Waldenburg - Dominik Kozar - ebook + książka

Waldenburg ebook

Dominik Kozar

0,0

Opis

Ziemie Odzyskane, maj 1946.

Minął rok od zakończenia wojny, jednak dla wielu ludzi koszmar dopiero się zaczął.

W jednym z miasteczek na Dolnym Śląsku dochodzi do zbrodni – ginie radziecki sierżant, a morderca zostawia zaszyfrowaną wiadomość.

Do sprawy zostaje przydzielony tajemniczy pułkownik przysłany z Lublina przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Na znalezienie sprawcy ma 72 godziny.

 

W cieniu zbrodni żyje Trudi – twarda kobieta z przeszłością. Kiedyś ofiara, dziś – opiekunka dla kobiet, które tak jak ona zostały przez historię wystawione na próbę. Próbuje ocalić to, co jeszcze można uratować.

Ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © Do­mi­nik Ko­zar Co­py­ri­ght © 2025 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Źró­dło ob­razu: Te­tiana, Ma­n888 (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Ha­lina Bo­gusz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2025
ISBN 978-83-68261-72-1
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim sy­nom – Wi­tol­dowi i An­to­niemu

1

Po­czą­tek maja 1946 roku

Ka­pral Mi­kuła ode­tchnął głę­boko i ro­zej­rzał się. To, co wi­dział, być może ko­goś in­nego nie na­pa­wa­łoby opty­mi­zmem, on jed­nak uśmiech­nął się pod wą­sem, głę­biej na­su­nął ro­ga­tywkę i raź­nym kro­kiem ru­szył przed sie­bie. Kra­jo­braz, który go ota­czał, był uoso­bie­niem nę­dzy. Wpraw­dzie nie było tak źle jak w in­nych mia­stach i mia­stecz­kach, które Mi­kuła miał oka­zję wi­dzieć w trak­cie swo­jej wę­drówki szla­kiem bo­jo­wym Lu­do­wego Woj­ska Pol­skiego. W po­rów­na­niu z War­szawą, do któ­rej w stycz­niu Mi­kuła wszedł ze swoim plu­to­nem, można po­wie­dzieć, że tu­taj był raj na ziemi. Zwłasz­cza że Sta­chu był cwany i wie­dział, jak się urzą­dzić.

War­szawa stała się jedną wielką ru­iną. Sta­szek nie wie­rzył, żeby jesz­cze kie­dyś pod­nio­sła się i od­zy­skała dawny urok oraz pre­stiż. Wraz z ko­le­gami za­sta­na­wiał się, które mia­sto zo­sta­nie te­raz sto­licą. Sta­wiał na Kra­ków. Przed wojną uczono go w szkole, że Kra­ków już kie­dyś peł­nił rolę sto­licy Pol­ski, a więc zu­peł­nie na­tu­ralne wy­da­wało mu się, że pra­dawny gród może po­now­nie stać się ser­cem od­ra­dza­ją­cego się z wo­jen­nej po­żogi kraju. W War­sza­wie Sta­szek do­świad­czył głodu i zimna. Nie było gdzie się schro­nić przed mro­zem, więk­szość ka­mie­nic zo­stała znisz­czona przez hi­tle­row­ców. Mi­kuła ucie­szył się, gdy do­stali roz­kaz wy­mar­szu z tego przy­po­mi­na­ją­cego cmen­tarz mia­sta. Miał już dość ruin, zimna i głodu. Pra­gnął lep­szego ży­cia, które w końcu po tylu la­tach walki i oko­pów mu się na­le­żało.

Szczę­ście uśmiech­nęło się do ka­prala Mi­kuły, gdy z czę­ścią od­działu zo­sta­wiono go w nie­wiel­kim mia­steczku na tak zwa­nych Zie­miach Od­zy­ska­nych. Przed wojną mia­sto na­zy­wało się Wal­den­burg, co w tłu­ma­cze­niu na pol­ski ozna­czało le­śny gród, a te­raz prze­chrzczono je na Bo­ro­wieck. Wraz z kra­sno­ar­miej­cami mieli pil­no­wać po­rządku i dbać o bez­pie­czeń­stwo pol­skiej lud­no­ści przy­by­wa­ją­cej na te zie­mie, by roz­po­cząć nowe ży­cie. Ka­pral Mi­kuła czuł, że los mu sprzyja. Tym bar­dziej że już na po­czątku po­bytu od­de­le­go­wano go do służby w Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej. Prze­stał być żoł­nie­rzem, a stał się mi­li­cjan­tem ma­ją­cym dbać o po­rzą­dek i bez­pie­czeń­stwo. Udało mu się rów­nież za­przy­jaź­nić z so­wiec­kim sier­żan­tem Da­ni­łem Alk­san­dro­wi­czem Gaw­ri­ło­wem. Po­łą­czyło ich za­mi­ło­wa­nie do al­ko­holu i do ko­biet. A nie było lep­szego miej­sca, w któ­rym mo­gli da­wać upust swoim pa­sjom, niż Zie­mie Od­zy­skane. Tu­taj w prze­ci­wień­stwie do War­szawy więk­szość do­mów po­zo­stała nie­znisz­czona, wła­ści­ciele mu­sieli je opu­ścić i mieli nie­wiele czasu na za­bra­nie do­bytku. Po­rzu­cili dużo war­to­ścio­wych przed­mio­tów, które można było sprze­dać lub wy­mie­nić na sza­ber­placu. Mi­kuła nie uzna­wał in­nej wa­luty niż al­ko­hol, pa­pie­rosy i ze­garki, za które mógł u kra­sno­ar­miej­ców do­stać pra­wie wszystko. Od­kąd za­przy­jaź­nił się z Da­ni­łem, do­stęp do al­ko­holu prze­stał być dla niego pro­ble­mem, po­nie­waż so­wiecki sier­żant miał całe mo­rze moc­nego trunku pę­dzo­nego w go­rzelni kon­tro­lo­wa­nej przez ma­jora Kli­mowa.

Mi­kuła nie po­tra­fił zro­zu­mieć nie­któ­rych swo­ich ro­da­ków, któ­rzy trak­to­wali Ro­sjan jak wro­gów, na­zy­wa­jąc ich no­wymi oku­pan­tami Pol­ski. Ta­kie kłam­stwa nie mie­ściły się w świa­to­po­glą­dzie Staszka, który braci Ro­sjan uzna­wał za wy­zwo­li­cieli ziem pol­skich, a nie za oku­pan­tów, jak zwy­kła na­zy­wać ich re­ak­cyjna pro­pa­ganda spod znaku An­dersa i sa­na­cji, przez którą Pol­ska zo­stała po­ko­nana we wrze­śniu 1939 roku, a póź­niej na dłu­gie lata była pod nie­miecką oku­pa­cją. Dziś na szczę­ście uko­chana oj­czy­zna jest wolna, za­wdzię­czała to lu­dziom ta­kim jak ka­pral Mi­kuła, który nie ża­ło­wał trudu i cier­pie­nia, by ma­sze­ro­wać aż spod Le­nino i wal­czyć prze­ciwko hi­tle­row­com ra­mię w ra­mię z ra­dziec­kimi braćmi. Więc te­raz, kiedy wojna się skoń­czyła, chyba coś im się za ten cały cho­lerny trud na­leży. Nikt im prze­cież nie bę­dzie miał za złe, jak sko­rzy­stają tro­chę z ży­cia.

Mi­kuła wy­jął z kie­szeni woj­sko­wej kurtki paczkę pa­pie­ro­sów juno i za­pa­lił. Przez chwilę przy­glą­dał się ele­ganc­kiej ben­zy­no­wej za­pal­niczce z wy­gra­we­ro­wa­nymi ini­cja­łami, które by­naj­mniej nie były jego, po czym scho­wał ją do kie­szeni. W końcu ży­jemy w cza­sach, gdy bez mała wszystko jest zdo­byczne – po­my­ślał. Na­wet ko­biety. To ostat­nie sko­ja­rze­nie wy­wo­łało błogi uśmiech na jego twa­rzy. Za­cią­gnął się głę­boko i wol­nym kro­kiem ru­szył w stronę po­ste­runku mi­li­cji od­le­głego o nie­cały ki­lo­metr. Nie zdą­żył przejść na­wet stu me­trów, gdy za­uwa­żył ja­dący z dużą pręd­ko­ścią woj­skowy ga­zik. Sa­mo­chód za­trzy­mał się gwał­tow­nie przy chod­niku. Za kie­row­nicą sie­dział star­szy sze­re­gowy Aleksy Mi­chaj­ło­wicz Że­nin, je­den z lu­dzi sier­żanta Gaw­ri­łowa.

– Wsia­daj­cie, ka­pralu! – wy­krzyk­nął Ro­sja­nin.

Mi­kuła ucie­szył się, że Da­nił wy­słał po niego sa­mo­chód. Po­my­ślał, że sier­żant po­pił wczo­raj moc­niej niż zwy­kle i chce te­raz w jego to­wa­rzy­stwie za­le­czyć kaca. Nie miał nic prze­ciwko. W su­mie na po­ste­ru­nek mi­li­cji może się wy­brać póź­niej. Albo ju­tro. Świat się nie za­wali. Zwłasz­cza że udało mu się prze­trwać wojnę.

Wsko­czył na przedni fo­tel.

– Da­nił u sie­bie?

Kie­rowca po­ki­wał głową i spraw­nie za­wró­cił na wą­skiej ulicy.

Czemu się tak spie­szy – za­sta­na­wiał się Mi­kuła, któ­remu pęd po­wie­trza omalże nie ze­rwał czapki. O pa­le­niu nie było mowy, więc wy­rzu­cił nie­do­pa­lo­nego pa­pie­rosa. W bocz­nym lu­sterku za­uwa­żył, jak po le­żący na ulicy nie­do­pa­łek schyla się męż­czy­zna w ciem­nym płasz­czu z na­ma­lo­waną na ple­cach swa­styką. Rasa pa­nów – po­my­ślał z prze­ką­sem i uśmiech­nął się do sie­bie.

Pięć mi­nut póź­niej sa­mo­chód za­trzy­mał się przed do­mem za­ję­tym na po­trzeby sier­żanta Gaw­ri­łowa. Kie­rowca i jego pa­sa­żer wy­sie­dli z ga­zika i ru­szyli ku drzwiom. Tuż przed nimi Ro­sja­nin od­wró­cił się w stronę Mi­kuły.

– Ostrze­gam, wi­dok nie jest zbyt przy­jemny.

Ka­pral nic nie ro­zu­miał. Za­uwa­żył, że Że­nin za­cho­wuje się ina­czej niż zwy­kle. Coś było nie tak. Nie zdą­żył jed­nak za­py­tać, bo we­szli do środka.

Mi­kuła po­czuł za­pach ma­chorki i nie­prze­tra­wio­nego al­ko­holu. A więc miał ra­cję, Da­nił mu­siał wczo­raj ostro po­pić. Czemu jed­nak ten cho­lerny Że­nin za­cho­wuje się tak dziw­nie?

Chwilę póź­niej ka­pral uzy­skał od­po­wiedź na drę­czące go py­ta­nie. Wi­dok, jaki uka­zał się jego oczom, był na­prawdę nie­przy­jemny. Mi­kuła w ułamku se­kundy zro­zu­miał, że nie zo­stał tu przy­wie­ziony, żeby na­pić się z Da­ni­łem Alek­san­dro­wi­czem Gaw­ri­ło­wem. Po­jął zresztą, że już ni­gdy nie na­pije się z ra­dziec­kim dru­hem. Chyba że w za­świa­tach, je­żeli ist­nieje ja­kieś ży­cie po śmierci, a w to Mi­kuła nie wie­rzył.

– O kurwa! Kto mu to zro­bił?!

Że­nin po­kręcł głową.

– To samo po­my­śla­łem, to­wa­rzy­szu. Ja­kim trzeba być by­dla­kiem, żeby tak po­trak­to­wać czło­wieka. Dużo wi­dzia­łem, ale cze­goś ta­kiego to jesz­cze ni­gdy.

Ka­pral Mi­kuła raz jesz­cze zmu­sił się, by spoj­rzeć w głąb po­koju, w któ­rym znaj­do­wał się jego kom­pan. Da­nił sie­dział na krze­śle przy stole. Wszę­dzie wo­kół było mnó­stwo krwi. Nie­gdyś ja­sna ko­szula Gaw­ri­łowa była te­raz pur­pu­rowa.

– Ktoś po­de­rżnął mu gar­dło – wy­szep­tał ka­pral.

– To nie wszystko. Po­dejdź­cie bli­żej.

Mi­kuła prze­ła­mał wstręt i zbli­żył się do ciała.

– Job twoju mać! – wy­krzyk­nął od­ru­chowo.

De­nat sie­dział na krze­śle za­lany krwią. Ręce trzy­mał wy­cią­gnięte na stole. Ka­pral do­piero te­raz za­uwa­żył, że dło­nie męż­czy­zny zo­stały przy­bite gwoź­dziami do blatu.

– Matko Prze­naj­święt­sza! – wy­rwało się ka­pra­lowi, który de­kla­ro­wał się jako osoba nie­wie­rząca.

Że­nin też się od­ru­chowo prze­że­gnał.

– Spójrz­cie pod stół.

Mi­kuła wy­ko­nał po­le­ce­nie.

– Ja pier­dolę!

Da­nił Al­san­dro­wicz Gaw­ri­łow sie­dział boso. Jego stopy były przy­bite do pod­łogi gru­bymi gwoź­dziami.

– O co w tym wszyst­kim cho­dzi? – spy­tał Mi­kuła. Jego wzrok za­trzy­mał się na sto­ją­cej na stole bu­telce. Zdzi­wił się, ale w tej chwili ostat­nią rze­czą, o ja­kiej ma­rzył, była wódka. Zu­peł­nie stra­cił na nią ochotę. Za­świ­tała mu w gło­wie straszna myśl, że być może zo­sta­nie mu tak do końca ży­cia. Czym prę­dzej od­rzu­cił ją. Od­wró­cił się w stronę sto­ją­cego w progu Że­nina.

– Po­in­for­mo­wa­łeś już o tym ko­goś?

– Nie zdą­ży­łem. Wy by­li­ście pierw­szą osobą, która przy­szła mi do głowy.

Mi­kuła po­ki­wał głową.

– Ni­czego nie wolno tu ru­szać. Mu­simy jak naj­prę­dzej po­wia­do­mić ma­jora Kli­mowa. Masz klucz do drzwi?

Że­nin po­krę­cił głową.

– Były otwarte, gdy przy­je­cha­łem. Zdzi­wi­łem się, bo Gaw­ri­łow zwykł za­my­kać się na noc.

Mi­kuła przez chwilę się za­sta­na­wiał. Był star­szy stop­niem. Mu­siał pod­jąć ja­kąś de­cy­zję. Po­woli do niego do­cie­rało, że wła­śnie roz­po­częło się jego pierw­sze śledz­two w spra­wie mor­der­stwa. Był w końcu funk­cjo­na­riu­szem MO. Wy­pro­sto­wał się, by do­dać so­bie po­wagi, od­chrząk­nął i z pew­no­ścią sie­bie, na jaką było go w tej chwili stać, zde­cy­do­wał:

– W po­rządku. Ja tu zo­stanę i po­pil­nuję, żeby nikt nie wszedł, a wy po­jedź­cie po ma­jora.

– Tak jest! – krzyk­nął Że­nin i z ulgą opu­ścił dom, który był świad­kiem tej ma­ka­brycz­nej zbrodni.

2

– Ćsii... – Maks za­trzy­mał się gwał­tow­nie.

Idący za nim ol­brzym uczy­nił to samo.

Przez chwilę obaj na­słu­chi­wali, sta­ra­jąc się wy­ło­wić z ota­cza­ją­cej ich ciem­no­ści nie­po­ko­jące dźwięki. Pa­nu­jący wo­kół mrok wy­da­wał się nie­prze­nik­niony. Na ulicy nie świe­ciła ani jedna la­tar­nia. Tak było od mo­mentu wkro­cze­nia do mia­sta Ar­mii Czer­wo­nej i nie­licz­nych od­dzia­łów Lu­do­wego Woj­ska Pol­skiego. Maks po­my­ślał, że tak wła­śnie mu­siały wy­glą­dać egip­skie ciem­no­ści, o któ­rych w sie­ro­cińcu opo­wia­dała mu jedna z sióstr za­kon­nych. Miał przy so­bie la­tarkę, ale nie chciał jej uży­wać, żeby świa­tło nie zdra­dziło ich obec­no­ści. Póź­niej, jak już upewni się, że z ze­wnątrz nikt nie do­strzeże wą­tłego pro­mie­nia, po­zwoli so­bie na jej włą­cze­nie. Ale jesz­cze nie te­raz. Naj­pierw trzeba spraw­dzić, czy w po­bliżu nie ma ni­kogo, kto mógłby za­alar­mo­wać o ich obec­no­ści. Naj­mniej bał się mi­li­cji i woj­ska. Dużo bar­dziej oba­wiał się po­dob­nych do niego sza­brow­ni­ków, któ­rzy bez ostrze­że­nia mo­gli za­cząć strze­lać, je­żeli tylko wy­czu­liby obec­ność kon­ku­ren­cji. Dla­tego za­ję­cie, któ­rym pa­rał się Maks, było dla lu­dzi o praw­dzi­wie moc­nych ner­wach. W jedną noc można było się ba­jecz­nie wzbo­ga­cić albo przy­pła­cić ży­ciem wy­prawę po łup o bar­dzo ni­skiej war­to­ści. Dużo za­le­żało od szczę­ścia. Maks jed­nak już dawno prze­stał wie­rzyć w szczę­ście i miej­sce sza­bru wy­bie­rał bar­dzo skru­pu­lat­nie. Za­nim się wła­mał, prze­pro­wa­dzał do­kładne ob­ser­wa­cje i do­piero gdy miał pew­ność, że w bu­dynku znaj­duje się coś na­prawdę war­to­ścio­wego, prze­cho­dził do dzia­ła­nia. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści gra­su­ją­cych wo­kół band sza­brow­ni­ków nie ku­po­wał przy­sło­wio­wego kota w worku. Do­brze wie­dział, co w worku się znaj­duje. Dziś miał szansę na­prawdę do­brze się ob­ło­wić. Je­żeli tylko prawdą okaże się to, o czym za­pew­niał go stary Nie­miec, któ­remu Maks obie­cał po bar­dzo za­ni­żo­nych kosz­tach ro­wer, to jesz­cze parę ty­go­dni w tym za­chod­nim el­do­rado i bę­dzie można po­my­śleć o prze­pro­wadzce w dużo bez­piecz­niej­sze miej­sce. O ile wcze­śniej nie trafi mnie ja­kaś za­błą­kana kula wy­strze­lona przez go­to­wego na wszystko sza­brow­nika – po­my­ślał.

Stali w bez­ru­chu co naj­mniej dwie mi­nuty. Nie usły­szeli nic, co mo­głoby wska­zy­wać, że oprócz nich ktoś jesz­cze znaj­duje się w po­bliżu. Maks ści­skał w dłoni od­bez­pie­czoną pa­ra­belkę. Idący za nim ol­brzym uzbro­jony był w grubą nogę od stołu. Gdyby ktoś zdo­łał go w tej ciem­no­ści zo­ba­czyć, mógłby po­my­śleć, że ma do czy­nie­nia z ja­kimś pry­mi­tyw­nym osob­ni­kiem wy­po­sa­żo­nym w ma­czugę. I w su­mie wiele by się nie po­my­lił. Teo­dor bo­wiem znacz­nie róż­nił się od więk­szo­ści lu­dzi. Cho­dziło nie tylko o jego wy­gląd ol­brzyma, ale przede wszyst­kim o psy­chikę. W tym wa­żą­cym sto dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów dwu­me­tro­wym męż­czyź­nie miesz­kało małe dziecko, które wo­bec ota­cza­ją­cego świata czę­sto czuło się bez­bronne. Na szczę­ście Teo­dor za­wsze mógł li­czyć na Maksa. Ol­brzym ob­da­rzał go za to bez­gra­nicz­nym za­ufa­niem po­łą­czo­nym ze swego ro­dzaju sy­now­ską mi­ło­ścią i od­da­niem. Maks ni­gdy by tego nie przy­znał, ale więź, jaka wy­two­rzyła się po­mię­dzy nim a Teo­do­rem, była bar­dzo silna.

– W po­rządku – wy­szep­tał Maks. – Idziemy da­lej.

Ostroż­nie prze­szli na tyły bu­dynku, gdzie we­dług za­pew­nień sta­rego Niemca miało być wej­ście do piw­nicy. Sta­lowe drzwi były za­mknięte, ale Maks miał klucz. Miał na­dzieję, że szkop go nie oszu­kał. Wło­żył klucz. Pa­so­wał. Wolno prze­krę­cił i usły­szał szczęk­nię­cie zamka. Ode­tchnął z ulgą. Chwilę póź­niej byli już w pach­ną­cej wil­go­cią piw­nicy. Maks prze­pu­ścił to­wa­rzy­sza i dla pew­no­ści za­mknął za sobą drzwi. Te­raz mógł włą­czyć la­tarkę. Nie chciał zbyt długo uży­wać świa­tła, dla­tego oświe­tlił pod­łogę, żeby upew­nić się, że nic im nie za­graża, po czym ru­szył w stronę drzwi pro­wa­dzą­cych w głąb piw­nicy. Na pię­tro domu nie za­mie­rzał za­glą­dać. Wie­dział, że góra zo­stała już kilka razy splą­dro­wana przez inne grupy. Po tych wi­zy­tach z pew­no­ścią nie zna­la­złby tam nic war­to­ścio­wego. To, po co tu przy­szedł, było do­brze ukryte. A on wie­dział, gdzie szu­kać.

W dru­gim po­miesz­cze­niu na pod­ło­dze wa­lały się po­tłu­czone bu­telki i sło­iki po we­kach. Maks ostroż­nie pod­szedł w róg piw­nicy. Po­świe­cił na ogo­ło­cony z ja­kich­kol­wiek na­rzę­dzi fal­ba­nek[1].

– Od­suń go.

Teo­dor prze­su­nął na bok ma­sywny stół.

Maks po­świe­cił na drew­nianą pod­łogę. Ukuc­nął i po­stu­kał kolbą pa­ra­belki w de­ski. Chwilę póź­niej scho­wał pi­sto­let, a za­miast niego wy­jął z kie­szeni ba­gnet. Wciąż przy­świe­ca­jąc so­bie la­tarką, wci­snął ostrze po­mię­dzy de­ski, żeby je pod­wa­żyć. Gdy mu się to udało, wy­jął dwie z nich. Słaby stru­mień świa­tła skie­ro­wał w dół. Od­wró­cił się do Teo­dora.

– Stary Jo­hann nas nie okła­mał – stwier­dził, po czym się­gnął w dół.

Upły­nęło kilka se­kund, za­nim udało mu się wy­do­być dość po­kaź­nych roz­mia­rów skrzy­nię. Przy uży­ciu ba­gnetu pod­wa­żył wieko i po­świe­cił la­tarką. Sto­jący za nim ol­brzym na­chy­lił się z za­cie­ka­wie­niem.

– Ae fu­dofne – wy­se­ple­nił.

– Tak, Teo. Są cu­downe i co naj­waż­niej­sze, wy­glą­dają na nie­usz­ko­dzone.

Maks z tru­dem ode­rwał wzrok od trzech pra­wie no­wych te­le­fun­ke­nów, któ­rych war­tość na czar­nym rynku była nie do osza­co­wa­nia. Zwłasz­cza gdyby udało im się je prze­wieźć do cen­trum kraju i tam sprze­dać. A taki wła­śnie mieli plan.

– Scho­waj tę ma­czugę i bierz skrzynkę.

Teo bez szem­ra­nia wy­ko­nał po­le­ce­nie.

Maks po­now­nie wy­do­był z kie­szeni pi­sto­let. Cze­kała ich jesz­cze długa i nie­bez­pieczna droga po­wrotna.

Na ulicy mu­sieli za­cho­wać czuj­ność. Ciem­no­ści wo­kół pełne były go­to­wych na wszystko osob­ni­ków. Żeby po zmroku prze­trwać na ulicy, na­le­żało być bar­dziej bez­względ­nym niż inni. Maks wie­dział, że noc nie na­le­żała do lu­dzi. Zwy­kli oby­wa­tele spali czuj­nie w za­mknię­tych na cztery spu­sty do­mach. Noc na­le­żała do dra­pież­ni­ków i to bar­dzo nie­bez­piecz­nych dra­pież­ni­ków. Dla­tego gdy usły­szał zbli­ża­jące się kroki, za­trzy­mał się i dał Teo­do­rowi znak, żeby odło­żył skrzy­nię z ra­dio­od­bior­ni­kami. Ol­brzym nie pierw­szy raz był z Mak­sem na sza­brze. Wie­dział, co ma ro­bić. Gdy tylko skrzy­nia zo­stała po­ło­żona w bez­piecz­nym miej­scu, wy­jął zza pa­ska dę­bową nogę od stołu.

Głos, który wy­do­był się z ciem­no­ści, miał mało przy­jemną pi­skliwą barwę cha­rak­te­ry­styczną dla czło­wieka bez­względ­nego i prze­bie­głego.

– Co tam cho­wa­cie?

Maks mil­czał. Sta­rał się zo­rien­to­wać, ilu lu­dzi może to­wa­rzy­szyć rze­zi­miesz­kowi, który ich za­cze­pił. Zda­wał so­bie sprawę, że więk­szość z nich albo na­wet wszy­scy są uzbro­jeni, bo do­stęp do broni nie był żad­nym pro­ble­mem. Wszę­dzie wo­kół można było zna­leźć ka­ra­biny i pi­sto­lety ukryte przez wy­co­fu­jące się nie­miec­kie od­działy. Żoł­nie­rze We­rmachtu zrzu­cali mun­dury, po­zby­wali się broni i za wszelką cenę pró­bo­wali uda­wać cy­wi­lów, któ­rzy z wojną nie mieli nic wspól­nego. Maks wie­dział też, że nie­wielu z tych uzbro­jo­nych po zęby sza­brow­ni­ków po­trafi zro­bić z niej uży­tek. Zwłasz­cza nocą. Zwy­kle strze­lali po omacku, na chy­bił tra­fił, nie wy­rzą­dza­jąc prze­ciw­ni­kowi więk­szej szkody. Dużo lep­szy uży­tek ze swo­jej dę­bo­wej ma­czugi ro­bił Teo­dor. Gdy po pierw­szych wy­strza­łach udało mu się zlo­ka­li­zo­wać prze­ciw­ni­ków, do­pa­dał do nich i sil­nymi ude­rze­niami siał spu­sto­sze­nie. Atu­tem jego broni było to, że nie zdra­dzał jej ani ha­łas, ani błysk wy­strzału.

Gdy do­cho­dziło do ta­kich spo­tkań, Maks wy­po­wia­dał tylko jedno zda­nie. Nic wię­cej. Je­żeli po dru­giej stro­nie znaj­do­wali się roz­sądni lu­dzie, po­winno wy­star­czyć.

Ni­gdy jed­nak pod­czas noc­nych eska­pad nie spo­tkał lu­dzi roz­sąd­nych. Dla­tego nie łu­dził się, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej.

– Prze­pu­ście nas, a ni­komu nic się nie sta­nie.

Z ciem­no­ści do­biegł go chro­pawy śmiech, po czym ode­zwał się wła­ści­ciel pi­skli­wego głosu:

– Sły­sze­li­ście chło­paki, mamy ich prze­pu­ścić. A co je­żeli tego nie zro­bimy?

Maks ukuc­nął. Strzały, które za chwilę padną w jego stronę, chy­bią celu. Wy­mie­rzył w stronę, skąd do­bie­gał głos i na­ci­snął spust. Zdą­żył jesz­cze usły­szeć jęk i ude­rze­nie pa­da­ją­cego ciała. A po­tem roz­po­częła się bez­ładna ka­no­nada.

Teo­dor prze­mknął bo­kiem w stronę na­past­ni­ków i za­szedł ich z flanki. Nie spo­dzie­wali się. W ciem­no­ści był nie­wi­doczny. Nie zdra­dzał go ani huk, ani błysk wy­strza­łów. Jego broń była ci­cha, a ude­rze­nia szyb­kie i celne. Wy­strzały stały się co­raz rzad­sze. Aż w końcu ciem­ność prze­szy­wały je­dy­nie su­che trza­ski cza­szek pę­ka­ją­cych pod ude­rze­niami dę­bo­wej ma­czugi oraz bła­ga­nia o li­tość prze­ra­żo­nych sza­brow­ni­ków. Po kil­ku­dzie­się­ciu se­kun­dach było po wszyst­kim.

Maks pod­niósł się z ziemi.

– Idziemy, za­nim po­ja­wią się inni.

Teo­dor jesz­cze przez ja­kiś czas sa­pał gło­śno. Na ra­mie­niu niósł skrzy­nię z trzema ra­dio­od­bior­ni­kami marki Te­le­fun­ken. Być może ktoś już nie­ba­wem na­stawi je na czę­sto­tli­wość ja­kieś sta­cji na­da­ją­cej miłą dla ucha mu­zykę – po­my­ślał Maks. Tu­taj póki co jest zu­peł­nie inny świat. Dziki i nie­bez­pieczny.

Wojna się skoń­czyła, a za­częło coś dużo strasz­niej­szego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Stół warsz­ta­towy.