Jackpot, Baby - Rebecca Baker - ebook

Jackpot, Baby ebook

Rebecca Baker

0,0

Opis

Jackpot, gorąca noc, a rok później zostałam mamą...
Potem spotykamy się ponownie, tylko że on nic nie wie o dziecku…
A do tego jest moim nowym szefem...
Czy to ma szansę się udać?

Chociaż na jej koncie bankowym świeci pustkami, Emma daje się namówić przyjaciółce na spontaniczny weekend w Vegas.

Wtedy jednak dzieje się coś nieprawdopodobnego. U boku niewiarygodnie przystojnego nieznajomego wygrywa jackpota na automacie!

Po wygranej następuje szalona noc, a jedno prowadzi do drugiego...

Dwanaście miesięcy później Emma przeprowadza się do L.A. do nowej pracy. I nie jest sama, ponieważ tamta noc miała swoje konsekwencje i przyniosła jeszcze większą wygraną… Jej trzymiesięczna córeczka Emily ma oczy dokładnie takie, jak jej ojciec.

Wtedy następuje prawdziwy szok. Okazuje się, że Ethan jest właścicielem firmy, w której Emma właśnie zaczęła pracować! Tyle że teraz wydaje się zupełnie inny niż pociągający mężczyzna, którego zapamiętała. Ignoruje ją i wygląda na to, że skrywa jakiś mroczny sekret.

Jednak pewnego dnia na jej biurku ląduje zaproszenie: Ethan chce, żeby Emma przyszła do jego domu. Sama.

Co on planuje? I jak zareaguje, gdy dowie się prawdy o ich gorącej nocy w Vegas?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jackpot, Baby

Główna wygrana z konsekwencjami

Rebecca Baker

Spis treści

Rozdział 1 ~ EmmaRozdział 2 ~ EthanRozdział 3 ~EmmaRozdział 4 ~ EthanRozdział 5 ~ EmmaRozdział 6 ~ Emma Rozdział 7 ~ EthanRozdział 8 ~ EmmaRozdział 9 ~ EthanRozdział 10 ~ EmmaRozdział 11 ~ EmmaRozdział 12 ~ EthanRozdział 13 ~ Emma Rozdział 14 ~ EmmaRozdział 15 ~ Ethan Rozdział 16 ~ EmmaRozdział 17 ~ EmmaRozdział 18 ~ EthanRozdział 19 ~ EmmaRozdział 20 ~ EthanRozdział 21 ~ EmmaRozdział 22 ~ EthanRozdział 23 ~ Emma Rozdział 24 ~ EthanRozdział 25 ~ EmmaRozdział 26 ~ EthanRozdział 27 ~ EthanRozdział 28 ~ EmmaRozdział 29 ~ Emma Rozdział 30 ~ EthanRozdział 31 ~ EmmaRozdział 32 ~ EmmaRozdział 33 ~ Ethan Rozdział 34 ~ EmmaRozdział 35 ~ EthanRozdział 36 ~ Emma Rozdział 37 ~ EthanRozdział 38 ~ Ethan Rozdział 39 ~ Emma Rozdział 40 ~ Ethan Rozdział 41 ~ EthanRozdział 42 ~ EmmaRozdział 43 ~ EthanRozdział 44 ~ EmmaRozdział 45 ~ EthanEpilog ~ Emma & Ethan

Rozdział 1 ~ Emma

Czwartkowe popołudnie.

— Koniec — mówi Sophia z nieruchomą miną, po tym jak wspięła się po schodach do drzwi mojego mieszkania i stanęła przede mną.

— Co? Ale co się stało? Pokłóciliście się? Przecież wczoraj... — pytam zaskoczona, przerywam jednak w połowie zdania, gdy przypominam sobie o naszej niezwykle ciekawskiej sąsiadce, która najwyraźniej spędza większość czasu tuż za drzwiami swojego mieszkania i nieustannie wypytuje moją mamę o moje wizyty.

— Wejdź najpierw do środka, Sophia — kontynuuję spokojnym głosem i obejmuję ją ramieniem. Wchodzimy razem do mieszkania, a ja zamykam za nią drzwi.

— Czy twoja mama jest w domu? — pyta Sophia przyciszonym głosem, podczas gdy jej wzrok przesuwa się po korytarzu i małym salonie znajdującym się zaraz po prawej stronie od wejścia.

— Nie, ma dzisiaj popołudniową zmianę. — Sophia odetchnęła z ulgą. Nie mogę jej tego mieć za złe, dla mnie też mieszkanie z mamą pod koniec dwudziestki wciąż jest czymś, do czego muszę się przyzwyczaić. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało. Naprawdę kocham moją mamę nad wszystko i jestem jej wiecznie wdzięczna za to, jak samotnie wychowała nas, swoje dzieci. Ale zdarzają się sytuacje, w których chciałabym mieć trochę więcej przestrzeni dla siebie.

Przeprowadziłam się z powrotem do mamy około rok temu, po tym jak przez kilka lat mieszkałam w małym, własnym mieszkaniu w Queens. Potem moja młodsza siostra Katie wyjechała na semestr do Anglii i wyprowadziła się z domu. Katie i ja mamy niepisaną umowę, że nie chcemy zostawiać mamy samej, po wszystkim, co dla nas zrobiła, kiedy tata odszedł od nas zdecydowanie za wcześnie. Nawet dzisiaj wciąż trudno mi o tym mówić. Mojej mamie jest podobnie. Nigdy nie pytała dlaczego i zamiast tego po prostu objęła mnie ze łzami w oczach, kiedy powiedziałam jej, że wprowadzę się do niej po wyprowadzce Katie.

— Usiądź! Chcesz coś do picia? — pytam Sophię i wskazuję jej miejsce na małej kanapie w salonie.

— Nie, nic nie potrzebuję — odpowiada, siada i pozwala swojemu wzrokowi błądzić po licznych ramkach ze zdjęciami wiszących na ścianie obok telewizora.

— No to wyrzuć to z siebie. Co się stało? Co zrobił Joey? — Siadam tuż obok niej i kładę uspokajająco dłoń na jej udzie. Jestem zaskoczona, jak opanowana się wydaje. Byli razem naprawdę długo. Miałam własne zdanie na temat ich związku i nigdy nie byłam do końca przekonana, czy oni naprawdę do siebie pasują, ale nigdy nic na ten temat nie mówiłam. To w końcu sprawa Sophii, nie moja. Jeśli teraz naprawdę wszystko się skończyło, znosi to zadziwiająco dobrze.

— Ach, sama nie wiem — wzdycha Sophia i wciąż wpatruje się w ścianę ze zdjęciami, zaczynając mówić. — Jakoś od dawna nie czułam, że to jest właściwe. Było tak, jakby nasz związek zasnął. Tak, jakby po prostu uszło z niego powietrze. — Odwraca głowę w moją stronę i patrzy na mnie przygnębiona. — Wiesz, co mam na myśli?

— Nie jestem całkiem pewna — przyznaję szczerze. — To znaczy, właściwie nic się nie stało? — pytam ostrożnie. — Kto z wami zerwał?

— Ja! — mówi Sophia. — A może oboje? — pyta bardziej siebie niż mnie i znów spogląda w kierunku zdjęć. — Może po prostu dostałam zimnych stóp. Właściwie chciałam tylko przełożyć ślub — mówi Sophia bardziej z rezygnacją niż ze smutkiem, a ja wciąż jestem zaskoczona, jak spokojna i opanowana jest. Może ma rację, że ich związek skończył się już znacznie wcześniej, a ona teraz tylko postawiła kropkę nad i.

— Masz na myśli wasz ślub w Vegas? Ale miał się odbyć w ten weekend, prawda? — Staram się ukryć w głosie niechęć do tego rodzaju ślubu. Planowali pobrać się bez żadnych krewnych czy przyjaciół w Las Vegas, w jednej z tych małych, kiczowatych kaplic, które zna się tylko z drugoklasowych filmów.

Kiedy Sophia kilka miesięcy temu z entuzjazmem opowiadała mi o swoim planie, początkowo myślałam, że żartuje. — Świetny pomysł? A noc poślubną spędzicie w kasynie? — zapytałam wtedy sarkastycznie. Sophia oczywiście od razu się obraziła i przez kilka dni nie miałyśmy ze sobą kontaktu, co było dla nas obu kompletnie nietypowe. Wtedy zrozumiałam, jak poważnie to traktuje. Dlatego potem przeprosiłam i poprzysięgłam sobie, że raz na zawsze nie będę się wtrącać w jej związek z Joeyem. Jeśli oboje chcieli pobrać się w taki sposób, to była ich sprawa. Osobiście nie widziałam w tym nic romantycznego, ale nie chciałam ryzykować przyjaźni z Sophią. Joey i tak nie był kimś, kto lubił włóczyć się z przyjaciółmi. Był raczej domatorem i najchętniej siedział w domu. Także pod tym względem on i Sophia według mnie fundamentalnie się różnili. Sophia i ja uwielbiałyśmy wychodzić w weekendy, zjeść coś dobrego, a potem tańczyć w którymś z nowojorskich klubów, aż do rana. To nigdy się nie zmieniło. Joeyowi zawsze było obojętne, co Sophia robiła w weekendy, bo najchętniej oglądał swoje seriale na Netflixie.

Ale nawet w kolejnych miesiącach myśl o ich planach ślubnych po prostu nie dawała mi spokoju. Dlaczego Las Vegas? To zupełnie nie pasowało do Joeya. Sophia ciągle zapewniała, że to był jego pomysł. Nie mogłam pozbyć się myśli, że ślub w Las Vegas symbolizuje małżeństwo z rozsądku, które prędzej czy później i tak się rozpadnie, i do dziś podejrzewam, że Joey po prostu szukał najtańszej możliwości, żeby mieć to za sobą. Widziałam go tylko kilka razy, ale nawet po tych wszystkich latach w restauracji zawsze nalegał, by on i Sophia płacili osobno, i nigdy nie dawał napiwków. Sophia i ja zawsze zaokrąglałyśmy hojnie w górę, ponieważ obie z naszego doświadczenia jako kelnerki wiedziałyśmy, jak bardzo w tej pracy jest się zależnym od napiwków.

— Tak. To wesele w Vegas. Chciałam po prostu jeszcze trochę poczekać, zobaczyć, jak się rozwinie nasza relacja — odpowiedziała Sophia z wahaniem. — Znaczy, odkąd stracił pracę, prawie nie wychodzi z mieszkania. Zamiast tego cały dzień gnije na kanapie w dresach. A z tego, co widzę, jeszcze nigdzie nie wysłał swojego CV — dodała, spuszczając wzrok na swoje stopy.

— Rozumiem cię. — Obejmuję ją ramieniem i przygryzam wargi, powstrzymując się od jakichkolwiek uszczypliwych komentarzy o Joeyu. To na pewno nie pomogłoby teraz Sophii.

— Kiedy poruszyłam ten temat, kompletnie się wściekł. Nigdy wcześniej go takiego nie widziałam. Powiedział, że w takim razie możemy to od razu zakończyć — wyjaśnia mi Sophia przebieg swojej rozmowy z Joeym.

— Emma, to stało się tak szybko. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu odpowiedziałam, że okej, i nic przy tym nie poczułam. — Sophia patrzy mi w oczy. — Myślisz, że jestem zimną i bezwzględną suką, której na niczym nie zależy?

Kładę dłonie na jej ramionach i uśmiecham się do niej. Choć Sophia jest ode mnie kilka lat starsza, wszyscy biorą ją za moją młodszą przyjaciółkę. Jest po prostu przepiękna. Kiedy jednak o tym rozmawiamy, zawsze zapewnia, że przy mnie wygląda jak brzydkie kaczątko. Kompletnie nie rozumiem jej punktu widzenia, ale podejrzewam, że może to wynikać z faktu, że jako nastolatka przez wiele lat nosiła aparat na zęby i chłopcy często się z niej nabijali. Z mojej perspektywy mogłaby mieć praktycznie każdego faceta w tym mieście. To, że wtedy wybrała Joeya, jest dla mnie oznaką paniki przed staropanieństwem. Może myślała, że po trzydziestce jest już za stara, by być kochaną. Nie wiem. Ale może to normalne? Mam 28 lat i też czasami zastanawiam się, dlaczego mój ostatni poważny związek miał miejsce kilka lat temu.

— Sophio! Jesteś wspaniałą kobietą — zaczynam. — Przestań kręcić głową. Możesz zapytać kogokolwiek. To prawda — kontynuuję energicznie, lekko potrząsając jej ramionami. — Jesteś wszystkim, tylko nie zimnokrwistą, a jedną z najwspanialszych osób, jakie kiedykolwiek poznałam.

Przez kilka sekund po prostu patrzymy sobie w oczy. Potem Sophia uśmiecha się do mnie i całuje mnie w policzek. — Dziękuję — mówi, a mimo że wciąż się uśmiecha, widać, że znów pogrąża się w myślach.

— Hej, nie myśl już o tym — upominam ją. — Co teraz będzie dalej? Wyprowadzisz się? — pytam Sophię.

— On właśnie pakuje swoje rzeczy i chce przeprowadzić się do przyjaciela na wieś. Tam pewnie będzie mu lepiej pasować niż w wielkim mieście — wypala Sophia, a ja ze zdumieniem zauważam, że po raz pierwszy wypowiedziała się o Joeyu w lekko pogardliwy sposób. To wzbudza moją ciekawość, ale nie chcę naciskać i wolę dać jej czas. Może kiedyś przy lampce wina dowiem się więcej.

— A co ty zrobisz? Wasze mieszkanie jest chyba za duże dla ciebie samej, prawda?

— Tak, masz rację. — Sophia patrzy na mnie z uśmiechem. — Może się nad tym zastanowisz? Mam na myśli, jesteś pod koniec dwudziestki i nadal mieszkasz ze swoją mamą. Jasne, sprawa z twoim tatą była straszna, wiem o tym. Ale ile to już lat minęło? Piętnaście? — waha się przez chwilę.

— Te zdjęcia was czworga na ścianie już pożółkły — kontynuuje Sophia, wskazując palcem na ścianę ze zdjęciami. — Emma, nie sądzisz, że twoja mama poradzi sobie sama, bez ciebie czy Katie? — pyta ostrożnie.

Wiem, że ma rację we wszystkim, co mówi, jednak prawda tak prosto i bezpośrednio ujęta sprawia, że czuję lekkie ukłucie w sercu. Wiem, że nie chcę wiecznie mieszkać z mamą i że też chciałabym prowadzić własne życie. Ale jak ona to przyjmie?

— Mam jeszcze inną propozycję — mówi Sophia i wydaje się wręcz rozkwitać. Wygląda na to, że ulżyło jej, gdy opowiedziała mi o sprawie z Joeym. Może właśnie dlatego chciała wpaść, żeby przedstawić mi propozycję wspólnego zamieszkania.

— Wal śmiało! — Cieszę się, że najwyraźniej chce zmienić temat i nie muszę od razu odpowiadać na tę sprawę.

— Mam jeszcze bilety na lot do Vegas i rezerwację hotelu. Joey zarezerwował wszystko na moje nazwisko. Podobno była jakaś zniżka na rezerwacje dla osób poniżej 35 roku życia. Nie pytaj mnie o szczegóły — mówi Sophia i przewraca oczami. — W każdym razie, mam e-bilety w mojej skrzynce mailowej. Nie mogę ich anulować, to niemożliwe w tej taryfie. Ale mogę zmienić dane podróżnych — mówi Sophia, szczerzy się i patrzy na mnie znacząco.

— Masz na myśli...? Masz na myśli nas obie...?

— Dokładnie. Spędźmy razem weekend pełen zabawy, przygód i ciepła na pustyni Nevady. Przy okazji poćwiczysz, jak to jest mieszkać ze mną. — Sophia puszcza do mnie oko. — Chodźmy na zakupy i zagrajmy w kasynie o wielkie pieniądze — roztacza przede mną wizję. Wielkie pieniądze naprawdę by mi się przydały. Kiedy myślę o swojej pracy jako księgowej u szefa Erica van Heerena, prawie zbiera mi się na wymioty. Ten facet to niewiarygodny dupek. Gdybym wygrała jeden z tych automatowych jackpotów, mogłabym naprawdę rzucić tę pracę i dać sobie czas na znalezienie czegoś nowego. To byłoby po prostu cudowne.

— Ale na pewno nie dostanę urlopu — odpowiadam przygnębiona. — Zwłaszcza tak na ostatnią chwilę.

— No daj spokój. Nie zostawiaj mnie na lodzie — błaga Sophia. — Poza tym, zrobiłabyś mi tym przysługę. Joey prawdopodobnie będzie potrzebował całego weekendu, żeby spakować swoje rzeczy i kilka razy pojechać tam i z powrotem. W ten sposób mogłabym elegancko zejść mu z drogi i naprawdę oczyścić głowę. Poza tym, kiedy ostatnio naprawdę dobrze się bawiłyśmy? — pyta Sophia, szczerząc się od ucha do ucha i prawdopodobnie już wie, że nie potrafię odmówić takiej propozycji.

— No dobra. Masz rację. Załatwię to. A kiedy jest lot? — pytam i zauważam, jak bardzo podoba mi się perspektywa takiego weekendu.

— Jutro rano o 11 na JFK. — Sophia z radości rzuca mi się w ramiona, przez co obie przewracamy się na wznak na kanapę i leżymy na sobie, śmiejąc się.

Rozdział 2 ~ Ethan

Manhattan, tego samego dnia.

— Naprawdę mi przykro, proszę pana, ale maszyna nie jest gotowa do użytku. Nie możemy pozwolić panu wystartować nią jutro — wyjaśnia mi szef zespołu naprawczego, który zajmuje się obecnie moim prywatnym odrzutowcem stojącym w jakimś hangarze na lotnisku JFK.

— Co to ma znaczyć, że nie mogę lecieć? — odpowiadam głośno i w złym humorze. Czy ten facet w ogóle wie, z kim rozmawia? Po tym, jak podczas rutynowej kontroli po lądowaniu przedwczoraj pojawiły się pewne niewyjaśnione nieprawidłowości, celowo zadzwoniłem do tego pana. On i jego zespół naprawczy zostali mi niezależnie poleceni przez kilku moich znajomych z biznesu. „Jeśli ktoś szybko przywróci twój odrzutowiec do działania, to właśnie ci chłopcy" — taka była jednogłośna opinia.

I co teraz? Nie minęło nawet 24 godziny od rozpoczęcia zlecenia, a szef zespołu informuje mnie przez telefon, że nie wywiąże się z umowy w ustalonym terminie. Mimo że zaoferowałem więcej pieniędzy niż wymagano.

— Niech się pan przyłoży. Pracujcie przez całą noc. Chcę jutro wrócić tym samolotem do L.A. — Ta sprawa naprawdę mnie wkurza.

— Ja... — jąka się dzwoniący, wyraźnie zaniepokojony. — Niestety nic nie mogę zrobić. Przykro mi. Wygląda na to, że cała elektronika pokładowa uległa awarii. Potrzeba tu znacznie więcej niż zwykłej naprawy. Nie mogliśmy tego wcześniej przewidzieć. Po pierwsze... — zaczyna, ale przerywam mu.

— Wystarczy. Proszę mi tego oszczędzić. — Nie chcę słuchać dalszych technicznych szczegółów dotyczących mojego samolotu. Wszystko, czego chcę, to żeby działał. Zawsze dostaję to, czego chcę. Przynajmniej tak się przyzwyczaiłem. A takie sytuacje naprawdę działają mi na nerwy.

— Proszę pana, czy pan nie rozumie? Właściwie powinien pan spaść tą maszyną z nieba jak kamień. To graniczy z cudem, że udało się panu bezpiecznie wylądować w Nowym Jorku. Chyba że... — waha się.

— Chyba że co? — warczę niecierpliwie.

— Chyba że ktoś majstrował przy maszynie po pańskim lądowaniu. Ja... My nigdy wcześniej nie widzieliśmy czegoś takiego w takim zakresie. — Znowu się waha. — Przepraszam, muszę o to zapytać, bo może to mieć wpływ na naprawę: Czy ma pan wrogów? Czy możliwe, że ktoś zrobił to celowo? — pyta mnie technik ostrożnym tonem.

— Pfff... Wrogowie. To śmieszne. Powiem panu jedno: niech pan wykonuje swoją pracę i da mi znać, gdy odrzutowiec będzie gotowy do użytku.

— W porządku, proszę pana. Ale jutro na pewno nie będzie gotowy. Może to potrwać jeszcze kilka dni — wyjaśnia technik, mówiąc coraz ciszej.

— Po prostu proszę się odezwać. — Kończę rozmowę bez kolejnego słowa.

— Kurwa! Kurwa! Kurwa! — Wściekły walę słuchawką telefonu mojego hotelowego apartamentu kilkakrotnie o krawędź antycznego sekretarzyka. Telefon wydaje się być nienaruszony po moim wybuchu gniewu. Mimo to rzucam go niedbale w kierunku sekretarzyka, z którego z łoskotem spada na parkiet.

„Czy ma pan wrogów?" — pytanie szefa zespołu naprawczego odbija się echem w mojej głowie. Przy tym pytaniu od razu przychodzi mi na myśl burmistrz L.A., Henry Miller. Jeśli rzeczywiście chodzi o celową manipulację moim samolotem, to na pewno on za tym stoi.

To on jest powodem mojej wizyty w Nowym Jorku. Dał mi i mojemu partnerowi biznesowemu Jaredowi jednoznacznie do zrozumienia, że nie chce już dłużej mieć naszej firmy w swoim mieście. Choć nasza firma należy do jednych z najbogatszych w L.A. i zapewniamy miastu, poza całym tym hollywoodzkim zamieszaniem, z pewnością największe wpływy podatkowe, to zdaje się, że niespecjalnie go to obchodzi.

Z zewnątrz może to brzmieć więcej niż wątpliwie, zwłaszcza że Jared i ja kierujemy tak zwanym funduszem venture capital. Oznacza to, że inwestujemy pieniądze naszej firmy w inne firmy. Czasami kupujemy je całkowicie. Najczęściej jednak posiadamy akurat tyle, by móc podejmować decyzje w danym przedsiębiorstwie, nie musiąc przy tym sami stać na pierwszym planie.

Jakiś czas temu przez taką inwestycję weszliśmy w posiadanie jednej z największych kopalni kobaltu w Kongo, w środku Afryki. Oczywiście ani ja, ani Jared nigdy nie byliśmy w Kongo i nie planujemy tego zmieniać. Całość działa poprzez kilka skomplikowanych, wzajemnie powiązanych struktur firmowych. W zasadzie sam nie wiedziałem, że posiadamy tę kopalnię, dopóki jeden z naszych pracowników niedawno nie zwrócił mojej uwagi na fakt, że była ona częścią dużego pakietu firm, który nabyliśmy.

Wkrótce potem burmistrz Miller wezwał nas do swojego biura i głośno narzekał na to, jakie wątpliwe interesy prowadzimy. Planował w ramach swojej kampanii reelekcyjnej, która miała się odbyć za nieco ponad rok, szeroko zakrojoną kampanię ekologiczną, ponieważ L.A. należało do najbrudniejszych miast w Stanach Zjednoczonych. Przez cały czas zastanawiałem się, co ta kopalnia kobaltu w Kongo mogła mieć z tym wspólnego. Jasne, wydobycie kobaltu to naprawdę brudny interes. Warunki są katastrofalne. Mimo to kobalt jest niezastąpiony przy produkcji smartfonów, z którymi chodzi praktycznie każdy człowiek na tej planecie. Ale mimo wszystko ta kopalnia nie zanieczyszcza centrum Los Angeles. Całość wydawała mi się wtedy i nadal wydaje się kompletnie naciągana. Nie jest też dla mnie jasne, jak i skąd dowiedział się o kopalni kobaltu tak szybko po naszym odkryciu. Podejrzewałem wtedy, że jakoś dotarł do dokumentów sprzedażowych, które częściowo były publicznie dostępne.

W każdym razie Jared i ja postanowiliśmy rozejrzeć się za nową siedzibą dla naszej firmy, po tym jak burmistrz w jednym z ostatnich wystąpień telewizyjnych w lokalnej stacji zapowiedział 400% podwyżkę podatków dla tak zwanych „funduszy hedgingowych". Przy tym nawet użył nazwy naszej firmy jako przykładu. Krótko mówiąc: Henry Miller to prawdziwy dupek. Polityk, który jako dziecko pewnie był zastraszany przez starszych chłopców i teraz chce się im odpłacić paskudnymi, małostkowymi sztuczkami. Przez chwilę rozważałem wystawienie swojej kandydatury na burmistrza Los Angeles, ale prawdopodobnie pan Miller poczułby się tylko jeszcze bardziej urażony i wyszedłby z kolejnym absurdalnym żądaniem.

Poszukiwania odpowiedniego biura tutaj w Nowym Jorku w zasadzie przebiegają obiecująco. Są całe piętra, które stoją puste i czekają tylko na nowego właściciela. Ale mimo to po zaledwie dwóch dniach na miejscu postanowiłem, że Nowy Jork nie wchodzi w grę jako lokalizacja. Dziś jest co prawda słoneczny, ale przeszywająco zimny lutowy dzień. Jeśli jest coś, czego nienawidzę bardziej niż wszystkiego innego, to zimne, ciemne zimowe miesiące.

Idę ze smartfonem w ręku w kierunku łazienki, aby po dniu pełnym oględzin zafundować sobie długi, gorący prysznic. Ale wcześniej chcę jeszcze zarezerwować lot powrotny do L.A. Nie zamierzam zostać ani dnia dłużej tutaj w zimnie tylko dlatego, że mój prywatny odrzutowiec właśnie kaprysi, z jakiegokolwiek powodu.

Sprawdzam połączenia lotnicze z Nowego Jorku do Los Angeles i najpierw filtruję loty pierwszą klasą. Już i tak jest wystarczająco irytujące, że nie mogę polecieć własnym samolotem i muszę przejść przez całe to gówno od odprawy, przez kontrolę bezpieczeństwa, po czekanie przy bramce. W takim wypadku na pewno nie zarezerwuję nic poniżej pierwszej klasy.

— To nie może być prawda — przeklinam. Moja aplikacja faktycznie oferuje mi lot dopiero jutro późnym wieczorem. Co prawda bezpośredni i pierwszą klasą, ale jutro wieczorem ma być najwcześniejszy możliwy termin odlotu? To chyba jakiś żart.

Właśnie chcę odłożyć smartfon na stolik nocny, gdy urządzenie wibruje w mojej dłoni. Przez moment myślę, że może szef zespołu technicznego dzwoni do mnie ponownie, żeby powiedzieć, że usterka została naprawiona, ale potem patrzę na wyświetlacz i moje usta formują uśmiech.

— Jared. Jesteś dokładnie odpowiednim człowiekiem — witam mojego przyjaciela i partnera biznesowego. Znamy się od ponad piętnastu lat i razem zbudowaliśmy firmę.

— Ethan. Jak poszło w Nowym Jorku? Załatwiłeś dla nas coś fajnego? A może jednak po prostu sprzedajmy? — Ciągle dziwi mnie, jak często Jared ostatnio porusza temat sprzedaży, po tym jak budowaliśmy tę firmę razem przez tyle lat. Może po prostu nie ma już na to ochoty i woli leżeć cały dzień na plaży z porządną sumą pieniędzy w kieszeni?

— Nowy Jork nie jest dla nas — odpowiadam i postanawiam tym razem zignorować temat sprzedaży. Będziemy musieli o tym porozmawiać innym razem. Jak dotąd nie myślałem o tym poważnie.

— Cieszę się. Wschodnie wybrzeże i tak nigdy nie było w moim guście. Kiedy lecisz z powrotem? — pyta Jared, nie pytając o powód mojej niechęci do Nowego Jorku.

— To właśnie problem, w którym miałem nadzieję, że mi pomożesz — odpowiadam z uśmiechem na ustach.

— Dawaj, stary. Co mam zrobić? — pyta Jared nonszalanckim tonem. Czyżby już coś wypił?

— Utknąłem tutaj. Mój samolot się zepsuł i naprawa potrwa jeszcze kilka dni. Możesz mnie odebrać swoim samolotem? Gdzie teraz jesteś? — pytam Jareda.

— Myślę, że będzie ciężko. Właśnie wylądowałem w Las Vegas i jestem jeszcze w budynku lotniska. Dziś wieczorem spotykam się jeszcze z partnerem biznesowym. A jutro chciałem... — przerywa.

— Co jest? — pytam niecierpliwie.

— Ethan. Jutro chciałem się tu porządnie zabawić. Kiedy ostatnio byliśmy razem na mieście? Przyjedź tutaj. Potem polecimy stąd razem ostatni odcinek do domu. No, co ty na to? — słyszę Jareda, który niemal pęka z radości.

— To kompletnie szalony pomysł — odpowiadam, choć wewnętrznie się waham. Oczywiście, że tak jest. Dobrze o tym wiem. Z drugiej strony, Jared i ja mamy wystarczająco wielu pracowników, którzy świetnie zadbają o naszą firmę, gdy nas nie będzie. Więc co przemawia przeciwko?

— To znaczy, że przyjeżdżasz? — pyta mnie Jared z radosnym napięciem.

— Ale tylko jeśli nie będę musiał użerać się z twoją asystentką-suką. Już w biurze działa mi na nerwy i ciągle do mnie podrywa — wyjaśniam.

— Carla to przecież prawdziwe cudo. Naprawdę powinieneś ją kiedyś dopuścić do swojego fiuta. Nigdy nie miałem asystentki, która byłaby tak ciągle napalona i pozwalała robić ze sobą niemal wszystko. Dopiero wczoraj w południe kazałem jej klęczeć nago na czworakach na moim biurku i szczekać jak pies. A przy tym tak mocno sprałem jej tyłek, że...

— Jared, przestań. Oszczędź mi, proszę, szczegółów waszego związku czy czymkolwiek to jest między wami — przerywam mu. — Będzie z tobą czy nie?

— Możesz się uspokoić. Chciałem sobie zafundować trochę zabawy tylko dla siebie i zostawiłem ją w domu z jej chłopakiem w L.A. — odpowiada Jared, a ja słyszę uśmiech w jego głosie.

— Okej. To jestem na pokładzie. Odezwę się, jak tylko wyląduję. Wtedy możemy jutro wieczorem porządnie zaszaleć.

— A Ethan? Co się dzieje w Vegas... — zaczyna Jared.

— Tak, wiem... — przerywam mu ponownie. — Co się dzieje w Vegas, zostaje w Vegas. — Ja również nie mogę powstrzymać uśmiechu na myśl o tym kultowym powiedzeniu i niesamowicie cieszę się na jutrzejszy wieczór, kiedy z Jaredem będziemy mogli naprawdę zaszaleć.

Kończymy rozmowę i podczas gdy przez myśl przelatuje mi pytanie o właściwy powód jego telefonu, sprawdzam na swoim smartfonie połączenia lotnicze. Tym razem z Nowego Jorku do Las Vegas.

Dzisiaj dostępne są już tylko loty w drugiej klasie lub miejsca „premium" w jednej z tanich linii. Czyli te niby lepsze fotele z odrobiną więcej miejsca na nogi, ale wciąż z tym samym kiepskim serwisem i przeciętnymi przekąskami. Zirytowany przeglądam loty na jutro i widzę, że na lot z JFK o godzinie 11 jest jeszcze jedno miejsce w pierwszej klasie. Yes! Biorę je.

Po zarezerwowaniu biletu lotniczego i rozgrzaniu się oraz odświeżeniu pod dużym deszczowym prysznicem, kładę się na łóżku z ręcznikiem owiniętym wokół bioder.

Co teraz? Przez głowę przechodzi mi zdanie Jareda o tym, jak wczoraj w południe spuścił Carli łomot na tyłek. Na samą myśl o tym czuję, jak mój członek powoli staje pod ręcznikiem.

Nagle zdaję sobie sprawę, jak mogę spędzić wieczór i przy tym mieć trochę zabawy: muszę spuścić ciśnienie! Ale na długie poszukiwania w jednym czy kilku klubach tego miasta brakuje mi cierpliwości. Wystarczająco długo byłem dziś na zewnątrz, kiedy lodowaty wiatr ciągle dmuchał mi prosto w twarz.

Dziś wieczorem decyduję się na wersję relaksacyjną, przy której nie muszę nawet opuszczać pokoju hotelowego. Sięgam po smartfon na szafce nocnej i z uśmiechem otwieram aplikację o nazwie Escort. Największą aplikację erotyczną w Stanach Zjednoczonych.

Ogarnia mnie uczucie podekscytowania i już niemal mogę poczuć nagą skórę.

Po kilku minutach pożądliwego przeglądania ogłoszeń, gdy mój członek już stoi na baczność na widok tych wszystkich małych zdjęć, dokonuję wyboru. Przez czat połączony z aplikacją podaję młodej piękności imieniem Roana nazwę mojego hotelu i numer pokoju.

Roana potwierdza naszą randkę i już 25 minut później ktoś puka do moich drzwi.

— Hej — wita mnie Roana pocałunkiem w usta. Już po tym powitaniu rozpoznaję jej wschodnioeuropejski akcent i wiem, że prawdopodobnie jest jedną z wielu pracownic seksualnych, które przyjeżdżają do Stanów tylko z tego powodu.

Zdejmuje płaszcz. Pod nim ma na sobie tylko krótkie spodenki. Jej silikonowe piersi sterczą sztywno do przodu i patrzą na mnie zachęcająco. Co za ciało. Zdjęcia absolutnie nie kłamały. Ciekawe z iloma facetami Roana sypia w ciągu jednego wieczoru? Nie mam ochoty wpisywać się na tę listę, a poza tym nie mam ochoty na prezerwatywę i na to, żeby później ścierać spermę z mojego członka.

— Masz. To dla ciebie — mówię na powitanie i rzucam 400 dolarów w dwudziestodolarówkach obok siebie na sekretarzyk, pod którym wciąż leży telefon. Roana patrzy na mnie pytająco. — Za to weźmiesz go do ust. Bez prezerwatywy. Tak długo, jak ci powiem. I przyjmiesz wszystko, co ci dam — daję jej rozkazującym tonem do zrozumienia, pozwalając ręcznikowi opaść z moich bioder i wskazuję w dół na mojego twardego penisa.

— Dobrze. Roana się zgadza — odpowiada po krótkiej chwili namysłu łamanym angielskim.

— To chodź — mówię, siadam na fotelu obok sekretarzyka i rozchylam nogi, żeby Roana mogła uklęknąć między nimi przede mną.

— Naprawdę głęboko — rozkazuję jej i odchylam głowę do tyłu, rozkoszując się ciepłą śliną w jej ustach, gdy przyjmuje mojego twardego penisa naprawdę głęboko do środka.

Rozdział 3 ~Emma

Następnego dnia.

Do lotniska JFK zostało już tylko kilkaset metrów. Z tylnego siedzenia taksówki patrzę przez boczną szybę. Za kilka chwil zostanę wysadzona bezpośrednio przed szklaną fasadą Terminalu 4.

— Już prawie jesteśmy, proszę pani — wyjaśnia mi uprzejmy taksówkarz, który nosi turban i przedstawił się imieniem Azul. Z głośników płynie orientalna muzyka, czuć zapach spalonych kadzidełek — tylko delikatnie, wcale nie nachalnie — a półka pod tylną szybą ozdobiona jest mieszanką tkanin i pereł. Jazda tą taksówką była jak mała podróż do Indii. Cudowny sen na jawie, który prawie pozwolił mi zapomnieć, dlaczego nieustannie odzywa się we mnie poczucie winy.

Tuż przed wejściem do taksówki napisałam na WhatsAppie do mojego szefa Erica, że jestem chora. Urlopu nigdy bym od niego nie dostała. Zwłaszcza tak na ostatnią chwilę. To pierwszy raz w moim życiu zawodowym, że celowo wagaruję i okłamuję szefa. Czuję się z tym jakoś nieswojo i przysięgłam sobie, że będzie to pierwszy i ostatni raz, kiedy robię coś takiego.

Generalnie Eric okazał się seksistowskim dupkiem i najwyraźniej lubi ciągle robić nieprzyzwoite uwagi o moim wyglądzie i ubraniach. Kiedyś powiedziałam mu, żeby natychmiast przestał i zostawił mnie w spokoju. Jesteś jeszcze gorsza niż twoja poprzedniczka Melissa. Dlaczego wy, baby, jesteście takie cholernie wyemancypowane. Jeśli będziesz tak dalej robić, wyrzucę cię, tak samo jak ją. Jego pogardliwe narzekanie wciąż brzmi mi w uszach.

Nie znam tej Melissy, ale od czasu do czasu o niej wspomina. Z tego, co zrozumiałam, mieszka chyba gdzieś tutaj w Nowym Jorku i jest teraz z jakimś super bogatym facetem, więc nie musi już pracować dla Erica. Wygląda na to, że dość mocno go to dotknęło i chyba sprawia mu przyjemność wyładowywanie na mnie swojej frustracji. Jestem prawie pewna, że Melissa i ja mogłybyśmy sobie pięknie pogadać o Ericu i o tym, jakim jest dupkiem.

— Jesteśmy na miejscu. Proszę wysiąść — mówi mój szofer Azul, wyrywając mnie z zamyślenia i otwierając mi drzwi taksówki od zewnątrz. Delikatny zapach kadzidełek miesza się natychmiast z wonią spalin licznych taksówek, które stoją w rzędzie przed terminalem, a niektóre nawet nie wyłączyły silników. — Proszę uważać na ruch i poczekać na chodniku. Przyniosę pani bagaż. — Uprzejmie wskazuje mi wyciągniętą ręką bezpieczną drogę między taksówkami.

— Dziękuję, Azul — mówię przyjaźnie i obdarzam go uśmiechem. Naprawdę niewielu jest takich serdecznych taksówkarzy w tym mieście, albo po prostu jeszcze na nich nie trafiłam.

— Przyniosę jeszcze pani bagaż. Proszę tu zaczekać. — Spieszy do swojego samochodu i otwiera bagażnik. Patrzę na swój smartfon. Jest 9:37. Więc jeszcze dużo czasu do naszego lotu o 11. Rozglądam się po chodniku. Czy Sophia już tu jest? Ale wśród krzyczących taksówkarzy, podróżnych z dużymi torbami i walizkami początkowo nie mogę jej dostrzec. Jeszcze wczoraj wieczorem umówiłyśmy się na 9:30 przed terminalem. Sophia wie, że zwykle się trochę spóźniam, więc te siedem minut to jak na mnie naprawdę dobry wynik.

Właśnie chcę odblokować telefon, żeby do niej zadzwonić i wyjaśnić, gdzie stoję, gdy ktoś klepie mnie w ramię od tyłu. Podskakuję lekko, odwracam się i patrzę w promienną twarz Sophii. Zza niej wschodzące słońce świeci mi prosto w twarz, przez co wygląda trochę jak anioł. — Dobrze, że spóźniłaś się tylko trochę, kochanie — wita mnie i daje mi po buziaku w każdy policzek.

— A gdzie twój bagaż? — Rozgląda się na prawo i lewo obok mnie.

— To dobre pytanie. — Patrzę w kierunku mojej taksówki. Gdzie jest Azul? Czyżby zapomniał o mojej walizce? Już na samą myśl, że mógł odjechać z moją walizką, czuję nieprzyjemne gorąco wzbierające we mnie. Po ułamku sekundy znalazłam go. Stoi przed inną taksówką i rozmawia żywo gestykulując i głośno z kolegą w obcym języku, więc nie mogę zrozumieć treści rozmowy.

— Tam jest mój kierowca. — Wskazuję z ulgą na Azula.

— Azul? — wołam przez dwa samochody w jego stronę, ale mnie nie słyszy. — Azuuuul? — próbuję jeszcze raz, głośniej. Ale znowu bez skutku.

Nagle obok mnie rozlega się głośny gwizd, wzdrygam się, mrugam i odruchowo zatykam uszy. Potem widzę obok siebie Sophię, która wsunęła dwa palce do ust pod język i wydała przenikliwy gwizd. Akcja przynosi skutek. Azul, jego rozmówca i jeszcze około tuzina innych osób odwracają się do nas przestraszeni.

— Jej walizka? — pyta Sophia w kierunku Azula, wskazując przy tym palcem na mnie. Czuję, że moje policzki lekko się rumienią. Kocham Sophię nad życie i naprawdę przeszłabym z nią przez ogień i wodę. Ale czasami przydałoby jej się nieco więcej taktu. Może to dlatego, że ślub został odwołany? W każdym razie nie sprawia wrażenia smutnej. Zamiast tego wydaje się naprawdę cieszyć na nasz wspólny babski weekend. Tym lepiej, to znaczy, że naprawdę będziemy się dobrze bawić i nie musimy spodziewać się niespodziewanego emocjonalnego chaosu ze strony Sophii.

— Przepraszam bardzo. Mój szwagier mnie zatrzymał. — Azul przeprasza uprzejmie i z małym ukłonem przekazuje mi moją jaskrawoczerwoną walizkę.

— Idziemy? — pyta mnie Sophia, mierząc Azula lekceważącym spojrzeniem, ale nie komentując dalej jego uwagi, za co jestem naprawdę wdzięczna.

Kiwam głową, odwracam się jeszcze raz do Azula i wołam serdeczne „Dziękuję", które on odwzajemnia uśmiechem.

— Ale jazda, co tu się dzieje? Dokąd oni wszyscy idą? — wyrywa się Sophii, gdy przechodzimy przez drzwi obrotowe terminalu i widzimy tłumy ludzi stojących przed stanowiskami odprawy. Sophia zerka na zegar obok wielkiej tablicy informacyjnej. — Może być naprawdę ciasno — mamrocze bardziej do siebie niż do mnie. — No chodź, nasza linia ma swoje stanowiska tam po lewej stronie. — Sophia wskazuje na koniec terminalu i przyspiesza kroku.

Mamy szczęście. Bilety nie są u jednej z popularnych tanich linii lotniczych, lecz bezpośrednio w Delta Airlines. Przy odprawie jest tam znacznie spokojniej. Tylko garstka podróżnych stoi przed nami, dzięki czemu możemy niespodziewanie szybko nadać bagaż i przejść przez kontrolę bezpieczeństwa.

— Okej, bramka B62. — Spoglądam na kartę pokładową, którą wręczyła mi uprzejma pracownica podczas odprawy.

— I naprawdę mamy jeszcze dużo czasu. Chcesz coś zjeść albo wypić? — pyta mnie Sophia.

Rozglądam się, przyglądając się jaskrawym reklamom nad sklepami. Nieświadomie obgryzam paznokcie, nie wiedząc do końca, na co się zdecydować albo czy w ogóle chcę coś jeść. Nie czuję prawdziwego głodu. Ale czy na lotnisku je się z powodu głodu? Czy to nie raczej sposób na zabicie czasu?

— Wystarczy mi zwykła kawa — wyjaśniam w końcu Sophii i wskazuję na automat samoobsługowy, który stoi na końcu korytarza, tuż przed poczekalnią przy naszej bramce. Im bliżej podchodzimy do automatu, tym intensywniejszy staje się zapach świeżo zmielonej kawy, a ja czuję w sobie ciepło i poczucie bezpieczeństwa. To naprawdę zdumiewające, jakie uczucia może we mnie wywołać zapach palonych ziaren kawy.

— Okej, zgoda. Ty pierwsza coś sobie wybierz. — Sophia gestem ręki ustępuje mi miejsca przy ekspresie do kawy. Po krótkim spojrzeniu na dostępne opcje decyduję się na średnie cappuccino z dodatkową pianką. Gdy automat sygnalizuje dźwiękiem, że mogę wziąć kubek, chwytam go i trzymam bezpośrednio pod nosem. Wchłaniam przyjemny zapach świeżej kawy i spienionego mleka, nieświadomie zamykam oczy, odwracam się lekko na bok, żeby Sophia mogła dokonać swojego wyboru i nagle wpadam na coś twardego.

— Hej, uważaj trochę. — Wyrwana z błogiego stanu, wzdrygam się przestraszona. Przez mój gwałtowny ruch trzymam papierowy kubek odrobinę za krzywo i trochę cappuccino toruje sobie drogę przez mleczną piankę, plamiąc but mężczyzny, na którego właśnie wpadłam.

— No świetnie, teraz jeszcze to... — słyszę jak nieznajomy mruczy, po czym nasze spojrzenia się spotykają i patrzymy sobie prosto w oczy. Milknie i nie mówi już nic więcej. Na widok tych niebieskich oczu nie mogę myśleć o niczym innym. Kawa i ta niezręczna sytuacja nagle wydają się bardzo odległe. Zauważam tylko, jak niesamowicie przystojny jest ten facet.

Ale ten moment szybko mija. Nieznajomy tylko kiwa głową i odchodzi bez słowa w kierunku strefy oczekiwania dla klasy pierwszej. Przez chwilę miałam wrażenie, że obcemu jest tak samo jak mnie. Czy coś tam było? Czułam się trochę jak wieczorem w jednym z licznych klubów, gdy na parkiecie po raz pierwszy dostrzegasz obcą twarz, która ci się podoba i zdajesz sobie sprawę, że ta druga osoba też nie może oderwać od ciebie wzroku.

— Wszystko w porządku? — Głos Sophii wyrywa mnie z zamyślenia. W międzyczasie dokonała już swojego wyboru i trzyma w ręku parujący kubek.

— Tak, to tylko... nie, właściwie wszystko jest w porządku — szepczę rozmarzona i spoglądam jeszcze raz w kierunku, w którym zniknął nieznajomy.

Czas oczekiwania przy bramce mija bez dalszych incydentów, a wkrótce po tym, jak zostaje wywołany nasz rząd siedzeń, wchodzimy na pokład i staramy się urządzić na naszych miejscach najwygodniej, jak się da. Sophia wyciąga nogi w kierunku przejścia i musi je cofać za każdym razem, gdy kolejny pasażer przechodzi obok niej do swojego miejsca w tylnych rzędach samolotu.

Znowu obgryzam paznokcie i uważnie obserwuję przechodzących ludzi. Ciągle myślę o facecie z automatu do kawy i mam cichą nadzieję, że może on też jest w tym samolocie i jeszcze raz wpadniemy na siebie. Ale co wtedy? Właściwie nie wiem. W swoim garniturze i z kilkudniowym zarostem wyglądał po prostu niesamowicie seksownie.

— Hej, przestań to robić. Tylko zniszczysz sobie paznokcie. — Sophia wskazuje na moje palce, które wciąż nieświadomie trzymam w ustach. Ma rację, obgryzanie paznokci to niestety mój zły nawyk. Sama jeszcze nie odkryłam, co dokładnie wywołuje u mnie to obgryzanie.

Po tym, jak kapitan nas przywitał, a stewardessy przeprowadziły instruktaż bezpieczeństwa, postanawiam dać moim palcom trochę wytchnienia i sięgam po jedno z czasopism pokładowych, które wzięłam przy wejściu obok stewardessy.

Jeszcze podczas gdy samolot przyspiesza do startu, odkrywam na jednej z pierwszych stron artykuł o wyprawie motocyklowej słynną Trasą 66. Artykuł natychmiast przyciąga moją uwagę. Nie ma chyba piękniejszego uczucia wolności niż jazda na motorze. Kiedy wiatr wieje prosto w twarz i stajesz się jednością z naturą... to po prostu nie do opisania. Ale moja ostatnia przejażdżka była już zbyt dawno temu. Lata temu zrobiłam prawo jazdy na motocykl, bez wiedzy mojej mamy. Po wypadku mojego taty prawdopodobnie nigdy by mi na to nie pozwoliła. Jakiś czas temu sama miałam mały wypadek. W tych niefortunnych okolicznościach mama dowiedziała się, że w ogóle mam prawo jazdy na motocykl. Po wypadku obiecałam jej, że przestanę jeździć. Myślę, że odczuła ulgę, że wyszłam z tego tylko z małą blizną na nadgarstku i poza tym bez szwanku. Kiedy dziś o tym myślę, uświadamiam sobie, że z pewnością często nie miała łatwo, utrzymując nas trójkę z jednej pensji i nie odmawiając nam każdego życzenia.

Samolot mocno trzęsie się podczas startu, przez co litery artykułu wydają się dosłownie rozmazywać przed moimi oczami. Dlatego postanawiam odłożyć czytanie na później, bezmyślnie przewracam pozostałe artykuły, odkładam w końcu czasopismo na bok i odwracam się do Sophii.

— To co robimy najpierw w Vegas? — pytam pełna oczekiwania

— Hmmm... co powiesz na to, żebyśmy najpierw trochę pozwiedzały sklepy i przeszukały outlety, a potem zgarnęły fortunę w kasynie? — Promienny uśmiech rozlewa się na jej twarzy.

— Zgoda. — Patrzę przez okno. Samolot wznosi się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zostawiamy Nowy Jork za sobą. Las Vegas, nadchodzimy!

Rozdział 4 ~ Ethan

—Osiągnęliśmy wysokość przelotową, proszę pana. Czy życzy pan sobie kieliszek szampana? — Uśmiechnięta stewardesa wyrywa mnie z zamyślenia, gdy patrzę przez okno po prawej stronie na nieskazitelną pokrywę chmur pode mną.

— Z przyjemnością. — Odwracam się do niej, by odebrać kieliszek. Od razu zauważam jej sportową, szczupłą sylwetkę. Włosy ma, jak wiele stewardes, upięte w kok i przypięty obok niego mały kapelusz, który muszą nosić wszystkie stewardesy tej linii lotniczej. Gdyby była nieco ciemniejsza i miała większe cycki, można by prawie pomyśleć, że to ona wczoraj wieczorem weszła do mojego pokoju pod pseudonimem Roana, porządnie mi obciągnęła, a potem połknęła cały ładunek.

Jednak ta myśl znika równie szybko, jak się pojawiła. Roana nie zrobiła na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. To była po prostu zabawa, za którą zapłaciłem. W gruncie rzeczy był to interes. Nic więcej.

Dziękuję stewardesie w zamyśleniu, odbieram od niej kieliszek, upijam łyk i znów spoglądam przez małe okienko obok mnie. Przez myśl przebiega mi spotkanie przy automacie z kawą. Choć młoda kobieta zachowała się tam dość niezgrabnie, miała w sobie coś, co mi się podobało i co wciąż zaprząta moje myśli. Coś naturalnego. Nie potrafię tego dokładnie opisać. Wygląda na to, że trochę żałuję, że na nią naskoczałem, jakby odruchowo. Może to ja byłem nieuważny i jej nie zauważyłem? Byłem tak pochłonięty wiadomością na WhatsAppie, którą przed chwilą otrzymałem, że...

— Przekąski położę przed pańskim telewizorem. Dodatkowe napoje znajdzie pan w osobistym minibarze, po lewej stronie fotela. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę dać znać. — Stewardesa przemawia słodkim, uprzejmym głosem, ponownie przerywając mój tok myślenia. Czy stewardesy mają zawsze taki wysoki i sztuczny głos, bo dokładnie wiedzą, że przerywają pasażerom to, co właśnie robią?

— W porządku, dziękuję. — Nie zaszczycam jej kolejnym spojrzeniem i zamiast tego sięgam po jeden z wielu magazynów, które zostały specjalnie dla mnie ułożone przed ekranem. Pierwszy odkładam po kilku stronach. Magazyn dla kobiet, który donosi o córkach królewskich i ich nowych oraz byłych kochankach, zdecydowanie nie jest dla mnie. Moje oko wychwytuje okładkę innego magazynu, leżącego tuż pod spodem. Na przodzie widnieje motocykl, a tytuł obiecuje rodzaj reportażu o Route 66.

Sięgam po niego prawą ręką, a lewą wkładam do miseczki z przekąskami, która została postawiona w zasięgu ręki. Kilka małych czekoladowych kulek od razu wkładam do ust i zaczynam je żuć. Już po pierwszym gryzie dociera do mnie, że coś jest nie tak...

To niemożliwe... Ale gdy rozpoznaję smak właśnie przegryzionej czekoladowej kulki, nie ma wątpliwości. To orzeszki ziemne w czekoladzie. Odruchowo wypluwam orzeszki i pospiesznie płuczę usta butelką niegazowanej wody z minibaru obok mnie.

— Jak mogę panu pomóc, proszę pana? — Stewardesa, która wcześniej podała mi szampana, stoi obok i przygląda się nieszczęściu, które spotkało wykładzinę przed moim siedzeniem w pierwszej klasie. Dzięki niebiosom, nic z wyplutych orzeszków w czekoladzie nie wylądowało na moich spodniach ani butach.

— Tam są orzeszki ziemne! — próbuję odpowiedzieć jej z całym opanowaniem, na jakie mogę się jeszcze zdobyć, ale mimo to czuję czystą wściekłość gromadzącą się w dole brzucha. — Jestem uczulony na orzeszki ziemne. Podałem to przy rezerwacji biletu i jeszcze raz dziś rano przy odprawie. Dlaczego dostaję taką przekąskę? — Sycząc ze złości, wskazuję na małą miseczkę z czekoladowymi kulkami przede mną.

— O Boże. Bardzo mi przykro. Naprawdę. Ja... — Stewardesa kładzie dłoń na piersi w geście zakłopotania. W jej spojrzeniu widzę, że jest jej naprawdę nieprzyjemnie i nie odgrywa tego wszystkiego tylko przede mną.

— W porządku. — Próbuję pohamować gniew i ją uspokoić. Prawdopodobnie to nie jej wina. Postanawiam tym razem odpuścić. W końcu nic nie połknąłem, więc prawdopodobnie uniknę duszności i wysypki na całym ciele. Tak przynajmniej było do tej pory. — Proszę zabrać tę miseczkę i zadbać o to, żeby to zostało usunięte. — Najspokojniej jak potrafię wskazuję na wykładzinę przed sobą.

— Natychmiast się tym zajmę. — Stewardesa chwyta miseczkę i spieszy korytarzem, prawdopodobnie po przybory do czyszczenia.

— Pfff... też mi pierwsza klasa. — Może następnym razem powinienem poczekać na zakończenie naprawy mojego prywatnego odrzutowca. Zanim znowu zacznę się denerwować, otwieram czasopismo z artykułem o motocyklach, które wciąż leży na moich kolanach i przetrwało incydent bez uszczerbku.

Kartkuję magazyn od tyłu, przesuwając strony przez palce, aż docieram do właściwego artykułu. Przechodzi mi przez myśl moja własna motocyklowa przeszłość. Jazda na motocyklu to po prostu niesamowite uczucie. Taką jedność w grupie można znaleźć tylko wśród motocyklistów. Jednak na tę myśl moja twarz ciemnieje i przypominam sobie, dlaczego zrezygnowałem z jazdy na motocyklu...

— Co do cholery... — Och, chyba powiedziałem to zbyt głośno. Stewardesa, która chwilę wcześniej ostrożnie podeszła w gumowych rękawiczkach i z gąbką, i teraz zajmuje się wykładziną, podskoczyła przestraszona.

— Czy wszystko w porządku, proszę pana? — pyta wyraźnie zaniepokojona.

— Tak. Wszystko dobrze. Czy mogłaby pani teraz zostawić mnie samego? — Nie mogę oderwać oczu od artykułu, który właśnie przypadkowo otworzyłem.

Moje serce przyspiesza, a fala gorąca wzbiera we mnie, gdy patrzę na dwustronicowy artykuł. Po prawej stronie widnieje MOJE zdjęcie! W pełnym rozmiarze. Obok widnieje nagłówek:

Wilk w owczej skórze - Czy ten dyrektor firmy jest największym szkodnikiem środowiska nr 1?

Przeglądam pospiesznie kiepsko zbadany artykuł, który najwyraźniej jakiś reporter z organizacji ekologicznej posklejał, mieszając fakty z dziką spekulacją. Natychmiast rozumiem, co to oznacza dla mnie, wizerunku mojej firmy i moich klientów.

Zbliżając się do końca artykułu, zdaję sobie sprawę, kto zlecił tę brudną kampanię. W ostatnim akapicie wspomniano, że to burmistrz Henry Miller zasłużył na pochwałę za ujawnienie tej sprawy i zapewni, że właściciel kopalni kobaltu nie będzie już dłużej zakłócał spokoju w jego mieście.