Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ziemie Odzyskane, maj 1946.
Minął rok od zakończenia wojny, jednak dla wielu ludzi koszmar dopiero się zaczął.
W jednym z miasteczek na Dolnym Śląsku dochodzi do zbrodni – ginie radziecki sierżant, a morderca zostawia zaszyfrowaną wiadomość.
Do sprawy zostaje przydzielony tajemniczy pułkownik przysłany z Lublina przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Na znalezienie sprawcy ma 72 godziny.
W cieniu zbrodni żyje Trudi – twarda kobieta z przeszłością. Kiedyś ofiara, dziś – opiekunka dla kobiet, które tak jak ona zostały przez historię wystawione na próbę. Próbuje ocalić to, co jeszcze można uratować.
Ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim synom – Witoldowi i Antoniemu
1
Początek maja 1946 roku
Kapral Mikuła odetchnął głęboko i rozejrzał się. To, co widział, być może kogoś innego nie napawałoby optymizmem, on jednak uśmiechnął się pod wąsem, głębiej nasunął rogatywkę i raźnym krokiem ruszył przed siebie. Krajobraz, który go otaczał, był uosobieniem nędzy. Wprawdzie nie było tak źle jak w innych miastach i miasteczkach, które Mikuła miał okazję widzieć w trakcie swojej wędrówki szlakiem bojowym Ludowego Wojska Polskiego. W porównaniu z Warszawą, do której w styczniu Mikuła wszedł ze swoim plutonem, można powiedzieć, że tutaj był raj na ziemi. Zwłaszcza że Stachu był cwany i wiedział, jak się urządzić.
Warszawa stała się jedną wielką ruiną. Staszek nie wierzył, żeby jeszcze kiedyś podniosła się i odzyskała dawny urok oraz prestiż. Wraz z kolegami zastanawiał się, które miasto zostanie teraz stolicą. Stawiał na Kraków. Przed wojną uczono go w szkole, że Kraków już kiedyś pełnił rolę stolicy Polski, a więc zupełnie naturalne wydawało mu się, że pradawny gród może ponownie stać się sercem odradzającego się z wojennej pożogi kraju. W Warszawie Staszek doświadczył głodu i zimna. Nie było gdzie się schronić przed mrozem, większość kamienic została zniszczona przez hitlerowców. Mikuła ucieszył się, gdy dostali rozkaz wymarszu z tego przypominającego cmentarz miasta. Miał już dość ruin, zimna i głodu. Pragnął lepszego życia, które w końcu po tylu latach walki i okopów mu się należało.
Szczęście uśmiechnęło się do kaprala Mikuły, gdy z częścią oddziału zostawiono go w niewielkim miasteczku na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Przed wojną miasto nazywało się Waldenburg, co w tłumaczeniu na polski oznaczało leśny gród, a teraz przechrzczono je na Borowieck. Wraz z krasnoarmiejcami mieli pilnować porządku i dbać o bezpieczeństwo polskiej ludności przybywającej na te ziemie, by rozpocząć nowe życie. Kapral Mikuła czuł, że los mu sprzyja. Tym bardziej że już na początku pobytu oddelegowano go do służby w Milicji Obywatelskiej. Przestał być żołnierzem, a stał się milicjantem mającym dbać o porządek i bezpieczeństwo. Udało mu się również zaprzyjaźnić z sowieckim sierżantem Daniłem Alksandrowiczem Gawriłowem. Połączyło ich zamiłowanie do alkoholu i do kobiet. A nie było lepszego miejsca, w którym mogli dawać upust swoim pasjom, niż Ziemie Odzyskane. Tutaj w przeciwieństwie do Warszawy większość domów pozostała niezniszczona, właściciele musieli je opuścić i mieli niewiele czasu na zabranie dobytku. Porzucili dużo wartościowych przedmiotów, które można było sprzedać lub wymienić na szaberplacu. Mikuła nie uznawał innej waluty niż alkohol, papierosy i zegarki, za które mógł u krasnoarmiejców dostać prawie wszystko. Odkąd zaprzyjaźnił się z Daniłem, dostęp do alkoholu przestał być dla niego problemem, ponieważ sowiecki sierżant miał całe morze mocnego trunku pędzonego w gorzelni kontrolowanej przez majora Klimowa.
Mikuła nie potrafił zrozumieć niektórych swoich rodaków, którzy traktowali Rosjan jak wrogów, nazywając ich nowymi okupantami Polski. Takie kłamstwa nie mieściły się w światopoglądzie Staszka, który braci Rosjan uznawał za wyzwolicieli ziem polskich, a nie za okupantów, jak zwykła nazywać ich reakcyjna propaganda spod znaku Andersa i sanacji, przez którą Polska została pokonana we wrześniu 1939 roku, a później na długie lata była pod niemiecką okupacją. Dziś na szczęście ukochana ojczyzna jest wolna, zawdzięczała to ludziom takim jak kapral Mikuła, który nie żałował trudu i cierpienia, by maszerować aż spod Lenino i walczyć przeciwko hitlerowcom ramię w ramię z radzieckimi braćmi. Więc teraz, kiedy wojna się skończyła, chyba coś im się za ten cały cholerny trud należy. Nikt im przecież nie będzie miał za złe, jak skorzystają trochę z życia.
Mikuła wyjął z kieszeni wojskowej kurtki paczkę papierosów juno i zapalił. Przez chwilę przyglądał się eleganckiej benzynowej zapalniczce z wygrawerowanymi inicjałami, które bynajmniej nie były jego, po czym schował ją do kieszeni. W końcu żyjemy w czasach, gdy bez mała wszystko jest zdobyczne – pomyślał. Nawet kobiety. To ostatnie skojarzenie wywołało błogi uśmiech na jego twarzy. Zaciągnął się głęboko i wolnym krokiem ruszył w stronę posterunku milicji odległego o niecały kilometr. Nie zdążył przejść nawet stu metrów, gdy zauważył jadący z dużą prędkością wojskowy gazik. Samochód zatrzymał się gwałtownie przy chodniku. Za kierownicą siedział starszy szeregowy Aleksy Michajłowicz Żenin, jeden z ludzi sierżanta Gawriłowa.
– Wsiadajcie, kapralu! – wykrzyknął Rosjanin.
Mikuła ucieszył się, że Danił wysłał po niego samochód. Pomyślał, że sierżant popił wczoraj mocniej niż zwykle i chce teraz w jego towarzystwie zaleczyć kaca. Nie miał nic przeciwko. W sumie na posterunek milicji może się wybrać później. Albo jutro. Świat się nie zawali. Zwłaszcza że udało mu się przetrwać wojnę.
Wskoczył na przedni fotel.
– Danił u siebie?
Kierowca pokiwał głową i sprawnie zawrócił na wąskiej ulicy.
Czemu się tak spieszy – zastanawiał się Mikuła, któremu pęd powietrza omalże nie zerwał czapki. O paleniu nie było mowy, więc wyrzucił niedopalonego papierosa. W bocznym lusterku zauważył, jak po leżący na ulicy niedopałek schyla się mężczyzna w ciemnym płaszczu z namalowaną na plecach swastyką. Rasa panów – pomyślał z przekąsem i uśmiechnął się do siebie.
Pięć minut później samochód zatrzymał się przed domem zajętym na potrzeby sierżanta Gawriłowa. Kierowca i jego pasażer wysiedli z gazika i ruszyli ku drzwiom. Tuż przed nimi Rosjanin odwrócił się w stronę Mikuły.
– Ostrzegam, widok nie jest zbyt przyjemny.
Kapral nic nie rozumiał. Zauważył, że Żenin zachowuje się inaczej niż zwykle. Coś było nie tak. Nie zdążył jednak zapytać, bo weszli do środka.
Mikuła poczuł zapach machorki i nieprzetrawionego alkoholu. A więc miał rację, Danił musiał wczoraj ostro popić. Czemu jednak ten cholerny Żenin zachowuje się tak dziwnie?
Chwilę później kapral uzyskał odpowiedź na dręczące go pytanie. Widok, jaki ukazał się jego oczom, był naprawdę nieprzyjemny. Mikuła w ułamku sekundy zrozumiał, że nie został tu przywieziony, żeby napić się z Daniłem Aleksandrowiczem Gawriłowem. Pojął zresztą, że już nigdy nie napije się z radzieckim druhem. Chyba że w zaświatach, jeżeli istnieje jakieś życie po śmierci, a w to Mikuła nie wierzył.
– O kurwa! Kto mu to zrobił?!
Żenin pokręcł głową.
– To samo pomyślałem, towarzyszu. Jakim trzeba być bydlakiem, żeby tak potraktować człowieka. Dużo widziałem, ale czegoś takiego to jeszcze nigdy.
Kapral Mikuła raz jeszcze zmusił się, by spojrzeć w głąb pokoju, w którym znajdował się jego kompan. Danił siedział na krześle przy stole. Wszędzie wokół było mnóstwo krwi. Niegdyś jasna koszula Gawriłowa była teraz purpurowa.
– Ktoś poderżnął mu gardło – wyszeptał kapral.
– To nie wszystko. Podejdźcie bliżej.
Mikuła przełamał wstręt i zbliżył się do ciała.
– Job twoju mać! – wykrzyknął odruchowo.
Denat siedział na krześle zalany krwią. Ręce trzymał wyciągnięte na stole. Kapral dopiero teraz zauważył, że dłonie mężczyzny zostały przybite gwoździami do blatu.
– Matko Przenajświętsza! – wyrwało się kapralowi, który deklarował się jako osoba niewierząca.
Żenin też się odruchowo przeżegnał.
– Spójrzcie pod stół.
Mikuła wykonał polecenie.
– Ja pierdolę!
Danił Alsandrowicz Gawriłow siedział boso. Jego stopy były przybite do podłogi grubymi gwoździami.
– O co w tym wszystkim chodzi? – spytał Mikuła. Jego wzrok zatrzymał się na stojącej na stole butelce. Zdziwił się, ale w tej chwili ostatnią rzeczą, o jakiej marzył, była wódka. Zupełnie stracił na nią ochotę. Zaświtała mu w głowie straszna myśl, że być może zostanie mu tak do końca życia. Czym prędzej odrzucił ją. Odwrócił się w stronę stojącego w progu Żenina.
– Poinformowałeś już o tym kogoś?
– Nie zdążyłem. Wy byliście pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy.
Mikuła pokiwał głową.
– Niczego nie wolno tu ruszać. Musimy jak najprędzej powiadomić majora Klimowa. Masz klucz do drzwi?
Żenin pokręcił głową.
– Były otwarte, gdy przyjechałem. Zdziwiłem się, bo Gawriłow zwykł zamykać się na noc.
Mikuła przez chwilę się zastanawiał. Był starszy stopniem. Musiał podjąć jakąś decyzję. Powoli do niego docierało, że właśnie rozpoczęło się jego pierwsze śledztwo w sprawie morderstwa. Był w końcu funkcjonariuszem MO. Wyprostował się, by dodać sobie powagi, odchrząknął i z pewnością siebie, na jaką było go w tej chwili stać, zdecydował:
– W porządku. Ja tu zostanę i popilnuję, żeby nikt nie wszedł, a wy pojedźcie po majora.
– Tak jest! – krzyknął Żenin i z ulgą opuścił dom, który był świadkiem tej makabrycznej zbrodni.
2
– Ćsii... – Maks zatrzymał się gwałtownie.
Idący za nim olbrzym uczynił to samo.
Przez chwilę obaj nasłuchiwali, starając się wyłowić z otaczającej ich ciemności niepokojące dźwięki. Panujący wokół mrok wydawał się nieprzenikniony. Na ulicy nie świeciła ani jedna latarnia. Tak było od momentu wkroczenia do miasta Armii Czerwonej i nielicznych oddziałów Ludowego Wojska Polskiego. Maks pomyślał, że tak właśnie musiały wyglądać egipskie ciemności, o których w sierocińcu opowiadała mu jedna z sióstr zakonnych. Miał przy sobie latarkę, ale nie chciał jej używać, żeby światło nie zdradziło ich obecności. Później, jak już upewni się, że z zewnątrz nikt nie dostrzeże wątłego promienia, pozwoli sobie na jej włączenie. Ale jeszcze nie teraz. Najpierw trzeba sprawdzić, czy w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby zaalarmować o ich obecności. Najmniej bał się milicji i wojska. Dużo bardziej obawiał się podobnych do niego szabrowników, którzy bez ostrzeżenia mogli zacząć strzelać, jeżeli tylko wyczuliby obecność konkurencji. Dlatego zajęcie, którym parał się Maks, było dla ludzi o prawdziwie mocnych nerwach. W jedną noc można było się bajecznie wzbogacić albo przypłacić życiem wyprawę po łup o bardzo niskiej wartości. Dużo zależało od szczęścia. Maks jednak już dawno przestał wierzyć w szczęście i miejsce szabru wybierał bardzo skrupulatnie. Zanim się włamał, przeprowadzał dokładne obserwacje i dopiero gdy miał pewność, że w budynku znajduje się coś naprawdę wartościowego, przechodził do działania. W przeciwieństwie do większości grasujących wokół band szabrowników nie kupował przysłowiowego kota w worku. Dobrze wiedział, co w worku się znajduje. Dziś miał szansę naprawdę dobrze się obłowić. Jeżeli tylko prawdą okaże się to, o czym zapewniał go stary Niemiec, któremu Maks obiecał po bardzo zaniżonych kosztach rower, to jeszcze parę tygodni w tym zachodnim eldorado i będzie można pomyśleć o przeprowadzce w dużo bezpieczniejsze miejsce. O ile wcześniej nie trafi mnie jakaś zabłąkana kula wystrzelona przez gotowego na wszystko szabrownika – pomyślał.
Stali w bezruchu co najmniej dwie minuty. Nie usłyszeli nic, co mogłoby wskazywać, że oprócz nich ktoś jeszcze znajduje się w pobliżu. Maks ściskał w dłoni odbezpieczoną parabelkę. Idący za nim olbrzym uzbrojony był w grubą nogę od stołu. Gdyby ktoś zdołał go w tej ciemności zobaczyć, mógłby pomyśleć, że ma do czynienia z jakimś prymitywnym osobnikiem wyposażonym w maczugę. I w sumie wiele by się nie pomylił. Teodor bowiem znacznie różnił się od większości ludzi. Chodziło nie tylko o jego wygląd olbrzyma, ale przede wszystkim o psychikę. W tym ważącym sto dwadzieścia kilogramów dwumetrowym mężczyźnie mieszkało małe dziecko, które wobec otaczającego świata często czuło się bezbronne. Na szczęście Teodor zawsze mógł liczyć na Maksa. Olbrzym obdarzał go za to bezgranicznym zaufaniem połączonym ze swego rodzaju synowską miłością i oddaniem. Maks nigdy by tego nie przyznał, ale więź, jaka wytworzyła się pomiędzy nim a Teodorem, była bardzo silna.
– W porządku – wyszeptał Maks. – Idziemy dalej.
Ostrożnie przeszli na tyły budynku, gdzie według zapewnień starego Niemca miało być wejście do piwnicy. Stalowe drzwi były zamknięte, ale Maks miał klucz. Miał nadzieję, że szkop go nie oszukał. Włożył klucz. Pasował. Wolno przekręcił i usłyszał szczęknięcie zamka. Odetchnął z ulgą. Chwilę później byli już w pachnącej wilgocią piwnicy. Maks przepuścił towarzysza i dla pewności zamknął za sobą drzwi. Teraz mógł włączyć latarkę. Nie chciał zbyt długo używać światła, dlatego oświetlił podłogę, żeby upewnić się, że nic im nie zagraża, po czym ruszył w stronę drzwi prowadzących w głąb piwnicy. Na piętro domu nie zamierzał zaglądać. Wiedział, że góra została już kilka razy splądrowana przez inne grupy. Po tych wizytach z pewnością nie znalazłby tam nic wartościowego. To, po co tu przyszedł, było dobrze ukryte. A on wiedział, gdzie szukać.
W drugim pomieszczeniu na podłodze walały się potłuczone butelki i słoiki po wekach. Maks ostrożnie podszedł w róg piwnicy. Poświecił na ogołocony z jakichkolwiek narzędzi falbanek[1].
– Odsuń go.
Teodor przesunął na bok masywny stół.
Maks poświecił na drewnianą podłogę. Ukucnął i postukał kolbą parabelki w deski. Chwilę później schował pistolet, a zamiast niego wyjął z kieszeni bagnet. Wciąż przyświecając sobie latarką, wcisnął ostrze pomiędzy deski, żeby je podważyć. Gdy mu się to udało, wyjął dwie z nich. Słaby strumień światła skierował w dół. Odwrócił się do Teodora.
– Stary Johann nas nie okłamał – stwierdził, po czym sięgnął w dół.
Upłynęło kilka sekund, zanim udało mu się wydobyć dość pokaźnych rozmiarów skrzynię. Przy użyciu bagnetu podważył wieko i poświecił latarką. Stojący za nim olbrzym nachylił się z zaciekawieniem.
– Ae fudofne – wyseplenił.
– Tak, Teo. Są cudowne i co najważniejsze, wyglądają na nieuszkodzone.
Maks z trudem oderwał wzrok od trzech prawie nowych telefunkenów, których wartość na czarnym rynku była nie do oszacowania. Zwłaszcza gdyby udało im się je przewieźć do centrum kraju i tam sprzedać. A taki właśnie mieli plan.
– Schowaj tę maczugę i bierz skrzynkę.
Teo bez szemrania wykonał polecenie.
Maks ponownie wydobył z kieszeni pistolet. Czekała ich jeszcze długa i niebezpieczna droga powrotna.
Na ulicy musieli zachować czujność. Ciemności wokół pełne były gotowych na wszystko osobników. Żeby po zmroku przetrwać na ulicy, należało być bardziej bezwzględnym niż inni. Maks wiedział, że noc nie należała do ludzi. Zwykli obywatele spali czujnie w zamkniętych na cztery spusty domach. Noc należała do drapieżników i to bardzo niebezpiecznych drapieżników. Dlatego gdy usłyszał zbliżające się kroki, zatrzymał się i dał Teodorowi znak, żeby odłożył skrzynię z radioodbiornikami. Olbrzym nie pierwszy raz był z Maksem na szabrze. Wiedział, co ma robić. Gdy tylko skrzynia została położona w bezpiecznym miejscu, wyjął zza paska dębową nogę od stołu.
Głos, który wydobył się z ciemności, miał mało przyjemną piskliwą barwę charakterystyczną dla człowieka bezwzględnego i przebiegłego.
– Co tam chowacie?
Maks milczał. Starał się zorientować, ilu ludzi może towarzyszyć rzezimieszkowi, który ich zaczepił. Zdawał sobie sprawę, że większość z nich albo nawet wszyscy są uzbrojeni, bo dostęp do broni nie był żadnym problemem. Wszędzie wokół można było znaleźć karabiny i pistolety ukryte przez wycofujące się niemieckie oddziały. Żołnierze Wermachtu zrzucali mundury, pozbywali się broni i za wszelką cenę próbowali udawać cywilów, którzy z wojną nie mieli nic wspólnego. Maks wiedział też, że niewielu z tych uzbrojonych po zęby szabrowników potrafi zrobić z niej użytek. Zwłaszcza nocą. Zwykle strzelali po omacku, na chybił trafił, nie wyrządzając przeciwnikowi większej szkody. Dużo lepszy użytek ze swojej dębowej maczugi robił Teodor. Gdy po pierwszych wystrzałach udało mu się zlokalizować przeciwników, dopadał do nich i silnymi uderzeniami siał spustoszenie. Atutem jego broni było to, że nie zdradzał jej ani hałas, ani błysk wystrzału.
Gdy dochodziło do takich spotkań, Maks wypowiadał tylko jedno zdanie. Nic więcej. Jeżeli po drugiej stronie znajdowali się rozsądni ludzie, powinno wystarczyć.
Nigdy jednak podczas nocnych eskapad nie spotkał ludzi rozsądnych. Dlatego nie łudził się, że tym razem będzie inaczej.
– Przepuście nas, a nikomu nic się nie stanie.
Z ciemności dobiegł go chropawy śmiech, po czym odezwał się właściciel piskliwego głosu:
– Słyszeliście chłopaki, mamy ich przepuścić. A co jeżeli tego nie zrobimy?
Maks ukucnął. Strzały, które za chwilę padną w jego stronę, chybią celu. Wymierzył w stronę, skąd dobiegał głos i nacisnął spust. Zdążył jeszcze usłyszeć jęk i uderzenie padającego ciała. A potem rozpoczęła się bezładna kanonada.
Teodor przemknął bokiem w stronę napastników i zaszedł ich z flanki. Nie spodziewali się. W ciemności był niewidoczny. Nie zdradzał go ani huk, ani błysk wystrzałów. Jego broń była cicha, a uderzenia szybkie i celne. Wystrzały stały się coraz rzadsze. Aż w końcu ciemność przeszywały jedynie suche trzaski czaszek pękających pod uderzeniami dębowej maczugi oraz błagania o litość przerażonych szabrowników. Po kilkudziesięciu sekundach było po wszystkim.
Maks podniósł się z ziemi.
– Idziemy, zanim pojawią się inni.
Teodor jeszcze przez jakiś czas sapał głośno. Na ramieniu niósł skrzynię z trzema radioodbiornikami marki Telefunken. Być może ktoś już niebawem nastawi je na częstotliwość jakieś stacji nadającej miłą dla ucha muzykę – pomyślał Maks. Tutaj póki co jest zupełnie inny świat. Dziki i niebezpieczny.
Wojna się skończyła, a zaczęło coś dużo straszniejszego.
Przypisy