Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mój bezwzględny szef miliarder potrzebuje udawanej narzeczonej.
A ja potrzebuję pieniędzy.
Co może pójść nie tak, gdy wrogowie są zmuszeni udawać zakochanych?
Hudson Sinclair nie bawi się w miłość. Zimny jak lód prezes uznaje tylko kontrakty, podboje i kontrolę. Aż do dnia, gdy tajemniczy list od zmarłego ojca zmienia wszystko: ożeń się w ciągu czterech tygodni albo stracisz swoje imperium.
I wtedy wchodzę ja – Scarlett Colton. Weszłam do jego biura, żeby zostawić dokumenty, a nie po to, by zostać jego udawaną dziewczyną. Ale gdy odkrywam obscenicznie wysoką pensję przewidzianą za tę szaradę, nie potrafię odmówić. Mój brat tonie w długach, a pieniądze Hudsona Sinclaira to nasza jedyna deska ratunku.
Zasady są proste:
Udawać zakochanie. Zdobyć pierścionek. Odejść bogatą.
Tyle że w Hudsonie Sinclairze nic nie jest proste.
Jego dotyk rozpala płomienie, o których przysięgałam, że nigdy więcej nie poczuję. Każde „przypadkowe” muśnięcie jego palców, każde gorące spojrzenie rzucone w sali konferencyjnej, każda wyszeptana groźba, która brzmi bardziej jak obietnica – to czysta tortura. A sposób, w jaki na mnie patrzy, gdy myśli, że go nie widzę? Jakby chciał mnie pożreć w całości.
Ale ja skrywam sekret, który może zniszczyć nas oboje. Nie jestem pustogłową dziedziczką, którą myśli, że zatrudnił. A kiedy najpotężniejszy człowiek w mieście odkryje moje oszustwo, udawanie nienawiści stanie się niemożliwe.
Bo gdzieś pomiędzy udawanymi pocałunkami a bardzo prawdziwym pożądaniem, granica się zatarła.
Teraz jestem jego.
A on jest mój.
Nawet jeśli będzie mnie to kosztować wszystko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mój bezwzględny szef miliarder potrzebuje udawanej narzeczonej. A ja potrzebuję pieniędzy.Co może pójść nie tak, gdy wrogowie są zmuszeni udawać zakochanych?
Hudson Sinclair nie bawi się w miłość. Zimny jak lód prezes uznaje tylko kontrakty, podboje i kontrolę. Aż do dnia, gdy tajemniczy list od zmarłego ojca zmienia wszystko: ożeń się w ciągu czterech tygodni albo stracisz swoje imperium.
I wtedy wchodzę ja – Scarlett Colton. Weszłam do jego biura, żeby zostawić dokumenty, a nie po to, by zostać jego udawaną dziewczyną. Ale gdy odkrywam obscenicznie wysoką pensję przewidzianą za tę szaradę, nie potrafię odmówić. Mój brat tonie w długach, a pieniądze Hudsona Sinclaira to nasza jedyna deska ratunku.
Zasady są proste:Udawać zakochanie. Zdobyć pierścionek. Odejść bogatą.
Tyle że w Hudsonie Sinclairze nic nie jest proste.
Jego dotyk rozpala płomienie, o których przysięgałam, że nigdy więcej nie poczuję. Każde „przypadkowe” muśnięcie jego palców, każde gorące spojrzenie rzucone w sali konferencyjnej, każda wyszeptana groźba, która brzmi bardziej jak obietnica – to czysta tortura. A sposób, w jaki na mnie patrzy, gdy myśli, że go nie widzę? Jakby chciał mnie pożreć w całości.
Ale ja skrywam sekret, który może zniszczyć nas oboje. Nie jestem pustogłową dziedziczką, którą myśli, że zatrudnił. A kiedy najpotężniejszy człowiek w mieście odkryje moje oszustwo, udawanie nienawiści stanie się niemożliwe.
Bo gdzieś pomiędzy udawanymi pocałunkami a bardzo prawdziwym pożądaniem, granica się zatarła.
Teraz jestem jego.A on jest mój.Nawet jeśli będzie mnie to kosztować wszystko.
Sinclair.
Moje nazwisko jest synonimem władzy, ekskluzywności i pieniędzy.
Wszyscy to wiedzą. To nazwisko oznacza miliardy. Szacunek. Jakość. A wraz z nim mam każdego, kogo chcę, i wszystko, czego zapragnę.
Chyba że to…
O ile to prawda.
Wpatruję się w list jeszcze długo po wyjściu prawnika mojego ojca.
Przeszywa mnie lekki dreszczyk, niczym strużka dymu.
Kurwa. Klejnoty Sinclairów, mityczna legenda. Może jednak są prawdziwe.
Jeśli mam wierzyć listowi i prawnikowi ojca.
Mija pierwsza rocznica jego śmierci. Trudno było go kochać. Szanować, owszem. Kochać… nie. Ale tu nie chodzi o miłość, bez względu na to, co mówią ludzie. Szacunek, prawość, praca, władza – to są rzeczy, które się liczą.
Więc ten list, ta wizyta i wszystko, co się z tym wiąże, jest całkowicie niespodziewane.
Przesuwam kciukiem po kopercie.
Papier jest gruby, ręcznie czerpany, najwyższej klasy rzemiosło. Cały mój stary. Dla niego liczył się każdy szczegół i, jak widać, nadal się liczy.
Nawet długo po jego śmierci.
Hudson Sinclair. Moje imię i nazwisko na froncie koperty, napisane pewną ręką. Ciemnobrązowy, niemal czarny atrament. Wieczne pióro. Stare, ze złotą stalówką, sądząc po cieniowaniu i różnej grubości linii.
Szkoda, że ojciec nie dbał o ludzi tak bardzo, jak o rzeczy, pieniądze i imperium Sinclairów.
Z drugiej strony, czy ja i moi bracia bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy, gdyby nie on? Może. A może nie. I tak bylibyśmy w czołówce, to wiem na pewno. Wszyscy urodziliśmy się z pragnieniem władzy, pieniędzy i sukcesu.
Ale to…
To zupełnie zmienia zasady gry. Nie żebym miał dużo czasu na igraszki.
Opadam na skórzany fotel w swoim gabinecie. Jest późno, po dziewiątej wieczorem, ale biuro mojego własnego imperium wciąż pracuje na pełnych obrotach. Sam ciężko pracuję i tego samego oczekuję od moich pracowników.
Tym razem jednak moje myśli nie krążą wokół pracy.
Bez dalszego namysłu wysyłam do braci grupową wiadomość.
Ten lekki dreszczyk we mnie narasta, sam podsycając swój płomień.
Zarabianie pieniędzy przychodzi mi łatwo. Ciężką pracę mam we krwi. Ale to, o tak, kurwa, to jest moje dziedzictwo, moja spuścizna, niespodziewany spadek i jedyna rzecz, której nie można kupić za pieniądze.
I im więcej o tym myślę, tym bardziej tego pragnę.
Telefon brzęczy od odpowiedzi i akurat tak się składa, że moje rodzeństwo jest w promieniu pięciu przecznic, więc nie powinno im to długo zająć. Zwaliłbym to na kismet czy inne tego typu bzdury, gdybym w ogóle w takie rzeczy wierzył.
W międzyczasie muszę wykonać kilka telefonów…
Dziesięć minut później mój brat, Ryder, pchnięciem otwiera drzwi mojego gabinetu i wsadza do środka swoją ciemną głowę, nie fatygując się nawet, by zapukać.
— Siema, stary — mówi, wchodząc swobodnym krokiem — co to za pilna sprawa? Mam randkę. Właściwie dwie. Nie mogłem się zdecydować, która szczęściara mnie dostanie.
— A to ci nowina. — Stukam kopertą w blat mojego antycznego biurka. — Tylko dwie?
— Jest poniedziałek. Czeka mnie długi tydzień. Powinieneś zobaczyć tę blondynkę, nogi ma aż po samą szyję. — Kładzie dłoń gdzieś w okolicach głowy. — A ruda, ona jest—
— Lepiej, żeby to było coś ważnego. — Magnus, jeden z moich pozostałych braci, wchodzi po krótkim, mocnym puknięciu, a za nim Kingston, który już wygląda na śmiertelnie znudzonego. Sprawdził zegarek z pięć razy, odkąd pojawił się sekundę temu.
Znam to uczucie. Ja też jestem zajęty.
Wszyscy jesteśmy.
Może i jesteśmy dziedzicami wartego miliardy dolarów imperium nieruchomości, znanego na całej planecie, ale sami też zbiliśmy własne fortuny. Zarobiliśmy własne miliardy. Nasz ojciec wierzył w to, żeby dać nam pieniądze do kieszeni, wykształcenie i pozwolić nam iść własną drogą.
Nie było tak, że stary pozwalał nam robić, co chcemy. Naciskał. Grał ostro i wbijał nam do głowy etykę — swoją wersję etyki. Nawet nasza matka, kiedy byli z sobą, nie potrafiła go skłonić, żeby odpuścił.
Ale jego styl uczynił z nas najlepszych z najlepszych i nie sądzę, byśmy byli kimkolwiek innym niż tym, kim jesteśmy. Pomijając jego presję, pęd Sinclairów mamy we krwi. Pieniądze i sukces są na pierwszym miejscu. Zawsze.
Nawet będąc u szczytu, mamy własne cele w naszych własnych biznesach, a we flagowym okręcie Sinclairów jesteśmy obecni jedynie z nazwiska, ale wciąż idziemy naprzód. Nie ma nic poza większymi pieniędzmi, większym szacunkiem, większą władzą do zdobycia.
Poza, być może, tym.
Zawartością mojego listu.
Gestem wskazuję im, by usiedli. Mam dokładnie pół godziny, zanim będę musiał wrócić do pracy. Miałem nadzieję przelecieć tę seksowną bywalczynię salonów, która ostro mnie podrywała od kilku tygodni. Jest wspaniała, gorąca i stanowi dobry sposób na rozładowanie napięcia. Ale to pochłania mój czas, więc żadnej bywalczyni dla mnie nie będzie. Przynajmniej nie dziś wieczorem.
A to jest ważniejsze niż zwykły, rutynowy seks.
— Klejnoty Sinclairów — mówię. — One istnieją.
— Legendarne klejnoty rodowe? — Ryder, dupek jeden, zaczyna się śmiać, rozciągając się na czarnym skórzanym fotelu w części, gdzie odbywam nieformalne spotkania. — Nie istnieją. — Nagle przestaje. — A może jednak?
— Najwyraźniej. — Wstaję zza biurka, wyjmuję list z koperty i rozkładam go.
Ryder sięga i wyrywa mi go, wydając z siebie cichy gwizd, gdy go skanuje. — No proszę.
Magnus podchodzi z miejsca, w którym stał w swoim ciemnoszarym trzyczęściowym garniturze, i bierze list. Następnie rzuca go na stolik kawowy z ręcznie ciętego, rdzawego marmuru. — Nie potrzebujemy tych pieniędzy.
— Sztuczka. — Kingston przechodzi przez gabinet i czyta list leżący na stoliku. Potem wsuwa ręce do kieszeni dżinsów.
— Według tego listu są cztery klejnoty. Wszyscy myśleliśmy, że zaginęły albo że to tylko bajka. Ale według Jensona i tego pisma są jak najbardziej prawdziwe.
— Nie potrzebujemy opowieści według prawnika ojca i nie potrzebujemy rodowych klejnotów — mówi Kingston, spoglądając na nas wszystkich. — Jesteśmy wystarczająco bogaci.
— Tu nie chodzi tylko o klejnoty — odpowiadam ostro, wygładzając dłonią kamizelkę, gdy zastanawiam się nad następnymi słowami. — Były ważne dla naszego ojca, a skoro są prawdziwe, a to jest sposób, by położyć na jednym z nich rękę, nie pozwolę, by okazja przeszła mi koło nosa. To część naszej rodzinnej dynastii. Część tego, co znaczy być Sinclairem. Ludzie pożądali tych klejnotów od dziesięcioleci. Mówi się o nich i—
— Jezu, Hudson. — Magnus unosi brew. — Ludzie myślą też, że rezydują w jakiejś tajnej, prywatnej sali wystawowej z połową sztuki, która została skradziona lub rzekomo skradziona przez lata. Ludzie to ludzie i wkurwiają mnie niemiłosiernie. Nie muszę dołączać do plotkarzy.
— Nie, ale to jest od naszego ojca.
— Kochany tatuś — odzywa się Ryder, zakładając nogę na nogę i rozsiadając się wygodnie — człowiek z planem, nawet zza grobu.
— Jesteś kutasem — mruczy Kingston. — I mam tu lepsze rzeczy do roboty. Dobra, więc są prawdziwe, i co z tego? Czytałeś to coś?
— Tak. I słuchałem Jensona.
Usta Magnusa wykrzywiają się w cynicznym uśmiechu. — To kupa roboty. A ty nie masz czasu na nic poza pracą i starym, dobrym sposobem na odreagowanie stresu.
Przyganiał kocioł garnkowi, normalnie. Krzyżuję ramiona. — To nie tak, że muszę rezygnować z seksu czy ograniczać pracę.
— Dobra, załóżmy, że ta manipulacja jest tego warta. A co z nami?
— Może na ciebie też czeka list, Ry — mówię.
— Może go nie chcę.
Ale wiem, że to kłamstwo. Ryder kocha piękne rzeczy. Rzadkie rzeczy. Pożądane rzeczy. I jako dziecko i nastolatek zawsze mówił o klejnotach Sinclairów, zanim seks i pieniądze naprawdę weszły mu w drogę.
— Może nie dostaniesz szansy — mówi Kingston, ignorując mroczne spojrzenie Rydera. — Może to tylko ty. To brzmi skomplikowanie. Jeśli tam są, możemy to zakwestionować—
— Zlecę mojemu prawnikowi, żeby to sprawdził, ale Jenson powiedział, że sprawa jest beton. — A ja muszę podpisać umowę. Gdy to zrobię, będę miał cztery tygodnie, żeby to załatwić, przekonać Jensona, że wszystko jest legalne, a wtedy dostanę swój kawałek dynastii. Coś, czego nie mogę kupić i czego jeszcze nie mam.
Moi bracia patrzą na mnie, a ja prostuję się. — Zrobię to.
— Zrobisz? — Ryder marszczy brwi, rozglądając się.
— Tak powiedziałem, prawda? To wydaje się proste. Znaleźć narzeczoną i przekonać świat, że jestem zakochany. Albo w tym przypadku Jensona. Wykonam kilka telefonów. — Rzucam Magnusowi spojrzenie. — I nie oceniaj. Nie jestem idiotą. To nie będzie na serio i nikt nie ucierpi. Kontrakt w kontrakcie. Ten bardzo prywatny i z kobietą, która potrzebuje pieniędzy.
Kingston kręci głową. — To głupie.
— To kłopoty — mówi Ryder — a ja znam się na kłopotach. Bardzo dobrze.
— Nie, jeśli zrobię to jak należy. Już wykonałem kilka telefonów. Przysługę za przysługę i już mam chętną.
— Hud, nigdy nie jesteś lekkomyślny, więc dlaczego teraz?
Rzucam Magnusowi ostre spojrzenie. — Nie jestem. Upraszczam sprawę. Mam kumpla ze studiów… to szanowana rodzina, ze starymi pieniędzmi, i to ten rodzaj starych pieniędzy, gdzie nazwisko liczy się bardziej niż gotówka, a ponieważ kasa się im kończy, powiedział, że jego kuzynka pracuje dla XO Temps i potrzebuje więcej, niż zarabia.
I could have told him everything, and he’by tylko usłyszał „pieniądze” i a way to not spend his own. — Myśli, że byłaby skłonna to zrobić i… przyjdzie tu dziś wieczorem. Mogę dać jej pracę i załatwić to w ten sposób.
— Oklepany biurowy romans? — pyta Ryder. — Pasuje do ciebie.
— Dzięki. Jak miło z twojej strony, dupku.
— Staram się.
Magnus zaczyna się śmiać i kręci głową. — Lepiej ty niż ja, stary. Nie spotkałeś jej i zamierzasz to zrobić?
— Tak — odpowiadam. — Dopóki spełnia moje kryteria uczciwości i umiejętności dochowania tajemnicy, wszystko gra. A bogata osoba potrzebująca pieniędzy oznacza, że dotrzyma cholernej tajemnicy. — Zaczynam naprawdę zapalać się do tego pomysłu. — Nie będzie chciała niczego więcej i będzie wiedziała, jak poruszać się w moim świecie. A jeśli już pracuje, ma w sobie prawość. Dopóki ma umiejętności, mogę ją zatrudnić, co przygotuje grunt pod resztę.
— Wiesz, co dzieje się na scenie? — wtrąca Ryder, stawiając obie stopy na podłodze i wstając. — Tragedie. Opery, farsy. Wszystkie mają takie fabuły, w których sprawy przybierają bardzo, bardzo zły obrót.
— Może w twoim świecie, ale nie w moim. Nie planuję jej ruchać, tylko się z nią ożenić, zapłacić jej i odesłać ją w swoją stronę, gdy nam się uda. To wszystko.
Ryder wzdycha. — Nuda. To jest nudne.
— To — odpowiadam ostro — jest usprawnienie i sukces.
— Mogę się z nią przespać?
— Nie — ucinam. — To komplikacja, Ryder. I może ona nie będzie chciała się z tobą przespać.
Zaczyna się śmiać, jakbym opowiedział najlepszy dowcip na świecie. — Wszystkie chcą się ze mną przespać.
Mój brat to laluś i lekkoduch. Gdyby nie był tak cholernie bystry i bezwzględny pod całym tym urokiem, byłbym królewsko wkurwiony.
— Zawsze jest ten pierwszy raz — mruczy Magnus.
— Albo — wtrąca Kingston, który nie wydaje się już tak znudzony — trzeci lub czwarty.
— Kłamstwa. — Ryder zaciera ręce. — Kiedy ona przyjeżdża?
— Jakąś minutę po tym, jak wszyscy wyjdziecie — mówię.
— Zaprosiłeś nas, żebyśmy wyszli? — Magnus przybiera na swojej wyrzeźbionej twarzy ten byczy wyraz, który znam zbyt dobrze. — Równie dobrze możemy ją zobaczyć.
— Nie chcę jej od razu straszyć — mówię. — Chciałem was tylko uprzedzić, co może was czekać.
— Powiedziałeś… jej? — Ryder uśmiecha się szyderczo.
Nawet z nią nie rozmawiałem, więc zachowuję to dla siebie. — Won.
Kingston sprawdza zegarek. — I tak muszę już iść. Zostawmy go, niech sobie spierdoli życie.
I z tymi słowami wyprowadza pozostałych z gabinetu, zostawiając mnie samego.
Spierdolić sobie życie? Akurat. A to tylko cztery tygodnie.
Jeśli nie będzie pasować do tego, czego chcę, znajdę kogoś innego. Szybko. Ale bogata dziewczyna z problemami finansowymi? To wydaje się idealne. I jak powiedziałem, to proste, łatwe rozwiązanie, aby dostać to, czego chcę.
Co może pójść nie tak?
W tej samej chwili do drzwi rozlega się pukanie. Przechodzę przez gabinet i otwieram je, i nagle staję twarzą w twarz z kobietą, która być może pomoże mi to wszystko zrealizować.
Już jestem.
Dobra, nie zamierzałam tego zrobić. Naprawdę.
No dobra, w miarę naprawdę.
Ale stoję w drzwiach, twarzą w twarz z mężczyzną, który trzęsie rynkiem luksusowych nieruchomości. Prawdziwy miliarder Sinclair, jeden ze słynnego imperium nieruchomości Sinclairów — nie żeby mnie to obchodziło, ale mojego brata owszem — a do tego jest tak zabójczo przystojny, że kobietom robi się wilgotno w majtkach i szaleją im motyle w brzuchu. Ten facet potrafi przyspieszyć puls z odległości dziesięciu kroków.
Podsłuchałam jego rozmowę z braćmi. Tylko samą końcówkę, ale wystarczyło, by dowiedzieć się, że nie szuka kogoś do pracy, ale udawanej narzeczonej. A ja właśnie dałam mu do zrozumienia, że to ja nią jestem.
— Punktualnie — mówi głosem jak ciemny aksamit, od którego podwijają się palce u stóp i można zapomnieć o ogrzewaniu. — Proszę wejść.
Przytulam do siebie wyściełaną kopertę i idę za nim do biura, które wygląda jak komnata w zamku. Jest przepiękne, ale nie tak jak on.
Jest wysoki, smukły i nosi garnitur, jakby zszedł prosto z wybiegu Toma Forda. Nie jestem pewna, czy Tom Ford ma pokazy szytych na miarę ubrań, ale gdyby miał, ten mężczyzna byłby jego największą gwiazdą. To pewnie nawet nie jest garnitur od Toma Forda. Raczej szyty na zamówienie, bo tak właśnie wygląda — jak coś, co zostało wykonane ręcznie i kosztowało więcej, niż widziałam pieniędzy przez całe swoje życie.
Miałam mu tylko dostarczyć przesyłkę, która była od XO Temps, dzięki uprzejmości Sarah.
— Więc zna pani zasady? — pyta.
— Tak. — Znam wersję w pigułce, ale jestem dobra w nieszablonowym myśleniu. Muszę być, skoro moją pasją jest sztuczna inteligencja i chcę zarabiać na życie, trenując SI.
Jak tylko uporam się ze wszystkim innym.
Co sprowadza mnie z powrotem do tego. Do tego całego „niezamierzania”.
Patrzy na mnie. Ciemnoszare oczy, niczym niebo przed burzą, wpatrują się we mnie, pełne ognia i inteligencji, a jego usta byłyby zmysłowe, gdyby nie wyglądał tak poważnie i ponuro. Unosi brew. Hudson, tak go nazwała Sarah. Stary przyjaciel jej kuzyna z czasów studiów.
Planowałam tylko wręczyć teczkę jego recepcjonistce, udręczonej kobiecie po pięćdziesiątce, która wyglądała, jakby chciała być gdziekolwiek, byle nie tutaj… ale jakoś tak wyszło, że z moich ust padły słowa: „Jestem umówiona z Hudsonem Sinclairem”.
Widzicie? To nie moja wina.
— Jestem Scarlett — mówię, próbując wykrzesać z siebie coś na kształt uroku i żałując, że nie mam na sobie czegoś innego niż spandeks i za dużą koszulę.
Marszczy brwi. — Myślałem, że Bixby mówił, że ma pani na imię Sarah…
— Mówią na mnie Scarlett.
— Może źle usłyszałem. — Mówi to tonem, który sugeruje, że doskonale wie, że dobrze usłyszał, ale na razie puszcza to płazem. — Obawiam się, że Bix i ja nie jesteśmy blisko.
— My też nie. — Co jest prawdą, bo nigdy go nie spotkałam. — Chodzi o czterotygodniowe zlecenie, praca dla pana i… przepraszam, właśnie podsłuchałam, że może chodzić o coś więcej.
Kiwa głową, po czym przechodzi przez pokój i opiera się o biurko, przyglądając mi się. — Nie wygląda pani tak, jak się spodziewałem.
Zarzuciłam rękę na biodro i przyjęłam pozę jak z „Vogue’a”. Gdy się nie zaśmiał, zdusiłam westchnienie i opuściłam rękę. — Zaczęłam jeździć na rowerze. Wracałam do domu, kiedy dostałam telefon.
To jest po części prawda. Jeżdżę, bo jednym z moich zleceń jest praca kuriera. I akurat byłam w XO po skończeniu ostatniego zlecenia, bo Sarah Merriweather jest właściwie moją przyjaciółką. Pochodzi ze starych pieniędzy, ale nigdy ich nie ma i przepala je, jakby były podpałką.
Sarah jest niestała w uczuciach. Jest blondynką, ładna i pasuje do jego wyobrażenia dziedziczki bez grosza przy duszy, ale z ogromną potrzebą.
Miałyśmy zaplanowane drinki, co zawsze oznaczało wieczne czekanie, aż Sarah się ogarnie. A w ciągu kilku minut między zgodą na spotkanie z Hudsonem Sinclairem i rozwiązaniem wszystkich swoich nagłych problemów finansowych dzięki absurdalnie dobrze płatnej pracy, dostała telefon od swojego mężczyzny na tę godzinę.
Bogatego oligarchy, który uwodził ją Południem Francji.
Żadnej pracy w zasięgu wzroku, poza uszczęśliwianiem faceta.
Więc w panice skleciła krótką listę potencjalnych zastępczyń — kto trzyma akta innych osób, nie będąc szpiegiem? — i błagała mnie, żebym je dostarczyła.
Więc oto jestem, niechcący, ale udając moją przyjaciółkę.
To nie zaszkodzi. Wszystko jest poufne i tajne. On czegoś chce. Ja czegoś chcę. Potrzeby zostaną zaspokojone, a wszystko to jest tylko zobowiązaniem umownym. Mimo to, wyciągam paczkę.
Patrzy na nią, jakbym oferowała mu tanie cukierki z automatu. Z podejrzliwością. — Co to jest?
— Przygotowałam się. Na wypadek, gdyby chciał pan kogoś innego. Oto kilka propozycji. — Milknę, patrząc na wyściełaną kopertę. Na jego eleganckiej podłodze stoją moje stopy w adidasach. Nawet nie tych dobrych. To znaczy, adidasy. Stopy mam te same, co zawsze. To już taka rzecz. Nauczyłam się z tym żyć.
— Przyszła pani tutaj z innymi kobietami na myśli, na wypadek gdybym uznał panią za nieodpowiednią? — pyta dokładnie tym tonem, którego używa się w stosunku do osób potencjalnie agresywnych i niezrównoważonych. — Do czegoś, co uważała pani za pracę?
Kiwam głową. — I za prowizję od znalezienia.
— Oczywiście. — Zmarszczył brwi. — To nie jest żart, Scarlett.
— Wiem o tym.
— Podsłuchiwała pani.
Wzruszam ramionami. — Po prostu usłyszałam, to wszystko.
— To wszystko? — pyta. — Wszystko? Chodzi o moje życie.
Przełykam ślinę, a palce wgryzają mi się w miękki karton i wyściółkę. — Wiem. — Nikt nie wie, że Sarah wyjechała. Nie jest blisko ze swoją rodziną, a wyobrażam sobie, że jej kuzyn, który mieszka na drugim końcu kraju, uznał, że to łatwy sposób, by jej pomóc. — Zazwyczaj tak nie wyglądam. Ale z drugiej strony, pracuję też w agencji pracy tymczasowej.
— Robiąc co?
— Asystentka zarządu. — Mówię to tak nonszalancko, jak tylko potrafię. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłam. Ale czy to ma znaczenie? To ma przekonać sztywnego prawnika, że jestem zakochana i zamierzam poślubić tego mężczyznę, a to nie wiąże się z pracą biurową. Już na poziomie powierzchownym czuję do niego pożądanie, więc to pomoże.
Nie chcę się z nim przespać. Ale podziwiać go? Tak, to potrafię. I to bardzo. Może nawet godzinami.
— Co pani podsłuchała?
— Potrzebuje pan narzeczonej w cztery tygodnie. Nie wiem nic więcej, oprócz tego, że to ważne i dobrze pan płaci.
— I nie ma pani z tym problemu?
— Dobrze pan płaci. Dlaczego miałabym mieć? O ile wszystko odbywa się zgodnie z prawem.
Marszczy brwi. — Oczywiście.
— Pan… — Biorę oddech. — Nie chce pan zobaczyć innych kobiet?
— Mowy nie ma. Im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Będzie oczywiście umowa o poufności i kontrakt. Z pewnymi dodatkowymi… — Jego spojrzenie przesuwa się po mnie. — zasadami.
— Nie mam z tym problemu. Zwykle tak się nie ubieram. Jak powiedziałam, jeżdżę na rowerze, a nie mogę tego robić w sukience i na obcasach.
Właśnie w tym momencie zdaję sobie sprawę, że tego chcę. Nie tylko pracy na cztery tygodnie, którą myślałam, że mi oferowano, ale wszystkiego. Nie wskoczyłabym w to przypadkiem, gdybym tego nie chciała, ale jestem zaskoczona siłą potrzeby i determinacji, która uderza we mnie w tej właśnie sekundzie.
Czterotygodniowy kontrakt z Hudsonem Sinclairem wyciągnie mojego brata z kłopotów, w które się wpakował, a ja będę w stanie zapłacić czynsz i zostanie mi jeszcze sporo. Sarah nie podała mi dokładnej kwoty, ale jej mgliste setki tysięcy, które, jak powiedziała, zapłaci, bo jest w kropce, to dar z niebios. Teraz, gdy wiem, na czym polega ta kropka, przynajmniej powierzchownie, mogę to zrobić. W końcu to tylko udawanie. Jakie to może być trudne?
Niezbyt, to jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy.
— Czyli tak? — pytam.
— Nie jestem pewien — mruczy, miażdżąc w jednej chwili wszystkie moje marzenia. — Szczerze mówiąc, nie umówiłbym się z panią.
Mrużę oczy, rzucam kopertę i podchodzę do niego, szturchając go w pierś. Ciepło przeszywa mnie przy kontakcie. — To niegrzeczne.
— Scarlett. — Z bliska czuję jego zapach. Skóra z nutą lawendy i ciemnego miodu, co nie powinno do siebie pasować, ale pasuje. Obejmuje dłonią moją rękę, odsuwając ją od swojej piersi. Przechodzi mnie dreszcz, wibracja czegoś, co podejrzanie przypomina pożądanie. — Chodziło mi tylko o to, że ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, z jakimi kobietami się… spotykam.
— Ma pan na myśli sypia.
Ignoruje mnie. — Potrzebuję kogoś, kto potrafi dotrzymać kroku w towarzystwie, a przez to rozumiem wyglądanie na odpowiednią osobę. Nie marnuję czasu, więc…
— Słyszał pan o tym, że przeciwieństwa się przyciągają?
— Słyszałem o wróżkach na dnie ogrodu, ale w to też nie wierzę. Nie marnuję czasu.
— Musi być pan duszą towarzystwa.
Uśmiecha się, a moje kolana stają się chwiejne i jak z waty. — Nie chodzę na tego rodzaju przyjęcia.
— Są tu inne kobiety…
— Powiedziałem „nie”. — Przechyla głowę, przyglądając mi się, po czym potrząsa nią. — Jeśli nie pani, wrócę do punktu wyjścia.
— Potrzebuję tego. — Słowa wymykają mi się, zanim mogę je powstrzymać. Ale coś zmienia się w jego ciemnoszarych oczach, jak błysk letniej błyskawicy.
— Część dotycząca pracy? To prawda. Musiałaby pani też dla mnie pracować.
— Domyśliłam się tego. — W środku mój umysł nie przestaje krzyczeć na mnie słowa „kurwa”. — A co do reszty? Jestem bardzo elastyczna. A tę pracę mogę wykonywać przez sen.
To kompletne kłamstwo. Ale znowu, jak trudne to może być?
— To kolejny problem. Nie zatrudniłbym pani. Ma pani na sobie… błyszczące spodnie.
— Legginsy. — Wciąż trzyma moją dłoń, a jego kciuk bezwiednie przesuwa się po moich kostkach, sprawiając, że drżę od tysiąca delikatnie naelektryzowanych zakończeń nerwowych. I wtedy przypominam sobie o mojej torbie. — Ma pan tu łazienkę?
— Tam. — Puszcza mnie i wskazuje na lewo od siebie.
— Chwileczkę.
Odwracam się, wdzięczna za torbę listonoszkę przewieszoną przez plecy, jak plecak noszony z przodu, i pędzę do toalety, zamykając za sobą drzwi.
Na chwilę zatrzymuję się i obracam w kółko.
Miękkie, wpuszczane oświetlenie, gładkie, kremowe kamienie i mosiężne okucia, a do tego kompozycja kwiatowa, która bez wątpienia kosztuje tyle, co mój miesięczny czynsz za udział w obskurnym mieszkaniu, które mogło kiedyś być pudełkiem na buty, i ciemnozielone aksamitne siedzisko.
Ma wszystko, co trzeba. Mówię „co trzeba”, bo jestem pewna, że większość miliarderów ma kabinę parową, bidet i dwie umywalki. I coś, co wygląda na garderobę — dobra, to jest garderoba, bo podchodzę i otwieram matowe drzwi, które prowadzą do przebieralni z widokiem, o którym można tylko marzyć.
Nie mam na to czasu. Zatrzymuję się i wpatruję w swoje odbicie w lustrze sięgającym do podłogi. Zdecydowanie nie mam czasu. Moje włosy są upchnięte w mysi bałagan na głowie, pogorszony przez kask, a strój… cóż, im mniej o tym myśleć, tym lepiej.
Ale, na moje szczęście, mam w torbie ubranie na zmianę i zabieram się do roboty; ściągam legginsy, skarpetki i adidasy jednym ruchem, a potem T-shirt i bluzę z kapturem.
Wyciągam niemnące się, elegancko wyglądające spodnie i dopasowaną bluzkę, wszystko w czerni, i wsuwam stopy w buty na niskim obcasie. Potem rozpuszczam włosy i przeczesuję je palcami.
W torbie nie mam makijażu, oprócz szminki, więc maluję usta i dziękuję siłom wyższym, że przyszłam przygotowana na drinki i elegancję, nawet stroje kelnerskie są tak wszechstronne.
Jestem gotowa i zajęło mi to nie więcej niż pięć minut.
Wpycham wszystko do torby, trzymam ją w jednej ręce i wracam do ogromnego, luksusowego biura.
Hudson Sinclair podnosi wzrok znad telefonu, na którym właśnie pisał wiadomość, i zastyga w bezruchu. Jego spojrzenie przesuwa się od czubka mojej głowy aż po buty.
— Proszę posłuchać — mówię. — Zwykle ubieram się lepiej, też. Ale jestem inteligentna, pracowita, pan potrzebuje pomocy, a ja pieniędzy. To działa. Ma sens. I jestem tutaj.
Dochodzi do mnie, że właśnie tego chce — doskonałości, braku straconego czasu i prostoty. Jest tego rodzaju facetem.
— A jak trudne to może być? Romans w biurze?
— Tak — mówi. — Właśnie o tym myślałem.
— Udawany romans w biurze — dodaję.
Jego wyraz twarzy mówi, że nie chciałby inaczej, a ja czuję się jednocześnie obrażona i ukojona.
— Zdałam?
— Wie pani co?
Zamykam oczy, wiedząc, że wszystko zepsułam. — Co?
— Zróbmy to.
W duchu wykonuję gest triumfu. Na zewnątrz otwieram oczy i uśmiecham się tak, jak widziałam, gdy Sarah uśmiechała się do mężczyzn. Nie uśmiechem „przelecę cię”, ale tym skromnym, lekko zadowolonym. I to wszystko, co mam, jeśli chodzi o udawanie jej. Ona jest drobna, ja jestem o wiele wyższa. Ona jest blondynką, ja jestem obarczona jasnobrązowymi włosami.
Ale powiedział „tak”, więc jestem w grze.
— Co dalej, panie Sinclair?
— Hudson — mówi, wyciągając rękę. Wkładam swoją w jego. — Umowa stoi, Scarlett Merriweather.
— Colton.
Marszczy na mnie brwi, a ja uśmiecham się, zręcznie omijając prawdę. — Kuzyni ze strony matki starego Bixa.
Hudson kiwa głową, a ja ignoruję gorąco, które przeszywa mnie od naszych splecionych palców.
— A co do tego, co dalej? Sukces. — Nie uśmiecha się, mówiąc to. — Sprawimy, że to zadziała.
— Potrafię to zrobić.
— I jeszcze jedno, Scarlett? Proszę mnie nie zdradzać ani nie okłamywać, bo inaczej panią zniszczę.
Scarlett Meriweather—Colton—nie jest tym, czego się spodziewałem.
Kusi mnie, by stwierdzić, że pochodzi z biedniejszej gałęzi rodu Meriweatherów, ale Bixby nie zadawałby się z kimś, kogo nazywa plebsem. Nawet jeśli to rodzina. Zwłaszcza jeśli to rodzina. Poza tym familia jego matki to stara arystokracja, mająca tak błękitną krew, że pewnie nie wiedzą nawet, jak pisze się słowo „bieda”. Scarlett może jest po prostu ekscentryczką. Kto wie? Ja nie wiem i nie obchodzi mnie to, dopóki jest w stanie to zrobić.
I nie sprawia wrażenia trzpiotki. Co jest plusem. Nawet jeśli jest trochę zbyt wygadana. I pewnie łasa na kasę.
Mimo wszystko Scarlett jest jak powiew świeżego powietrza. Taki, którego nie jestem pewien, czy chcę, ale już go mam.
Przez chwilę zastanawiam się, czy nie zachowuję się jak skończony kretyn. Ale na to już za późno. Pomysł zagnieździł mi się w głowie, chwyciłem byka za rogi i nie zamierzam go puścić.
Chcę tego.
Chcę tego, co moje, a ta kobieta Pomoże mi to osiągnąć.
Oceniam ją wzrokiem jeszcze raz i skoro teraz się przebrała, zdecydowanie widzę, jak nasz udawany, burzliwy związek i zaręczyny mogłyby zadziałać.
Oczywiście, mam pełną świadomość, że naginam zasady, które ustanowił mój ojciec, ale to on nauczył każdego z nas, że tylko frajerzy ślepo podążają najtrudniejszą ścieżką. Zamiast tego chodziło mu o szukanie obejść, sprytniejszą pracę, bycie przebiegłym.
Nie chodzi o wykorzystywanie ludzi. Chodzi o znalezienie najlepszego sposobu, a czasem najlepszy jest najtrudniejszy. Innym razem chodzi o znalezienie ukrytych drzwi i dla mnie to właśnie one.
Nie mam zamiaru szukać narzeczonej na serio, bo znam mojego ojca. Cztery tygodnie oznaczają cztery tygodnie od teraz.
Może jest to sformułowane w sposób, który mógłby mnie zwieść, że da się to przesunąć w czasie i zamierzam ostro o to walczyć, ale cztery tygodnie to cztery tygodnie, a jeśli Jenson pojawi się za trzy, gwarantuję, że oficjalny dokument będzie nosił dzisiejszą datę.
Ale mam Scarlett.
Tajną broń.
Jest trochę nieoszlifowana, ale to może zadziałać na moją korzyść. Nie jestem żadnym Pigmalionem, ale nie chcę nim być. Chcę po prostu kogoś, kto mógłby pasować, a odrobina nieprzewidywalności się przyda.
Podsłuchiwanie pod drzwiami i rozgryzienie wszystkiego świadczy o sprycie i inicjatywie, co mi się podoba. I jest miła dla oka.
— Nie jestem koniem. — Mruży lekko oczy.
Kącik ust mi drga. — Nie sądziłem, że jesteś.
— Patrzysz na mnie, jakbym nim była.
— Na konia pełnej krwi.
Zaciska usta i splata dłonie przed sobą. Ma smukłe ciało z zachwycająco zarysowanymi, wąskimi biodrami i małymi, ale idealnymi cyckami. Zazwyczaj wolę coś bardziej… rzucającego się w oczy, bo nie planuję głębszych rozmów ani kolejnych spotkań, chyba że seks okaże się rewelacyjny. A nawet te schadzki bledną po czwartym czy piątym razie. Może gdybym szukał związku, byłbym zainteresowany pójściem o krok dalej, ale znowu, pomijając fakt, że tego nie chcę, nie wybierałbym kobiet, z którymi się spotykam.
Są seksowne pod otoczką klasy, ale z większością z nich nie mam ochoty rozmawiać. Nie mam na to czasu.
Scarlett zdecydowanie nie przypomina nikogo, kogo kiedykolwiek widziałem. Nie ma w sobie tej aury wyższości jak jej brat. I nie sprawia wrażenia snobki, nie chwali się na lewo i prawo znanymi nazwiskami ani nie jest rozpieszczona. No na litość boską, jeździ po Manhattanie na cholernym rowerze. I sądząc po stroju, który miała na sobie, nie jest to Citi Bike. Ona ma własny rower.
— Cóż — odzywa się z nerwowym śmiechem. — Co teraz zrobimy? — Spojrzała na mnie, a w jej piwnych oczach zalśniła niepewność.
To połączenie ciemnomiodowych włosów i ciepłych oczu jest zabójcze, a jej usta są stworzone do całowania.
— Chyba że chcesz od razu przejść do mojej destrukcji — dodaje.
Chyba trochę przesadziłem z tym ultimatum. Każde słowo było szczere. Ale mogłem je nieco złagodzić. Tylko trochę.
— Jeśli dasz sobie z tym radę i nie będziesz mnie okłamywać, to nie będę musiał. — Wciąż czuję ciepło jej palców, jedwabistą gładkość skóry, gdy trzymałem jej dłoń, czego wcale nie zamierzałem robić. Przyciąganie jest obecne, nieoczekiwane, mały rozbłysk światła, który mogę wykorzystać.
Bo chcę wygrać.
W liście wspomniano tylko o klejnotach, ale jest coś jeszcze, i powiem o tym braciom później. Na razie muszę ustalić podstawowe zasady między mną a Scarlett.
Wskazuję na skórzaną sofę, a ona siada na jej brzegu, podczas gdy ja zajmuję miejsce obok, krzyżując nogi. Ona chowa stopy pod sobą, a jej kolana są złączone. — Chciałbym móc powiedzieć, że nie chciałem być zbyt nachalny, ale to nieprawda. Nie robię takich rzeczy i jestem osobą prywatną. Nie pojawiam się w kronikach towarzyskich i chcę, żeby tak zostało. Więc jeśli kręci cię zdobycie swoich pięciu minut, to nic z tego nie będzie.
— Nie mam zamiaru cię rozsławić. Chociaż skoro przywołujemy Warhola, byłoby to piętnaście minut. — Przerywa, a na jej policzki wkrada się róż. — Pasuje mi to.
— Dobrze, bo w grę wchodzi moja reputacja, a ja nie psuję takich rzeczy. Podejmuję wyważone, inteligentne decyzje, więc nie spraw, żebym tej żałował.
— Zrozumiałam to przy tej gadce o zemście.
Śmieję się, nie mogąc się powstrzymać. Mimo że sytuacja nie jest zabawna, ona jest. Ma w sobie taką autoironię, która sprawia, że łatwo ją polubić.
Rzecz w tym, że nie muszę jej lubić. Potrzebuję jej, żeby załatwiła to dla mnie.
Klejnoty, a właściwie klejnot, na którym widnieje moje nazwisko, to nie jedyna rzecz do wzięcia, według Jensona. To kawałek tortu. Udział – prawdziwy udział – w rodzinnej firmie. Wszyscy mamy akcje, ale nie mamy władzy, tak to ustawił nasz stary, dobry tatuś. Do tej pory to nie przeszkadzało, ale zdobycie części mojego dziedzictwa w postaci realnego głosu, i jeśli dobrze odczytuję Jensona, pozwoli to utrzymać prywatny, a nie publiczny charakter firmy. A to oznacza, że Sinclair, flagowa spółka, pozostanie w rękach rodziny… albo zarządu. Ale jeśli mi się nie uda, więcej akcji zostanie sprzedanych, a to może przechylić szalę w stronę upublicznienia.
To kwestia dumy i pewnie robię z tego większy problem, niż jest w rzeczywistości. Ale to część akcji należących do mojego ojca i albo trafią do mnie, albo na sprzedaż publiczną, a tego za nic w świecie nie chcę.
— To poważne zadanie i dlatego nie tylko dobrze płacę, wraz z premią. Podałem twojemu bratu orientacyjną kwotę, powiedziałem mu, że potrzebuję kogoś do odegrania konkretnej roli. To wszystko. I będę oczekiwał, że wykonasz tę pracę.
Jej oczy robią się wielkie, a róż na policzkach zmienia się w czerwień.
Przesuwam dłonią po udzie. Chryste, można by pomyśleć, że proszę ją, żeby się ze mną przespała. Biznes to biznes, a to jest właśnie biznes. Nigdy nie mieszam go z przyjemnością.
— Ta praca to stanowisko mojej asystentki. I oficjalnie cię zatrudniam. Więc będziesz musiała dobrze ją wykonywać. Jeśli będziesz wystarczająco dobra, porozmawiamy o kontynuowaniu tej pracy po wypełnieniu umowy o zaręczynach.
— Okej. — Pochyla się lekko, a subtelny zapach kwiatów drażni moje zmysły. Nie słodki, ale świeży, jakby dopiero co zerwany, z ziemistą nutą, zielenią, która jest orzeźwiająca. — Zyskujesz dodatkową pomoc i możemy to wykorzystać, aby przyspieszyć wszystko w naturalnie wyglądający sposób.
— Dokładnie.
Brzmi to tak, jakbyśmy omawiali najnudniejszą z nudnych umów biznesowych. Czym, jak sądzę, to właśnie jest.
Ale tak musi być. Cztery tygodnie mogą wydawać się niczym, ale mogą zmienić wszystko. A ja chcę, żeby ta zmiana była w pełni na moją korzyść.
— Chyba powinniśmy się poznać? Czy poczekać, aż będziesz miała umowę…?
— Dostarczę ci te papiery jutro z samego rana. — Znów przesuwam po niej wzrokiem, zatrzymując się nieco za długo na jej miękko wyglądających ustach.
