Merciless Heir - Bezlitosny Dziedzic - Rebecca Baker - ebook

Merciless Heir - Bezlitosny Dziedzic ebook

Rebecca Baker

0,0

Opis

Nigdy nie ufaj gburowatemu miliarderowi, który zatrudnia cię, byś okradła jego własną rodzinę. Zwłaszcza gdy zamyka cię w swoim penthousie i nie wypuści, dopóki nie wykonasz zadania.

Kingston Sinclair pragnie jednego: bezcennej tiary, którą jego rodzina ukrywa od pokoleń. Nie dla sentymentalnej bajki. Dla zimnej, twardej gotówki.

Powinnam była odejść w chwili, gdy dopadł mnie w tamtym hotelowym barze, cały spowity mroczną intensywnością i pełen niebezpiecznych obietnic. Ale kiedy najlepsza śledcza FBI od spraw dzieł sztuki zostaje postrzelona i zmuszona do wcześniejszej emerytury, bierzesz zlecenia, jakie tylko się trafią.

Nawet jeśli oznacza to zdradę uroczej babci, która zatrudniła mnie jako pierwsza.

Układ był prosty: znaleźć tiarę, wziąć zapłatę od obojga Sinclairów i trzymać buzię na kłódkę w sprawie podwójnej gry. Co mogłoby pójść nie tak?

Tyle że Kingston nikomu nie ufa. Więc teraz jestem uwięziona w jego manhattańskim penthousie – „ze względów bezpieczeństwa” – z mężczyzną, który obserwuje mnie, jakbym to ja była prawdziwym skarbem, na który poluje. Jest gburowaty. Kontrolujący. I absolutnie bezwzględny, jeśli chodzi o zdobycie tego, czego chce.

A to, czego pragnie, staje się niebezpiecznie niejasne.

Każda odkryta przez nas wskazówka wciąga nas głębiej w pogrzebane sekrety jego rodziny. Każda noc w przymusowej bliskości burzy kolejny mur między nami. Jego dłonie na mojej talii, gdy myśli, że mogę uciec. Sposób, w jaki warczy moje imię, gdy mu się przeciwstawiam. Moment, w którym zdaję sobie sprawę, że nie ryzykuję już tylko swojej reputacji.

Ale Kingston wciąż planuje zniszczyć dziedzictwo swojej rodziny. A ja wciąż kłamię na temat tego, kto naprawdę mnie zatrudnił. A prawda, którą wkrótce odkryjemy?

Jest warta tego, by dla niej zabić.

Niektóre skarby powinny pozostać pogrzebane. Niektóre serca powinny pozostać pod strażą.

A niektórzy miliarderzy są zbyt niebezpieczni, by ich pokochać – nawet jeśli nienawidzenie ich staje się niemożliwe.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Merciless Heir - Bezlitosny Dziedzic

Romans z szefem miliarderem

Rebecca Baker

Spis treści

OpisRozdział pierwszyRozdział drugiRozdział trzeciRozdział czwartyRozdział piątyRozdział szóstyRozdział siódmyRozdział ósmyRozdział dziewiątyRozdział dziesiątyRozdział jedenastyRozdział dwunastyRozdział trzynastyRozdział czternastyRozdział piętnastyRozdział szesnastyRozdział siedemnastyRozdział osiemnastyRozdział dziewiętnastyRozdział dwudziestyRozdział dwudziesty pierwszyRozdział dwudziesty drugiRozdział dwudziesty trzeciRozdział dwudziesty czwartyRozdział dwudziesty piątyRozdział dwudziesty szóstyRozdział dwudziesty siódmyRozdział dwudziesty ósmyRozdział dwudziesty dziewiątyRozdział trzydziesty

Opis

Nigdy nie ufaj gburowatemu miliarderowi, który zatrudnia cię, byś okradła jego własną rodzinę. Zwłaszcza gdy zamyka cię w swoim penthousie i nie wypuści, dopóki nie wykonasz zadania.

Kingston Sinclair pragnie jednego: bezcennej tiary, którą jego rodzina ukrywa od pokoleń. Nie dla sentymentalnej bajki. Dla zimnej, twardej gotówki.

Powinnam była odejść w chwili, gdy dopadł mnie w tamtym hotelowym barze, cały spowity mroczną intensywnością i pełen niebezpiecznych obietnic. Ale kiedy najlepsza śledcza FBI od spraw dzieł sztuki zostaje postrzelona i zmuszona do wcześniejszej emerytury, bierzesz zlecenia, jakie tylko się trafią.

Nawet jeśli oznacza to zdradę uroczej babci, która zatrudniła mnie jako pierwsza.

Układ był prosty: znaleźć tiarę, wziąć zapłatę od obojga Sinclairów i trzymać buzię na kłódkę w sprawie podwójnej gry. Co mogłoby pójść nie tak?

Tyle że Kingston nikomu nie ufa. Więc teraz jestem uwięziona w jego manhattańskim penthousie – „ze względów bezpieczeństwa” – z mężczyzną, który obserwuje mnie, jakbym to ja była prawdziwym skarbem, na który poluje. Jest gburowaty. Kontrolujący. I absolutnie bezwzględny, jeśli chodzi o zdobycie tego, czego chce.

A to, czego pragnie, staje się niebezpiecznie niejasne.

Każda odkryta przez nas wskazówka wciąga nas głębiej w pogrzebane sekrety jego rodziny. Każda noc w przymusowej bliskości burzy kolejny mur między nami. Jego dłonie na mojej talii, gdy myśli, że mogę uciec. Sposób, w jaki warczy moje imię, gdy mu się przeciwstawiam. Moment, w którym zdaję sobie sprawę, że nie ryzykuję już tylko swojej reputacji.

Ale Kingston wciąż planuje zniszczyć dziedzictwo swojej rodziny. A ja wciąż kłamię na temat tego, kto naprawdę mnie zatrudnił. A prawda, którą wkrótce odkryjemy?

Jest warta tego, by dla niej zabić.

Niektóre skarby powinny pozostać pogrzebane. Niektóre serca powinny pozostać pod strażą.

A niektórzy miliarderzy są zbyt niebezpieczni, by ich pokochać – nawet jeśli nienawidzenie ich staje się niemożliwe.

Rozdział pierwszy

Kingston

Jestem gotów zrobić wszystko, aby dostać to, czego chcę.

To, co jest moje.

Łącznie ze spotkaniem z jakąś mętną postacią, by odnaleźć mój klejnot Sinclairów.

Popycham drzwi do Fat Jim’s. To ten rodzaj speluny, który powinien być wypełniony dymem i potajemnymi interesami.

To miejsce nie zostało jeszcze odkryte przez nowojorskich hipsterów. Jest prawdziwe. W starym stylu. Ciemnoczerwone, poorane bliznami stoły i siedzenia, dziura w ścianie na skraju miasta, w Lower East Side.

I mam nadzieję, że moja dzisiejsza zdobycz okaże się tym, czego potrzebuję.

Przez ostatni miesiąc moi ludzie szukali ostatniego klejnotu Sinclairów. Upragniona tiara, owiana szeptanymi legendami, zaginęła. Wiem o tym, odkąd mój młodszy brat, pies na baby z nowojorskich dzielnic, upadł i wpadł prosto w szpony miłości.

Miłość.

Mam miłość głęboko w dupie.

Był kiedyś czas, gdy myślałem, że jestem zakochany. Ale to było dawno temu, kiedy wierzyłem w marzenia bardziej niż w zimną, twardą gotówkę.

Tamta kobieta oskubała mnie do cna, a ja cudem, dzięki ojcu, uniknąłem życia w bólu i spłacaniu długów.

Nikt inny nie wie o tym haniebnym okresie.

Oprócz mnie, ma się rozumieć.

Noszę to głęboko w sobie jako nieustanne przypomnienie o otwartości. O naiwności. O głupocie serca.

Ale nie jestem tu dla miłości, nie dla sentymentów — przynajmniej nie moich. Jestem tu po to, co słusznie do mnie należy.

Chcę tylko ostatniego klejnotu Sinclairów, a on zniknął.

W tej cholernej tiarze kryje się wiele, plotki głoszą, że jest warta fortunę. Że jest warta więcej niż jej wartość pieniężna.

Wiem, jak postrzegają to moi bracia. Widzą w niej symbol czegoś niematerialnego. Jakąś cholerną latarnię miłości. Ale oni są szczęśliwi. Wszyscy trzej. Wszyscy zakochani.

Ja tego tak nie widzę, ani kurwa trochę.

Nie, widzę to takim, jakie jest.

Widzę historię, która się z tym wiąże, fakt, że klejnoty Sinclairów reprezentują coś dla innych. Widzę, jak podbiły swoją cenę, ponieważ są stare i wykonane na zamówienie, co czyni je jeszcze cenniejszymi na papierze.

Chcę położyć na nich wszystkich łapę. Chociaż nie wiem jak, skoro moi bracia oddali swoje precjoza swoim kobietom. Ale… są sposoby, a niektóre z nich są bardziej uczciwe niż inne, do których nie zamierzam się zniżać. Są pożyczki i wystawy. A zebranie wszystkich klejnotów w jednym miejscu promuje nazwisko naszej rodziny w sposób, jakiego nie dałaby żadna reklama.

Tak, mój klejnot Sinclairów jest wart więcej. Tylko nie w taki sposób, jak myślą te frajery.

Ale przepadł, a wkrótce zostanie mi to oficjalnie zakomunikowane.

Więc wziąłem urlop od pracy, żeby go znaleźć. Przynajmniej dla mnie to urlop.

Jestem wystarczająco bogaty, żeby odejść, kiedy tylko mam na to ochotę. Chociaż zawsze jest więcej pieniędzy do zarobienia, więc urlop od mojego imperium nieruchomości polega bardziej na tym, że cofam się i nadzoruję innych.

Niektórzy mogą powiedzieć, że to głupie, skupiać się na błyskotce. I w pewnym sensie tak jest.

Mam namacalne rzeczy. Pieniądze. Władzę. Własne imperium. Jedyne, co mnie interesuje w Sinclair’s — rodzinnym imperium, które zapoczątkowało naszą drogę do wielkiego bogactwa — to to, co może mi dać. Dodatkowy blask, głębokie korzenie, które lubią niektórzy inwestorzy.

Ale zanim będę mógł mieć to w swoim arsenale, wśród moich trofeów bogactwa i władzy, muszę znaleźć to cholerstwo.

Więc jestem tu, w spelunie, żeby spotkać kogoś, kogo już nie szanuję — notorycznego złodzieja klejnotów. Kogoś szanowanego i nigdy nie schwytanego, kogoś, kto rzekomo działa po właściwej stronie prawa. Kogoś, kto jest ulubieńcem bogatych i sławnych.

Midnight Raven. Głupie imię.

To może być bardzo zła decyzja.

Przechodzę przez pooraną bliznami, nierówną podłogę. Z głośników leci Sex Pistols, a miejsce jest puste, z wyjątkiem kilku osób pijących z oddaniem lub pogrążonych w intensywnej rozmowie.

Barman, wytatuowany, żylasty mężczyzna, który, sądząc po zmarszczkach i bliznach na twarzy, miał barwne życie, kiwa mi głową. Zamawiam bourbona — tutejszego — i siadam przy barze, rzucając na blat pięćdziesiątkę.

Jestem ubrany stosownie do okazji: stare dżinsy, trapery i sweter pod czarną zimową kurtką, którą teraz przerzucam przez oparcie stołka.

Moi bracia unieśliby brwi, gdyby mnie teraz widzieli, ale nie wiedzą o mnie wszystkiego. A ja jestem tu z misją.

Moje urodziny są dopiero za miesiąc, kiedy na dobre zagości zima, i to właśnie wtedy adwokat mojego ojca, Jenson, ma mi przekazać pośmiertne zadanie od ojca. Czymkolwiek ono jest.

Ale ponieważ tiara zaginęła, a moje poszukiwania trafiają w ślepy zaułek, podbijam stawkę. Mam przeczucie, że na tej drodze jest jakiś haczyk. A może chodzi o to, że Jenson chce ze mną jutro porozmawiać.

Do środka wpada podmuch zimnego powietrza, więc się odwracam.

Stoi tam kobieta. Skórzane spodnie, długi czarny prochowiec wirujący wokół łydek i buty stworzone do ciężkiego życia.

Ma krótkie, ciemne włosy, ścięte na ostro w asymetrycznego chochlika. Kształtne czerwone usta i oczy obwiedzione czernią, co sprawiało, że wydawały się lekko skośne, kocie.

Jest piękna.

I jej spojrzenie ląduje na mnie.

Utrzymuje je przez dłuższą chwilę i krew we mnie tętni, po czym przesuwa je dalej, omiatając resztę pomieszczenia.

Sadie Hess. Długo zajęło mi zdobycie nazwiska, zdjęcia. Jest coś wampirycznego w braku jej zdjęć, nawet z imprez, na których fotografuje się każdą osobę i jej rasowego pieska. Nie zdziwiłbym się, gdyby nie odbijała się w lustrach.

Sadie obserwuje mnie, nie patrząc. Czuję jej uwagę, niczym pieszczotę. I skłamałbym, mówiąc, że nie ma w tym seksualnego przyciągania.

Rusza się, wchodzi do baru i przecina podłogę. Porusza się z mocą, gracją i gibkością. I przysiada się obok mnie.

— To samo. Na jego rachunek. — Wskazuje na moją szklankę i czeka, aż pojawi się jej trunek. Wypija trochę i odchyla się, obracając się w moją stronę.

Jej oczy są ciemne. W tym świetle nie potrafię określić koloru, ale podejrzewam, że coś pomiędzy nocnym niebem a obsydianem.

— To twój normalny sposób prowadzenia interesów?

Te czerwone usta wyginają się w uśmiechu, ale oczy są chłodne i niczego nie zdradzają. — To zależy.

— Od czego? — pytam, a mały dreszcz czegoś gorącego przepływa mi szybko przez żyły.

— Od tego, czy mój szef jest zainteresowany podjęciem się twojej sprawy.

Mierzę ją wzrokiem, co przychodzi z łatwością. — Twój szef? W sensie, osławiony Midnight Raven?

— Plotki i zła sława są interesujące, nieprawdaż, panie Sinclair? — Sadie kończy drinka i kładąc szklankę, stuka krótkim paznokciem obok niej. Po jakichś trzech sekundach barman napełnia jej szklankę, a po kolejnej sekundzie moją. Nie umyka mi ta kolejność. — Budują reputację, przyciągają uwagę, a także potrafią ukryć prawdę. I mogą pomóc w załatwianiu spraw. Otwierać drzwi. Potrzebujesz otwartych drzwi?

— Zależy, co za nimi jest. — Przysuwam się do niej nieco bliżej. — I czy potrafisz dostarczyć to, czego chcę.

— Zależy od powodów, dla których szukasz pomocy.

Stuka palcami w rytm perkusji w „Liar”, a ikoniczny głos Johnny’ego Rottena wykrzykuje tekst. Sadie jest dobra. Ani jednego słowa, które mogłoby ją obciążyć, i wiem, że tak pozostanie, ale mimo to postanawiam ją przetestować. — Jak to się mówi? Złodzieja najlepiej złapie złodziej.

— Nie sądzę, żeby tak się mówiło. A jeśli nawet… — Wzrusza ramionami. — Nie mogę ci pomóc.

— Nie próbuję cię wrobić, żeby wydać cię glinom.

— Nie ma w co mnie wrabiać.

— Więc…

— Wiem, kim jesteś. — Sadie pochyla się blisko, a mnie przyciąga dym i jaśmin, ledwie wyczuwalna nuta i cień korzennej przyprawy.

— Nie wyglądasz na zaimponowaną.

— Bo nie jestem.

I rzeczywiście nie jest. To najprawdziwsza rzecz, jaką w niej do tej pory zobaczyłem. Niechęć przebija wyraźnie spod jej gładkiej fasady. Nie jestem pewien, czy chodzi o mnie, czy o to, kim jestem, miliarderem, ale choć uważam to za intrygujące, tak naprawdę mam to gdzieś. Zależy mi tylko na tym, by dostać to, czego chcę, a z moich badań wynika, że Midnight Raven jest najlepszy.

— Z tym mogę pracować. Masz jakieś imię? — Zawieszam pytanie w powietrzu i biorę łyk bourbona. Niezły jak na taką spelunę. Kiedy Sadie nie odpowiada, robię to ja. Nie wycofuję się, ale czas to pieniądz, a gierki tu i teraz to nie moja bajka. Poza tym jestem ciekaw, czy skłamie. — Z Midnight Ravenem nie było łatwo się skontaktować…

— Bzdura.

— …jeśli chodzi o właściwą część działalności. Nie potrzebuję ochrony ani blichtru i splendoru obracania się w towarzystwie elitarnego przestępcy. Chcę, żeby robota została wykonana. A do tego muszę znać twoje imię. Albo wychodzę.

Jej oczy błyszczą, a usta unoszą się bardzo nieznacznie. — Sadie.

— Sadie. — Wypowiadam jej imię, jakbym go smakował.

— Ale o tym już wiedziałeś.

Tym razem tylko się uśmiecham.

— Dlaczego zapłaciłeś za to spotkanie?

— Żeby przyspieszyć sprawę. Próbuję namierzyć pewien przedmiot. Tiarę Sinclairów.

— Zaginęła?

Unoszę brew, a ona zamyka dłoń na szklance i podnosi ją. Robię to samo ze swoją. — Nie zapytasz, czy to prawda?

— Jesteś Sinclairem. Dlaczego miałbyś kłamać na temat jej istnienia? Midnight Raven kosztuje kupę kasy.

Mięsień w mojej szczęce drga, gdy powstrzymuję uśmiech, który rwie się na wolność. — Jestem tego świadomy. To spotkanie kosztowało cholernie dużo. Ale żeby było jasne, zapłaciłem, bo chciałem, żeby to odbyło się na moich warunkach. I to teraz. Nie jestem głupcem i nie rozstaję się z pieniędzmi lekko.

— Powiedziane jak na prawdziwego bogatego sukinsyna przystało. — Wstaje.

Przez chwilę serce mi przyspiesza. Jest dość wysoka i smukła, ja jestem znacznie wyższy, ale ma w sobie coś, co każe się podporządkować. Kończy drinka, a barman pojawia się ponownie, napełnia jej szklankę, a potem uzupełnia moją.

Sadie wsuwa się blisko mnie, między moje uda, a mój kutas twardnieje, każde zakończenie nerwowe szepcze „dotknij”. Nie robię tego.

— Co masz?

Jej ciche słowa, wypowiedziane przy moim uchu, posyłają przeze mnie falę elektryzującego gorąca i zajmuje mi sekundę, żeby zrozumieć, że chodzi jej o tiarę.

— Wiem tylko, że zaginęła. Zatrudniłem innych, ale nikt nic nie ma. Trudność polega na tym, że czekam na oficjalne słowo w tej sprawie od adwokata mojego ojca.

— A więc adwokat albo ją ma, albo miał, albo wiedział, gdzie jest. Zapytaj go. Nie jestem pewna, po co ci Midnight Raven.

— Bo potrzebuję najlepszego. Będą kłamać. Mój ojciec gra w gierki zza grobu. — Mam niemal kurwa pewność, że moja matka jest w to jakoś wplątana i pociąga za najróżniejsze sznurki, ale zachowuję to dla siebie. — Potrzebuję kogoś, kto ma dostęp do tych, którzy chcieliby taki klejnot, i potrafi załatwiać sprawy.

Nie odpowiada, tylko rzuca mi spojrzenie będące mieszanką cynizmu i chciwości, co jest bardziej podniecające, niż powinno. Potem pochyla się, jej oddech jest ciepły na moim uchu. — Chcesz niemożliwego?

— Midnight Raven żywi się niemożliwym.

— Plotki. Zła sława.

— Prawda. Chcę najlepszego. Chcę rezultatów. Chcę ciebie.

Wpatrujemy się w siebie, gdy coś naładowanego emocjami przepływa między nami. — Wezmę to pod uwagę — mówi. A potem Sadie Hess wypija drinka i zamaszystym krokiem wychodzi z baru.

Dopiero gdy próbuję wstać, zdaję sobie sprawę, że już stoję na nogach.

W głowie lekko mi się kręci.

Nie jestem pewien, czy ją lubię.

Ale jest najgorętszą kobietą, jaką spotkałem od dłuższego czasu.

Wkładam płaszcz i sięgam po portfel, żeby dać barmanowi trochę dodatkowego napiwku.

Rzadko noszę przy sobie dużo gotówki, tylko trochę na dzisiejszy wieczór w barze.

W kieszeni nic nie ma.

Ani w drugiej.

Nawet w płaszczu.

Mój portfel zniknął.

Nie, nie zniknął.

Został skradziony.

Przez Sadie, kurwa, Hess.

Rozdział drugi

Sadie

Zajumanie portfela Kingstona Sinclaira było głupie.

Ale jakie przyjemne.

Jest miliarderem. Mógłby mnie zniszczyć tysiąc razy. Jeśli tylko zechce.

Mimo wszystko to była świetna zabawa, a on niczego nie zauważył.

Nazwijmy to treningiem, upewnieniem się, że moje umiejętności wciąż są ostre. Albo jakkolwiek inaczej.

Zwinęłam go, a on się nie zorientował. A byłam niemal pewna, że to zrobi.

Sprawia wrażenie faceta, który by się zorientował.

Ale najwyraźniej nim nie jest.

Wślizguję się w zimny mrok, przecznicę dalej, opierając się o wnękę w budynku. Moje miejsce jest dodatkowo zacienione przez ganek i niedziałającą latarnię. Stoję nieruchomo, w ciszy, i nikt z nielicznej garstki przechodniów nawet na mnie nie zerka.

Zadowolona, że nikt mnie nie zauważył, wyciągam portfel z płaszcza. Skóra, gładka i miękka, zdradza wiek i jakość. Otwieram czarną okładkę i przeglądam zawartość portfela.

Spodziewałam się złotego lub srebrnego klipsa na banknoty. W dzisiejszych czasach większość ludzi ma wszystkie systemy płatności w telefonach, ale miło jest zobaczyć portfel, który nie jest tylko na pokaz. Coś, co jest używane.

Staroświecki? Czy może pragmatyk gotowy na każdą sytuację? Nie jestem pewna, ale chciałabym się przekonać.

Jest pięćdziesiąt dolarów w dwóch dwudziestkach i dziesiątce, cała masa kart, w tym czarny AmEx, który aż mnie świerzbi, żeby go wziąć, oraz prawo jazdy, które głosi, że nazywa się Kingston Jeramiah Sinclair. Za miesiąc ma urodziny. Trzydzieści sześć lat. Ma niebieskie oczy, czarne włosy i metr dziewięćdziesiąt wzrostu.

Zdjęcie przedstawia poważnego mężczyznę o świetnych rysach, ale nie oddaje mu sprawiedliwości.

Osobiście, nawet w ciemnej norze, jest powalający. Jest w nim coś twardego i mrocznie niebezpiecznego, co nie pasuje do magnata nieruchomości czy ugrzecznionego miliardera. I jest zbyt intrygujący, by nazwać go po prostu przystojnym.

Jest dziełem sztuki.

A poza tym…?

Kingston Jeramiah Sinclair nie zauważy, że zniknął mu portfel, a kiedy to zrobi, zadzwoni pod mój numer, który uważa za numer do biura, i zacznie grozić, marudzić i krzyczeć.

Tak właśnie robią te bogate fiuty.

On—

Zatrzymuję się. Przeszywa mnie coś gorącego i przechodzi mnie dreszcz. Otacza mnie świadomość, trzyma w uścisku, przyciągając moją uwagę z powrotem w kierunku baru.

Mężczyzna. Wysoki. Szczupły. Wpatrzony we mnie.

Kingston stoi na pustym, ciemnym chodniku z rękami w kieszeniach, patrząc na mnie, jakbym stała w świetle reflektora.

To trochę wytrąca mnie z równowagi. Potrafię sprawić, że mnie widać, potrafię też stać się niewidzialna, a w tej chwili powinnam być niewidzialna. A jednak mnie zobaczył.

Powoli, celowo podchodzi do mnie, a ja opuszczam rękę z jego miękkim, skórzanym portfelem.

Zatrzymuje się tuż przede mną, centymetry ode mnie, zamykając mi drogę.

— Sadie, sądzę, że wyszłaś z czymś, co należy do mnie.

Potem wyciąga rękę i przesuwa palcami po moim lewym ramieniu, w dół do nadgarstka, i oplata go, unosząc moją dłoń z jego portfelem.

Drugą ręką wyrywa mi go i chowa, nie zadając sobie trudu, by go otworzyć. Nie puszcza mnie.

Patrzymy na siebie, a dreszcz, który nie ma nic wspólnego z zimnem, przechodzi przez moje ciało.

Nikogo nie ma w pobliżu, chociaż jesteśmy w Nowym Jorku o wpół do czwartej nad ranem. Wciąż mnie dziwi, że zgodził się na spotkanie o tak późnej porze. Nie żebym sądziła, że tacy jak on nie zarywają nocy. Ale tutaj? Gdzie nie ma blichtru i wygód?

Nie.

Ale Kingston wygląda, jakby tu pasował. I nie chodzi o jego strój. Chodzi o niego. Jakby miał w dupie wszystko oprócz tego, czego chce.

A patrzy na mnie tak, jakby tym, czego chce, byłam ja.

Na sekundę zasycha mi w ustach. Jakie w dotyku byłyby jego wargi? Wyglądają na twarde, ale mam wrażenie, że w odpowiednim momencie potrafią zmięknąć. Mam wrażenie, że ten człowiek wie, jak całować, jak podniecać.

— Jest pan szybszy niż większość — mówię z chłodem w głosie.

Jego kciuk pieści to miękkie, wrażliwe miejsce po wewnętrznej stronie mojego nadgarstka, a usta wykrzywiają się w cynicznym półuśmiechu. Cienie nocy przerywa przejeżdżający samochód, a wiązka reflektorów pada na niego, rzucając na jego wysokie kości policzkowe arcydzieło światła i cienia. — Nie igraj ze mną.

— A może nazwijmy to testem?

— Albo nazwijmy cię pospolitą złodziejką.

Teraz unoszę głowę, pozwalając jej dotknąć cegły za mną i patrzę na niego, jakbym szukała czegoś ukrytego w jego wnętrzu.

Prawdopodobnie kręgosłupa.

Ta sarkastyczna myśl umiera szybką śmiercią. Może i jest bogatszy niż połowa urodzonych w luksusie, ale ma w kościach chrom. Bezwzględność, którą wyczuwam w powietrzu między nami, wykracza daleko poza korporacyjne piaskownice.

— Nie ma we mnie nic pospolitego.

Teraz pokazuje zęby. — Złodziejka?

— Wyjawienie tego zepsułoby całą zabawę, prawda?

Jego zapach to zapach pieniędzy, władzy, drogich, oprawionych w skórę starych ksiąg, które skrywają tajemnice. Mieszanka przypraw i piżma z nutą ciemnego dymu i zwodniczej słodyczy, która jest wezwaniem do tego, co fizyczne.

— Jesteś Midnight Raven. Nie ma nikogo innego. — Przesuwa drugą dłoń wzdłuż mojej szyi, opierając palce na tętnicy szyjnej, a jej pulsowanie rozbrzmiewa w mojej krwi i uszach.

Dotykam go, kładę dłoń na jego piersi. Ciepło bijące spod rozpiętego płaszcza, ciepło promieniujące przez miękki sweter z merynosa i jedwabiu zdradza gorące, twarde ciało, a powietrze wibruje od nieuchwytnego pożądania, które wybucha między nami.

Tym pożądaniem jest chęć. Gorący seks.

Ignoruję to i zmuszam się do zachowania zimnej krwi, a moje rysy tworzą maskę, gdy wciąż obserwuję Kingstona.

— To nie było pytanie, panie Sinclair.

— Nie, pani Hess. Nie było. A pani jest osławioną włamywaczką.

— Media i władze nadały mi pseudonim Midnight Raven, a wszystko z powodu pióra, które stało się wizytówką. To tylko dym i lustra sławy. Oz za kurtyną. — Uśmiecham się i zginam palce, celowo przesuwając je w dół jego klatki piersiowej, zatrzymując się tuż nad paskiem.

Jego pokerowa twarz jest niemal idealna.

Ale ten krótki, ostry wdech jest fizjologiczny, coś, czego nie może powstrzymać.

To karmi moją siłę.

Dobrze wiedzieć, że żar i świadomość płyną w obie strony.

Mogę to wykorzystać, jeśli zajdzie potrzeba. Manipulować tym, jeśli zechcę.

— Używam reputacji i pseudonimu Black Raven do moich usług. A ludzie połączyli dwa z dwoma i doszli do własnych wniosków. Nigdy nikogo nie poprawiam. I dobrze mi to służy.

Pochyla się, jego usta prawie muskają moje, ale przesuwa się w górę do mojego ucha. — Więc mówisz mi, że nie jesteś aż tak dobra?

— Jestem najlepsza w tym fachu. A co do tego, czy okradłam tamtych ludzi… to już zależy od pana.

— Kradzież to wciąż kradzież.

— Czasami to sztuka.

— A kiedy tak jest?

— Kiedy bogate fiuty, takie jak pan, stają się przedmiotem przestępstw bez ofiar. Wszystkie skradzione rzeczy były warte więcej z tytułu roszczeń ubezpieczeniowych. A każda z tych osób mogła kupić te rzeczy lub inne im podobne dziesięć razy i nie uszczuplić swojego konta bankowego.

To moja przemowa w stylu „pierdol się”.

Tak się składa, że jest też prawdziwa. Kiedy wykonywałam swoją pracę, dawno temu — i nie na skalę przestępstw, które mi przypisano — kradłam tylko od tych, których było na to stać. Nigdy nie zabierałam przedmiotów, o których wiedziałam, że są kochane ze względu na wartość sentymentalną.

Nie dlatego, że jestem święta. Ale dlatego, że te przedmioty często nie były warte przypisanej im ceny, a kiedy były, nie były warte zachodu. Ludzie ścigali za nimi z całą zaciekłością.

Robiłam to dla dreszczyku emocji, gdy już miałam wystarczająco dużo, by żyć. I wycofałam się, gdy zrobiłam już swoje. Przeszłam transformację, to jest właściwe słowo. Przeszłam z ciemności w cień po właściwej stronie prawa i odkryłam, że mogę zarabiać prawdziwe pieniądze, tropiąc skradzione dzieła i pomagając w budowie niestandardowych systemów bezpieczeństwa dla klientów.

— My, bogate fiuty — mówi głosem pozbawionym urazy — wciąż nie lubimy być okradani.

— Szkoda, bo uwielbiacie okradać zwykłych zjadaczy chleba.

Śmieje się przy moim uchu. — Nie obchodzi mnie, czy okradłaś cały świat, czy nikogo. Jeśli jesteś tak dobra, jak ludzie mówią, tak dobra, jak wynika z moich informacji, to chcę cię zatrudnić.

— Żeby odnaleźć tiarę?

— Tiarę Sinclairów.

I niech go szlag, moje palce zaczynają mrowić na myśl o dotknięciu jednego z niesławnych klejnotów Sinclairów. Te rzeczy tak długo spowite były mgłą tajemnicy i pożądane przez ludzi, że szansa na odnalezienie tej lśniącej gwiazdy jest niemal nie do odparcia.

Nie żebym kiedykolwiek planowała się opierać.

— Mogę ją znaleźć. — Jeśli gdzieś tam jest, nawet ukryta w sekretnym pokoju skarbów, jakie mają niektórzy poważni kolekcjonerzy z czarnego rynku, dam radę. — Mam koneksje. Będzie to pana drogo kosztować i zajmie trochę czasu.

Podnosi głowę, a jego palce bezwiednie gładzą mój nadgarstek i szyję, co sprawia, że pulsuję w środku. Zaczepiam palec o jego pasek. W jego ciemnoniebieskich oczach, które nawet w słabym świetle ulicy są absolutnie zniewalające dzięki złotym i miedzianym prążkom, rozbłyskuje głód.

— Coś mi mówi, że będziesz miała miesiąc.

— A to dlaczego?

— Powiedzmy, że będą pewne warunki. Ale tym zajmę się ja. Twoim problemem jest tylko termin.

Mrużę oczy, przesuwając palcem po jego gorącym i silnym ciele. Jestem nisko na jego talii, nie na tyle, by być nieprzyzwoitą, ale wystarczająco, by go drażnić, zobaczyć, co powie, ale on nic, tylko przysuwa się, jego ciało ociera się o moje.

Celowy dotyk, a on ma imponującą półerekcję. Spotykam jego spojrzenie, a jego oczy są teraz roztopione i zawierają wszystkie poziomy wyzwania, które strzelają prosto do mojej łechtaczki.

— Takie rzeczy nie dzieją się według z góry ustalonego harmonogramu.

— Spraw, żeby się stały — mówi cicho. — A zapłacę ci podwójnie.

— Jeszcze nie podałam ostatecznej ceny.

— Wiem. Zapłacę. Połowę teraz, resztę, kiedy skończysz.

Jego usta są blisko, a ja ich pragnę.

Nie myślę. Nie wybiegam myślami poza erotyczną ciekawość, która bulgocze we mnie, poza napierającą potrzebę.

Więc nie myślę, po prostu działam. Zmniejszam dystans i muskając jego usta swoimi.

Kingston nie pyta dlaczego. Nie robi nic, tylko czeka.

Więc robię to ponownie. Jakoś to się przeradza w coś więcej. Jego usta się otwierają, moje również. I nasze języki się spotykają.

To eksplozja przyjemności i gorąca. Jakby najlepsze części piekielnych komnat lizały mnie, ponaglając.

Jego dłoń zsuwa się na moją talię, a on jest teraz twardy, jego duża erekcja napiera na mnie, a to sprawia, że płomienie strzelają wyżej, kości topnieją i skręcają się w czyste, pulsujące pożądanie.

Wplatam palce w jego włosy i przerywam pocałunek.

To głupie, to proszenie się o kłopoty.

A potem on mnie całuje.

I wszystko się zmienia.

Rozdział trzeci

Kingston

Sadie całuje jak wyzwanie. Jak szok. Jak elektryzujący ładunek erotycznej mocy, który uderza prosto w mojego kutasa.

Ten pocałunek jest nieoczekiwany i tak kurwesko dobry, że oddaję go, bo czemu, kurwa, nie? Nie muszę lubić osoby, którą całuję. Wystarczy, że chcę ją przelecieć, a, tak, tego właśnie chcę.

Opuszczam dłoń, która wciąż lekko spoczywa na jej gardle. Dudnienie jej pulsu wymyka się spod kontroli i mocno uderza w moje opuszki, jakby było swoistym wyzwaniem lub zaproszeniem. Przesuwam palce w dół jej boku, pod płaszcz, aby przyciągnąć ją do siebie jeszcze mocniej, gdy przejmuję kontrolę nad tym pocałunkiem.

Jest gorąca, mokra i miękka. Jej język wie, jak tańczyć. I warczy cicho, a ten dźwięk przenika mnie na wylot i sprawia, że mam ochotę wziąć ją tu i teraz, i jebać to, kto zobaczy.

Całuję ją mocno, w erotycznym uniesieniu, ale po chwili zmieniam pocałunek w coś łagodniejszego i bardziej niszczycielskiego, chociaż ona próbuje podbić stawkę.

To zabawa w kotka i myszkę. Gra. A ja nie przepadam za takimi… przynajmniej zwykle. Ale tej jednej. Mogę sobie pozwolić.

Przesuwam dłoń z jej talii, przez zagłębienie jej wąskich pleców, na tyłek w obcisłej skórze. Chwytam jej pośladek, przyciskam ją mocno do swojej erekcji, jednocześnie całując ją tak wolno i lekko, że sam doprowadzam się do szału.

Ale ją popycham jeszcze dalej. Prosto na krawędź. A ona ociera się o mnie, jej cipka w skórzanych spodniach o mojego kutasa w dżinsach.

Jest coś w tej podrzędnej symulacji seksu, co jest tak brudne, że wżera mi się w szpik kości.

A pocałunek przeistacza się w mroczny żar i właściwy rodzaj wilgoci, powolne pieszczenie się języków, pragnących więcej.

Puszczam ją i unoszę ręce, celowo muskając jej sutki, co sprawia, że syczy, doprowadzając mnie do jeszcze większego szaleństwa, a potem chwytam jej twarz, ustawiając ją tak, abym mógł ją splądrować.

Jest to pocałunek z otwartymi ustami, cielesny i tak cholernie gorący, że mógłbym spłonąć na popiół. A jej dłonie wędrują po moich ramionach do nadgarstków, i wtedy to przerywam. Wreszcie.

Opierając czoło o jej czoło, wsłuchując się w zmieszaną muzykę naszych ciężkich i nierównych oddechów, w końcu mówię:

— To nie zapewni ci zniżki.

— Dupek.

— To ty mnie pocałowałaś.

— Nazwijmy to eksperymentem — mówi, strząsając mnie z siebie, a ja robię krok w tył, wiedząc, że muszę opanować to, co dzieje się w środku.

Kiwam głową, omiatając wzrokiem jej ciało. Jej sutki odznaczają się jak twarde punkciki na tle obcisłej czerni topu.

Stoimy w cieniu i gdybym jej jakoś nie wyczuł, tą samą świadomością, która ogarnęła mnie, gdy weszła do baru, nigdy bym jej nie zobaczył. Przeszedłbym obok.

Jej usta są zaczerwienione ode mnie, a nie od szminki. Unosi podbródek, wsuwając dłonie w kieszenie swojego płaszcza.

— Szybki jesteś.

— W zorientowaniu się, że zabrałaś mi portfel? — Jakimś cudem powstrzymuję uśmiech, który rwie się na wolność. Mam wrażenie, że dawanie jej czegokolwiek jest błędem. A ja nie popełniam błędów w kontaktach z ludźmi.

Już nie.

Jeśli mają być popełniane błędy i pomyłki, to dotyczą one pieniędzy, ale te szalone dni też mam już za sobą. Używam pieniędzy, by zarabiać pieniądze. Proste. A jeśli to się nie uda, zapłacenie jej, by znalazła to, co moje, jest ryzykiem, które jestem gotów podjąć.

— Bo — mówię — jeśli mówisz o czymś bardziej… intymnym, zapewniam cię, że tylko wtedy, gdy sytuacja tego wymaga.

— Nie pytałam.

— Nie musiałaś. Tak jak ja nie pytam, o co w tym chodziło. To nic więcej jak popis siły albo gra. Nie lubię ani jednego, ani drugiego, żebyś wiedziała.

Unosi jedną chłodną brew, a jej ciemne, bezdenne oczy przesuwają się po mnie.

— Nazwij to ciekawością. To się więcej nie powtórzy.

Oboje wiemy, że kłamie. Ale, co dziwne, nie chcę jej znowu całować, chociaż moje ciało tego pragnie. Te pocałunki rozdrażniły mnie i poruszyły w sposób, którego nie potrafię ująć w słowa.

— Mamy umowę?

— To ciekawa robota. Dam ci znać.

I wymyka się sprzed mojej twarzy, i odchodzi.

Dopiero gdy jestem w samochodzie w drodze do domu, sprawdzam zegarek.

Zniknął.

Zaczynam się śmiać. Jako potwierdzenie, że będzie ze mną pracować, kradzież mojego Bregueta plasuje się wysoko w kategorii „pierdol się”.

Zamykam oczy, opieram się wygodniej i czekam, aż samochód zawiezie mnie do domu na Park Avenue.

Nie mogę się doczekać drugiej rundy.

— Jak tam pańska nowa podniebna rezydencja, Kingston?

Pytanie Jensona jest uprzejme i pozbawione cienia złośliwości, ale rzucam mu badawcze spojrzenie, siedząc w jego skromnym gabinecie.

— Mieszkam na piętnastym piętrze mojego najnowszego nabytku. Jest piękny. I jestem prawie pewien, że nie wezwał mnie pan tutaj, aby sobie ze mnie drwić albo rozmawiać o nieruchomościach.

Angażuję się w różne dziedziny; moja firma jest wystarczająco potężna, by finansować projekty, burzyć budynki i robić to, co uznam za stosowne, by pomnażać pieniądze i władzę. Ale jednym z moich koników są stare budynki na Manhattanie, którym przywracam dawną świetność z nowoczesnymi akcentami. Niektóre zachowuję na wysokiej klasy, umeblowane wynajmy, ponieważ jest wielu ludzi, którzy cenią sobie taką wygodę, przemieszczając się między wybrzeżami i kontynentami; inne apartamenty sprzedaję.

Ten budynek jest piękny i zdobyłem go, dzięki może kilku podejrzanym interesom, głównie na własny użytek, z najwyższym piętrem i ogrodem na dachu. Nie umyka mi ironia faktu, że mieszkam w czymś, co kiedyś było kwaterami dla służby, a teraz jest pierwszorzędną nieruchomością. Wszystkie niższe piętra są wynajęte, bo pieniądz to pieniądz, a ja nie potrzebuję faktycznej rezydencji składającej się z pięter na piętrach — moje zajmuje całą powierzchnię budynku, który rozciąga się na pół przecznicy.

Ale jak powiedziałem, nie jestem tu, żeby o tym dyskutować.

Wiem, dlaczego tu jestem.

Jenson odchrząkuje i lekko się czerwieni, ale zanim zdąży coś powiedzieć, rozlega się pukanie do drzwi jego gabinetu i wchodzi moja matka, wnosząc ze sobą świeżość w ten mroczny dzień z jego zimnym i przenikliwym wiatrem na zewnątrz.

— Przepraszam, że się spóźniłam — mówi, posyłając mi całusa w powietrzu.

Mrużę oczy.

— Czas to pieniądz. Konkretnie moje pieniądze, mamo.

— Kingston — w jej głosie kryje się ostrzeżenie, ale je ignoruję.

Coś knuje, wiem to.

Odciski palców tej kobiety są na wszystkim, co związane jest z tą lekcją, którą uparła się dać swoim synom, a teraz wzięła mnie na celownik.

Rzecz w tym, że mnie interesują tylko pieniądze, wartość klejnotu. Dlatego nie powiedziałem ani słowa, gdy Ryder przekazał mi jej wiadomość o jego zniknięciu.

Dokładnie miesiąc do moich urodzin. Wygląda na to, że miałem rację w swoich przypuszczeniach co do tego, w jakim kierunku to zmierza. Żadnego zadania napisanego przez ojca przed śmiercią. Ale zadanie nadchodzi. Z warunkami.

Jeśli to ona ma tę pieprzoną tiarę i udaje, że zaginęła, żebym skakał, jak mi zagra, to czeka nas rozmowa, gdy to wszystko się skończy. Ale do tego czasu, dopóki nie dowiem się więcej, czekam na rozwój wydarzeń.

— Jest miesiąc za wcześnie, ale jestem prawie pewien, że wiem, po co tu jestem.

Jenson zajmuje się, siadając za biurkiem i przeglądając teczkę leżącą obok jego komputera.

— A dlaczego, kochanie? — Faye Sinclair jest jedną z tych ponadczasowych kobiet, które wyglądają dobrze bez względu na wiek, a jej jest dobrze zachowany.

Nie mam pojęcia, czy przeszła jakieś operacje poza wypełniaczami, botoksem czy jakąkolwiek inną najnowszą techniką, ale jeśli tak, to jest to mistrzostwo subtelności.

— Dlaczego? — Wzdycham głośno, celowo. — Bo ty tu jesteś i za miesiąc są moje urodziny, ot co. Nie mam w zwyczaju być wzywanym do prawnika ojca.

Moja matka siada na krześle obok mnie, krzyżuje kostki i opiera się o podłokietnik. Jej oczy błyszczą.

— Przejdźmy do rzeczy.

Jenson odchrząkuje.

— Wygląda na to, Kingston, że pańskie zadanie zaginęło.

— Razem z tiarą — moja matka opiera się i kręci głową, ale jej wzrok spoczywa na mnie.

Jeśli chce bawić się w gierki, to ja zagram we własną. Wiem, że moi bracia i ona będą wiedzieli, że wiadomość została przekazana, ale ona nie będzie wiedziała, czy cokolwiek zrobiłem, więc po prostu milczę. I czekam.

— Będziesz musiał ją odnaleźć.

— Jakieś… wskazówki? — pytam.

— Była w sejfie, a kiedy poszliśmy ją zabrać zgodnie z instrukcjami, był pusty.

Przenoszę wzrok z powrotem na Jensona.

— Może nasz ojciec popadł w kłopoty finansowe.

— Bynajmniej.

Nie wiem, czy Jenson używa swojej prawniczej miny i tonu, czy po prostu brakuje mu poczucia humoru. Nie jesteśmy sobie bliscy.

— Ale jeśli zadanie nie zostanie wykonane, a tiara nie wróci we właściwe ręce, czyli nasze, to…

— Firma przepadnie — mówi cicho moja matka.

Marszczę brwi.

— Jeśli ktoś najwyraźniej zabrał zadanie wraz z ostatnim klejnotem Sinclairów, to dlaczego miałby je zatrzymać? Nie sądzę, żeby odręcznie napisany list mojego ojca do mnie był wart jakieś pieniądze.

— Powinieneś szanować swojego ojca.

— Powinienem, mamo? On ciebie nie szanował.

Ściąga usta.

— Toczę własne bitwy, a ty nic nie wiesz o naszej relacji.

Ciekawe, że tak to ujęła, jakby mieli jakąś relację poza przyjaźnią, która narodziła się po zdradzie, ich rozwodzie i upodobaniu naszego ojca do młodszych wersji Faye. Ale zachowuję to dla siebie.

— Jeśli zdobędzie pan tiarę — mówi Jenson — do dnia swoich urodzin, firma nie zostanie rozwiązana.

— Rozwiązana? — Moje serce zaczyna bić mocno i szybko.

Matka kiwa głową.

— Masz. — Otwiera torebkę i wyciąga grubą, kremową kopertę. Z jej imieniem na przodzie.

Biorę ją, gdy coś zlatuje na podłogę. Podnoszę to, ale matka wyrywa mi to, zanim zdążam rzucić okiem na skrawek papieru. Nic nie mówię, tylko otwieram kopertę i wygładzam list.

Jest tak, jak mówi. Wszyscy jego synowie muszą być gotowi na swoje zadania, a tiara jest klejnotem koronnym. Krzywię się na tę grę słów. Jest coś jeszcze. Nasz spadek przepadnie. Jest tam napisane, że jeśli go przyjmiemy, a klejnoty, o których mowa, nie będą w rękach Jensona, gdy otrzymamy zadanie — które możemy odrzucić lub przyjąć, jeśli zechcemy — to nasze spadki zostaną unieważnione, a flagowa firma Sinclairów zostanie rozwiązana.

Gówno mnie obchodzi nasz spadek. Nie sądzę, żeby Ryderowi, Magnusowi czy Hudsonowi też na nim zależało. Wszyscy jesteśmy miliarderami na własny rachunek. Nie potrzebujemy tych pieniędzy. Chciałbym je dostać, ale nie są mi potrzebne.

Ale rozwiązanie firmy? I nasza czwórka, rodzeństwo, niezdolna do jej kupna ani nawet udziału?

To jest dopiero jakaś totalna bzdura.

I tak szukam tej pieprzonej tiary, bo jej chcę.

To, co mi się nie podoba, to ten zwrot akcji. Nie lubię, gdy ktoś robi mnie w konia zza grobu. Nie podoba mi się, jakiekolwiek stawki mogłaby mieć w tym moja matka.

Nie podoba mi się dodatkowa presja tego gówna, które cuchnie manipulacją.

Wstaję, chowając list do kieszeni.

— Zdobędę tę cholerną tiarę.

Z tymi słowami odwracam się na pięcie i wychodzę z gabinetu.

Nie, nie podoba mi się, że coś, co ma dla nas znaczenie, spoczywa na moich barkach, jest moją odpowiedzialnością.

Ale rzecz, której nienawidzę najbardziej?

To, co zobaczyłem na tamtym papierze.

Jedno słowo.

Tylko jedno.

Ale wiem, co ono oznacza.

Raven.

W jakiś sposób Sadie jest powiązana z moją matką.

Zachowam to dla siebie.

Ale będę miał oko na Sadie Hess.

Bardzo bliskie oko.

I dowiem się prawdy.

Rozdział czwarty

Sadie

Jestem tak znudzona, że myślę o tym, żeby coś ukraść, po prostu żeby nie zwariować.

Nawet zabawny popowy zespół, udający, że gra jazz, nie jest w stanie uwolnić mnie od nudy. A widok z osiemdziesiątego piętra tej nowoczesnej i absurdalnie drogiej podniebnej rezydencji znudził mi się po jakichś trzydziestu sekundach.

Minęły trzy dni, odkąd widziałam Kingstona. Nie minęła chyba ani godzina, żeby wspomnienie tamtych pocałunków nie przyprawiło mojego żołądka o nagłe dreszcze ekscytacji.

Ze wszystkich głupot, jakie w życiu zrobiłam, ta może pobić je wszystkie. Bo ciekawość i uleganie pewnym żądzom mają swoją wysoką cenę.

Nigdy więcej tego nie zrobię. Nawet jeśli myśl o tym wypala we mnie ścieżkę erotycznego pragnienia.

Chryste, ten zespół chyba przerabia na jazzowo jakąś starą Madonnę. Nie miałabym nic przeciwko, ale są naprawdę do bani. Według bogaczy szczyt awangardy.

Te wieczorki zawsze są nudne, ale ten tłum bezgranicznie nadzianych bogaczy szczególnie działa mi na nerwy. Założę się, że nikt tutaj nie miał prawdziwej pracy, nie wie, jak to jest decydować między jedzeniem a czynszem — kogo ja oszukuję? Raczej między Balenciagą a biletami do opery.

Jestem tu, by wykonać robotę, z którą poradziłaby sobie każda zwykła firma ochroniarska. Mieszkają w chmurach, z widokiem z lotu ptaka na park, Manhattan, Brooklyn, Queens i resztę z pozostałych okien tej wieży, z portierem, który szkolił się w ochronie Fortu Knox. Wystarczyłoby więc zainstalować w tym trzypoziomowym apartamencie najnowocześniejszy system bezpieczeństwa, podrasować ubezpieczenie i uznać sprawę za załatwioną.

Ale nie, oni chcą materiału na plotki, chcą Kruka. Chcą mnie. Chcą splendoru płynącego ze złej sławy. Możliwości deliberowania, czy jestem oryginałem, pracuję dla oryginału, czy po prostu kimś, kto przywłaszczył sobie podobną nazwę, rzucił kilka celnych wskazówek i faktów, o których wiedziałby każdy, kto śledził sprawę.

Dla nich to nie ma znaczenia. Liczy się pikantny dreszczyk tej myśli.

Kurwa, nienawidzę swojego życia.

Mimo to zarabiam na tym więcej niż wtedy, gdy kradłam, a w takich miejscach jak to ktoś z umiejętnościami ograbiałby ich do czysta z najlepszych kąsków, a oni nawet by się nie zorientowali.

Wdaję się w zdawkowe rozmowy, ale głównie trzymam się na uboczu.

Przez myśl przemyka mi zegarek Kingstona. Jest prawdziwy, oczywiście, że tak. I jest oszałamiający. Wart kilka milionów, nie należy do najdroższych modeli Bregueta, ale podoba mi się bardziej niż niektóre egzemplarze z ośmiocyfrowymi cenami.

— Sally — podchodzi do mnie Jemima Mao, trzymając dwa kieliszki typu coupe wypełnione odrażającymi bąbelkami, i wciska mi jeden w dłoń. Biorę go. — I co pani o tym sądzi?

— O przyjęciu? Zabezpieczeniach czy widoku?

— Och — drobna, ciemnowłosa piękność macha ręką. — O zabezpieczeniach.

— Mam kilka spostrzeżeń.

Oczy jej się rozszerzają, a ja wskazuję jej rzeczy, które może zauważyć każdy, jak nowy, łatwy w rozbudowie system, czy kilka doskonałych prywatnych firm ochroniarskich w okolicy. I o tym, jak niezwykle ważne jest ubezpieczenie.

Czuję się jak sprzedawca odkurzaczy.

— Czy pani…?

— Pracuję dla Black Raven, to wszystko — mówię z uśmiechem.

Słowa płyną z łatwością. Kłamstwa i półprawdy zawsze przychodziły mi naturalnie. Domyślam się, że krew oszusta płynąca w moich żyłach coś mi jednak dała. A tej bajki trzymam się kurczowo, ograniczając ją do absolutnego minimum, żeby nikt nigdy nie mógł porównać notatek i natrafić na jakąś niewygodną nieścisłość.

Jestem na tyle dobra, by za każdym razem nie recytować tego samego słowo w słowo, bo to pachnie wyuczoną formułką i kłamstwem, ale zachowuję ten sam sens, znaczenie i zbliżone słownictwo.

Nie żeby tych ludzi to obchodziło. Byliby zachwyceni, a moje dochody wzrosłyby gwałtownie, ale radzę sobie całkiem nieźle, a chciwość to prosta droga do upadku. Dlatego wycofałam się, póki był na to czas.