Wicked Fortune - Grzeszna Fortuna - Rebecca Baker - ebook

Wicked Fortune - Grzeszna Fortuna ebook

Rebecca Baker

0,0

Opis

On jest miliarderem, który posiada wszystko – z wyjątkiem jej biznesu.
Ona jest wrogiem, którego postanowił zniszczyć, działając pod przykrywką – i zostając jej pracownikiem.
I żadne z nich nie może odejść.

Najważniejsza umowa w mojej karierze wymaga jednego: księgarnio-kawiarni Zoey Smith.

Ona nie wie, że jestem Magnusem Sinclairem. Nie wie, że odziedziczyłem po ojcu bezwzględne imperium wraz z jego ostatnim rozkazem – udowodnij, że jesteś godzien, albo stracisz wszystko. I z całą pewnością nie wie, że „zdesperowany kandydat do pracy”, którego właśnie zatrudniła, jest wart więcej niż cały jej kwartał.

Wie tylko tyle, że jestem beznadziejny w parzeniu kawy. I że nie mogę przestać gapić się na jej usta, gdy po raz trzeci tłumaczy mi obsługę kasy.

Działanie pod przykrywką miało być proste. Znaleźć jej słaby punkt. Wykorzystać go. Zabrać to, co moje. Tyle że Zoey nie jest tylko przeszkodą do zburzenia. To metr sześćdziesiąt czystego buntu opakowanego w krągłości, które sprawiają, że zapominam, po co w ogóle wszedłem do jej lokalu. Każda wspólna zmiana to tortura. Każde przypadkowe dotknięcie parzy. Każdy jej śmiech sprawia, że nienawidzę siebie odrobinę bardziej.

Ale nie mogę przestać. Nie wtedy, gdy dziedzictwo mojego ojca zależy od tej umowy. Nie wtedy, gdy wszystko, co zbudowałem, wisi na włosku. I na pewno nie wtedy, gdy jestem tak blisko, by mieć ją dokładnie tam, gdzie chcę.

Tyle że zaczynam rozumieć, w czym tkwi problem. Bo miejsce, w którym jej pragnę, nie ma nic wspólnego z nieruchomościami, a wszystko z biurkiem w moim gabinecie. Tym, na którym wyobrażam sobie ją…

To jest złe. Ona jest wrogiem. Jedyną osobą, która stoi między mną a wszystkim, co się liczy.

Tyle że ona zaczyna liczyć się bardziej.

A kiedy Zoey odkryje, kim naprawdę jestem? Kiedy dowie się, że jej niezdarny pracownik to miliarder, który systematycznie niszczył jej życie?

Albo zrozumie, że nie miałem wyboru.

Albo zniszczy mnie w odwecie.

Tak czy inaczej, tylko jedno z nas wyjdzie z tego w jednym kawałku.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wicked Fortune - Grzeszna Fortuna

Romans z szefem miliarderem

Rebecca Baker

Spis treści

1.Opis2.Rozdział pierwszy3.Rozdział drugi4.Rozdział trzeci5.Rozdział czwarty6.Rozdział piąty7.Rozdział szósty8.Rozdział siódmy9.Rozdział ósmy10.Rozdział dziewiąty11.Rozdział dziesiąty12.Rozdział jedenasty13.Rozdział dwunasty14.Rozdział trzynasty15.Rozdział czternasty16.Rozdział piętnasty17.Rozdział szesnasty18.Rozdział siedemnasty19.Rozdział osiemnasty20.Rozdział dziewiętnasty21.Rozdział dwudziesty22.Rozdział dwudziesty pierwszy23.Rozdział dwudziesty drugi24.Rozdział dwudziesty trzeci25.Rozdział dwudziesty czwarty26.Rozdział dwudziesty piąty27.Rozdział dwudziesty szósty28.Rozdział dwudziesty siódmy29.Rozdział dwudziesty ósmy30.Rozdział dwudziesty dziewiątyRozdział trzydziesty

Opis

On jest miliarderem, który posiada wszystko – z wyjątkiem jej biznesu. Ona jest wrogiem, którego postanowił zniszczyć, działając pod przykrywką – i zostając jej pracownikiem.I żadne z nich nie może odejść.

Najważniejsza umowa w mojej karierze wymaga jednego: księgarnio-kawiarni Zoey Smith.

Ona nie wie, że jestem Magnusem Sinclairem. Nie wie, że odziedziczyłem po ojcu bezwzględne imperium wraz z jego ostatnim rozkazem – udowodnij, że jesteś godzien, albo stracisz wszystko. I z całą pewnością nie wie, że „zdesperowany kandydat do pracy”, którego właśnie zatrudniła, jest wart więcej niż cały jej kwartał.

Wie tylko tyle, że jestem beznadziejny w parzeniu kawy. I że nie mogę przestać gapić się na jej usta, gdy po raz trzeci tłumaczy mi obsługę kasy.

Działanie pod przykrywką miało być proste. Znaleźć jej słaby punkt. Wykorzystać go. Zabrać to, co moje. Tyle że Zoey nie jest tylko przeszkodą do zburzenia. To metr sześćdziesiąt czystego buntu opakowanego w krągłości, które sprawiają, że zapominam, po co w ogóle wszedłem do jej lokalu. Każda wspólna zmiana to tortura. Każde przypadkowe dotknięcie parzy. Każdy jej śmiech sprawia, że nienawidzę siebie odrobinę bardziej.

Ale nie mogę przestać. Nie wtedy, gdy dziedzictwo mojego ojca zależy od tej umowy. Nie wtedy, gdy wszystko, co zbudowałem, wisi na włosku. I na pewno nie wtedy, gdy jestem tak blisko, by mieć ją dokładnie tam, gdzie chcę.

Tyle że zaczynam rozumieć, w czym tkwi problem. Bo miejsce, w którym jej pragnę, nie ma nic wspólnego z nieruchomościami, a wszystko z biurkiem w moim gabinecie. Tym, na którym wyobrażam sobie ją…

To jest złe. Ona jest wrogiem. Jedyną osobą, która stoi między mną a wszystkim, co się liczy.

Tyle że ona zaczyna liczyć się bardziej.

A kiedy Zoey odkryje, kim naprawdę jestem? Kiedy dowie się, że jej niezdarny pracownik to miliarder, który systematycznie niszczył jej życie?

Albo zrozumie, że nie miałem wyboru.Albo zniszczy mnie w odwecie.

Tak czy inaczej, tylko jedno z nas wyjdzie z tego w jednym kawałku.

Rozdział pierwszy

Magnus

Bushwick, Brooklyn. Mieszanina gentryfikacji, szpetoty, magazynów i getta.

Odchylam się w skórzanym fotelu w moim biurze w Battery Park. Z dala od blichtru i brokatu innych części Manhattanu, co bardzo mi odpowiada.

Gówno mnie to obchodzi. Tak samo jak gówno mnie obchodzi list leżący przede mną, dostarczony osobiście przez Jensona, prawnika mojego ojca. Stary musiał się popisywać nawet po śmierci.

A jednak…

Czekałem na tę kopertę z grubego kremowego papieru, z moim imieniem wypisanym odręcznie silnym, zamaszystym pismem, odkąd mój brat Hudson dostał swój list. A potem swój spadek. Kobieta, którą poślubił, jest ładna i nieoczekiwanie dla niego idealna. Ale takie życie mnie nie interesuje.

Calkowicie mi odpowiada, że pieprzę, kogo chcę i kiedy chcę. I pieniądze. Lubię pieniądze. Mam ich aż nadto — spadek po ojcu i miliardy, które sam zarobiłem. Jednakże to moja własna fortuna, zdobyta własnymi rękami i niezachwianą ambicją, by rządzić światem deweloperskim w tym bezlitosnym mieście, pompuje mi krew w żyłach i napędza mnie. Żadna zachęta od nieboszczyka, mamiącego błyskotkami rzekomo zaginionymi w pomroce dziejów i legend, nie sprowadzi mnie z mojej ścieżki.

Zdobywam własną fortunę na swój sposób. Zostawiam własny ślad w krajobrazie mojego miasta, a moje plany są wielkie. Nie ma w nich miejsca na ostatnią próbę przejęcia kontroli zza grobu przez martwego człowieka.

Spójrzcie tylko, co musiał zrobić mój brat.

Hudson musiał znaleźć miłość i twierdzi, że znalazł ją u boku Scarlett, jego żony. Jezu, znają się zaledwie kilka miesięcy, a ja nie potrafię sobie wyobrazić nic gorszego niż bycie przykutym do jakiejś kobiety do końca życia. Albo kiedykolwiek.

Wychowano nas na opowieściach o naszym dziedzictwie. Nie tym pieniężnym, ale o legendarnych klejnotach, które przez całe moje życie były niczym więcej niż plotką. I mogą nią pozostać. Nieruchomości Sinclair, na których zbudowano rodzinną fortunę, mają się świetnie i niech tak zostanie. Mam w nich udziały, wszyscy mamy, ale nie jestem niczyim pachołkiem. Nie skaczę na zawołanie i gówno mnie obchodzą błyszczące klejnoty czy branie pieprzonego ślubu.

Mam grubszą rybę do złowienia.

Mój projekt w Bushwick.

Odsuwam list na bok i wpatruję się w leżące przede mną plany.

Jedna obskurna przecznica w Bushwick, którą kupuję za bezcen.

To mój największy projekt, najbardziej ambitny.

To cacko to moja prawdziwa wizja, coś, do czego dążyłem od lat, i coś zupełnie nowego. Nie tylko mieszkania, ale całe żyjące, oddychające miasto. Miasto w mieście, jeśli wolicie.

To sprawi, że zostanę okrzyknięty największym deweloperem na Wschodnim Wybrzeżu. Moje miliardy nic nie znaczą bez władzy, bez wpływów. Bez wyrycia własnego imienia na skórze Nowego Jorku.

Ta jedna obskurna przecznica jest kluczowa. Lokalizacja jest idealna. Wystarczająco daleko od Manhattanu i enklaw zamożnego Brooklynu. Przecznica znajduje się blisko węzłów komunikacyjnych, a gdy rozkwitnie, cała okolica, którą stopniowo wykupuję, sprawi, że ludzie będą się zabijać, by położyć ręce na otaczających ją terenach, a także na kawałku historii w trakcie tworzenia.

Cała okolica się zmieni. A ja będę stał za tym wszystkim.

Moja fortuna poszybuje w górę. Moje nazwisko stanie się synonimem przyszłości deweloperki.

Biorę tę szpetną przecznicę i zamieniam ją w luksusową oazę. Miejsce z ekskluzywnymi mieszkaniami, biurami, sklepami. Prywatnymi parkami wznoszącymi się ku niebu. Ośrodkami rekreacyjnymi i przestrzeniami wspólnymi. Miejscami na świeżym powietrzu i zamkniętymi strefami relaksu, spotkań i zabawy. Będzie to miejsce zarówno nowe, jak i znajome, które na zawsze zmieni oblicze Brooklynu.

To pierwszy etap. Najważniejszy. W przyszłości, którą starannie zaplanowałem — ambitny dziesięcioletni plan — mam w zanadrzu dwa kolejne takie projekty tutaj, trzy kolejne w Queens, a potem uderzę na Bronx. Wszystkie są zaprojektowane tak, by pasowały do krajobrazu okolicy i wszystkie je zmienią. Moja wizja przyniesie mi więcej bogactwa i władzy, niż kiedykolwiek myślałem, że mógłbym mieć, zanim wkroczyłem na tę ścieżkę.

A co poza Nowym Jorkiem? To też mam w głowie.

Ale Bushwick…

Ta jedna przecznica będzie okrętem flagowym mojego nowego imperium.

Wszystko jest gotowe do startu.

Tylko jedna rzecz stoi mi na drodze do wykupienia wszystkich i pozbycia się hołoty.

Jedna mała rzecz.

Nie chodzi o klejnoty Sinclairów, chociaż jestem pewien, że mój kawałek tortu, który czeka na odebranie, wiąże się z jakimś wydumanym wyzwaniem od mojego nieżyjącego ojca.

Nie. To coś innego.

Metr pięćdziesiąt siedem, może osiem. Płci żeńskiej.

Nieistotna.

A jednak to stworzenie okazuje się trudniejsze do zgniecenia, niż myślałem.

Zoey Smith.

Nie powinienem nawet znać jej pieprzonego imienia.

Jest ostatnią, która stawia opór na tej przecznicy. Małą, ale solidną przeszkodą, którą muszę wyeliminować, zanim będę mógł zacząć.

Ale każdy ma swoją cenę, a jej sklepik w jakiejś dziurze nie może się równać ze mną ani z moimi pieniędzmi. Ktoś właśnie w tej chwili uatrakcyjnia ofertę. Proponowana kwota, wraz ze wszystkimi dodatkami, znacznie przewyższa wartość jej lokalu, ale usunięcie jej z mojej drogi jest tego warte. Tylko głupiec odrzuciłby moją ofertę. A pieniądze zawsze wygrywają. To tylko kwestia czasu.

I ten czas właśnie nadszedł. Podpisze dziś wieczorem, a ja jutro ruszę z kopyta.

W ogóle się nie martwię.

Ktoś puka do drzwi. Podnoszę wzrok. Stoi tam moja matka. Wysoka, olśniewająca i nienagannie ubrana. Zgrzytam zębami, gdy podchodzi, idąc po bielonej drewnianej podłodze, i zatrzymuje się przy moim biurku z marmuru i stali, otoczona chmurą drogich perfum.

— Magnus…

— To nie jest dobry moment, matko. — Rzucam jej podejrzliwe spojrzenie. Kocham ją, ale po pojawieniu się listu nie ufam jej. Wiem doskonale, po kim odziedziczyłem swoją podstępną naturę, a ona jest właśnie teraz w moim biurze.

— Jestem twoją matką. Znajdź czas.

— Czas to pieniądz, a ja pracuję.

— Zawsze pracujesz, Magnusie.

Unoszę brew. — Zawsze jest praca do wykonania i pieniądze do zarobienia. A ja jestem w trakcie czegoś wielkiego.

— Jak zawsze.

Chcę się tym zirytować, ale to prawda. Więc po prostu krzyżuję ramiona i czekam. Kobieta jest tu w jakimś celu, a ja mam całkiem dobre przeczucie, w jakim.

Marszczy brwi, opierając biodro o moje biurko, a jeden długi, gustownie pomalowany paznokieć stuka w list. — Jesteś tak samo zdeterminowany jak on.

— Mój ojciec? — Śmieję się cicho i kręcę głową. — Nie porównuj nas.

Wzdycha cicho, a w jej głosie słychać rozczarowanie. — Właśnie dostałeś list. Klejnoty Sinclairów to…

— Nie ja się nimi przejmuję. Nigdy się nie przejmowałem. To działka Rydera. Może wziąć moje.

— Magnus.

Unoszę rękę. — Klejnoty to klejnoty, matko. Ładne, ale bezużyteczne i stanowią fatalną inwestycję.

— Nie zawsze chodzi o pieniądze, Magnusie — mówi cicho, patrząc ponad moją głową na ogromną ścianę okien, przez które widać rzekę i Brooklyn w oddali. — Tu chodzi o rodzinę.

Część mnie ma ochotę powiedzieć „pieprzyć rodzinę”, ale tego nie robię. — Nie mów mi, że bracia nasłali cię, żebyś przekonała mnie do małżeństwa. Hudson już to zrobił. Mnie to nie interesuje.

— Czytałeś go?

— Ktoś inny może wziąć mój udział. Powtarzam, Ryder — mówię. — Jesteśmy miliarderami, a klejnoty to bezużyteczne świecidełka.

Kręci głową i podnosi nieotwartą kopertę. — Nie bezużyteczne. To historia. Twoja historia. Przeczytaj list, Magnusie. Egoizm ci nie pasuje.

— To, że nie chcę brać udziału w tym gównie, to nie egoizm.

— Jest, kiedy wpływa na twoich braci. — Waha się, po czym dodaje: — Nie powinnam ci tego mówić, ale rodzinny interes Sinclairów jest ważny dla twoich braci.

Wzdycham, świadomy, że próbuje mną manipulować. — Hudson powiedział mi o warunkach, mamo. — Krzywi się na to określenie. — Ale ja nie wchodzę do gry.

— Utrzymanie rodzinnego interesu to coś więcej niż pieniądze, Edwardzie Magnusie Sinclairze.

Moje pełne, pieprzone imię. Lubi grać ostro. Każdy, kto myślał, że to mój ojciec był twardzielem, nie znał tej kobiety. — O co ci chodzi, Faye?

Jej oczy zwężają się. — Pozostałam w bliskich stosunkach z twoim ojcem po rozwodzie, a ty jesteś moim dzieckiem. To ma znaczenie. Utracić swoje dziedzictwo… chcesz tego?

Ja? Buduję własne, ale kocham swoich braci i wiem, co to dla nich znaczy. Cóż, dla Rydera i Hudsona. Nawet, jak sądzę, dla Kingstona, chociaż w jego przypadku chodzi o wartość pieniężną i to, co niesie ze sobą rodzinne nazwisko. Mimo to wiem, co ta kobieta robi. — Nie dam się zmanipulować i nie zamierzam się żenić, żeby spełnić jakiś dziwaczny kaprys nieboszczyka.

Moja matka otwiera list i wygładza go. — Masz dwanaście miesięcy. A dzisiaj zaczynają się twoje cztery tygodnie na wypełnienie swojej części. Jeśli tego nie zrobisz, wszyscy stracicie prawo do rodzinnego interesu. Przejdzie z rąk prywatnych w publiczne. Przepadnie na zawsze.

Kurwa. Nie chcę być tym, który się do tego przyczyni. Ale nic nie mówię, bo wiem, że jeszcze nie skończyła.

— Magnusie, żeby dostać swoją część klejnotów Sinclairów, kolczyki…

— Nie pasują do mojej estetyki.

Ignoruje mnie. — Jesteś uparty, zdeterminowany, bardziej niż twoi bracia. Nigdy nie wydajesz się troszczyć o nic poza swoimi celami i zyskiem, Magnusie.

— Mówisz to tak, jakby to była zła rzecz. — Kładę nogi na biurku, stukając palcami o udo. Prawie mówię, że przynajmniej nie jestem cynikiem jak Kingston, ale wątpię, by dostrzegła różnicę między ambicją a cynizmem. — Dobra. Zajmę się tym, jak będę miał chwilę.

Usta mojej matki zaciskają się w wąską kreskę, a spojrzenie, którym mnie obdarza, sprawia, że czuję się, jakbym miał z pięć lat. — Tu nie chodzi o małżeństwo z miłości, jak w przypadku Hudsona. Tu chodzi o udowodnienie, że jest w tobie coś więcej niż twardość. Więcej niż budowanie fortuny, której, jeśli o mnie chodzi…

— Ale nie chodzi.

— …masz aż nadto.

— Przyjąłem do wiadomości — mówię.

— Musisz udowodnić, że masz serce.

— Więc przekażę darowiznę. Ufunduję tablicę. Adoptuję jakiegoś pieprzonego szczeniaka.

Jej oczy twardnieją na dźwięk mojego języka.

— Trójnogiego szczeniaka ze smutną historią.

Teraz jej oczy zwężają się. — To coś więcej. Musisz udowodnić, że ci zależy, Hudsonie, naprawdę zależy, na czymś więcej niż pieniądzach. I masz na to cztery tygodnie. Od dnia twoich urodzin.

— Ta, no cóż…

— Czyli od dzisiaj.

Rzucam jej zdziwione spojrzenie. I prawie wybucham śmiechem. Nie wiem, dlaczego zapomniałem. Dlatego bracia dzwonili wcześniej. Nie miałem czasu do nich oddzwonić. Telefonu od matki bym nie odebrał, a ona o tym wie, dlatego jest tu osobiście. — Urodziny są dla dzieci.

— Dla wszystkich, kochanie — mówi, a kącik jej ust lekko drga, chociaż w jej oczach, ciemnych jak moje, pozostaje zmartwienie. — Nawet twoja bezwzględna postawa nie jest w stanie zatrzymać upływu lat. Zrób to. I pamiętaj, będziesz musiał udowodnić, że się zmieniłeś.

Wstaje i kładzie list na biurku, po czym sięga do torebki i wyjmuje małą paczuszkę. — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

Wychodzi, a ja spoglądam ze złością na list. Tak, wszystkiego kurwa najlepszego dla mnie.

Zajmę się tym gównem później. Zamiast tego odsuwam na bok list i zapakowaną paczuszkę i opuszczam stopy z powrotem na podłogę. Potem chwytam za telefon.

Najpierw muszę zająć się sprawą tej Zoey Smith, a potem zajmę się spadkowym pierdoleniem.

Udowodnić, że mam serce. Co za bzdura.

A jednak… to nie jest trudne zadanie.

Okazywanie serca powinno być dość łatwe do udawania.

Może upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu.

— Striperki?

Rzucam spojrzenie mojemu uśmiechniętemu bratu, Ryderowi, gdy ten odchyla się na krześle w ekskluzywnym barze w sercu TriBeCa. To w stu procentach jego klimat; roi się tu od gorących kobiet. A z fotografami na zewnątrz jestem pewien, że dziś wieczorem jest tu ktoś absurdalnie sławny. My jesteśmy po prostu bogaci.

Ale takie miejsca sprawiają, że jest szczęśliwy, a dopóki jest alkohol i towarzystwo, w którym faktycznie lubię przebywać, nie mam nic przeciwko. Osobiście wolałbym spędzić noc, pracując, ale czekam na telefon z informacją, że mój problem przyjął ofertę, więc… jestem tutaj.

Hudson jest tu ze swoją nową żoną, wyglądając na szczęśliwszego, niż kiedykolwiek go widziałem. Wzięli szybki ślub, bo ona nie chciała wielkiej ceremonii, a on też nie. Gdyby nasza matka położyła ręce na czymś takim jak wesele, mówilibyśmy o miesiącach przygotowań i potwornym bólu głowy.

Ale pierścionek Sinclairów jest na palcu Scarlett. Jest cały w uśmiechach i są na etapie bajki, tym, który widziałem u przyjaciół — u naszego ojca — dopóki czar nie pryśnie i wszyscy nie będą chcieli wyplątać się z umowy małżeńskiej i jej ograniczeń.

Tyle że… oni nie tak wyglądają. Wyglądają na odurzonych szczęściem. To trochę obrzydliwe. Rzucam Ryderowi spojrzenie. — Żadnych striptizerek, co z tobą nie tak?

— Myślę o tobie.

— To tandetne.

— Jestem po prostu filantropem. Wspieram różne branże. Zwłaszcza te sfeminizowane.

Ukrywam uśmiech, biorąc łyk tequili. — Myślisz o sobie i swoim kutasie, Ry.

— Mój kutas jest bardzo ważny. Ma swoje potrzeby. Kobiety go kochają, a ja uwielbiam dawać, jak wiesz. Ale mówię o striptizerkach, nie o dziwkach. Mój kutas nie bierze w tym udziału.

— Kurwa, masz problemy.

— Wspieram kobiecy przemysł — mówi, biorąc łyk drinka i krzyżując nogi. — Lubię patrzeć. I pomyślałem, że może chciałbyś zobaczyć show.

Unoszę brew. — Czy wyglądam, jakbym lubił tego typu rzeczy?

— Tak. Chyba że zmieniłeś drużynę, kiedy nie patrzyłem. Są też pokazy wyłącznie męskie. Jestem skłonny zaspokoić twoje…

— Idiota.

Gorąca blondynka robi do Rydera maślane oczy, a on nie rusza się z miejsca, tylko się uśmiecha, a ona zaczyna się skradać w jego stronę. Jestem prawie, kurwa, pewien, że wkrótce dostanie swój prywatny striptiz.

Dłoń ląduje na moim ramieniu. — Słyszałem, że się ugiąłeś.

Rzucam okiem na mojego drugiego brata, Kingstona, który właśnie przybył. Jest w trzyczęściowym garniturze, więc cokolwiek działo się dziś w jego życiu zawodowym, prawdopodobnie było to coś ważnego.

— Nie ugiąłem się, ale na szali leży rodzinny interes.

Kingston popija swoją szkocką i siada obok mnie. — Nasz ojciec zawsze był manipulatorskim sukinsynem. Powinniśmy to po prostu sprzedać.

— I zmiażdżyć marzenia Rydera o zdobyciu kawałka rodzinnej historii? Nie, dam radę. To będzie łatwe. Muszę tylko pokazać, że mam serce. Założę jakieś fundacje charytatywne, może wkroczę i uratuję jakąś upadającą firmę. Mam to pod kontrolą.

Patrzę na Kinga. — Chcesz sprzedać?

— Rodzinny interes to nasze dziedzictwo, ale jest kurą znoszącą złote jaja, więc niekoniecznie. Po prostu nie lubię manipulacji.

— Ja też nie. Ale to pestka.

Właśnie wtedy mój telefon zaczyna dzwonić. Przepraszam, podaję drinka bratu i przeciskam się przez tłum, aż wychodzę na zewnątrz. Piję urodzinowe drinki tylko dlatego, że Scarlett ma gołębie serce i zorganizowała to z Ryderem, który zawsze jest chętny do dobrej zabawy.

Odbieram. — Tak?

— Mamy problem, szefie.

Georgio nawet nie musi mówić, o co chodzi. Już wiem. Prawie nic problemu, mierzącego niecały metr sześćdziesiąt. — Co się stało?

— Zdobyliśmy ostatni podpis, jak pan wie. Pozostała tylko ta pieprzona dziewczyna. Jest właścicielką swojego budynku. Z trudem spłaca raty, ale nie możemy jej wykończyć ceną. Próbowałem podstępem, próbowałem zastraszaniem. Próbowałem nastraszyć ją kilkoma osiłkami. Dziś wieczorem zaoferowałem jej nawet tę świetną ofertę.

— Domyślam się. — Opieram głowę o ceglaną ścianę, a dudnienie muzyki z wnętrza przebija się przez gwar wokół mnie. — Odrzuciła ją.

— Możemy zaoferować więcej pieniędzy. Dodać kilka innych rzeczy. Chciałem najpierw z panem to skonsultować.

Już mam dać zielone światło, ale powstrzymuję się. Za kogo, do cholery, uważa się ta dziewczyna? Nie stać jej na odrzucenie mojej oferty, więc coś tu jest na rzeczy i trzeba będzie trochę się postarać, żeby dowiedzieć się co.

— Nie. Już zaoferowano jej miliony. To wymaga innego podejścia.

— Jestem gotów, szefie — mówi Georgio. — Cokolwiek pan wymyśli.

Rzecz w tym, że każdy problem ma swoją przyczynę, a to prowadzi do rozwiązania. Muszę się tym zająć osobiście. To wymaga subtelności, być może podstępu. Naprawdę mnie to nie obchodzi. Chcę tylko odpowiednich rezultatów.

— Ja się tym zajmę, zostaw to mnie.

Kiedy się rozłączam, zamykam oczy.

Każdy ma swoją cenę. Chodzi o to, by ją znaleźć. Coś, co go napędza. W mojej głowie zaczyna kształtować się plan.

Każdy ma słaby punkt. Granicę wytrzymałości. Coś, czemu nie może się oprzeć. Jakkolwiek, kurwa, chcesz to nazwać. Każdy to ma.

Zamierzam znaleźć cenę i słaby punkt tej Zoey Smith. Znajdę to, czemu nie będzie w stanie się oprzeć.

A jeśli będę musiał ją zniszczyć, żeby to osiągnąć, niech tak będzie.

Jest ciemno, pada deszcz, następnego dnia wcześnie rano. Patrzę na wąski, zakurzony sklepik na obskurnej ulicy.

Po drugiej stronie ulicy samochody rozchlapują brudną wodę, podczas gdy deszcz bębni o chodnik. Pod parasolem jestem względnie suchy.

Sklepik to nic wielkiego. Jest obskurny. Wąski kawałek historii, który powinien był spotkać się z kulą wyburzeniową dziesiątki lat temu.

Zza brudnego okna, na którym widnieje napis Przez okładkę książki, pada światło. Poniżej, łuszczącą się kursywą, farba głosi: Magia czeka.

Rozmyślam nad tym.

Inni po prostu piszą „książki z drugiej ręki”. Albo nazywają sklep po sobie, swojej babci lub swoim trójnogim, smutnym szczeniaczku. Ten obiecuje fantazję. Obiecuje marzenia.

Zoey Smith, tak myślę, jest marzycielką. Sklep to nie tylko fasada biznesu. Nie wierzę, że jest na tyle sprytna, by grać na słabościach miłośników książek, chociaż może i jest. Ale zdziwiłbym się. Nie, wszystko, na co patrzę, krzyczy „marzycielka”. Ktoś, kto kocha książki. Ktoś, dla kogo pieniądze nie są na pierwszym miejscu.

Krótko mówiąc, idiotka.

Jeśli wejdę z parasolem i spróbuję ją oczarować słowami lub przemówić jej do rozsądku, to nie zadziała. Nieco modyfikuję swój plan. Jest dobry, ale odrobina dopracowania zawsze jest zaletą. W ten sposób odnoszę sukcesy. Zwracam uwagę na szczegóły.

Nikt tutaj nie wie, kim jestem. Nie mam potrzeby tu przychodzić. Co więcej, wszystko prowadzę pod nazwiskiem Edward Sinclair, moim prawnym imieniem. Nie lubię imienia Edward, ale pasuje mi jego używanie. Tak samo jak trzymanie się z dala od świateł jupiterów. Ten krzykliwy chłam zostawiam Ryderowi.

Więc nie słyszałaby o Magnusie Sinclairze. Ani o Magnusie Simpsonie, jak zamierzam się przedstawić.

Problem z Zoey Smith, która na papierze jest nikim, upartym cierniem w moim boku, polega na tym, że inni mogą pójść w jej ślady, jeśli pozwolę jej wygrać.

Nie wygra. Kobieta sprzedaje książki, ciasteczka i ciasta. To takie swojskie gówno, że nie mogę uwierzyć, że tak długo przetrwała w tej części Bushwick. Nie jest w samym sercu hipsterskiego raju. Jest w zasadzie w getcie.

Nadal pracuję nad kwestią wypieków. Sprzedaje je i nie jestem pewien, na ile to legalne. Odpuściłem to, pewien, że ugnie się znacznie wcześniej. Ale zapisuję sobie, żeby podkręcić tempo na tym froncie. Na wszystkich frontach.

A co do pieprzonej gry Sinclairów, w którą gra mój zmarły ojciec, zakładam kilka fundacji charytatywnych. Serce. Mam je. Jest w mojej klatce piersiowej. Pompuje krew. Sentymentalna interpretacja to kompletna bzdura, ale tak, zagram dla moich braci. I nawet dla siebie, jak sądzę. Dziedzictwo dobrze wygląda. Pomaga w budowaniu wpływów. I chociaż nie potrzebuję z tym pomocy, nadejdzie czas, kiedy mogę jej potrzebować, więc jestem zainteresowany budowaniem wszystkich swoich klocków, wzmacnianiem wszystkiego, co mogę.

W jej oknie od wieków, według moich ludzi, wisi małe ogłoszenie. O pracę. Odstraszyli wszystkich potencjalnych kandydatów, ukradli tych obiecujących. Pomyślałem, że jeśli nie znajdzie nikogo do obsadzenia oferowanego stanowiska, to ją osłabi. Jak na razie tak się nie stało.

Ale teraz… teraz jest idealnie.

Złożę podanie.

I podkopię ją od środka.

Ale potrzebuję odpowiedniego podejścia. Fantazyjna nazwa jej sklepu. Ciasteczka i inne gówna w ofercie obok starych książek. Założę się, że jest jedną z tych osób, które mają wiecznie gołębie serce.

Nie wejdę tam na sucho. Dosłownie.

Składam parasol i podaję go spieszącej się kobiecie. Jest przemoczona, ale po szybkim, podejrzliwym spojrzeniu bierze parasol, a ja stoję, pozwalając wodzie wsiąkać we mnie. Odgarniam mokre włosy z twarzy, otwieram teczkę z fałszywym życiorysem i pozwalam mu zmoknąć. Potem składam go i wsuwam do kieszeni dżinsów.

Zmoknięty, zagoniony, potrzebujący pracy. To ja. Albo ja, którego pozna Zoey.

Jeśli mam rację, da mi tę pracę, nie spojrzawszy nawet na życiorys.

Daję sobie chwilę, żeby wcielić się w nową rolę, a potem przechodzę przez ulicę, omijając samochody. Na zewnątrz biorę oddech, po czym otwieram drzwi i wchodzę do środka.

Kapie ze mnie woda na podłogę w chłodnym i dość cichym powietrzu. Słychać tylko ruch uliczny z zewnątrz i ciche dźwięki jakiegoś klasycznego pianina wypełniające pustą przestrzeń. Nikogo tu nie ma. Marszczę brwi, rozglądając się, a z zaplecza ktoś wychodzi.

Kobieta. Niska, krępa, z kręconymi czarnymi włosami stoi za ladą. Jej twarz rozjaśnia promienny uśmiech.

— Nazywam się Magnus Simpson — mówię. — Przyszedłem w sprawie pracy?

Rozdział drugi

Zoey

Ulga. To właśnie ulgę czuję, że ktoś wreszcie pyta o pracę.

Od jakiegoś czasu nikt nie pytał. I jestem pewna, że gdyby nie presja ze strony imperium zła, czyli EMS Group, wartej miliardy dolarów firmy deweloperskiej pełnej zbirów w garniturach, już dawno bym kogoś znalazła.

Tak, ten przypływ krwi, który mnie zalewa, to właśnie to, i nie ma nic wspólnego z obłędnie przystojnym mężczyzną, który tu stoi.

Jest wysoki i smukły, ma ciemne włosy i onyksowe oczy, a pod T-shirtem kryje zabójcze ciało. Wiem to, bo jest przemoczony; koszulka przylega do niego, a mokrą bluzę z kapturem przerzucił przez jedno silne ramię. Znoszone, ale czyste dżinsy i buty na nogach dopełniają całości. Prawie mam ochotę się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy nie śnię.

Gdyby to byłam ja, wyglądałabym jak jakiś zmokły szczur z metra. A ten facet? O rany, jest jak jakiś bóg-supermodel z okładki, który wynurzył się prosto z oceanu.

Gdy woda ścieka po grubym paśmie czarnych włosów i spływa po jego twarzy, blask deszczu podkreśla wysokie kości policzkowe i świeżość pięknych, zmysłowych ust. A te rzęsy. Potrzebuję wachlarza. Może soli trzeźwiących. Terapii dla moich feromonów i oszołomionych hormonów.

Niech ktoś wydrukuje etykietkę i naklei na tego faceta napis „nielegalny”.

Oczywiście, istnieje też możliwość, że śnię. Niewykluczone. Ostatniej nocy ledwo zmrużyłam oko z powodu zmartwień i ostatniego ataku ze strony korporacji Sinclair. Nazwa ta pojawia się wszędzie i drobnym drukiem na umowach wręczanych innym firmom, które zostały wyparte z rynku albo wykupione.

Ale nie ja. Te zbiry mogą zeskrobać moje martwe ciało z tego miejsca. A jeśli to zrobią, wrócę i będę ich nawiedzać.

Mężczyzna — powiedział, że ma na imię Magnus — nie pasuje do tej okolicy. Jest trochę zbyt dobrze ubrany. Nawet przemoczony do suchej nitki, widzę to. Jest biały i wygląda, jakby powinien mieszkać w jednej z tych zgentrifikowanych dzielnic, może w Williamsburgu albo Park Slope. Nie wygląda na typa z osiedla ani na przedstawiciciela klasy robotniczej. Nie oceniam... no dobra, totalnie oceniam, ale wychowałam się tutaj, a on po prostu nie pasuje.

Z drugiej strony, facet nie ma parasola i szuka pracy w podupadłym, ledwo wiążącym koniec z końcem antykwariacie, więc co ja tam wiem?

Ale on nie jest typowym bywalcem tego miejsca. W ogóle.

Kilka przecznic na wschód i jest hipsterska enklawa Bushwick, ale tutaj? To jedno z tych małych, ciasnych miejsc, gdzie ludzie pracują, żeby związać koniec z końcem. W okolicy jest kilka gangów, osiedli i magazynów. To miejsce jest bez fanaberii, a krajobraz usiany jest sklepikami, a nie wymyślnymi delikatesami z całodobowym świeżym sokiem i jarmużem. Tutejsze sprzedają kupony lotto, papierosy, puszki czterdziestoprocentowego likieru słodowego, podstawowe produkty w puszkach i słone przekąski marki Wise.

Krótko mówiąc, ten Magnus nie wygląda na kogoś, kto potrzebuje pracy w antykwariacie na Brooklynie.

Z drugiej strony, nigdy nie oceniaj seksownej książki po jej seksownej okładce, a ten mężczyzna to jedna seksowna okładka książki. Przełykam ślinę. Znowu się rozpraszam. Przyklejam uśmiech na twarz.

— Chcesz ręcznik?

— Tylko pracę. — Jego twarz wykrzywia się w trosce, a moje serce się ściska. — Chyba że jest już zajęta.

— Praca? Moja praca?

— Tak, wiesz, ogłoszenie w oknie? Pomyślałem, że spróbuję. — Uśmiecha się do mnie, a w jego lewym policzku pojawia się cień dołeczka, od którego można paść z wrażenia.

Wciągam w płuca powietrze przesycone kawą i cukrem, z nutą skóry i korzennych przypraw, które zawsze zdają się unosić ze starych książek. Postanawiam sprawdzić, tak na wszelki wypadek.

— Ogłoszenie dotyczy tego miejsca. Tutaj. Szukasz pracy? Tutaj?

Brzmię jak kompletna idiotka.

Unosi brew i rozgląda się. Właśnie otworzyłam i nikogo jeszcze nie ma. To księgarnia. Ludzie zwykle nie przychodzą po książki aż do późniejszych godzin. Albo wcale. Dlatego mam wypieki i kawę. Ludzie tego potrzebują.

— To mały antykwariat — mówię, żeby się upewnić. — Może wysiadłeś na złym przystanku linii L.

— Nie. Mieszkam kilka przecznic stąd. Przyszedłem na piechotę.

To ma sens. Przyszedł z niewłaściwej strony. Musi być hipsterem.

Ale potem wymienia nazwę ulicy, która zdecydowanie nie leży w hipsterskim uniwersum.

— Czy praca jest wciąż aktualna? Widziałem ogłoszenie kilka dni temu, i wciąż tu jest, więc miałem nadzieję, że mogę się zgłosić. — Rozgląda się. — Nie widzę nikogo innego, chyba że w kolejce stoi horda niewidzialnych ludzi.

Śmieję się, nie mogę się powstrzymać, i wycieram nagle spocone dłonie w dżinsy. Nie może tu pracować. Aresztują mnie za niechciane gapienie się czy coś w tym stylu.

— Przepraszam, po prostu nie wyglądasz na kogoś, kto zwykle szuka pracy. — To lekka przesada, bo kiedy ktoś już zajrzy, trafiają się różni ludzie. Chociaż od jakiegoś czasu nikt się nie pojawił. A jeśli już, to nigdy nie wrócili.

Przeczesuję dłonią moje potargane, kręcone włosy.

— Przepraszam, jest wcześnie, a ja do późna piekłam. Jestem złą gospodynią. — Teraz patrzy na mnie, jakbym była z kosmosu. — Chcesz kawy albo ciastko?

Marszczy brwi i przez chwilę w jego spojrzeniu pojawia się twardość, ale to musi być przez wczesne poranne światło wpadające przez witrynę sklepową.

— Czy to normalne na rozmowie o pracę?

Czy jest?

— Nie wiem — mówię. — To ogłoszenie wisi tu od wieków.

Jego twarz smutnieje, a on przestępuje z nogi na nogę.

— Więc nie szukasz kogoś do pracy?

— Szukam. To znaczy... nie mogę dużo płacić...

— Ceny w okolicy rosną? Dlatego się tu przeprowadziłem. Nie stać mnie na Manhattan. Nie od kiedy... — Odwraca wzrok, wsuwając dłonie do kieszeni, co przyciąga moją uwagę do jego wąskich bioder i... — Przenoszę wzrok z powrotem w górę. — Nie od kiedy straciłem pracę kilka miesięcy temu.

Zalewa mnie fala współczucia i prowadzę go do lady. Wskakuję za nią. Chociaż nie odpowiedział, kładę ciastko z kawałkami czekolady na małym talerzyku i podsuwam mu je, a potem nastawiam ekspres na dwie filiżanki, nie jedną. Mleko i cukier już stoją na wierzchu.

— Pracowałeś w sklepie?

— Właściwie to w marketingu, ale byłem gotów na zmianę, i... — Rzuca okiem na krzywe alejki z książkami, które rozchodzą się od środka sklepu. — Nie potrzebujesz historii mojego życia.

Chwytam swoje ciastko vel śniadanie z biurka, gdzie leżało, gdy szykowałam wszystko na rano. Stacja metra nie jest daleko stąd, zaledwie pół przecznicy, i zwykle wpadają do mnie ludzie w drodze do pracy.

— Nie chcę brzmieć desperacko — mówi, a jego głos jest niski, miękki i urzekający, gdy bawi się ciastkiem na talerzyku, który mu podsunęłam — ale każde pieniądze będą pomocne.

— To praca na część etatu. Próbuję utrzymać się na powierzchni.

— Czynsz — kiwa głową z mądrym wyrazem twarzy.

— Nie, budynek jest mój. Należy do mojej rodziny od dawna, ale media i podatki są koszmarne, a przez firmę deweloperską, która chce wszystko wykupić i zamienić to w sterylną ulicę z siecówkami, jest coraz trudniej.

Mrugam i gryzę ciastko, żeby powstrzymać się przed wyproszeniem go.

— Wezmę cokolwiek. To naprawdę pomoże.

Prawda jest taka, że nie do końca mnie na to stać, ale prowadzenie tego miejsca samej siedem dni w tygodniu to coś, na co również mnie nie stać. Potrzebuję czasu na pieczenie. Potrzebuję czasu na poszukiwanie nowego towaru. Muszę zastawiać pułapki na zbirów, których wynajmuje ten miliarder, żeby mnie wykurzyć z mojego domu i firmy.

Aromat palonej kawy wypełnia powietrze. Stawiam filiżankę na ladzie przed nim, a do swojej wsypuję mnóstwo cukru. Słodka i mocna, z odrobiną mleka. Opieram się o ladę i spoglądam na niego.

Magnus niczego nie dodaje do swojej kawy, po prostu odkłada ciastko, podnosi filiżankę i bierze łyk.

— Dzięki. Jest tu dużo zamkniętych biznesów.

— Wiem. EMS — czyli część podłej rodziny miliarderów z branży nieruchomości Sinclair, tak między nami — za wszelką cenę chce wszystko wykupić i zamienić w coś nudnego.

Wzrusza ramionami.

— Mogłabyś nieźle zarobić.

— Na świecie jest coś więcej niż zbijanie kasy. — Wypijam swoje espresso i odgryzam spory kawałek ciastka. — A ta część Bushwick ma charakter.

— Można to tak ująć — mówi. Jego łagodny uśmiech łagodzi potencjalną ostrość jego słów.

Opieram się o ladę i spoglądam na zdobiony sufit. Każde piętro ma ten sam misterny sufit, z czasów, gdy liczył się detal, a piękno górowało nad wszechmocnym dolarem.

— Tej części miejsca nie skalała jeszcze plugawa ręka gentryfikacji. — Wypuszczam powietrze, mówiąc sobie, żeby się ogarnąć. — Popieram mieszanie się, to część Brooklynu — te zmieniające się dzielnice. Ale wypieranie z rynku biedniejszych ludzi, klasy robotniczej, stwarza problemy i... zaraz zacznę wygłaszać przemówienie. — Uśmiecham się szeroko. — Ale tak, jest praca.

— Czyli ta firma deweloperska nie próbowała cię namówić do sprzedaży?

— Owszem. — Odgryzam kolejny wściekły kęs ciastka. — Próbowała.

— Więc praca jest tylko na krótki czas.

— O, nigdzie się nie wybieram. Odmawiam. To moje miejsce i włożyłam w nie całe swoje życie. Kocham tę okolicę i książki, i nie sprzedam. Żaden zbir mnie nie powstrzyma. — Przechylam się nieco dalej nad ladą, gdy mała kropla wody przywiera do kosmyka włosów na jego czole. — Ale powiem ci jedno: jeśli ja nie sprzedam, cała reszta się posypie.

— Podoba mi się twoja pasja...?

Zalewa mnie gorąco.

— Zoey — mówię, wyciągając rękę, szczęśliwa, że nie muszę mówić o bałaganie, w którym się znalazłam. — Zoey Smith, z nieznanej brooklyńskiej rodziny Smithów.

— Magnus Simpson — mruczy. — Miło cię poznać, Zoey Smith z brooklyńskich Smithów.

A jego wielka, silna dłoń zaciska się na mojej.

Przez chwilę nie mogę myśleć.

Ten dotyk jest jak brzęczenie słodkiej elektryczności i przeszywa mnie aż po czubki palców.

— Miło cię poznać, Magnus. Jak powiedziałam, jest praca i to nie na tydzień czy dwa, dopóki nie sprzedam. Nie sprzedaję. A jeśli ja nie sprzedam, inni się wycofają. Więc.

Uśmiecham się promiennie, bo cholera, jego dotyk napełnia mnie blaskiem, który zasila moją krew.

— Potrzebuję kogoś do pomocy. Dawanie sobie rady w pojedynkę jest trudne. Potrafię to zrobić, ale naprawdę doceniłabym pomoc. To zwykła praca. Nie wymaga operacji na otwartym mózgu.

Nabijanie sprzedaży, dbanie o zaopatrzenie w kawę i wypieki, pilnowanie piętra. Pomoc klientom. Większość ludzi wie, czego chce. Niektórzy wpadają głównie, żeby się poszwendać, jak wtorkowy Harry. Czasem kupuje jakieś książki, ale głównie woli snuć się po alejkach, a ja zawsze daję mu ciastko, muffinkę albo kawałek ciasta i kawę. Jego żona zmarła w zeszłym roku, a przychodzenie tutaj daje mu zajęcie. Nie wiem, gdzie teraz pójdzie, jak już sprzedaż jego budynku dojdzie do skutku. I...

O Boże. Piszę mu tomy rzeczy, których nie potrzebuje. Spuszczam wzrok, próbując pozbierać resztki mojego mózgu. Podwójnie o Boże. Wciąż trzymam go za rękę. Trzymam się jej jak koła ratunkowego. I nie chcę puszczać.

Puszczam. Nie jestem aż tak szalona.

Dociera do mnie zapach ciemnych cytrusów przełamany subtelnymi, nocnymi nutami whiskey. Słodki, erotyczny i bogaty.

Z westchnieniem puszczam jego dłoń i cofam się o krok.

Ale mężczyzna nie ucieka. Nawet nie rzuca ukradkowego spojrzenia na drzwi. Wciąż jest mokry, a na zewnątrz wciąż leje, ale on po prostu się uśmiecha, rozglądając się z namysłem i kiwając głową do siebie. Potem jego onyksowe spojrzenie spoczywa na mnie i kolejny wstrząs ciepłej elektryczności przebiega przez moje kości, a żołądek przez chwilę tańczy charlestona.

— Może moglibyśmy przedstawić twojego Harry'ego mojej babci — mówi, pochylając lekko głowę w moją stronę, a jego głos jest niski. — Kiedy poczuje się lepiej.

Moje serce się ściska i zastanawiam się, czy jego babcia jest powodem, dla którego mężczyzna taki jak on szuka pracy na pół etatu. Może się nią opiekuje? Nie zdaję sobie sprawy, że powiedziałam to na głos, dopóki się nie śmieje.

— Pomagam jej. To wspaniała kobieta. Zrezygnowała ze wszystkiego, żebym miał w życiu lepszy start, żeby dać mi szansę. Więc chcę się odwdzięczyć w potrzebie.

— Jest... jest chora?

Magnus milczy przez chwilę i mam straszne przeczucie, że się posunęłam za daleko, ale potem obdarza mnie małym uśmiechem, który łamie mi serce.

— Jest stara. Upadła i jest upartą damą, która nie chce być ciężarem. Wcale nim nie jest, ale taka jest moja babcia. Najwspanialsza kobieta, jaką można spotkać. Więc tak, praca, jakakolwiek praca, która pozwoli mi spędzać z nią czas i jej pomagać, pomoże mi.

— Rozumiem. — Spoglądam na niego. — Myślę, że możesz być dobrym człowiekiem, Magnus.

— Nie wiem, czy aż tak.

— Ja wiem. Jesteś dobrym człowiekiem. Widzę to. — Potakuję z miną mędrca. Cholera, ten facet jest wysoki. Chcę powiedzieć coś jeszcze, gdy dzwonek nad drzwiami wejściowymi dzwoni i do środka wchodzi nastolatek w luźnych dżinsach i czapce z daszkiem.

Zdejmuje mokrą, za dużą bluzę z kapturem i wykonuje przesadzony cios w powietrze, jakby był jakimś zawodnikiem MMA, to jego mały, charakterystyczny ruch. Chłopak uwielbia mieszane sztuki walki.

— Siema, Mama S, jak leci?

Chłopak ma charakterek, ale jest słodki.

— Cześć, Mikey.

Zatrzymuje się i rzuca długie, podejrzliwe spojrzenie na Magnusa.

— Chcesz, żebym się nim zajął?

— Przyszedł na rozmowę o pracę — mówię.

Jest o jakieś trzydzieści centymetrów niższy od Magnusa, ale Mikey nadyma się i udaje macho.

— Ej, gościu, jak jej podpadniesz, podpadniesz moim ludziom, kapujesz?

Jęczę, ale Magnus kiwa głową z poważną miną, chociaż widzę błysk humoru w jego oczach. Mikey ma około piętnastu lat i znam go, odkąd był mały. Jest jednak bystry i wciągam go w książki, pomagając mu znaleźć to, co lubi.

Wkładam dwa ciastka do torebki, zakręcam ją i przesuwam po ladzie.

Mikey rozgląda się, kiwając głową, i jakby dobijał jakiegoś narkotykowego targu, zdejmuje torebkę z lady i chowa ją do plecaka. Rzuca Magnusowi kolejne podejrzliwe spojrzenie i podchodzi do mnie.

— Zoey, podoba mi się ta książka, którą mi dałaś.

— Mam jeszcze jedną, jeśli jesteś zainteresowany — mówię, jakby to nie było nic wielkiego. — Kiedy skończysz tę obecną.

Jego twarz się rozjaśnia, a potem wzrusza ramionami z przesadną nonszalancją.

— Ta, może. Na razie.

Wychodzi ze sklepu, garbiąc się, a ja zaczynam wracać za ladę, żeby wyłożyć resztę ciastek na wystawę, gdy odzywa się Magnus.

— To nie jest dobry interes.

— Co takiego?

— Rozdawanie towaru za darmo. — Robi pauzę. — Gówniarzom.

— Mikey to dobry chłopak.

Magnus wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego wzrusza ramionami.

— Nie moja sprawa. Po prostu powiedziałaś, że jest ciężko. Jeśli dostanę tę pracę, chciałbym znać zasady.