkoszy: wszystko jest oddane z okrutnym pietyzmem a kryminalna intryga jest przednia. A jeśli na dodatek ktoś, jak ja, pamięta rolę i działanie ówczesnych mediów, poczuje szczęście jak dzik na kupie żołędzi. Było dokładnie tak, jak Drodzy Koledzy to opisali!

 

 

 

Książka to „udawany” kryminał. Oczywiście jest trup, jest poszukiwanie i wykrycie mordercy, ale naszą ambicją było pokazanie środowiska dziennikarskiego w PRL, kuchni tworzenia propagandy i zasad obowiązujących w prasie na przykładzie warszawskich Wiadomości Porannych. Książka jest żartobliwa, co nie pozbawia jej porażającej powagi.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Contents

Tytuł: Wielka Islandzka

Autorzy: Janusz Płoński, Maciej Rybiński

Wydanie I

Wydawca:

Neverland Wojciech Sikorzak

ul. Zgrupowania „AK” Żmija 23/22, 01-875 Warszawa

tel. +48 510 185 550, e-mail: [email protected]

Skład, łamanie, redakcja techniczna:

Neverland Wojciech Sikorzak

Korekta:

Katarzyna Pikosz

Projekt graficzny okładki:

Sylwia Markieta

ISBN: 978-83-967229-0-4

Warszawa, 2022 r.

© Copyright by Janusz Płoński

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej

publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii dowolną z dostępnych metod

kopiowania powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

All rights reserved. Unauthorised dissemination of this publication in part or in full is prohibited in any form. Reproduction by any method represents an infringement of the copyright in this publication.

Dedykujemy ten drobiazg Oli

Jednej, drugiej i trzeciej

Pułkownik przyjął go natychmiast. Był to jowialny, starszy pan, typowy pyknik, a jego serdeczne powitanie nieco rozbawiło i uspokoiło Kowalskiego.

– Witam, witam, kolego. – Pułkownik uśmiechał się tak promiennie, jakby miał ochotę ucałować go zaraz w oba policzki. – Wy niedawno w milicji, co? No i jak wam się ta praca podoba? Nie nudno tam u was w papierach grzebać? Wy by lepiej, taki młody, przestępców ścigali.

– No nie, czemu? – bąkał Kowalski całkiem zdetonowany. – To pasjo­nujące.

– No, dobrze. – Pułkownik otworzył leżącą przed nim teczkę. – Pisać wy, znaczy się, umiecie?

– Pisać? – Kowalski nie bardzo rozumiał. – Pisać? No tak, umiem.

– Właśnie – rozjaśnił się jeszcze bardziej zadowolony pułkownik. – Takiego szukałem. Młodego, zaraz po studiach. Polonistykę skończyliście, to pisać, znaczy się, umiecie. Bo sprawa jest, jakby to powiedzieć, delikatna.

Nie musicie się godzić, ale wierzę… – Machnął ręką. – Powiem wam wprost. Musicie zostać dziennikarzem.

– Dziennikarzem? – zdziwił się Kowalski. – Dlaczego?

– Dlaczego, dlaczego? – przedrzeźniał go pułkownik. – Tak trzeba. Będziecie pracować w „Wiadomościach Porannych”. Wszystko już załatwione. Zgłosicie się do naczelnego redaktora i powiecie, że przysyła was docent Pyszny. Macie tu na kartce nazwisko, żebyście czegoś nie pokręcili. Resztę szczegółów poda wam kapitan Bystroń. Znaczy się, powodzenia życzę.

Całkiem oszołomiony Kowalski dotarł z trudem do drzwi, z trudem się przez nie przedostał i już miał wyjść na ulicę, kiedy przypomniał sobie o kapitanie Bystroniu. Nie bez problemów, pytając po drodze kilku osób, odnalazł kapitana w bufecie.

Bystroń był niewiele od niego starszy, może o pięć, może sześć lat. Przystojny. Uśmiechnięty. Dużo palił.

– Kowalski? – upewnił się, gdy mu się Janek przedstawił. – Jak masz na imię? Janek. Świetnie, ja jestem Bolek. Chodź na górę, wszystko ci wyjaśnię, bo czasu mamy niewiele. Od pierwszego musisz rozpocząć pracę.

Na górze Bystroń grzebał chwilę w kieszeni i zasumował się.

– Gdzie są te cholerne klucze? – mruczał pod nosem. – Znów musiałem je zostawić w bufecie. Poczekaj chwilę.

Kowalski czekał cierpliwie. Wyglądał przez okno na zalaną słońcem ulicę i zastanawiał się, w co też takiego się wpakował. Chociaż myśl, że zostanie dziennikarzem, że chwycił szansę, górowała nad niepokojem.

Bystroń wrócił po chwili z kluczami.

– Są – oznajmił radośnie. – Ciągle je tam zostawiam.

Podszedł do szafy pancernej, zajmującej jedną ścianę pokoju, sprawnie odwiązał maleńki supełek na sznurku przeciągniętym przez metalowe uszy i zakończonym plastelinową plombą, tkwiącą w przyśrubowanym do szafy kapslu od piwa, potem otworzył szafę kluczem.

– Najtajniejsze z tajnych tu trzymam.

Chwilę grzebał w jej wnętrzu, wyjął opasłą tekę z grubej tektury, przetarł rękawem zakurzoną okładkę.

– Jest. Siadaj. Opowiem ci w skrócie całą historię. Potem, jak będziesz chciał, możesz to przestudiować, ale to chyba zbyteczne. Otóż w redakcji „Wiadomości Porannych” przed trzema tygodniami, podczas jakiegoś zebrania, zmarł jeden z dziennikarzy. Niejaki… – Spojrzał w papiery. – Grzegorz Hofman, lat trzydzieści pięć, kawaler. Sekcja zwłok wykazała zatrucie cyjankiem potasu. Wszyscy podczas tego zebrania pili kawę, niestety filiżanki zostały umyte przed przybyciem naszej ekipy. Śledztwo

nic nie dało. Ani to, które miało na celu ustalenie ewentualnych motywów morderstwa, bo w relacjach pracowników redakcji stosunki wewnętrzne to istna sielanka; ani to, które miało na celu ustalenie, kto z pracowników mógł mieć dostęp do cyjankali. Jednym słowem dupa blada. Faceta trują i nie można nawet stwierdzić, kto by miał na to ochotę. W innych sprawach kandydatów jest za dużo, trzeba wybierać, a tu nic. Więc postanowiliśmy wkręcić do tej redakcji swojego człowieka i wybór padł właśnie na ciebie. Musisz rozgryźć, jakie tam są układy, kto mógł doprawić kawę Hofmanowi i tak dalej. A przy okazji nauczysz się dziennikarstwa. Może ci się przydać.

Kowalski słuchał kompletnie oszołomiony. Idąc do milicji, nie wyobrażał sobie, że jego służba może się tak zaskakująco potoczyć.

– Tutaj – mówił dalej Bystroń – masz listę wszystkich pracowników „Wiadomości” z krótkimi charakterystykami. Przeszłość, zainteresowania, jakie są na nich haczyki i tak dalej. Przestudiujesz to w domu. Przyda ci się, tylko uważaj, żebyś się nie zdradził bez potrzeby, że coś wiesz. Ze mną będziesz utrzymywał kontakt telefoniczny, w razie czego będziemy się spotykać w knajpach. Będę twoim kumplem, przyjacielem z lat dziecinnych czy coś takiego. Kapujesz?

Kowalski milcząco skinął głową. Teraz kapował.

– No to fajnie. Jutro zgłoś się z rana do naczelnego redaktora, a wieczorem zadzwoń i powiedz, jak się urządziłeś. Są pytania?

– A co będzie – miał tylko jedną wątpliwość Kowalski – gdy ktoś się zorientuje, kim jestem?

– To i tobie wsypią cyjanku. Dlatego uważaj. Przed wyjściem, jutro, przepatrz dobrze kieszenie, legitymację schowaj gdzieś głęboko, nie noś niczego, co mogłoby nasunąć podejrzenia. Pułkownik chciał ci dać broń, ale to bez sensu. Nie będziesz przecież urządzał strzelaniny w biurze. I melduj natychmiast o każdym podejrzeniu. To będzie dla ciebie najlepsza asekuracja. Trzymaj się i pisz dobrze artykuły.

Kowalski wyszedł na ulicę, przeszedł przez bramę i z przyjemnością przysiadł na ławce w Królikarni. Koło jego stopy przysiadła wiewiórka, ale niestety nic dla niej nie miał. Cały czas zastanawiał się, dlaczego wybrano właśnie jego. Po krótkiej chwili intensywnego myślenia doszedł do przekonania, że nikt inny nie wywiązałby się należycie z roli dziennikarza. To było cudowne i to uczucie dodawało mu skrzydeł. Dziarskim krokiem ruszył w kierunku centrum. Po drodze wstąpił do pewexu, gdzie za ostatnie bony, długo zbierane na dżinsy Lee, kupił komplet długopisów i notes w czarnej skórze. Teraz był do swej misji naprawdę dobrze przygotowany.

***

Świadczymy usługi dla ludzkości

Slogan reklamowy kooperatywy rybackiej w Islandii

Historia, którą opisujemy, zdarzyła się naprawdę. Opowiedział nam ją w czasie długiej nocy polarnej pewien stary islandzki rybak, posiadający wiele znajomości w kołach intelektualnych swego kraju, ponieważ był rekordzistą w połowie dorszy.

Noc zdawała się nie mieć końca, a my siedzieliśmy zasłuchani w tę niesamowitą opowieść, grzejąc się ciepłem gejzeru i popijając nalewkę na pewnym gatunku trawy, rosnącym wyłącznie na zachodnich zboczach islandzkich wulkanów. Zorza polarna łagodnie igrała na pooranej morskimi wichrami twarzy starego rybaka i było nam bardzo dobrze. Głównie z tego powodu, że wszystko, co nam opowiadał, działo się w Islandii, a nie – na przykład w Warszawie. Gdyby działo się w Warszawie, czulibyśmy się znacznie gorzej; choć inna sprawa, że wówczas nie mógłby nam tego opowiadać ani stary rybak, ani nikt inny, zwłaszcza w Islandii.

Kiedy postanowiliśmy spisać tę zajmującą historię, natrafiliśmy na wielkie trudności – wynikające stąd, że rozmaite rzeczy po islandzku nazywają się zupełnie inaczej niż po polsku. Na przykład stolica Islandii nazywa się Reykjavik, a są tam i inne miasta, jak choćby Akureyri czy Hafnarfjördhur, a nawet Kirkjubaejarklaustur. Brzmi to dla Polaka o wiele bardziej niezrozumiale niż Szczebrzeszyn, Dzierzążnia czy Jazgarzew­szczyzna. Nadto wszyscy Islandczycy, bez wyjątku, nazywają się jednakowo: Halgrimsson albo Ericsson; wyglądają prawie jednakowo i sami z trudem się odróżniają – a co dopiero mówić o cudzoziemcach. Zresztą islandzkie nazwiska trudno nazwać nazwiskami, bo powstają na zasadzie przyklejania końcówki „son” do imienia ojca – gdy chodzi o mężczyznę. Z kobietami jest podobnie, ale inaczej. U nas natomiast, jak wiadomo, oryginalnych nazwisk – a również fizjonomii – dostatek.

Z tych ważnych powodów postanowiliśmy – zachowując szkielet fabu­larny opowieści starego rybaka i wszystkie istotne dla jej toku szczegóły – przenieść ją w całości na grunt tak dobrze nam znanych polskich realiów, pośród których czujemy się znacznie pewniej.

Pragniemy tylko, aby – w każdym momencie lektury, w każdej chwili refleksji nad książką – Czytelnik pamiętał, że rzecz dzieje się w Islandii, Malinowski to Halgrimsson, a Kowalski Ericsson. Albo odwrotnie, co w sumie nie ma większego znaczenia.

Chcemy się także zastrzec, że książka ta, odwrotnie niż tragedie Williama Szekspira, nie ma żadnego wymiaru uniwersalnego. Dotyczy tylko i wyłącznie specyficznych warunków islandzkich i do nich się ogranicza.

Będziemy sobie poczytywać za sukces, jeśli dzięki niewinnemu zabie­gowi formalnemu przybliżymy Islandię spragnionemu wiedzy polskiemu Czytelnikowi.

Autorzy

Warszawa, 1977

***

Kowalski siedział w dziale sportowym i przeglądał zszywkę „Wiadomości Porannych”, kiedy do pokoju wszedł bez pukania nieznany mu starszy człowiek. Na oko mógł mieć co najmniej siedemdziesiąt lat, miał nalaną, opuchniętą twarz, pod pomiętym garniturem rysował się spory brzuch. Mężczyzna wszedł i z westchnieniem ulgi opadł na krzesło. Oddychał dłuższą chwilę z wysiłkiem, po czym skierował palec w stronę Kowalskiego.

– Nowy? – wysapał.

– Nowy – przytaknął bezwiednie Janek.

– Na wakat po nieboszczyku – stwierdził raczej, niż spytał przybysz. – Oj, znałem Grzesia, znałem. Od każdej strony.

Kowalski starał się nie okazać budzącego się nagle zainteresowania.

– Ale co tam – zawołał grubas. – Kaczmarowski jestem. Zbyszek Kaczma­rowski, dawniej dziennikarz z pierwszej linii frontu, od dwóch lat w stanie spoczynku. Emeryturka. A ty?

– Jan Kowalski, głębokie tyły.

– No, tośmy towarzysze broni. Kolego… – Nachylił się do Kowalskiego. – Nie uchowała się tu aby jakaś buteleczka? Bo jak nowy, to wiadomo. Wkupne było pite.

Kowalski rozejrzał się po pokoju bezradnie.

– Było, ale już nie ma.

– Rozumiem, przecież Kazik i Błażej jeszcze pracują. Przy nich, to i per­fumy długo nie postoją. A szczególnie Kazik. Jesteś nowy, to pewnie jeszcze nie wiesz. To jest skończony człowiek.

– Alkohol? – domyślił się Kowalski.

– Żeby tam alkohol. Jakby tylko pił, to mojego wieku by w zdrowiu dożył. Ale on, kolego, gra. Nieprzytomnie gra. We wszystko. Oczko, poker,

konie… – Odgiął palec. – Zwykły toto-lotek, sześćdziesiąt sześć… – Kolejno odginał palce. – Brydż, a jak już nie ma w co, to numerki.

– Numerki? – zdziwił się Kowalski. – Nie znam.

– Zaraz cię nauczę – zaofiarował się Kaczmarowski i sięgnął do kieszeni płaszcza. – Wyciągaj stówę. – Sam wyjął czerwony banknot.

Kowalski również wyjął ostatnią setkę z kieszeni spodni.

– A teraz dodawaj cyfry w numerze banknotu. Kto ma wyższą, wygrywa.

Kowalski dodał wszystkie cyfry na swoim banknocie i przegrał. Kaczma­rowski schował oba banknoty.

– Widzisz, jakie to proste? Ja zasadniczo nie gram, ale kiedyś w tym pokoju dałem się nabrać na brydża po złotówce od punktu. Siedzieliśmy tu całą noc, a rano weksel na trzy pensje musiałem Kazikowi wystawić. I żeby chociaż potem wódkę postawił, ale gdzie tam. Pojechał na konie i wszystko diabli wzięli. Napiłbyś się czego?

– Chętnie, z panem zawsze.

– Z jakim panem, słodziutki. Zbyszek, dla ciebie zawsze Zbyszek. W Ameryce, to na mnie Big Zbig wołali. Pójdziemy do Stowarzyszenia? – W jego głosie zabrzmiała błagalna nuta.

– Oczywiście. – Kowalski złożył zszywkę i wepchnął ją na zaśmieconą półkę. – Jestem gotów.

W Stowarzyszeniu, czyli w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, czyli w pałacyku przy Foksal, zajęli miejsca w kącie sali restaura­cyjnej. Kelner, zobaczywszy Kaczmarowskiego, natychmiast zjawił się koło nich.

– Jak zwykle, Jasiulku. – Kaczmarowski uśmiechnął się promiennie. – Połówkę i coś na ząb.

– A jak z serduszkiem pana redaktora? – spytał kelner.

– W porządeczku. Chodzi jak nowe. Miałem dwa zawały – wyjaśnił Kowalskiemu z dumą – i nie mam zamiaru się poddać. Jeszcze rok temu lekarze mi mówili, że jeden kieliszek mi wystarczy do pełnego szczęścia. I co? I już jeden z nich, zresztą docent doktor habilitowany, nie żyje. A Kaczmarowski – mówił, uderzając się z dumą w pierś – sobie w Stowarzy­szeniu siedzi jakby nigdy nic. Na jego pogrzebie piłem, na pogrzebie Grzesia piłem, a ty, nie zbierasz się umierać?

– Jakoś nie – roześmiał się Kowalski. – Ale przyjdzie i na mnie czas.

– Kelner! – rozległ się ryk od stolika oddzielonego od sali niskim para­wa­nem. – Kto jest największym pisarzem?

Osiłkowaty młodzieniec o krótkiej, masywnej szyi wodził po sali nie­przytomnym wzrokiem.

– No, pytam się, kto? – wrzasnął na cały głos.

– Pan, panie Jędrusiu. – Kelner podbiegł do niego. – Już panu mówiłem. Tylko niech pan nie krzyczy.

– Będę krzyczał – ryknął nazwany Jędrusiem – bo jestem największym pisarzem. Dostojewski, ta kreatura i beztalencie, gdyby żył, toby tu w tej sali natychmiast samobójstwo popełnił. Z rozpaczy. Kelner, niech pan przysięgnie na swoją matkę, że nigdy w życiu nie widział pan większego pisarza.

Jędruś chwycił mocno kelnera za rękaw i przyciągnął do stolika.

– Przysięgam na matkę –usiłował mówić szeptem kelner – że nigdy nie widziałem.

Jędruś powiódł triumfującym wzrokiem po sali.

– Ale się mnie boi.

Jednak już po chwili jego głowa opadła ciężko na stolik i wyglądało, że zasnął. Kelner, który przysięgał na matkę, wydawał się być dość zadowolony z takiego obrotu sprawy. Odwrócił się, uniósł ramiona i spojrzał bezradnie na Kaczmarowskiego.

– Jasiulku, w porządku – uspokoił go Kaczmarowski i wskazał chwilowo pokonanego przez siły grawitacji Jędrusia. – Ten to nie doczeka dwóch zawałów. Grzesiek też nie na zawał umarł. – Podniósł napełniony kieliszek i spojrzał Kowalskiemu w oczy. – Szkoda chłopa, młody był. I zdolny. I komuś to było nie w smak.

– Ale komu? – Kowalski ukrywał zainteresowanie.

– W tej firmie porannej, to chyba każdemu. Bo Nowak… – Grubas znowu zaczął odginać palce. – Temu to nikt zdolny nie jest potrzebny. Nawet ja, chociaż stary, też mu przeszkadzałem.

Kowalski zrobił ruch, jakby chciał grzecznie zaprzeczyć, ale Kaczmarowski nie zwracał na niego uwagi.

– Powiem ci, Nowak się po prostu źle czuje w towarzystwie ludzi inteli­gentnych.

– Redaktor naczelny powinien chcieć mieć jak najlepszy zespół – wtrącił Kowalski. – Tak mi się przynajmniej wydaje.

– Dobrze ci się wydaje – zgodził się Kaczmarowski. – Ale kiedy naczelny sam tylko swego patrzy, to nie ma już mowy o zespole. Każdy ciągnie w swoją stronę i najbliższego kolegę w łyżce wody utopi. Tyle, że w od­różnieniu od innych, Nowak jest niezatapialny. Pewnie nie wiesz, dlaczego.

– Nie wiem – przyznał Kowalski. – W ogóle bardzo mało wiem.

– Nowak jest autorem wiekopomnego dzieła, które mu zapewniło sławę i nieśmiertelność. Zrobił wywiad, o którym każdy dziennikarz może tylko marzyć.

– Z kim był ten wywiad?

– Z Leninem.

– No nie, to jakiś żart.

– Wręcz przeciwnie, to była pełna powaga. Nowak pytał, Lenin odpo­wiadał.

– Kpisz sobie ze mnie. – Kowalski machnął ręką zrezygnowany.

– Wręcz przeciwnie. Widziałeś w jego gabinecie taki regał na bocznej ścianie?

– Nie zwróciłem uwagi.

– Półki zapełnione granatowymi tomami oprawionymi w płótno. „Dzieła zebrane”. Autor Władimir Iljicz Uljanow, ksywka Lenin. Nowak wymyślał pytania, a odpowiedzi szukał, i naturalnie znajdował, w tych tomach. Rze­telna robota. I w ten sposób powstało dzieło Nowaka „Rozmowy z Leni­nem”, kapujesz? Kto na takiego rękę podniesie? W tym kraju i w sąsiednich: – nikt.

Kowalski kręcił głową z niedowierzaniem.

– Trochę inaczej sobie ten dziennikarski światek wyobrażałem.

Kaczmarowski pokiwał z politowaniem głową.

– Ech, młodość, młodość, nic poza starością z niej nie leczy. Weź takiego Kamińskiego. Póki nie poleciał na Kubę, to jeszcze szło z nim rozmawiać, ale po powrocie, to już on tylko o sobie myślał. Wydał jedną książkę, zaraz potem drugą, do telewizji go jako eksperta brali, no poczuł się wielki. I zaczął kombinować, żeby się jakoś w ciepełku umościć, może w dyplomacji, najchętniej na jakiejś dalekiej placówce, żeby bezpiecznie i po cichutku, bez wzbudzania zawiści i stałego kontaktu z centralą. Nawet żonę sobie przygruchał, by lepiej do przyszłej kariery pasować, bo kawalerów, to na placówki się nie wysyła. I Grzesiek mu co i raz dojadał, dogryzał i wy­kpi­wał. Publicznie to robił i to był jego błąd.

– Wszyscy słyszeli – domyślił się Kowalski.

– Wszyscy, a zwłaszcza niektórzy – roześmiał się Kaczmarowski. – Ma­liniaka już poznałeś? To żaden dziennikarz, tylko z natury urzędnik. Tylko pieczątki, kwity, skoroszyty, zestawienia, sprawozdania; aż dziw, że każdego artykułu nie księguje i nie wciąga do zestawień statystycznych.

– Kelner – ryknął nagle przebudzony Jędruś. – Pół litra i kawę, ale na

kredyt. Jutro płacę podwójną cenę. – Jędruś wzniósł dłoń ze szklanką. – Albo potrójną, znajcie pana.

– Panie Jędrusiu…

Kelner spojrzał błagalnie na największego pisarza. Przez chwilę hipno­tyzowali się wzrokiem, nagle szklanka trzymana przez Jędrusia w ręku chrupnęła, spomiędzy palców zaczęły wyciekać strużki krwi.

– Panie Jędrusiu, co pan najlepszego zrobił? – Kelner przemawiał do pijanego z bezpiecznej odległości.

Jędruś podniósł krwawiącą mocno dłoń, z rozmachem strząsnął z niej krople krwi, które poleciały na sąsiedni stolik, wprost na parę w średnim wieku, spożywającą w spokoju obiad.

– Mógłby pan trochę uważać. – Mężczyzna starał się nie powiedzieć tego zbyt ostro, więc jego uwaga zabrzmiała wręcz pojednawczo.

– Chcesz w dziób? – spytał go Jędruś i mężczyzna spuścił wzrok.

– A może chcesz, żebym tu zaraz, na oczach wszystkich, wydmuchał twoją żonę? – Jędruś był bezlitosny.

– Panie Jędrku… – Kelner próbował wkroczyć między zwaśnionych.

– Co jest?

– Trzeba opatrunek, leje się, cały obrus, podłoga…

– Dobra, załóż opatrunek – zgodził się Jędruś. – A jemu i tak żonę wydmucham, chociaż takie stare pudło.

Kelner przyniósł z zaplecza bandaż i zaczął owijać nim Jędrusiową rękę. Głowa pełna pomysłów na genialne książki znowu stuknęła ciężko o stół.

– Sporo mamy jeszcze takich świętych krów – powiedział Kowalski do grubasa, który pił wódkę w tempie zastraszającym.

– Wszyscy jesteśmy święte krowy, wszyscy pod szczególną ochroną, ale ciii… – Położył palec na ustach. – Muszę ci powiedzieć, że tu co drugi, to tajniak. Podsłucha taki, doniesie, gdzie trzeba i koniec ze świętością. I masz nowe zadanie: udowodnić, że nie jesteś wielbłądem. Bo z krowami to już dawno koniec.

Jędruś nagle zerwał się, stanął w rozkroku koło stolika, dzikim wzrokiem omiótł salę.

– Przysięgam na własną matkę – zawołał – że jestem najlepszym pisarzem. Hłasko mógłby mi buty czyścić, albo i to nie. – Zębami zerwał zakrwawiony bandaż i rzucił go na podłogę. Z poharatanej dłoni kapała krew. – Moja krew – powiedział czule. – Krew geniusza. – Zakrwawioną dłonią wymazał sobie twarz, po czym odbił krwawy ślad dłoni na obrusie. – Ten pedał

Iwaszkiewicz, ten zafajdany Putrament i jeszcze gorszy Dobrowolski, oni wszyscy nadają się do pisania podań, a nie literatury.

Nagle ruszył i – zataczając się na stoliki – pożeglował do wyjścia.

– Zieliński. – Kaczmarowski podniósł palec. – Ten to jest cwaniak. Na dwanaście miesięcy, to może ze dwa tygodnie jest w kraju. A tak, to bez przerwy Miami, Wyspy Kanaryjskie, Melbourne, Rio de Janeiro, i tak przez całe lata. Żeby chociaż parę wierszy tekstu z tego napisał, ale gdzie tam. Grzesiek mu to nieraz wypomniał. Złoty chłop.

– Zieliński? – chciał się upewnić Kowalski.

– Zgłupiałeś? O Hofmanie mówię.

Kaczmarowski był już bardzo pijany.

***

W pokoju zastał Zdziobka zajętego zgoła zaskakującą czynnością. Stojąc na krześle, redaktor Zdziobek przybijał wysoko na ścianie duży plakat przedstawiający palec wskazujący, na którego końcu

umocowany był mężczyzna o zdeterminowanej twarzy. Duże litery głosiły, że namawiając do pijaństwa, stajesz się przyczyną wypadków przy pracy. Koło palca uwidoczniona była opróżniona do połowy butelka. Drugi plakat, wiszący już obok, przedstawiał grube wargi, spośród których wyłaniał się język sprawiający wrażenie obłożonego, i głosił, że chorobę weneryczną można wyleczyć w stosownej poradni, bardzo dyskretnie ukrytej pod nazwą „Poradni W”.

– Uznałem – rzekł Zdziobek – że trzeba nam było jakichś dzieł sztuki. Żeby zapomnieć o szarej codzienności. Tę reklamę miłości oralnej uważam za szczególnie udaną. – Pokazał na opuchnięte wargi.

– Byłem na kolegium – usprawiedliwiał się Kowalski. – Ciebie nie było, więc naczelny…

– To odsiedziałeś rekolekcje. – Zdziobek klepnął go w ramię. – Ja tego unikam jak ognia i tobie radzę. Bardzo truli?

– Dosyć. I tak śmiesznie jakoś. Aha, zostawiłem na biurku ten materiał, no wiesz, publicystyczny.

Zdziobek skrzywił się, jakby miał właśnie wejść do dentysty.

– Czytałem – rzekł sucho.

– I co? – Kowalski zaniepokoił się jego tonem.

– Szczerze ci powiem stary, bez urazy… – Zdziobek wziął tekst do ręki. – To jest do dupy.

Kowalski trzymał się dzielnie, ale czuł, że kolana się pod nim ugięły i musiał usiąść.

– Ale nie przejmuj się – ciągnął Zdziobek. – To zrozumiałe. Brak doświadczenia. Za taki tekst dostalibyśmy obaj po uszach. I to nie jest publicystyka pogłębiona. Na uchwały w sprawie rozwoju kultury fizycznej powołałeś się? Nie. I to błąd. Bo skoro są uchwały, to są warunki i kierunki, rozumiesz? Cała teza jest do niczego. Ale można z tych samych listów zrobić tekst jak należy. Pokażę ci najlepiej, to się zorientujesz.

Usiadł do maszyny i zaczął pisać, wprawdzie przy pomocy dwóch tylko palców, ale za to tak szybko, że Kowalski wpatrywał się w niego jak zaczarowany, z uczuciem głębokiej zazdrości.

W ciągu dziesięciu minut Zdziobek wypalił trzy papierosy, wypił butelkę piwa i zapełnił trzy kartki maszynopisu.

– Czytaj – podał artykuł Kowalskiemu.

Tekst zaczynał się od przypomnienia rozmaitych uchwał i zarządzeń, starych i nowych, potem szły twierdzenia, że to stwarza podstawę i płaszczyznę, i że ta płaszczyzna i podstawa są na ogół należycie wyko­

rzystywane, choć niestety nie zawsze. Potem były liczby dość tajemnicze, które ilustrowały dziwolągi zwane osobostartami i treningogodzinami. Liczby te były duże i to się rzucało w oczy. Dopiero pod koniec drugiej strony szły fragmenty listów, a na trzeciej był do nich komentarz, że nie wszędzie jeszcze niestety sport spotyka się z należnym mu zrozumieniem, oraz że tu i ówdzie dają o sobie znać przejściowe trudności, spowodowane niejednokrotnie przyczynami obiektywnymi.

Była to doskonała odwrotność pierwowzoru, ale pod spodem widniało jak byk nazwisko – Jan Kowalski.

I Jan Kowalski przeciwko tej nieuczciwości zaprotestował. Dla porządku dodajmy, że tylko w tej jednej kwestii.

– Nie ma sprawy. – Zdziobek machnął ręką. – Postawisz flaszkę przy wierszówce i cześć.

I tak oto zdarzyło się, że pierwszy poważny artykuł redaktora Jana Kowalskiego nie był jego artykułem. Co więcej, nie zgadzał się on ze swoim pierwowzorem w sposób zdecydowany.

Ta szczypta goryczy nie mąciła jednak dumy, jaką czuł, patrząc na swoje nazwisko umieszczone pod tekstem. O udziale Zdziobka w powstawaniu tekstu postanowił nikomu nie wspominać.

***

Przed wejściem do Dzika odrzucili propozycję towarzyską, jaką im uczyniła korpulentna dama w wieku trolejbusowym. Jej usta przypominały Kowalskiemu jak najbardziej plakat zawieszony w ich redakcyjnym pokoju.

Młodym Czytelnikom, którzy z powodu wieku wielu rzeczy nie rozu­mieją, wyjaśniamy, że na system komunikacji publicznej w Warszawie składały się trzy rodzaje transportu: tramwaje, których linie były numerowane

liczbami małymi, od jedynki w górę; autobusy – z numerami od setki w górę i trolejbusy, których numeracja linii zaczynała się od pięćdziesiątki.

Weszli do Dzika i usiedli przy stoliku pod oknem, przez które i tak nic nie było widać, bo zasłonięto je ciężką kotarą.

– Weźmiemy ćwiarteczkę? – zapytał kurtuazyjnie Bystroń.

– Nie, nie chcę pić – odparł Kowalski. – Już i tak dziś chlałem wino, wczoraj dwa razy wódkę. Jak tak dalej pójdzie to nie tylko się zrujnuję finansowo, ale też rozpiję dokumentnie.

– Musimy wziąć gorzałę – rzekł twardo Bystroń. – Zbyt byśmy się tutaj rzucali w oczy. Rachunki brałeś?

– Jakie rachunki? – zdziwił się Janek.

– No, za tę wódkę, wino i tak dalej. Dostaniesz forsę z powrotem.

– Nie przyszło mi to do głowy.

– Na przyszłość bierz. Stawiaj wszystkim, bo to ci zjedna sympatię. Będą cię uważać za swojego chłopa. A rachunki dyskretnie do kieszeni.

Podszedł do nich senny kelner. Senność była wyraźnie wynikiem zmęczenia. Zmęczenie zaś wynikiem degustacji. Kelnerzy w Warszawie nie podadzą klientowi byle czego i dlatego z pełnym samozaparciem degustują z każdej butelki.

– Schabowego nie ma, golonki nie ma, zrazów nie ma – mamrotał automatycznie kelner. – Zup też już nie ma. Były, ale wyszły.

– To co jest? – chciał wiedzieć Bystroń.

– Makaron z truskawkami i omlet. Ale zakąska musi być. – Kelner wskazał wyraźny napis informujący, że alkohol podaje się wyłącznie do konsumpcji.

Skończyło się na tym, że zamówili wódkę, wodę mineralną i dwie duże kawy w charakterze pełnowartościowej zakąski. Obwieszczenie o konieczności spożywania do alkoholu pełnowartościowej zakąski wisiało również na honorowym miejscu w bufecie. Tuż obok ogłoszenia, że nietrzeźwych się nie obsługuje. Właśnie pod tym ogłoszeniem stał mocno nietrzeźwy obywatel i pakował za pasek od spodni dwie butelki wódki czystej gastronomicznej; po to zapewne, aby ją wypić z przyjaciółmi na łonie przyrody, czyli na pobliskim skwerze przed urzędem dzielnicowym. W podziemiach urzędu miało siedzibę kolegium do spraw wykroczeń, które wymierzało surowe kary za takie właśnie wykroczenia. Był to rzadki przypadek symbiozy w zurbanizowanym świecie. Milicja od czasu do czasu doprowadzała biesiadujących pijaczków do kolegium, tam skazywano ich na grzywnę, której skazani i tak z zasady nie płacili.

***

Obite drzwi prowadzące do gabinetu naczelnika otworzyły się gwałtownie i pojawił się w nich jowialny i zaaferowany jegomość w garniturze w szaro-granatowe paski.

– Witamy redaktora! – Wylewnie potrząsnął ręką Kowalskiego. – Cieszy­my się, a jakże. Proszę, proszę – zachęcał, popychając Kowalskiego brzuchem

w kierunku gabinetu. – Pani Steniu, dwie kawki. Pan pije kawę, prawda?

– Tak, proszę.

– To dwie kawki i dwa koniaczki. Nie jest pan samochodem, prawda? Zresztą, gdyby nawet pan był, to wie pan, na naszym terenie wszystko się da załatwić, prawda? Jedna władza z drugą władzą musi żyć dobrze. A więc, co pana redaktora, prawda, sprowadza w nasze strony? – spytał, zamykając starannie grube drzwi.

– Otrzymaliśmy w redakcji list od naszego czytelnika w sprawie klubu „Przyspieszenie”.

– Tak, tak – potakiwał naczelnik, stukając ołówkiem w czystą kartkę leżącą przed nim.

Kowalski w skrócie opowiedział mu treść listu i poprosił naczelnika, jako przedstawiciela władz miejskich, o pomoc. Naczelnik zgodził się entuzjastycznie.

– Redaktorze, cały urząd miejski postawię zaraz na nogi, wszystko musimy wyjaśnić, oczyścić, prawda, zniwelować. Bo czegoś takiego nam – ściszył głos – nie wolno tolerować. To byłby, redaktorze, jeśli się pan ze mną zgodzi, zły przykład płynący z góry.

Kowalski ściskał w ręku długopis, co chwila szykował się do notowania słów naczelnika, ale jak do tej pory nic się do zanotowania nie nadawało.

– Klub? – Naczelnik chwycił za telefon. – Proszę mnie połączyć z klubem, tak z prezesem Chudzickim. – Zasłonił tubkę dłonią. – Pojedziemy do klubu, oczywiście. Musi pan, prawda, zobaczyć na własne oczy. Adam? Tu Stefan. Wiesz, przyjechał do nas z Warszawy redaktor. Z „Wiadomości Porannych”. Pojawi się tam u was, bo jest parę spraw do wyjaśnienia. Więc, żeby, prawda, wszyscy byli. A przede wszystkim Kusiel i Sobotni. Tak, redaktor chciałby porozmawiać, popatrzeć. – Zasłonił znowu tubkę. – Pan pierwszy raz u nas?

– Tak, pierwszy.

– Jest u nas pierwszy raz, więc rozumiesz, wszystko powinien zobaczyć. Za godzinę? W porządku, za godzinę.

Sekretarka wniosła kawy i lampki koniaku na tacy, przesiedli się do niskiego stołu otoczonego fotelami.

– No Chudzicki prosił, żebym się panem zaopiekował, wcześniej niż za godzinę, to nie da, prawda, rady. Muszę panu w ogóle powiedzieć, że dużo robimy w mieście dla sportu. Sport jest, prawda, naszym oczkiem w głowie. Spartakiady, boiska przyszkolne, w zimie, prawda, lodowiska. Na przykład na dzisiaj – podszedł do półki i wziął do ręki jakąś broszurkę –

mamy na terenie miasta czterdzieści boisk. Tak, redaktorze. No i kładziemy ogromny nacisk na budownictwo mieszkaniowe. Tu zaraz, prawda, za górką, powstaje nowe osiedle, według projektu naszych własnych architektów. Średnia płyta, nie tak jak w Warszawie, no bo i miasto niewielkie. Pokażemy panu. O, o jednym bym zapomniał. Pod miastem, ale jeszcze na naszym terenie, prawda, postawiliśmy nowoczesną fabrykę pinesek. Co ja mówię, nowoczesną. Ona jest najnowocześniejsza w Europie. Właśnie nie dalej jak wczoraj była tu grupa inżynierów francuskich. Powiedzieli, że imponujące. Bo trzeba panu wiedzieć, prawda, że produkcja jednej zmiany wynosi dziesięć milionów sztuk. Nie przesłyszał się pan, równo dziesięć milionów. A załoga jest jeszcze niewdrożona, bo nowa technologia, prawda, okres rozruchu. Ale podjęto zobowiązanie, że w przyszłym roku jedna zmiana będzie produkowała dwanaście milionów. Ogromne możliwości eksportowe, prawda, szansa dla miasta, bo tu, redaktorze, jest region turystyczny. Musi pan, prawda, przyjechać na urlop do naszego ośrodka.

Kowalski słuchał z uprzejmym uśmiechem podekscytowanego naczelnika, wreszcie, kiedy tamten zamilkł na moment, wskazał na trzymany w ręku list i powiedział:

– Nie wszystko jednak wygląda tak różowo. Choćby w tym klubie.

– Tak – zawołał entuzjastycznie naczelnik. – Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, prawda, nie ma zysków bez strat, wedle stawu grobla. Ale czynimy wysiłki, oczyszczamy teren z elementów powstrzymujących postęp. Idziemy, prawda, szerokim frontem. Ot, czasem coś się wymknie uwadze, ale jesteśmy czujni. Mieliśmy na przykład aferę w drobnym wytwórstwie. Materiały nielegalnego pochodzenia, szła, prawda, produkcja, krociowe zyski. To my wszystkich pod kluczyk i drobną wytwórczość mamy najlepszą w skali województwa. I nie popadamy, prawda, w samoza­dowolenie, o nie, dostrzegamy mankamenty. Bo kto, jeśli nie my, ma dbać o to, by społeczeństwo było zdrowe. Władza. Widzi pan, redaktorze, obejrzałem z żoną w naszym kinie taki film: „Gdzie trawa czysta i woda…”, nie, to było odwrotnie: „Gdzie woda czysta i trawa zielona”. I w tym filmie sekretarz komitetu miejskiego powiedział, że jest sługą, a nie panem miasta. I my też, prawda, jesteśmy tu, by ludziom służyć, by zaspokajać podstawowe potrzeby, by wychodzić naprzeciw. I wie pan, co ja zrobiłem? Wszystkim pracownikom urzędu kazałem obejrzeć ten film. Wszystkim, co do jednego. Sami z własnej inicjatywy listę zrobili i sami się sprawdzali, czy już wszyscy obejrzeli.

Zadzwonił telefon. Naczelnik odebrał i skinął głową.

– Idziemy, redaktorze. Czekają na nas.

Kowalski posłusznie wstał, zabrał leżący na stole list od czytelnika i wyszedł za naczelnikiem do sekretariatu.

– Jadę na konferencję do komitetu – powiedział naczelnik sekretarce. – Jakby żona dzwoniła, to niech pani powie, że jest to bardzo ważna konferencja.

Przed budynkiem urzędu wsiedli do służbowej wołgi.

– Najpierw do „Przyspieszenia”, panie Wdowiński – powiedział naczelnik do sennego kierowcy. – Podrzucimy tam redaktora. Potem do komitetu.

– To pan z Warszawy przyjechał? – spytał kierowca. – Byłem tam w wojsku. Nie zna pan takiego Gienka z Okęcia? Rudy jak marchew. I taki pryszczaty.

– Panie Wdowiński – skarcił go surowo naczelnik. – Jedziemy do klubu. Chce się z każdym zaprzyjaźnić – wyjaśnił Kowalskiemu. – Ale złoty chłop, na innego bym nie zamienił. I jeździ jak szatan.

Kierowca, kiedy to usłyszał, ruszył, i z fantazją wzniecał tumany kurzu na bocznych uliczkach, którymi właśnie przejeżdżali. Po chwili zawinął ostro przed piętrowym budynkiem z napisem: „Klub Sportowy Przy­spieszenie”.

– Niestety nie mogę panu towarzyszyć. Mam ważne posiedzenie w komi­tecie miejskim. Ale chciałbym, żeby pan zajrzał jeszcze do mnie. Może jutro o jedenastej?

– Bardzo chętnie – odparł Kowalski. – Ale…

– To czekam. – Naczelnik uścisnął jego dłoń. – Będę rad.

Kowalskiemu nie pozostało nic innego, jak otworzyć drzwi i wysiąść z samochodu, co też uczynił. Wołga ostro ruszyła, a on ze zdziwieniem dostrzegł na schodkach prowadzących do klubu szeroko uśmiechniętego mężczyznę. Podbiegł on do Kowalskiego i potrząsnął jego dłonią.

– Witamy pana redaktora. Adam Chudzicki jestem. Zapraszamy. Pan pozwoli do środka.

Zaskoczony Kowalski nawet się nie przedstawił. Ruszyli po schodkach w górę, lecz zanim doszli, przed drzwiami pojawiła się dziewczynka w zielonym dresie, z ogromnym bukietem róż w rękach. Kowalski chciał ją ominąć, nie przypuszczał bowiem, że dziewczynka z różami mogła mieć jakąś sprawę do niego, ale mała zdecydowanie zastąpiła mu drogę, podała róże i grzecznie powiedziała:

– Witamy w „Przyspieszeniu”.

Kowalski przyjął kwiaty, bo wydawało mu się, że byłoby nietaktem nie wziąć ich od tak małego dziecka. Postanowił jednak porozmawiać z prezesem, gdy tylko znajdą się sami i wytłumaczyć mu, że nie zasługuje na takie

powitania. Nie było mu to jednak dane.

Zaraz za drzwiami prezes Chudzicki przedstawił mu dwóch mężczyzn, Andrzeja Sobotniego i Fryderyka Kusiela. Kowalski przypomniał sobie, że pierwszy z nich był trenerem, drugi zaś kierownikiem sekcji kaja­karskiej, jak informował autor listu do redakcji.

– Prosimy, prosimy. – Prezes jakby tańczył przed nim, chciał bowiem jednocześnie prowadzić w głąb budynku i nie iść tyłem do Kowalskiego.

Przeszli jakimś korytarzem, prezes otworzył podwójne drzwi, weszli do sporej sali. Pierwszym, co uderzyło Kowalskiego, był widok kilkunastu osób płci obojga, które z szacunkiem wstały na powitanie, oraz długiego, suto zastawionego stołu. Natychmiast zdał sobie sprawę, że już nie ma szans na wycofanie się; nie bardzo zresztą wiedział, co to wszystko miało znaczyć. Prezes ujął go lekko pod ramię i kolejno przedstawiał mu osoby obecne w pomieszczeniu.

Zaczął od swojego zastępcy, potem sekretarza, następnie do Kowalskiego podchodzili kierownicy poszczególnych sekcji i trenerzy. Każdy ściskał wylewnie jego dłoń i uśmiechał się serdecznie. W zasadzie atmosfera była przyjemna i niewymuszona i gdyby nie fakt, że Kowalski przyjechał przecież zdemaskować tych ludzi jako łotrów spod ciemnej gwiazdy, czułby się znakomicie.

Prezes podprowadził go do szczytu stołu, sam stanął skromnie nieco z boku. Ktoś zabrał Kowalskiemu kwiaty i wstawił je do stojącego tuż przed nim kryształowego wazonu. W sali zrobiło się cicho, wszyscy stali i patrzyli na prezesa. Ten chrząknął dyskretnie i dał znak siadać.

Zaszurały krzesła. Kowalski, nie chcąc stać sam, również usiadł. Znowu wszyscy spojrzeli na prezesa z wyczekiwaniem. Ten kiwnął lekko głową i na ten znak mężczyzna siedzący po lewej stronie stołu wstał, poprawił krawat i zaczął kwieciście opowiadać historię klubu „Przyspieszenie”. Na wstępie sięgnął do czasów powojennych, kiedy to przedwojenni sportowcy umęczeni tułaczkami, obozami i walkami powracali do Ostródy, by na ruinach miasta budować wszystko od początku. Mówił o trudnych warun­kach, o braku bazy i zapale ludzi, którzy kosztem wyrzeczenia się życia osobistego kładli podwaliny i tworzyli zręby tego, co miało nastąpić potem.

Wszyscy, łącznie z prezesem, słuchali w ogromnym skupieniu.

Mówca przeszedł następnie do czasów późniejszych, podawał nazwy oddawanych do użytku obiektów i nazwiska zawodników klubowych, którzy znaleźli się w reprezentacji kraju. Gdy wreszcie skończył, rozległy się brawa.

Kolejny mówca przedstawił pokrótce perturbacje finansowe klubu i dochodzenie do okresu prosperity. Oczywiście było ono najeżone trud­nościami jak drut kolczasty, ale ofiarna postawa działaczy i zawodników dała rezultaty, które dziś są dostrzegalne dla każdego.

Potem występowali kierownicy poszczególnych sekcji i mówili o swych osiągnięciach. Kowalski miał świadomość swojej bezradności i to go bardzo przygnębiało.

Wreszcie wystąpienia skończyły się i prezes wstał z kieliszkiem w dłoni. Obecni również natychmiast się poderwali i ochoczo wypili zdrowie gościa. Jedynym, który nie wypił, był uroczyście fetowany Kowalski.

– Nie piję – powiedział twardym, w miarę możności, głosem i odstawił kieliszek, który przedtem odruchowo chwycił. – Przyjechałem tu zresztą w konkretnej sprawie.

– Redaktorze. – Prezes uśmiechnął się szeroko. – Wszystko zostało przewidziane. Natychmiast po tym skromnym poczęstunku jesteśmy do pana dyspozycji. Zrobiłby pan jednak zawód wszystkim, bo tu nie chodzi już o mnie, gdyby odmówił pan tego symbolicznego kieliszka. Przecież nie zachęcamy pana do picia.

Kowalski zobaczył oczy zebranych skierowane na niego z wyczekiwaniem. Niezdecydowanym ruchem podniósł kieliszek i upił z niego odrobinę. Prezes znowu dał jakiś znak i w sali pojawiło się kilka dziewcząt w dresach. Jedna z nich nałożyła Kowalskiemu sporą porcję szynki na talerz, obok pojawiło się kilka plasterków polędwicy, schab.

– Czym chata bogata. – Prezes uśmiechnął się przepraszająco.

Kowalski przełknął kilka kęsów i zwrócił się do prezesa.

– Wie pan, panie prezesie, otrzymaliśmy w redakcji list od naszego czytelnika z Ostródy. Wynika z niego, że w waszym klubie nie dzieje się najlepiej.

– To prawda – przyznał prezes. – Sami nawet rozważaliśmy pomysł zwrócenia się do kogoś o pomoc. Tu jest już potrzebna, że się tak wyrażę, ingerencja z zewnątrz, może nawet ze strony prasy…

Powrócili do jedzenia. Kowalski zupełnie nie rozumiał zachowania prezesa. Według jego przewidywań prezes powinien się wykręcać, tłumaczyć, zwalać winę na trudności obiektywne albo współpracowników, a tu masz. Przyznaje się do kłopotów i stwierdza, że oczekiwał pomocy prasy.

– Ten czytelnik – powiedział Kowalski – on pisał o sekcji kajakowej.

– Tak – zgodził się prezes. – Z kajakarzami mamy spore kłopoty. Ale jest trener i kierownik sekcji, niech ich pan pomagluje później pytaniami.

Zobowiązałem ich, by niczego przed panem nie ukrywali. Zdrowie gościa!

Wzniósł kieliszek. Kowalski znowu zobaczył wiele par oczu wpatrzonych w niego. Tym razem po prostu wzniósł kieliszek i wypił. Prezes pochylił się ku niemu.

– Bardzo by się nam przydała jakaś ostra publikacja. To znaczy, że się tak wyrażę, nie nam, a klubowi. A gdyby jeszcze w prasie centralnej, to ho, ho. Bardzo dobrze, redaktorze, się składa, że pan do nas zawitał…

Atmosfera na sali stała się swobodniejsza, słychać było coraz głośniejsze rozmowy, dziewczyna w dresie napełniła pusty kieliszek Kowalskiego. Próbował zgromić ją za to wzrokiem, ale uśmiechnęła się do niego tak rozbrajająco, że nie pozostało mu nic innego, jak odwzajemnić uśmiech i podziękować.

– Ładna dziewczyna, prawda? – zagadnął go prezes.

– Bardzo ładna – odparł Kowalski i zreflektował się, że może nie powi­nien zbyt ujawniać swego stosunku do kobiet.

– Sprinterka. Wspaniale biega, rewelacyjny start – wyjaśnił prezes. – A finisz? Nie mam słów. Proponuję wypić za jej przyszłość, za jej sportową karierę.

Nikt już nie patrzył na Kowalskiego, mógł więc wychylić kieliszek bez ceregieli. Kiedy go odstawiał, napotkał wzrok tęgiej kobiety siedzącej po tej samej stronie stołu, co prezes.

– Gdyby pan redaktor zechciał się zainteresować naszymi finansami, to chętnie służę wszelkimi informacjami – powiedziała cichym i ciepłym głosem.

– To pani Krysia – wyjaśnił prezes. – Główna księgowa „Przyspieszenia”. Niech pan nie odrzuca tej oferty, że się tak wyrażę, jeśli chce pan znać całą prawdę.

Kowalski nie protestował, kiedy sympatyczna sprinterka czuwająca za jego plecami znowu napełniła kieliszek.

***

Kowalski przez dłuższy czas walczył z wrażeniem, że głowa rozrosła mu się do rozmiarów monstrualnych. Czuł w niej tępy ból i to w odległości przynajmniej pół metra od jej środka. Wykonał wreszcie desperacką próbę i otworzył sklejone powieki. Nad sobą zobaczył sufit z żarówką zwisającą na upstrzonym przez muchy przewodzie, poniżej malowane wałkiem w kwiatki ściany. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje i skąd się tu wziął.

Skierował wzrok niżej i zobaczył krzesło obwieszone damską garderobą. Zdziwiło go to, zawsze bowiem zwykł ubierać się zdecydowanie po męsku. Nagle usłyszał czyjś ciężki oddech i uświadomił sobie, że nie jest w pokoju sam. Przekręcił głowę w stronę, skąd dobiegał głos i zmartwiał. Obok niego, w tym samym łóżku, leżała niewiasta w wieku tak zwanym trolejbusowym, którą to metaforę już objaśniliśmy. Miała zniszczoną twarz, pokrytą rozmazanym makijażem. Rzęsy miała posklejane czarnym tuszem, henną pomalowane brwi, szminkę rozmazaną wokół ust. Kołdra zsunęła się z niej, Kowalski prześliznął się wzrokiem po obwisłych piersiach, między którymi skóra pokryta była czerwoną pokrzywką. Brzuch kobiety, cały w siateczce rozstępów, leżał jakby koło niej.

Kowalski rozpaczliwie szukał w zbolałej głowie jakiegoś wytłumaczenia sytuacji, w jakiej się znalazł, ale jego wysiłki, mimo że bardzo intensywne, nie dały żadnego rezultatu. Jak przez mgłę przypominał sobie jedynie wizytę w klubie, przemówienia, wznoszone toasty i nic więcej.

– Upiłem się jak świnia – powiedział do siebie i trzeba przyznać, że była to prawda.

Znowu spojrzał na nieznajomą i gorączkowo zaczął się zastanawiać, co teraz powinien zrobić. Dobre maniery i znajomość savoir-vivre’u, które wyniósł z domu, niczego mu jednak nie podpowiadały. Wypadałoby się przedstawić damie, ale to wytworne wyjście zdecydowanie odrzucił.

Postanowił, choć było mu to z gruntu obce, nie być do końca kulturalnym i wycofać się po angielsku, czyli niepostrzeżenie. Powoli uniósł swoją część kołdry i ze zdumieniem stwierdził, że jest pod nią nagi. Nie to jednak było największym problemem. Chodziło o to, by wysunąć się jakoś z łóżka i nie obudzić przy tym kobiety. Poruszył się lekko i tym ruchem pogrzebał wszelkie nadzieje, kobieta bowiem chrapnęła nagle głośno, z ciężkim westchnieniem przysunęła się do niego i oplotła go pulchnymi ramionami. Miał teraz twarz pod jej pachą, na domiar złego rudawe włosy łaskotały go w nos. Poczuł ostry zapach potu.

– Kochanie, byłeś cudowny – szepnęła.

Kowalski zdrętwiał z przerażenia i po raz pierwszy w życiu pomyślał o samobójstwie.

– Taki młody – szeptała kobieta. – Prawie chłopiec. Nigdy bym nie przypuszczała, że tyle potrafisz i że możesz mieć takie doświadczenie.

Kowalski, jak jeszcze przed chwilą miał zamiar walczyć o wyjście z przerażającej pułapki, tak teraz, gdy sytuacja się nieco wyjaśniła, załamał się zupełnie.

– Nikt mnie tak jeszcze nie pieścił – powiedziała kobieta i przytuliła się nagle do niego. – Weź mnie – szepnęła z rozdzierającym westchnieniem.

Kowalskiemu serce się krajało, ale nie mógł się zdobyć na najmniejszy ruch. Najchętniej oddałby ducha w opasujących go ramionach.

Nie pomyślał jednak o tym, że nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej. Oto nieznajoma zmieniła nagle pozycję na dominującą i zdecy­dowała się go pocałować.

– Jasiu, Jasieczku – szeptała i rozwartymi ustami szukała jego ust.

Przerażony Kowalski zobaczył sporo ubytków, złote koronki i obłożony język. To była ostatnia rzecz, jaką zobaczył, zanim miękkie i wilgotne wargi objęły jego dolną połowę twarzy, a w usta wcisnął mu się gruby język. Jednocześnie poczuł rękę kobiety na swych udach, potem na przyrodzeniu.

Całą siłę woli przeniósł teraz w to miejsce wstydliwe, na nic jednak. Ze wstrętem do samego siebie musiał stwierdzić, że się podniecił. Uradowało to wyraźnie nieznajomą, która zaczęła wykonywać mnóstwo potrzebnych i niepotrzebnych ruchów. Nie mógł rozpoznać, czy pieści go dłońmi z połamanymi paznokciami, czy może językiem. Kobieta w końcu usiadła na nim i pokrzykując jak indiański wojownik, to znów łkając rozdzierająco, doprowadziła Kowalskiego do tak odległej – zdawałoby się – mety, przy czym sama nie została ani kroku w tyle.

Potem położyła się koło niego, dyszała i szeptała coś niezrozumiale, co

zapewne było pochwałami pod jego adresem i modłami dziękczynnymi kierowanymi nie wiedzieć do kogo. Kowalski zupełnie przypadkowo spojrzał na zegarek i – gdyby to zrobił może kwadrans wcześniej – ruch ten mógłby być wybawieniem, teraz dawał jedynie pewną, dość mizerną w sumie, możliwość. I bohater nasz skwapliwie ją wykorzystał.

– Boże, już ósma – krzyknął i jak młodzik wyskoczył z łóżka. – A ja mam właśnie spotkanie u naczelnika. – Nerwowo zbierał porozrzucaną wszędzie garderobę.

– Poczekaj, kochanie. – Kobieta również się podniosła. – Muszę wyjść pierwsza, wiesz? Mam bardzo zazdrosnego męża.

Kowalski odwrócił się i milczał. Nieznajoma w tym czasie ubierała się i – tylko minimalnie fałszując – nuciła arię z „Wesołej wdówki” Lehára. Po chwili, która dla Kowalskiego była wiecznością, była gotowa.

– A będziesz pamiętać o swojej maleńkiej Krysi? – spytała. – O biednej księgowej z Ostródy?

– Będę – odparł Kowalski.

I mówił w tym momencie prawdę.

– A chcesz, żeby mała Krysia przyjechała do Warszawy?

Kowalski nic nie odpowiedział.

***

Muszę powiedzieć, że obiektywnie… moim zdaniem… bardzo mi się pański reportaż podoba… – powiedział naczelny. – Ma wiele zalet, jest ostry, śmiały, sprawnie i wartko napisany.

Kowalski milczał, był jednak z siebie bardzo zadowolony. Nie przy­puszczał, że może go spotkać tyle pochwał w związku z materiałem z Ostródy.

– Ma on jednak pewną wadę – ciągnął naczelny. – Zapomina pan po prostu o właściwym pojmowaniu interesu społecznego.

– Ja? – zdziwił się Kowalski. – Ale przecież ja właśnie w tym interesie…

– Proszę mi nie przerywać. Nie możemy sobie teraz pozwolić na jałową dyskusję, ponieważ zaraz muszę jechać na konferencję do Macieja. Powiem więc krótko. Sport w naszym kraju opiera się w zasadzie na dwóch rzeczach. Podstawę stanowią oczywiście zawodnicy, bo oni muszą uzyskiwać wyniki, no i działacze, którzy potrafią z tych wyników zrobić właściwy społeczny użytek. Ludzie, których pan tu opisał, są działaczami. Ja nie wnikam, czy jest to obiektywna prawda, czy nie. W każdym razie atakuje pan ludzi, którzy ofiarnie wypełniają swój społeczny obowiązek.

– Ależ to są szubrawcy! – zawołał Kowalski.

– W tym konkretnym przypadku mogę się z panem zgodzić. Ale musi pan pamiętać, że atakując konkretnego działacza, poniża pan ogromną rzeszę działaczy w całym kraju, podważa pan ich autorytet niezbędny do pełnienia odpowiedzialnych funkcji w sporcie. Rozumiemy się?

– Ależ, tak rozumując, nie można na dobrą sprawę nikogo krytykować.

– Na dobrą sprawę ma pan rację. Bo krytyka, proszę pana, a szczególnie prasowa, musi być odpowiedzialna i konstruktywna. Nie może nikogo krzywdzić. A kto po przeczytaniu pańskiego artykułu chciałby zostać

działaczem? Jak pan zagwarantuje, że ci niewinni, a zmieszani przez pana z błotem, nie odejdą w ogóle od sportu? Że nie wrócą do swoich zawodów ze szkodą dla sportu? Może to pan zagwarantować?

– Nie – odparł Kowalski. – Ale zastanawia mnie znaczenie słowa: działacz.

– Działacz, to taki, co działa, proszę pana – uciął naczelny. – Tak jak pisarz, to ten, który pisze. I nie ma co tu się bawić w żadne filozofie. Musi pan zrozumieć, że w tej sytuacji pana materiał nie może się ukazać. Pan po prostu jeszcze nie wyczuwa pewnych niuansów. No, ale to są początki, mam nadzieję, że niedługo zacznie pan właściwie oceniać realia. Żegnam pana.

Tym razem naczelny podszedł do drzwi i otworzył je przed Kowalskim osobiście.

***

Tak – powiedział stary rybak, zamyślił się i spojrzał w niebo. – Za parę dni będzie świtać.

Spojrzeliśmy również w niebo, ale niczego nie zobaczyliśmy.

– Pamiętam… – Rybak z namaszczeniem nabijał fajkę z kapciucha zrobionego z kopyta kucyka islandzkiego. – Poprzedniej nocy polarnej siedziałem tu z jednym takim, zaraz, jak mu było… Ech, już się nie pamięta.

Przytknął zapałkę do fajki i wypuścił kłąb cuchnącego dymu.

– Więc poprzedniej nocy polarnej opowiadałem mu historię pewnego Irlandczyka, z którym przed laty spędziłem dzień w Dublinie. To było w 1904, bodajże 16 czerwca. Chodziłem za nim po mieście krok w krok, zacząłem od jego domu. Tam poznałem żonę, to było rano, dopiero się obudziła. Potem poszedłem z nim do sklepu, gdzie kupiliśmy nerki cielęce, w domu pomogłem mu je przyrządzić. Z domu poszliśmy do redakcji gazety, w której pracował ten Irlandczyk. On rozmawiał z naczelnym o jakichś niezwykle poważnych sprawach, ja w tym czasie przeglądałem sobie jakieś ogłoszenia. Razem byliśmy na pogrzebie jego przyjaciela, nazywał się chyba Paddy Dignam. Pamiętam jak dziś, lało wtedy jak z cebra. Zjedliśmy obiad w jakiejś restauracji, poszliśmy na spacer na plażę. Wreszcie trafiliśmy do jakiejś kliniki, gdzie parę osób oczekiwało na przyjście na świat dziecka. A wiecie, jak to się oczekuje na dziecko w irlandzkiej klinice? No właśnie, upiliśmy się wszyscy na umór.

Stary rybak przerwał na moment i wyjął piersiówkę ze skóry niedźwiedzia islandzkiego, z której pociągnęliśmy po tęgim łyku niezwykle rozgrzewa­jącego napoju.

– Z kliniki – ciągnął ściszonym głosem – poszliśmy do dzielnicy, excusez moi le mot, burdeli. I tam ów Irlandczyk ujawnił bardzo niepokojące

skłonności. Zważywszy niewinność, którą widzę na waszych twarzach, oszczędzę wam szczegółów. Na koniec bardzo już pijani wylądowaliśmy na powrót w jego domu, gdzie przez kilka godzin oglądaliśmy zawartość jego szuflad. I muszę wam powiedzieć, że podobnych zdjęć jak wtedy, to już nigdy później nie widziałem. A nad samym ranem następnego dnia jego żona obudziła się i wygłosiła do nas taką mowę, że nie zapomnę tego do końca życia. Trwało to bite dwie godziny. Dwie godziny trajkotania i potwornego babskiego gadulstwa, bez najmniejszej przerwy. Tak, poprze­dniej nocy opowiedziałem tę historię takiemu jednemu, on ją spisał i też miał takie zmartwienie jak wy: żeby to było ambitne. I wyszło to, nie powiem, bardzo dobrze. Ale zaraz rzucili się na to różni krytycy, recenzenci i zaczęli atakować. A to za brak konsekwencji kompozycyjnej, że niby każdy rozdział innym stylem jest napisany. A to, że w domu publicznym wyrażają się mało wykwintnie, że w ostatniej części interpunkcja była stosowana wadliwie, że właściwie w całej opowieści nie bardzo wiadomo, o co chodzi. Zarzucano, że fabuła jest wątła i że akcja w finale się nie rozwiązuje. Oczywiście – dodał stary rybak – byli to nasi islandzcy krytycy i recenzenci, gdzie indziej to nie byłoby możliwe.

Znowu zadumał się głęboko, a my zastanawialiśmy się nad złożonością islandzkiej, a również irlandzkiej, rzeczywistości i cieszyliśmy się w duchu, że nie mieszkamy na żadnej z tych dziwnych wysp.

***

Na korytarzu spotkał Rutkiewicza i poszli na piwo.

W sklepie garmażeryjnym naprzeciwko sprzedawano także gorące dania i przekąski. Żeby wypić po butelce piwa, musieli wziąć przynajmniej pasztecik, jak do barszczu. „Alkohol tylko do konsumpcji” – głosiła, jak we wszystkich lokalach gastronomicznych sprzedających alkohol, brudna wywieszka nad kasą. Piwo było Królewskie, na dnie miało grubą warstwę jakiejś zawiesiny i zajeżdżało przedwcześnie przerwaną fermentacją.

Pili tę ciepłą lurę z pełnym samozaparciem.

– No jak tam śledztwo – pytał Rutkiewicz i Kowalski nie mógł się połapać, z ciekawością pyta czy z ironią – posuwa się?

– Tak, trochę – odparł wymijająco.

– Może miałbym coś jeszcze dla ciebie. W sprawie cyjanku.

– No? – powiedział wyczekująco Kowalski.

– Jak myślisz – Rutkiewicz zapytał z uśmiechem – gdzie jest najłatwiej o cyjanek? Potasu albo jakiś inny.

– Czy ja wiem? Chyba w aptece.

W tej sprawie Janek był kompletnie ciemny.

– Akurat. W aptece masz proszki na głowę, a nie cyjanek. Takich miejsc jest parę. W pracowni jubilerskiej, to raz, u galwanizera, to dwa. Tylko, że to małe ilości i trudno by było niepostrzeżenie zabrać. Ale w stalowni, bracie, w wielkiej stalowni…

Kowalski nie zrozumiał. Stalownia kojarzyła mu się z żelazem i węglem, nigdy cyjankiem.

– No tak. W hucie, w stalowni. Cyjanki stosuje się tam przy nasycaniu na gorąco powierzchni stali węglem i azotem.

– Skąd to wiesz?

– Pochodzę z Ostrowca Świętokrzyskiego. Mój ojciec pracuje w KSZO.

– Nie rozumiem.

– Klub Sportowy Zakładów Ostrowieckich – wyjaśnił Rutkiewicz.

– Aha. Ale co to ma do sprawy? – nadal nie rozumiał Kowalski.

– Może nic. Nie wiem. W każdym razie na tydzień przed śmiercią Hofmana Kamiński był w jakiejś hucie, gdzieś na Śląsku. Nawet napisał niezły reportaż. Ale nie o to chodzi. Widzisz, tam do tej huty miał jechać kto inny. A w ostatniej chwili pojechał Kamiński. Nawet nie wziął delegacji.

To było intrygujące. Nie mniej niż to, skąd Rutkiewicz ma podobne informacje.

– Przyjaźnię się z sekretarką szefa – wyznał szczerze. – I tobie też radzę. Niektórym wydaje się, że światem rządzą szefowie na wysokich stano­wiskach. A tak naprawdę najczęściej ważniejsze są sekretarki, szatniarze w restauracjach, pielęgniarki w szpitalach albo urzędniczki w zakładzie ubezpieczeń.

Kowalski zadumał się nad tą mądrością i musiał przyznać, że Rutkiewicz miał sporo racji.

***

Kowalski zapłacił i wyszli na ulicę. Po kilkunastu minutach marszu minęli plac Zbawiciela. Było jeszcze jasno, słońce rzucało zza zachodniej ściany Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej ciepłe blaski, oświetlając wyniosłe, szlachetne w rysunku sylwety monumentalnych kandelabrów, różnobarwne bryły zagranicznych samochodów na ogrodzonym parkingu

zajmującym środek placu, oraz tramwaj linii 15, z jęzorem buforu wycelo­wa­nym w trasę biegnącą ku dalekiej Hucie „Warszawa”, a nawet ku odległemu Bałtykowi i Szwecji.

Nastrój pogody i beztroski, popołudniowego odpoczynku i leniwego przepływu czasu, jakby nienadążającego za bezmyślnym dreptaniem przechodniów, rozpiął się między filarami podcieni, podpełzł ku progom Jubilera i sklepu odzieżowego z płaszczami, obmył łagodną falą oblicza obu mężczyzn, Zdziobka i Kowalskiego…

W przedwieczornym powietrzu przewalały się resztki zapowiadającej rychły zmrok harmonii. Przez łagodny szum motorów przedzierało się subtelne pomlaskiwanie zadowolonych konsumentów baru Hortex.

– Piękny dzień – rzekł Zdziobek, w zachwyceniu spojrzawszy na połysku­jącą w dali iglicę złocistą. – Oby wieczór mu przynajmniej dorównał. Chodźmy do Kameralnej.

Poszli do Kameralnej, wstępując po drodze do Parany i Grandu, aby wzmocnić się przed dalszą podróżą i nie opaść z sił. Mimo to na Foksal dotarli nieco wyczerpani. Szybko zregenerowali jednak siły, bo Kowalski wyznał bez ogródek Zdziobkowi, że jest w gruncie rzeczy tomistą, co na chwilę ożywiło redakcyjnego kolegę.

– Wiara i wiedza – wywodził głośno Janek – to dwie różne sprawy. Wierzysz mi?

Zdziobek chwiejnie kiwał głową.

– Aaa – Kowalski triumfująco wbił palec w jego pierś – nie powinieneś. Bo nic o mnie nie wiesz. Więc nie powinieneś mi wierzyć.

Tu uwaga dla młodzieży uczącej się w szkołach lub studiującej: Kowalski w gruncie rzeczy prezentował tutaj pogląd dokładnie sprzeczny z tezami świętego Tomasza z Akwinu, na którego się powoływał. Trzeba to zrozumieć. Przy wódce – nie takim filozofom i nie takie potknięcia się zdarzały.

– Wierzę ci jak bratu – upierał się Zdziobek.

– Zawiodłem cię – rozrzewnił się Kowalski. – Oszukałem podle. Zamów jeszcze pół litra. Jak chcesz, wszystko ci powiem.

Zdziobek nie chciał. W ogóle nie przejawiał zainteresowania wyznaniami Kowalskiego, który popadł w ekspiację.

– Nie mów mi: Janek. Mów mi: świnia. Wszystkich was sprzedałem. I ciebie też sprzedam. Sprzedam cię, ty judaszu. Ty iskarioto.

Zdziobek nagle wstał, spojrzał na Kowalskiego władczo i krzyknął tonem nie znoszącym sprzeciwu.

– Idziemy. Kelner, płacić.

Ruszyli przepiękną ulicą Foksal w kierunku niewidocznej Wisły. Zdziobek nagle zatrzymał się przy okazałym budynku Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, chwycił Kowalskiego za rękę, spojrzał mu głęboko w oczy.

– Kochamy Związek Radziecki – zawołał. – Bardzo kochamy, kochamy nad życie. A dlaczego kochamy? Bo jesteśmy prawdziwymi Polakami i dobro naszej ojczyzny jest nam najdroższe.

Dwóch milicjantów przyglądało się tej scenie z zaciekawieniem. Jeden z nich uderzał białą służbową pałką w otwartą dłoń, jakby w wyczekiwaniu na coś. Zdziobek dostrzegł ich i bez wahania ku nim ruszył.

– A co? Wy może nie kochacie? – zawołał w ich kierunku.

Kowalski nie na żarty się przestraszył. Ale milicjanci, zaskoczeni takim postawieniem sprawy przez pijanego redaktora, nagle udali, że nie słyszą i schowali się za rogiem budynku.

Przed wejściem do Ścieku, czyli Klubu Architektów, kłębił się niewielki rozgorączkowany tłumek. Portier ze znudzoną miną wskazywał tabliczkę, na której stało, że do klubu wpuszcza się wyłącznie członków. Mężczyzna w skórzanej kurtce, w towarzystwie dwóch wymalowanych panienek odzianych w komisowe ciuchy, podszedł do portiera i dyskretnie wsunął mu w dłoń banknot.

– Oto moja legitymacja.

I portier otworzył przed nimi drzwi.

Kowalski już się przestraszył, że będzie musiał pokryć koszty wejścia do klubu, kiedy portier dostrzegł Zdziobka.

– Witam pana redaktora i gorąco zapraszam. Oczywiście z towarzystwem, jak zawsze. To członek honorowy – wyjaśnił oczekującym. – Ma dożywotnią zgodę na wejście.

Przy barze, który ich przywitał napisem „Osób nietrzeźwych nie obsługujemy”, Zdziobek zamówił pół litra i cokolwiek na popitkę. Pod ścianą znaleźli wolny stolik. Kowalski był tu pierwszy raz, więc rozglądał się z zaciekawieniem. Zaintrygował go tłumek otaczający kogoś niewi­docznego w rogu. Co chwila rozlegały się gromkie wybuchy śmiechu. Zostawił sennego Zdziobka przy stole i podszedł bliżej. Na krześle siedział znany mu z telewizji aktor i czytał kawałki z zeszytu, na którego okładce Kowalski dostrzegł tytuł „Lenin”.

– „A czy wiesz, synku – czytał aktor – kto to jest ten pan na portrecie w salonie? To Lenin”. „Opowiedz mi, tato, o nim. Proszę”.

Aktor wychylił kieliszek wódki.

– Czytaj dalej – wołał rozbawiony tłum. – Tato, prosimy.

– A wiecie, co powiedział Stalin wdowie Krupskiej? – Aktor rzucił pyta­nie w tłum. – Powiedział: Spać z Leninem to nie znaczy rozumieć leninizm.

Wybuch śmiechu nagrodził jego słowa.

– Jeśli tego nie pojmujecie, ostrzegał ją Stalin, to uważajcie, towarzyszko Nadieżda, bo znajdziemy Leninowi inną wdowę.

Kowalski wrócił do stolika, by opowiedzieć Zdziobkowi, co usłyszał. Ale Zdziobek nie chciał słuchać. Z butelką przyciśniętą do piersi uciął sobie właśnie krótką drzemkę. Dla zdrowia.

***

Zapewne zauważyli Państwo, że w tej książce jej bohaterowie dość często spożywają napoje alkoholowe. Jest to wynik realistycznego i prawie dokumentalnego traktowania tematu, nie ma natomiast nic wspólnego z samym kreowaniem postaci i prezentowaniem ich kondycji społecznej lub poziomu moralnego.

Zwykle bowiem w literaturze kryminalnej spożycie alkoholi mało związane jest z upodobaniami smakowymi, łączy się natomiast zdecydo­wanie z pozycją społeczną, zawodem wyuczonym lub wykonywanym, a także walorami etycznymi. W skrócie – im walory niższe a zajęcie bardziej parszywe, tym więcej wyrafinowane trunki.

Oficerowie milicji w rodzimych książkach kryminalnych raczą się, aczkolwiek niechętnie, małym kieliszkiem koniaku radzieckiego, najlepiej Araratu, bułgarskiej Pliski lub lampką szlachetnego owocowego wina Gellala. Ludzie pracy, udzielający organom ścigania cennych wskazówek, bywają konsumentami nalewek domowych na owocach. Margines prze­stępczy używa krajowych win owocowych w cenach umiarkowanych i dużej ilości, zaś margines społeczny sięga chętnie do aromatycznej wody brzozowej, a w chwilach kryzysu do przepuszczanego przez chleb denaturatu. Przedstawiciele prywatnej inicjatywy, szczególnie ci wplątani w wielkie afery gospodarcze, nadużywają koniaków francuskich, jak Martell, Rémy Martin, Hennessy lub Courvoisier, a także whisky, celując w gatunki szczególnie drogie, jak Glenfiddich, północnoirlandzki Black Bush i wszystkie szlachetne i długo leżakowane z serii single malt. Jest jeszcze grupa wykwintnisiów, którzy – nie bacząc na koszty – sięgają po szampan Veuve Clicquot albo nawet Armand de Brignac Blanc de Blanc.

Wreszcie zawodowi, pozbawieni zasad moralnych zbrodniarze, popijają wódkę czystą, a bywa, nawet czysty spirytus. Natomiast zdesperowane jednostki sięgają po naszą polską jagodziankę na kościach.

Kobiety, zwłaszcza te stykające się z aferzystami gospodarczymi, proszą niekiedy o otwarcie francuskiego szampana, nie zaznaczając przy tym, czy ma to być Veuve Clicquot, Dom Perignon, czy mniej u nas popularny, lecz równie kosztowny Krug Grande Cuvée, bo się na tym nie znają…

Przy uważnym studiowaniu książki kryminalnej można, już na samym początku, wyrobić sobie słuszny pogląd na osobę zbrodniarza, jak również na to, kto okaże się niewinny, a kto w kajdanach powędruje za kratki, aby odbyć zasłużoną karę. Wystarczy tylko tym ludziom patrzeć na ręce z kieliszkami.

W naszej książce wszyscy piją w zasadzie wódkę czystą lub piwo. Takie zrównanie bohaterów pełni trojaką funkcję – po pierwsze, jest zgodne z prawdą, ponieważ w Islandii, oprócz nielicznych, otoczonych wzgardą odszczepieńców, zdrowy trzon ludności pija żyto, a jak nie może dostać, to stołową. Po drugie, najbardziej uważny czytelnik nie może w połowie książki powiedzieć sobie: ten to musi być łotr niezgorszy, właśnie wypił już drugą whisky on the rocks, taki to może zabić z zimną krwią. Po trzecie wreszcie, wprowadza element zdrowego egalitaryzmu, nierównie bardziej użyteczny w literaturze niż w życiu.

Sądzimy nieskromnie, że wiedza, którą się tu dzielimy, mogłaby być bardzo pomocna funkcjonariuszom Milicji Obywatelskiej podczas prowa­dzenia skomplikowanych śledztw w różnych hermetycznych środowiskach.

Jeśli choć części Czytelników nieobce będzie wrażenie, że z kart tej książki puka do nich butelką żyta peerelowska codzienność – satysfakcja nasza będzie z pewnością większa od honorarium.

***

Kowalski szybko notował w notesie, starając się nie uronić ani słowa z tego, co mówił dyrektor.

– I teraz praktyka. Podczas zawodów to wygląda tak, że najpierw konie wyprowadzane są na padok, tam każdy może je sobie obejrzeć. Robią rundę prowadzone przez stajennych, potem jeszcze jedną z dżokejami. Aha, w programie jest też podane nazwisko dżokeja, kolory jego stroju i aktualna waga. Po tej rundzie na padoku konie idą powoli na start, widzowie w tym czasie w kasach mogą kupić bilety totalizatora. Najniższa opłata to dwadzieścia złotych, górnej granicy nie ma, teoretycznie można wpłacić wagon pieniędzy. Po wykupieniu biletów, czyli obstawieniu odpowiedniej kombinacji, wszyscy walą na trybuny i oglądają bieg. Jeśli widzą, że wygrali, to po paru minutach mogą iść do kasy i odebrać forsę. A, jeszcze muszą parę minut poczekać na ogłoszenie oficjalnych wyników gonitwy i wysokości wygranych w poszczególnych rodzajach zakładów. Czy jest to jasne? Bo muszę się panu przyznać, że jeszcze nikomu nie tłumaczyłem, jakie zasady obowiązują w totalizatorze. To wszyscy po prostu wiedzą.

– Jasne – stwierdził Kowalski. – Ale to musi długo trwać, zanim się wszystko zatwierdzi, obliczy wygrane…

Dyrektor uśmiechnął się z wyższością i wypiął dumnie pierś.

– Od momentu zakończenia gonitwy do ogłoszenia wysokości wygranych nie upływa na ogół więcej jak piętnaście minut. Czasem nawet mniej.

– Czy macie tu jakieś centrum komputerowe? – spytał Kowalski.

– Była kiedyś taka sugestia, żeby maszyny to liczyły, ale to się nie sprawdziło. Ludzie robią to szybciej i dokładniej. Ale czas, żebym panu powiedział o naszym kłopocie. Otóż od początku tego sezonu mieliśmy już kilkanaście przypadków, a zawsze chodziło o duże wygrane, że do kasy zgłaszał się człowiek z biletem i okazywało się, że pieniądze za wygraną ktoś już wziął. Sprawdzaliśmy oczywiście autentyczność biletów, nie budziła najmniejszych wątpliwości. Od jakiegoś czasu spisujemy też personalia tych ludzi.

– A czy wypłacacie im pieniądze?

– Nie od razu, ale po sprawdzeniu przez milicję wypłacamy. Niech pan zrozumie sytuację. Człowiek z prawdziwym biletem przychodzi do kasy

po wygraną i to nie jest jego wina, że ktoś jego pieniądze już wziął. My nie możemy nie wypłacić, poderwalibyśmy zaufanie do wyścigów. I najgorsze, że nie umiemy sobie odpowiedzieć, w jaki sposób to szalbierstwo się odbywa. Sprawdzamy potem wszystkie bilety i jedyne, co znaleźliśmy, to podwójne, posiadające ten sam numer. Ale oba są autentyczne.

Kowalski w tym momencie przypomniał sobie eleganta z Maxima, który opowiadał Marzenie, że nie wypłacono mu wygranej.

– No w porządku – powiedział dyrektor. – Milicja zajmuje się tą sprawą i mam nadzieję, że dojdzie do jakichś konkluzji. Mógłby pan pomyśleć, że wyścigi to tylko afery. Oczywiście aferalnych spraw tu nie brakuje i nawet nie zawsze da się je ukryć, ale są również pozytywy.

– A mógłby pan powiedzieć coś jeszcze o sprawach aferalnych? – spytał Kowalski.

– Oczywiście. Czasem czyta pan komunikaty, że jakiś dżokej został spieszony. To znaczy – dodał, widząc niezrozumienie w oczach Kowal­skie­go – otrzymuje zakaz startów na jakiś okres. Dżokeja to wali po kieszeni, więc jest to dla niego odczuwalna kara. A za co można go spieszyć? Na przykład za szwindle podczas gonitw. Jedzie, powiedzmy, na znakomicie przygotowanym koniu, w dobrej formie. Wszyscy wiedzą, że to pewniak i że musi przyjść pierwszy. A koń przychodzi czwarty i jeszcze na prostej przed trybunami widać, że dżokej go powstrzymuje. To za to musi być kara, a gonitwę się unieważnia. Z tym, że oni są cwaniacy i starają się robić gonitwy w taki sposób, żeby nie można im było niczego udowodnić.

– A po co oni to robią?

– A nigdy nie słyszał pan o sprzedawaniu meczów w piłce nożnej? Nie słyszał pan, że jakaś drużyna na wysokim poziomie dała sobie nagle wlepić pięć goli przez jakichś patałachów z końca tabeli? Dla pieniędzy, redaktorze, dla pieniędzy. Dżokej ryzykuje, że w razie wpadki zostanie spieszony, ale wie, że jeśli mu się uda, to zarobi ładny grosz. Bo gonitwę się robi po to, żeby wygrać, żeby pierwszy przyszedł fuks.

– To dżokeje mogą grać, jednocześnie startując? – zdziwił się Kowalski.

– Nie mogą, mają wręcz ostry zakaz, ale czy może pan zabronić grać jego znajomemu za jego pieniądze? Nie może pan. I my też nie jesteśmy w stanie zapobiec tego rodzaju nadużyciom. Jak złapiemy, każemy z całą surowością, ale złapać nie jest łatwo. Grać może każdy, bo musimy mieć dochód. To jest, redaktorze, normalne przedsiębiorstwo i ja jako dyrektor muszę myśleć kategoriami ekonomicznymi.

Wypili po łyku Napoleon Brandy, która z koniakiem Napoleon miała wspólną tylko nazwę.

– A co poza tym? – spytał głupio Kowalski i natychmiast zdał sobie z tego sprawę. – Jakie jeszcze elementy uznałby pan za istotne?

– Istotny, panie redaktorze – dyrektor poprawił się w fotelu – jest eksport. A eksport to wizerunek, musimy być wiarygodni. Dwa razy do roku organizujemy aukcje naszych koni, przyjeżdżają kupcy z zagranicy i zarabiamy na tym dewizy, a o potrzebie zarabiania dewiz nie muszę chyba panu mówić.

– Nie musi pan – zgodził się Kowalski.

– A trzeba panu wiedzieć, że na rynku światowym jesteśmy potentatem, przyjeżdżają do nas z całego świata. Z Ameryki, Niemiec, z krajów arabskich, nawet z Japonii. Sprzedajemy zresztą nie tylko konie, ale stanówkę, to znaczy usługę pokrycia klaczy przez ogiery. To jest, redaktorze, bardzo opłacalne, ponieważ nie traci się konia, a zyskuje się pieniądze.

– A ile to może kosztować? – spytał Kowalski z powątpiewaniem w głosie.

– Różnie, zależy od wielu rzeczy. W zachodniej Europie taka usługa kosztuje od kilkuset do kilkudziesięciu tysięcy dolarów. W USA ceny są jeszcze wyższe, dochodzą czasem do pięćdziesięciu tysięcy.

– Dolarów? – upewnił się Kowalski.

– Dolarów.

– Niesamowite. A czy dużo mamy takich ogierów?

– Sporo – stwierdził dyrektor. – Dość trudno je wybrać, bo trzeba w tym celu gruntownie przeanalizować ich linie żeńskie, przede wszystkim żeńskie, ale potem wybrane ogiery przez trzy lata kryją co najmniej piętnaście klaczy.

Kowalski szybko próbował sobie pomnożyć ilość pokryć przez ewentualny dochód i wyszło mu bardzo dużo dolarów.

– To są dość skomplikowane sprawy – powiedział dyrektor. – Dam może panu trochę materiałów.

Z regału wziął kilka broszur i położył je przed Kowalskim.

– Ma pan tutaj zestawienie ogierów czołowych kryjących w sezonie rozpłodowym ‘77, materiały informacyjne na temat Kongresu do Spraw Hodowli i Prób Dzielności Koni Państw Socjalistycznych, relację z Międz­y­narodowego Kongresu Rozrodu Zwierząt i Sztucznego Unasienienia, perspektywy eksportu koni wierzchowych, rzeźnych i mięsa końskiego.

Niech pan to sobie koniecznie przeczyta.

– Na pewno, oczywiście – zapewnił Kowalski. – Bardzo dziękuję, dyrektorze.

– Niech pan po prostu przyjdzie na wyścigi, niech pan sobie popatrzy, może nawet zagra. Najbardziej zieleni prawie zawsze wygrywają. Sekretarka da panu wejściówkę.

Kowalski wziął wejściówkę, opuścił gabinet, a potem tor na Służewcu – w stanie zupełnego oszołomienia.

***

Kowalski, po okazaniu specjalnej wejściówki otrzymanej od dyrektora, został wpuszczony z honorami. Od razu przy wejściu wręczono mu program i życzono wielkich wygranych. Kowalski, pomny wskazówek, udał się najpierw na taras, z którego widać było padok. Właśnie stajenni wprowa­dzali konie ponumerowane od 1 do 8. Konie były różnych maści i ogólnie Kowalskiemu bardzo się podobały. Postanowił tak sobie, na próbę, wybrać dwa z nich. Spojrzał uważnie i uznał, że siwek z numerem 3 wygląda, jakby miał najwięcej sportowego ducha. Tańczył w miejscu, rzucał łbem, stajenny ledwo mógł go utrzymać.

Drugim koniem, który się Kowalskiemu spodobał, był prawie czarny ogier z numerem 7. Nosił głowę wyżej niż pozostałe konie, wyglądał w ogóle na większego i silniejszego i dobrze mu patrzyło z oczu. Kowalski zanotował sobie na okładce programu numery 3 i 7.

– Panie, pan chcesz to grać? – spytał mężczyzna w czerwonej kurtce. – Przecież one nie mają prawa przyjść pierwsze.

– W ogóle się na tym nie znam – wyznał Kowalski. – Jestem tu pierwszy raz.

– To ja panu powiem. – Mężczyzna zaofiarował się z pomocą. – Wczoraj był deszcz, więc tor jest ciężki. Na ciężkim torze i na tym dystansie pierwszy musi przyjść Tryptyk albo Namiet. To są, panie, dwa ogiery, które znakomicie chodzą w takich warunkach, te z numerami 1 i 4. Tryptyk, panie, z ojca Aquinora i matki Trynczy, a Namiet po Salonie i Naturszczycy, jeden z Janowa, drugi z Rudek. Oba na starcie znakomite, ale słabe w wira­żu, wychodzą na prostej, aby tylko dżokej nie pokpił sprawy i mocno wysyłał. Trzy tygodnie temu Tryptyk przyszedł w silnej stawce o dwie długości przed, i to prawie bez wysyłania. Graj pan, jak mówię.

Kowalski spojrzał do programu i zobaczył, że wybrany przez niego ogier numer 7 ma na imię Dej, zaś rodzice Saragar i Dejanira. Przeczytał też, że Dej pochodzi z hodowli Golejewko i startuje pod dżokejem Bolesławem Mazurkiem, 51 kilogramów. Po tych informacjach następowały opisy poprzednich startów Deja, z których Kowalski niewiele zrozumiał.

Siwek z numerem 3 okazał się klaczą, która miała na imię Afrodyta, i to ostatecznie przekonało Janka, że dokonał słusznego wyboru.

– No i co, sam pan widzi – powiedział mężczyzna w czerwonej kurtce. – Na te pana konie nie ma co grać.

Kowalski wzruszył ramionami i znowu spojrzał na padok. Konie szły teraz jeden za drugim, w każdym siodle siedział już dżokej. Najdziwniejsze było to, że dżokeje mieli kolana prawie pod brodami i że mimo to nie spadali z końskich grzbietów. Dwa wytypowane przez Janka konie w dalszym ciągu prezentowały się znakomicie. Dżokeje klepali je po szyjach i pozdrawiali znajomych z tłumu.

– Proszę pana – zwrócił się do sąsiada w czerwonej kurtce Kowalski. – Nigdy tu jeszcze nie byłem, a chciałbym zagrać. Nie wiem, gdzie mam iść i co zrobić.

– Chodź pan ze mną. A co chcesz pan grać? Pewnie porządek?

– Tak, porządek – zgodził się.

– A za ile? Za czterdzieści czy może więcej…

– Za czterdzieści.

– Ostrożnie coś – skomentował mężczyzna.

Weszli do dużego hallu, którego jedną ścianę zajmowały kasy, nad którymi wisiały napisy „40 złotych” lub „100 złotych”. Nieznajomy ustawił się z Kowalskim w jednej z kolejek, która szybko posuwała się do przodu.

– Podchodzisz pan do kasy i mówisz „porządek” i swoje dwa typy. I dobrze panu radzę, nie graj pan tych dwóch chabet. One chodzą jak nachlane wielbłądy.

Kowalski jednak był nieugięty i kiedy znalazł się przy okienku, powiedział pewnym głosem: „porządek, trzy i siedem”. Kasjerka wydała mu bilet i wtedy usłyszał, że nieznajomy też gra jego typy, tyle że za sto złotych.

– Wiesz pan, rozmyśliłem się – wyjaśnił po odejściu od kasy. – Pomyśla­łem, że może raz w życiu trzeba zagrać takie frajerskie typy. Bo ja, panie, który zna życiorys każdego konia na pamięć, wszystkie ich wady i zalety, sam bym nigdy czegoś takiego nie wymyślił. A stówa w lewo czy stówa w prawo to w sumie żadna sprawa. Chodź pan pod droższe kasy, zoba­czymy, co ludzie grają.

Weszli na pierwsze piętro i stanęli przy jednej z kas. Nikt nie grał typów Kowalskiego, większość natomiast bardzo wysoko obstawiała numery 1 i 4, które chciał grać nieznajomy.

– No nic, umoczyłem stówę – powiedział do Kowalskiego.

W tym momencie do kasy zbliżył się mężczyzna z teczką, który poprosił o numery 1 i 5 – za szesnaście tysięcy. Otworzył teczkę i wyjął z niej kilka paczek banknotów.

– Widzisz pan – powiedział nieznajomy. – Ten, jak trafi, to przynajmniej poczuje to w kieszeni.

– Jak straci, to pewnie też poczuje – roześmiał się Kowalski.

– Fakt, albo wóz, albo przewóz. Wygląda na takiego, co pieniądze wziął na chwilę z kasy przedsiębiorstwa i w poniedziałek ma oddać. Chodźmy na trybunę, zaraz bomba pójdzie w górę.

Zeszli na dół i wyszli na powietrze. Wielu kibiców wyścigów obserwowało tor przez lornetki.

– Patrz pan. – Nieznajomy wskazał ręką odległe krzaki. – Stamtąd startują. Kiedyś, panie, to szły z linii, cholernie długo trwało, zanim się ustawiły, bo to konie już rozgrzane, zdenerwowane, rzucają się. Teraz zrobili start-

-boxy i puszczają konie, jak za przeproszeniem psy wyścigowe. O, właśnie poszły.

Na trybunach się uciszyło, słychać było tylko podniecony głos spikera, który relacjonował sytuację na przeciwległej niewidocznej prostej. Afrodyta obstawiana przez Kowalskiego wyszła ze startu trzecia, a Dej – ostatni. Nieznajomy z nienawiścią popatrzył na Janka.