Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rosanne Gronner, zainspirowana prawdziwymi zbrodniami, zostaje autorką thrillerów o seryjnym mordercy duszącym kobiety purpurowymi wstążkami. Zachęcona przez psychoterapeutkę, do której uczęszcza, postanawia w końcu zakończyć pisanie tej serii. Wtedy wokół niej zaczynają dziać się dziwne rzeczy: ginie jej przyjaciółka, zamordowana w dokładnie taki sam sposób, w jaki zabija bohater jej książek, a w jej własnym życiu pojawia się tajemniczy nieznajomy, Mikhel, który zdaje się wiedzieć o niej więcej, niż ona sama…
Marcin Tarski (pseud.) – studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, pierwsze kroki w pisaniu zaś stawiał na przełomie wieków jako dziennikarz i felietonista w prasie lokalnej. Nie ujawnia prawdziwego nazwiska oraz twarzy. Za anonimowością skrywa się talent do analizy ludzkich zachowań, badania literackich schematów i tworzenia głębokich psychologicznie thrillerów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcin Tarski
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
W purpurze
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Wydanie I, 2025
Opracowanie: Kamila Recław – Słowa Kluczowe
Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz
Grafika na okładce: elementy przygotowane za pomocą AI (twarz)
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025
ISBN 978-83-68254-48-2
Rose umościła się wygodnie na obitym kanarkowym aksamitem szezlongu. Robiła to w każde piątkowe popołudnie od dziewiętnastu miesięcy. Błogosławiona rutyna. Rose uwielbiała rutynę i reagowała alergicznie na wszystko, co ją niszczyło. Początkowo taką kulą burzącą były dla niej również sesje z doktor Preskot. Nie pomagało tłumaczenie samej sobie, że przecież nikt jej nie zmusza. No, może Laura. Trochę. I wcale nie zmuszała, tylko lekko naciskała, sugerowała, radziła z dobroci serca. Nawet pierwszy raz tu z nią przyszła. Pewnie dopilnować, żeby Rose nie uciekła.
Ale z czasem i to stało się rutyną. Rose doskonale wiedziała, że tak będzie, i dlatego pozwoliła się tu Laurze zaciągnąć. Gdyby te spotkania stanowiły jakiekolwiek realne zagrożenie dla jej poukładanego w każdym calu świata, nie wahałaby się postawić. Wbrew temu, co można by o niej sądzić, potrafiła bronić granic. Nawet przed bombastyczną Laurą. A przynajmniej tak lubiła o sobie myśleć. Niemniej gdy prowadzi się takie życie, jakie ona wiodła od siedmiu lat, człowiek wyrabia w sobie naturalną, czysto adaptacyjną umiejętność oceniania w mgnieniu oka, co faktycznie mogłoby naruszyć pieczołowicie wznoszone zasieki, a co stanowi jedynie bezpieczne urozmaicenie.
Sesje u doktor Preskot szybko wpadły do tej drugiej kategorii.
Nienaruszalnym elementem rutyny były też trzy myśli, które nieodmiennie nawiedzały Rose z chwilą dotknięcia plecami oparcia szezlonga.
Myśl „A” – właściwie nigdy nie lubiła doktor Preskot. I nie chodziło nawet o to, że tamta prawdopodobnie była lesbijką. Rose nie żywiła żadnych idiotycznych uprzedzeń. Jeśli już w ogóle o coś chodziło, to najbardziej o sposób, w jaki to tłuste babsko celebrowało swoją cielesność. Te jej etniczne kolczyki i naszyjnik z bursztynów, te nadmuchane wargi, rozrastające się we wszystkie strony czarne kudły. Prawie zawsze przyjmowała Rose na bosaka. Czasami śmierdziały jej nogi. A co gorsza, chyba w pełni zdawała sobie z tego sprawę i robiła to celowo.
Myśl „B” – to, że Rose jej nie trawiła (a może po prostu gdzieś w głębi zazdrościła jej tej asertywności), wcale nie przeszkadzało jej być w stosunku do doktor Preskot szczerą. Wręcz przeciwnie – ułatwiało jej otwieranie się. I to, jak na ironię, w o wiele większym zakresie niż początkowo zakładała. Wywnętrzanie się przed doktor Preskot – nawet jeśli niekiedy okupione octowatym zapachem jej nieforemnych stóp – miało w sobie walor profesjonalnej poufności, którego nie mogłaby jej zaofiarować Laura.
Myśl „C” – Rose podobał się gabinet doktor Preskot. Ze swoim słonecznym, nieco orientalnym wystrojem roztaczał aurę ciepłej przytulności, która podbudowywała w Rose tak przez nią pożądane poczucie bezpieczeństwa. Laura nie zdradziła, skąd zna doktor Preskot, ale Rose podejrzewała, że urządzała jej to gniazdko. Czuło się tu jej rękę.
– A więc, Rose? – zachęciła terapeutka, rozwalona bezwstydnie w uszaku obitym identycznym jak w przypadku szezlonga kanarkowym aksamitem. – Spróbujmy rozwinąć temat ambiwalencji, który poruszyłyśmy w zeszłym tygodniu. Postaraj się ją opisać.
Fotel terapeutki stał na tle gobelinu przedstawiającego zachodzące na siebie mandaliczne ornamenty. Dziś masażystka psyche Rose włożyła workowatą turkusową bluzkę i powłóczystą czarną spódnicę do kostek. Jak zwykle trzymała nogę założoną na nogę i spod zwałów czegoś, co najpewniej było satyną z domieszką bawełny, wystawała jej prawa stopa w nylonowej pończosze, wyglądająca, jakby średnio utalentowane dziecko utoczyło ją z plasteliny. Nozdrza Rose łaskotał leciuteńki odorek.
Powoli wypuściła powietrze i skupiła się na swoich dłoniach, splecionych na trochę nadmiernie zaokrąglonym brzuchu. Cóż, rutyna miała swoje minusy.
– Chodzi o to – usłyszała swój lekko zdławiony głos – że funkcjonuję w stanie permanentnej tymczasowości. Przedłużam go, a jednocześnie mam świadomość, że przecież nie będzie mógł trwać w nieskończoność. Choćby ze względu na wiek. Mam… Chryste, mam cholerne trzydzieści siedem lat. Biologia się nie pauzuje. Za chwilę będzie za późno na coraz więcej rzeczy.
– Masz na myśli mężczyzn? – padło spod gobelinu. Głos doktor Preskot był równie ciemny jak jej bujne, kłębiące się włosy i tak samo organicznie skórzasty jak zapach stóp. Rose zdała sobie sprawę, że słuchanie go sprawia jej tym większą przyjemność, im silniejszą antypatię wzbudzała w niej jego właścicielka. Ambiwalencje wręcz kwitły.
– Nie – zaoponowała niespiesznie. – Po prostu… o ogół. O mnie samą, mój fizyczny i umysłowy dobrostan. Tak naprawdę o wiele rzeczy. Myśl, że mogłabym resztę życia spędzić w samotności, wcale mnie aż tak bardzo nie przeraża. Podobnie zresztą jest z seksem. Ambiwalencja, o której mówię, polega na tym, że… – przygryzła dolną wargę – że jednocześnie chcę się z tego zawieszenia wydobyć i tkwić w nim tak długo, jak tylko się da.
– Czy to samo dotyczy twojej pracy? – zapytała doktor Preskot, choć prawdopodobnie doskonale znała odpowiedź.
Rose opuściła dłonie na kolana.
– Tak. Powiedziałabym, że tak – przyznała. – Utknęłam z moim bohaterem. Wydawca chce, żebym w końcu go zabiła, bo ostatnia książka nie sprzedała się tak dobrze, jak dwie poprzednie. Nie wspominając o fatalnych recenzjach. Ci sami, którzy po drugiej powieści o mordercy z purpurową wstążką wychwalali mnie pod niebiosa, nazywając świeżym głosem literackiej zbrodni i fenomenem porównywalnym z Läckberg, teraz piszą, że stałam się monotonna i schematyczna. I właściwie – zawahała się – właściwie mają rację.
– Boli cię to? – Doktor Preskot nie ustępowała.
– Tylko o tyle, o ile wyraża głośno to, co i tak sama wiem.
– A jednak piszesz następną, prawda?
– Tak. Uzgodniłyśmy z Lynn – to znaczy moją redaktorką – że ta będzie ostatnia. Że trzeba jakoś zamknąć serię. A żeby nie korciło mnie do powrotu, bohater ma na końcu zginąć. Tylko pod takim warunkiem, plus minimalna zaliczka, jej przełożeni zgodzili się przedłużyć kontrakt. Lynn ciężko to z nimi wynegocjowała. Powoli zbliżam się do finału. Jeszcze jedno, góra dwa posiedzenia i… pa, pa, mój ty mroczny rycerzu nocy z jedwabną wstążką w kieszeni.
– A ty tego nie chcesz? – indagowała bosonoga bogini południowych mórz.
Pierwsza i – jak sądziła Rose, stawiając kropkę po ostatnim zdaniu – jedyna powieść o bezimiennym psychopacie, przemierzającym nocami zamglone ulice nienazwanego, choć wzorowanego na Bindhen miasta, podrywającym samotne kobiety i duszącym je purpurowymi wstążkami, które zawsze pozostawiał przy zwłokach jako wiadomość dla policji, ukazała się pięć lat temu. Kiedy Rose wysłała tekst Lynn, ta nie robiła jej wielkich nadziei. Mimo to przekonała szefostwo Taurus Press, że warto zainwestować w niegdysiejszą autorkę książeczek dla dzieci – oczywiście pod warunkiem, że fakt ten zostanie całkowicie pominięty w kampanii. I tym sposobem odeszła – prawdopodobnie raz na zawsze – Rózia Śmieszka, a narodziła się Rosanne Gronner.
Rose też miała swoje warunki. A ściślej rzecz biorąc jeden – że jej kryminalny debiut nie zostanie powiązany z faktem, iż jej ukochany brat okazał się seryjnym mordercą, odpowiedzialnym za śmierć co najmniej czterdziestu kobiet (tyle przynajmniej zdołała ustalić policja), ani tym bardziej z tym, że zginął z jej własnej ręki podczas dramatycznej konfrontacji kilka godzin po tym, jak zamordował trzy studentki pielęgniarstwa w wynajmowanym przez nie mieszkaniu. Żadnych pytań w stylu: czy to, że odkryła pani prawdziwą bestialską twarz własnego brata, a następnie była zmuszona go zastrzelić, miało wpływ na pani twórczość? Albo: czy tworząc postać seryjnego mordercy, przepracowuje pani własne traumy?
Nie byli zbyt zachwyceni. Lynn usiłowała jej klarować, jak gigantyczna konkurencja panuje w branży i że – jak się obrazowo wyraziła – dziś sprzedać debiut niekiedy jest trudniej niż opchnąć odkurzacz piorący, a taka dźwignia wywindowałaby Purpurową wstążkę na szczyt w mgnieniu oka. Prawdopodobnie dział marketingu oczyma wyobraźni już widział tournée Rosanne Gronner po śniadaniówkach z książką i ckliwą opowieścią o tym, jak praca nad nią pomogła jej poradzić sobie z podwójnym brzemieniem: brata potwora i siebie samej jako mimowolnej zabójczyni. Ale Rose pozostawała nieugięta. Była nawet gotowa iść z tym do prawnika.
Na szczęście i bez skandalizujących wspomagaczy Purpurowa wstążka poradziła sobie świetnie. Przez dwa tygodnie gościła na liście bestsellerów Inlandsbager, a Synopsis Studio wykupiło prawa do ekranizacji z opcją na napisanie przez Rose scenariusza – fakt faktem niezrealizowanej do dziś, choć dla Rose nie miało to znaczenia. Podobnie zresztą jak i to, że suma, którą dostała, stanowiła ułamek tego, co wytwórnie płaciły zawodowym scenarzystom. I tak było to więcej, niż kiedykolwiek zarobiła jako Rózia Śmieszka.
– Kuj to żelazo, dziewczyno! – wsiadła na nią Laura, a Lynn doprawiła motywacyjną gadką o rozbudzonych oczekiwaniach czytelników i niewybaczalnym grzechu, jakim byłoby zaprzepaszczenie tak znakomitej okazji.
No więc Rose po raz kolejny zasiadła przed swoim acerem, odpaliła Worda i osiem tygodni później na skrzynce Lynn wylądował Nieznajomy w mroku. Pisała go jak w amoku, jakby był od dawna gotowy w jej umyśle i tylko czekał na szczelinę, przez którą będzie się mógł wylać. Tym razem Rosanne Gronner okupowała kąciki dla miłośników papierowej zbrodni przez prawie trzy miesiące. A Laura i Lynn niezależnie od siebie nadal ją dopingowały. Niestety trzecia odsłona serii pod tytułem Kochanek zbrodni, mimo iż również pisała się jak gdyby sama – co być może uśpiło czujność Rose – nie powtórzyła sukcesu poprzedniczek.
Czy chciała wreszcie zrzucić sobie z ramion ten balast?
Czy ona tego chciała?
– Chcę, piekielnie chcę – odparła. – Tyle że jednocześnie myśl o tym mnie przeraża, zatyka, nieomal paraliżuje – dodała natychmiast, czując niewymowną ulgę, a wraz z nią i wdzięczność dla doktor Preskot, że wreszcie mogła to z siebie wyrzucić. Ale też… zdziwienie. Tak, zdziwienie! Zarówno łatwością, z jaką ta skrywana po części nawet przed samą sobą tajemnica dosłownie wypadła jej z ust, jak i jej graniczącą z banalnością prostotą.
Doktor Preskot musiała to wyczuć. Dała Rose czas na nacieszenie się tym aktem szczerości. A może po prostu czekała, aż Rose rozwinie wątek. Ta podjęła więc:
– Nie chodzi o to, że musiałabym wymyślać coś nowego. Mam pomysły. Nawet dość sporo. I to chyba wcale niezłych. Ja po prostu… – najwyraźniej nadeszła pora na kolejne wyznanie, tyle że tym razem jej język oraz umysł napotkały niespodziewany opór, który zaskoczył ją nie mniej niż otwartość sprzed chwili. Zebrała się jednak i spróbowała: – Po prostu… w jakiś sposób uzależniłam się od tej historii. Sama nie wiem, jak ani kiedy to się stało, ale, do licha, stało się.
– Powiedziałabym, że to zupełnie naturalne – orzekła doktor Preskot. – Pisanie tej historii to dla ciebie coś więcej niż praca.
– Nie, proszę! Nie idźmy w tę stronę. – Rose się spięła.
– Rose – głos terapeutki tchnął niezmąconym spokojem – przypomnij sobie, co mi mówiłaś, kiedy na samym początku naszych spotkań zapytałam cię, czy ta powieść jest dla ciebie formą odreagowania. Powiedziałaś, że nie dopuszczasz do siebie takiej możliwości, ale zarazem przyznałaś, że łatwość, z jaką wniknęłaś w skórę tego zwyrodnialca, w jakiejś mierze jest odpowiedzią twojej wyobraźni na pytania dręczące cię w związku z twoim bratem.
Rzeczywiście powiedziała coś takiego?
Owszem, powiedziała. Dlaczego więc teraz próbowała udawać, że nie?
– Ale powiedziałam też – uzupełniła z zawstydzającą świadomością, że to nic innego jak desperacki manewr obronny – że iskrą, która ostatecznie zapaliła lont, było odejście Paula. Że tak naprawdę to ono mnie dobiło. I żeby nie zwariować, a przy okazji dać upust nagromadzonej wściekłości i rozpaczy, zaczęłam pisać tę rzecz. Zupełnie jak bajki, które wymyślałam w szpitalu po wypadku, żeby odwrócić uwagę od bólu i lęku, że już nigdy nie będę sprawna. Różnica polega na tym, że tamto dało początek Rózi Śmieszce, a to…
– Sama więc widzisz, że psychologiczny mechanizm jest podobny – podsunęła doktor Preskot. – Każdy etap twojej twórczości odpowiadał na emocjonalne potrzeby z okresu życia, w którym zaistniał.
Rose zgięła, a następnie wyprostowała prawą nogę.
– Czyli gdyby Tomi nie polował na obce, Bogu ducha winne kobiety, a ja bym go nie rozwaliła strzałem w plecy, to nadal trzaskałabym promienne, pouczające opowiastki o magicznych misiach i mądrych dziadziach pokazujących wnuczkom, że w rurach pod wanną nie mieszka błotnisty stwór, a ciemnej łazienki nie trzeba się bać?
– Być może – zgodziła się doktor Preskot. – Było ci z tym dobrze, prawda?
– Wspaniale. – Rose mimowolnie się uśmiechnęła. – Niestety przekonałam się, że pod wanną czasem jednak mieszka potwór.
– I twoja psychika udzieliła adekwatnej odpowiedzi.
Rose westchnęła głęboko.
– No, nieźle. Wychodzi na to, że u mnie działa tylko wybijanie klina klinem.
– Nie, Rose. Nie jesteś bezwolnym przedmiotem zdarzeń. Masz moc kierowania swoim życiem. Ale masz też, jak zresztą całkiem sporo ludzi, niezwykłą łatwość osiadania i przyzwyczajania się do zastanego stanu rzeczy. I tak naprawdę to właśnie perspektywa zerwania status quo cię przeraża. Utknięcie z historią o wstążkowym mordercy jedynie to symbolizuje. Sądzę, że on już wypełnił swoje terapeutyczne zadanie, a teraz stał się jedynie starym, obszczypanym meblem, który żal ci wyrzucić.
– Touche – mruknęła pod nosem Rose.
– Mam dla ciebie propozycję, Rose. – Doktor Preskot zmieniła nagle temat. – Takie malutkie ćwiczonko na przełamywanie rutyny. Co powiesz na to, żebyśmy od teraz spotykały się co dwa tygodnie?
Rose wyprostowała się, jakby porażono ją prądem. Przynajmniej we własnej głowie, bo w rzeczywistości nawet nie drgnęła.
Pięć minut później opuściła przytulny gabinet doktor Preskot. W poczekalni oprócz zapatrzonej w ekran komputera i ćwiczącej palec wskazujący na myszce recepcjonistki była tylko jedna osoba – mężczyzna w podniszczonej skajowej kurtce, drucianych okularach na upstrzonym brzydkimi krostami nosie i z przedwczesnymi zakolami. Siedział na plastikowym krzesełku pogrążony w lekturze jakiegoś kolorowego magazynu, jednego ze sterty leżącej na niskim szklanym stoliku w rogu. Nie okazał najmniejszego zainteresowania Rose.
Ona zaś szybkim krokiem skierowała się do windy, myśląc o tym, jak bardzo chce już znaleźć się w domu i resztę popołudnia oraz wieczór spędzić przed laptopem, a zarazem jak piekielnie pragnie to jeszcze odwlec. Na szczęście z dylematu, przynajmniej częściowo, wybawiła ją Lynn – w ramach ratowania więdnącej koniunktury na wstążkowego mordercę załatwiła jej wywiad w Radiu Klimaty, na który Rose właśnie zamierzała się udać.
A to dawało sporą szansę, że będzie zbyt zmęczona, by przez kilka godzin wgapiać się w opalizującą żarówę matrycy. A potem? Potem będzie weekend. A Rose w weekendy nigdy nie pracowała. Ową świętą zasadę wyniosła z umiarkowanie religijnego dzieciństwa. Może naciągnie Laurę na ploty? A może na kino? Albo po prostu spędzi całe dwa dni otulona afganem, obżerając się płatkami kukurydzianymi i nadrabiając CSI: Nowy Jork. Albo przeczyta którąś z zaległych książek. Jak na pisarkę stanowczo zbyt mało czytała i robiła sobie z tego powodu wyrzuty. Weekend otwierał ogromną paletę możliwości.
Tylko że… po niedzieli nadejdzie poniedziałek. A w poniedziałek… W poniedziałek będzie poniedziałek i dopiero wtedy będzie się martwić. Wszystko po kolei, Róziu Śmieszko.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
