Ucieczka Anny - Corrente Mattia - ebook + książka

Ucieczka Anny ebook

Corrente Mattia

0,0
46,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jaka jest cena wolności? 

Po wielu latach spędzonych u boku Severina Anna opuszcza dom i znika bez śladu. Rok później jej mąż postanawia zostawić wszystko, żegna się z wyspą, na której mieszkali, rutyną codzienności i wyrusza na poszukiwanie żony. Tak rozpoczyna się wędrówka po Sycylii, po miejscach, które naznaczyły życie obojga.  

Ta podróż pozwala Severinowi skonfrontować się z przeszłością, odkryć motywację własnych działań i wyborów, zmierzyć się z druzgocącą prawdą. Porządkując wspomnienia, mężczyzna stara się zrozumieć decyzję żony. Opowieść Anny to historia kobiety próbującej walczyć z ciasnotą narzuconego jej losu, z oczekiwaniami, zgodnie z którymi dziewczyna żyje tylko po to, by wyjść za mąż i zostać matką.   

Głosami swoich bohaterów autor zdaje się mówić, że każda wolność zawiera w sobie przemoc, każde wyrzeczenie zadaje nieuleczalną ranę, każdy wybór dający nam szczęście przyczynia się do czyjegoś bólu.


Są książki, przy których czytaniu zastanawiasz się, dlaczego ich nie napisałeś. Są takie, których czytaniem po prostu się cieszysz. Są też takie, które łączą oba te aspekty - do tych ostatnich należy "Ucieczka Anny". Severino budzi się pewnego ranka, aby odkryć, że dom jest opuszczony przez najważniejszą dla niego osobę: żonę Annę. Rozpoczyna swą podróż - wędrówkę Odyseusza w kierunku Itaki, naznaczoną pragnieniem odnalezienia siebie. 
dr Serafina Santoliquido, Zakład Filologii Włoskiej, Uniwersytet Jagielloński

Niczym gęsta rybacka sieć, opowieść Correntego układa się między życiowymi dramatami bohaterów, łapiąc jednocześnie światło chwili obecnej, którą zawsze, bez względu na okoliczności, warto przeżywać świadomie i zachwytem.
Takim, jaki towarzyszył mi podczas lektury tej książki.
Julia Wollner, redaktorka naczelna magazynu Lente



Powieść Correntego to jeden z najbardziej docenionych debiutów literackich ostatnich lat. Wędrując po Sycylii, Severino nie tylko poszukuje żony, ale wraca do wydarzeń z przeszłości, zanurza się we wspomnieniach i analizuje swoje własne decyzje i wybory. Niezwykle dojrzała proza. 
Donatella Tretjak, Il Piccolo
 
Corrente w przejrzysty sposób pisze o tym, jak wolność przeplata się z przemocą, a szczęście z nieszczęściem. Poznanie i akceptacja tej brutalnej prawdy przychodzą jednak z doświadczeniem. 
Mohamed Maalel, Giornale di Sicilia 
 
Ucieczka Anny to pierwsza, ale można śmiało powiedzieć wybitna powieść Correntego. Retrospekcje i fragmenty wspomnień prowadzą nas stopniowo do konkluzji, że tytułowa ucieczka była w jakiś sposób nieunikniona. 
Vincenzo Guercio, L’Eco di Bergamo 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 246

Rok wydania: 2024

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marka wydawnicza Bo.wiem

Seria z Żurawiem

Projekt okładki Małgorzata Flis

Tytuł oryginału:  La Fuga di Anna

2022 © Mattia Corrente

Edizione pubblicata in accordo con Laura Ceccacci Agency Srl e BookLab Literary Agency

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Kwiecień, 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2024

Wydanie I, Kraków 2024

All rights reserved

Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków

Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca – Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne korzystanie z niniejszej książki w całości lub z jej fragmentów z wyjątkiem dozwolonego użytku osobistego lub publicznego.

ISBN 978-83-233-5327-0 (druk)

ISBN 978-83-233-7517-3 (mobi, epub)

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel. 12 663 23 80 Dystrybucja: tel. 12 631 01 97 tel. kom. 506 006 674, e-mail: [email protected] Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325 www.bowiem.wuj.pl

Matkom. Ich nieuchronnym przeznaczeniem jest pozostać matkami na zawsze.Mojej matce. Zmusiłaś mnie do pisania, by wymyślać słowami inne wersje mnie, dalekie od twojej nieubłaganej miłości.

Rozdział pierwszy

Spójrz na mnie, Anno.

Włożyłem znoszone dżinsy, których tak nienawidziłaś. Ileż to razy łatałaś mi kieszenie, wymieniałaś zamek błyskawiczny, przyszywałaś szlufki. Kiedy zapinałem spodnie, wyobraziłem sobie, jak stoisz w kuchni z założonymi rękami i znacząco chrząkasz. Piękne było to subtelne, zawsze punktualne odkaszlnięcie i twój głos za moimi plecami, zwracający się do mnie po imieniu.

– Przysięgam, że kiedyś ci je wyrzucę, Bóg mi świadkiem – mówiłaś, a ja je ściągałem, nie próbując nawet podejmować dyskusji. Tak bardzo lubiłem słuchać twojego sprzeciwu wyrażanego zawsze tak samo i zawsze w tym samym momencie, przed wyjściem z domu na mszę. Tym razem też zdjąłem dżinsy. Zielone sztruksy będą w porządku?

Wyprasowałem białą koszulę, zostawiłem ją na desce, by ostygła, po czym wyszedłem na taras z zieloną miską, maszynką i pianką do golenia. Ogoliłem się przed lustrem przywieszonym na ścianie. Potem zastygłem w oczekiwaniu.

Anno, co ja tu robię, czemu stoję z nadzieją, że w każdej chwili mnie zawołasz, powiesz, że już późno, że musimy zaraz wyjść, bo inaczej ksiądz nie zdąży cię wyspowiadać.

Co za wstyd, udawać, że wciąż tu jesteś.

Oto ja. Gładka twarz, wyprasowana koszula, sztruksowe spodnie, fedora na głowie. Już mam wyjść, ale zawracam.

Nie karmiłem jej od dwóch dni. Przysiągłem, że dam jej umrzeć w tej szklanej kuli, ale to ostatnie, co kupiliśmy razem.

Rybka akwariowa. Szklana kula. Słoik z suchą karmą.

Zapomniałem, jak jej daliśmy na imię. I nie mogę, nie potrafię sobie przypomnieć imienia tej rybki, a przysięgam ci, że próbowałem. Wpatruję się w nią tępo, patrzę, jak pływa w swoim małym, okrągłym domku, i po prostu za nic nie mogę sobie przypomnieć.

Gdzie jesteś, Anno?

Odkąd zniknęłaś, zaczynam zapominać. We wszystkich wspomnieniach o nas jestem tylko ja. Ciebie już w nich nie ma.

Wychodzę. Spójrz na mnie, Anno. Na starca z walizką, który wyrusza w drogę z nadzieją, że cię odnajdzie.

Ciągnę za sobą walizkę do drzwi, otwieram, a podmuch wiatru zrywa mi z głowy kapelusz i rzuca nim na korytarz obok wieszaka na płaszcze. Zamykam drzwi, metaliczny klik rozbrzmiewa w korytarzu i cisza domu zaskakuje mnie od tyłu, czuję, jak wdziera się pod mój płaszcz i obejmuje mi plecy w niewidzialnym uścisku. Chce mnie zatrzymać, nie pozwala, bym wyszedł. Kochałem ciszę tego domu i ona mnie kochała, samotność mnie zmusiła, bym się do niej przywiązał. Wracam, pochylam się, zaciskając z wysiłku zęby, i podnoszę z podłogi fedorę. Dmucham na nią, z grubsza otrzepuję, a mój wzrok pada na ciepły biały pled na wieszaku. Próbuję tkaninę palcami i zamykam oczy. Dlaczego każda należąca do ciebie rzecz sprawia, że zapominam o twojej nieobecności? Bo tak właśnie jest. Nie wierzę, że cię tu nie ma. Ale trwa to tylko przez okamgnienie. Gwałtownie puszczam tkaninę, jakbym sobie nią poparzył palce.

Jest pierwszy października, idę, ocierając się o mleczne ściany domów przy via Roma, a zimny wiatr goni mnie aż do placu przy molo.

Dziś jest grudniowa pogoda, przynajmniej tu, na Stromboli.

Bar przy hotelu Ossidiana właśnie się otworzył. Calogero zapala światła w witrynach, a ja, jak co rano, czekam w progu, aż skończy zamiatać podłogę. Zatrzymuje wzrok na mojej walizce, zerka na zegar naprzeciwko kontuaru i odstawia miotłę. Podaje mi pierwsze espresso tego dnia, za nim półka z alkoholami z butelką sambuki na widoku.

– Czegoś brak tej kawie – mówię mu, wskazując ruchem głowy na butelkę.

Calogero unosi grube brwi i wytrzeszcza oczy, sposób, w jaki wyraża zdumienie, przypomina mi twoją minę, kiedy byliśmy u doktora i pytałem go, czy mogę sobie od czasu do czasu pozwolić na szklaneczkę.

Chwyta przezroczystą butelkę i dolewa kapkę alkoholu do mojego espresso.

– Gdyby tu była pańska żona, odcięłaby mi rękę.

– Ale jej tu nie ma – przypominam mu i wlewam w siebie zawartość jednym haustem. Rzeka ciepła spływa mi do żołądka, a potem następuje znajome pieczenie, żar ognistej kuli we wnętrznościach, jak podczas pierwszych karnawałowych popijaw, kiedy miałem osiemnaście lat i tańczyło się po garażach, a pot pachniał młodością i winem.

W wewnętrznej kieszeni płaszcza dzwoni mój telefon komórkowy. Wyciągam go, wpatruję się tępo w imię na wyświetlaczu. Antonio. Otrząsam się, dopiero słysząc słaby jęk syreny wodolotu. Wciąż dzwoniącą komórkę wrzucam z powrotem do kieszeni.

Calogero stawia na ladzie dwie szklaneczki, napełnia je sambuką i stoimy w milczeniu, patrząc, jak wodolot zwalnia, cumuje i wyłącza silniki.

– No to na szczęście.

Opróżnia szklaneczkę jednym łykiem, robię to samo i powierzam mu klucze do naszego domu oraz życie akwariowej rybki.

Dziś mija rok i miesiąc.

Był wieczór pierwszego września, mieliśmy na kolację arancini domowej roboty, w tle słychać było pracę naszych pełnych ust, potem nastała cisza, kiedy sprzątałaś ze stołu, a wszystko, co z niego znikało, jak zwykle okazywało posłuszeństwo twoim szczupłym dłoniom, przyciągnięte przez palce szorstkie od detergentu.

Opasałaś się czerwonym fartuchem, który Antonio dał ci w prezencie na Dzień Matki. „Nikt nie gotuje tak jak mama” – głosił czarny napis na piersi. Kiedy odkręciłaś kran zlewu, położyłem się na kanapie, tak już teraz mam, że moje ciało domaga się snu i pozostaje głuche na jakikolwiek sprzeciw. Usiadłaś przy mnie, pogłaskałaś mnie po czole i obudził mnie chłód twojej jeszcze wilgotnej dłoni. Potem twoje usta spoczęły na moim pomarszczonym, ale ogolonym policzku, takim jak lubisz.

– Zostań – szepnąłem.

– Nie mogę, muszę skończyć zmywanie – odpowiedziałaś cicho.

Odprowadziłem cię do kuchni ciężkim spojrzeniem spod sennych powiek. Nie wiedziałem, że to ostatni obraz, jaki mi po tobie zostanie.

Czekałem na ciebie przez dwie pory roku i każdego dnia piłem gorzką kawę ze względu na cukrzycę, gotowałem warzywa na obniżenie kwasu moczowego, odmawiałem sobie wina i wychodząc, zostawiałem w drzwiach klucze od domu. Potem, kiedy wiosna rozgrzała powietrze, powiesiłem klucze z powrotem na ścianie, kupiłem dres i adidasy, zacząłem regularnie wstawać o świcie i odbywać długie spacery po nabrzeżu wśród ubranych w szorty i tiszerty młodych ludzi, którzy ustępowali mi drogi. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni i jeden miesiąc i jestem gotowy, lekarz powiedział mi w zeszłym tygodniu, że mam zdrowie młodzieniaszka.

Ileż to rzeczy robi się dla miłości, nawet jeśli już dawno jesteś po trzydziestce. Czy to nie dziwne, Anno? Właśnie teraz, gdy nasza miłość się zestarzała i sądziłem, że jest bezpieczna. Właśnie teraz prosisz tego starca o jej kolejny dowód?

Pomost łączący wodolot z lądem jest śliski, trzymam się poręczy, młody człowiek sprawdzający bilety podchodzi do mnie, chwyta moją walizkę i razem pokonujemy ostatni odcinek przed wejściem na pokład. Ściągam fedorę z głowy, opieram ją o pierś i siadam na pierwszym lepszym fotelu; wodolot jest pustawy, to już nie jest lato z tłumem turystów walczących o miejsca. Widzę przez szybę, jak marynarz zwalnia cumę, mężczyzna na lądzie macha na pożegnanie, podczas gdy morze pieni się pod kadłubem, ryk silników odbija się echem w całej kabinie, czarna mgła otacza kadłub, a ja, po tylu latach, opuszczam tę wyspę samotnie. Ciekawe, czy ty też, gdy odpływałaś, patrzyłaś w górę na dym unoszący się nad wulkanem, czy wracałaś myślami do nocy spędzonych na tarasie w ciemności, gdy siedzieliśmy na małej kanapie pod kocem i patrzyliśmy, jak wytryski lawy rozświetlają niebo. Czy choć przez chwilę pomyślałaś wtedy, żeby wrócić do mnie, chłopaka, którego poślubiłaś, zawierzając jego obietnicy?

Na Salinie wsiada młoda blondynka, a dwa rzędy przede mną zza siedzenia podnosi się czyjeś ramię i daje jej znak. Dziewczyna się uśmiecha, szybko przemierza przejście, trzymając się uchwytów przy zagłówkach, a z fotela wstaje kędzierzawy chłopak, bierze ją w ramiona, przyciąga do siebie. Pozostają przytuleni tak długo, że podnoszę się lekko w fotelu, by zobaczyć, co wyprawiają. Całują się szybko i głośno, a jeśli on się na chwilę rozprasza, ona chwyta go za podbródek i przywołuje do porządku. W pewnym momencie dziewczyna zauważa, że na nich patrzę. Zapadam się w fotelu jak zdemaskowany podglądacz i zasłaniam oczy fedorą, a dwoje kochanków znika między siedzeniami aż do Lipari, gdzie ona, nim wysiądzie, obciąga bluzkę na dżinsach i poprawia palcami blond fryzurę. On z kolei opuszcza swoje miejsce, rozprostowuje nogi w przejściu, a następnie idzie poszukać innego fotela. Siada w moim rzędzie, dwa miejsca dalej. Co jakiś czas na niego spoglądam i uśmiecham się znacząco. Przyklejony do telefonu komórkowego udaje, że mnie nie zauważa.

– Za moich czasów trzeba było ciężko pracować na pocałunek – zagajam w końcu, puszczając do niego oko.

– Za pańskich czasów – odpowiada i odwzajemnia mrugnięcie.

Daję mu znak ręką, żeby się przysiadł, i gdy już zajmuje miejsce obok, szepcę mu do ucha.

– I to nie były takie pocałunki, jakie teraz sobie dajecie. Ja i moja żona ledwie się dotykaliśmy, ocieraliśmy i trzeba było to robić bardzo szybko. Gdyby ktoś nas zobaczył, mielibyśmy kłopoty.

– Coś takiego. Gorzej niż w więzieniu – odpowiada, wciąż zajęty swoim telefonem. Stuka palcami po ekranie jak mistrz daktylografii, bezwzrokowo.

– Naprawdę gorzej. Nie mieliśmy tych kieszonkowych komputerów, których wy używacie, żeby można było do was mówić i nie patrzeć wam w oczy.

Uśmiecham się. Prawie zapominam, że mam osiemdziesiąt lat. Wracam myślami do czasów mojego zakochania, do fascynacji głosem, zapachem, do mnóstwa niegramotnych listów, kwiatów, patefonów i pocałunków kradzionych pod drzewem morwowym.

– Ile masz lat?

Wkłada telefon do kieszeni. W końcu na mnie patrzy.

– Osiemnaście skończę w grudniu.

– Moja żona była w twoim wieku, kiedy ją poślubiłem. Wcześniej widziałem ją może kilkanaście razy, a potem się z nią ożeniłem.

Myśli o tym przez chwilę, wpatrując się w swoje buty.

– Wy, starsi, wszyscy mówicie to samo. Może to i romantyczne, ale lepiej, że mamy teraz swobodę poznania drugiej osoby, zanim wpadniemy w kłopoty.

Wymyka mi się lekkie parsknięcie.

– Kiedyś była jedna obrączka, i to na całe życie.

Przerywa nam głos megafonu oznajmiający, że dopływamy do portu w Milazzo.

Wodolot ślizga się po powierzchni wody, przepływamy między dwoma promami, mijamy łódź patrolową straży przybrzeżnej.

– Jak masz na imię? – pytam go.

– Andrea.

– Andrea, a teraz pomóż mi z walizką.

Zgadza się z tym półuśmiechem, którym młodzi ludzie obdarzają starców, kiedy prosimy ich o pomoc i ją otrzymujemy, a wraz z nią litość.

Czekamy w kolejce przed wyjściem, podczas przybijania do brzegu nieco chybocze, więc by nie stracić równowagi, chwytam się jego ramienia. Tuż za bramą portu proponuje, że odprowadzi mnie na dworzec autobusowy, i uwalnia mnie od brzemienia walizki. Przed tablicą z rozkładem jazdy żegnamy się uściskiem dłoni. W chwili, gdy wyjmuję okulary z kieszeni koszuli, wraca.

– Ale co pan tu robi tak sam, bez żony?

– Szukam jej – odpowiadam i zaczynam się denerwować, bo mimo okularów na nosie ledwo widzę litery na rozkładzie, mrużę oczy przed tablicą i bardzo chciałbym wiedzieć, jaki ci ludzie mają interes w pisaniu wszystkiego takim drobnym drukiem.

Andrea marszczy czoło.

– W jakim sensie?

– W takim, że znikła i że jej szukam. – Podchodzę jeszcze bliżej tablicy i nic, po prostu nic nie mogę odczytać, a to podnosi mi ciśnienie. – Powiedz mi lepiej, co tam jest napisane, bo nic nie widzę.

– Odchodzi za trzydzieści minut.

Słucham go, ale już mi leci ślinka, bo po drugiej stronie ulicy widzę lodziarnię, z lokalu wychodzą ludzie z olbrzymimi porcjami w wafelkach i nabieram ochoty. Andrea nie daje się prosić. On bierze stracciatellę i nutellę, ja orzech laskowy i czekoladę. Jemy, siedząc na ławce, a ja uśmiecham się radośnie.

Ty, co się wściekałaś, że nie dbam o cukrzycę, nigdy byś mi nie pozwoliła zjeść tego loda.

– Czyli że pańska żona zaginęła rok temu, a pan dopiero teraz jedzie jej szukać – nawiązuje do przerwanego wątku rozparty na ławce Andrea, skubiąc resztkę wafelka.

Odpowiadam mu mruknięciem i wycieram usta papierową serwetką, którą dają w lodziarniach. Ledwie kończę wafla, kiedy nadjeżdża autobus.

Andrea bierze moją walizkę i umieszcza ją w luku bagażowym.

– Pan to jest naprawdę przegość, trzymam za pana kciuki.

– Severino – mówię mu. – Mam na imię Severino, a moja żona to Anna.

Kiwa głową, a potem się wyłącza. Myśli nad czymś.

– Ale jeśli ona nie żyje?

Posyłam go ręką do diabła.

– Nie, na pewno żyje.

– A skąd pan to wie?

– Po prostu wiem.

Uśmiecha się z zamkniętymi ustami. Ludzie szykują się do wejścia do autobusu. Jeśli się nie pospieszę, zostanie dla mnie miejsce na samym końcu, a ja, kiedy siedzę z tyłu, dostaję choroby lokomocyjnej. Andrea idzie za mną aż do wejścia.

– Dzięki za walizkę i miej się dobrze – mówię.

– A co, jeśli ona nie chce być znaleziona? – drąży. – Skoro ktoś postanawia zniknąć, to musi mieć jakiś powód, nie?

Kładę chłopakowi rękę na ramieniu. Drugą wyjmuję z kieszeni telefon komórkowy i mu go podaję.

– Zróbmy tak – proponuję. – Zapisz mi swój numer w mojej książce adresowej.

Szybko stuka palcami po ekranie, a potem dzwoni z mojego telefonu do siebie.

– Coś panu napiszę – mówi, oddając mi telefon.

– Lubisz arancini? – pytam.

– Też mi pytanie!

– W takim razie, kiedy ją znajdę, zadzwonię do ciebie i zaproszę cię do nas do domu – obiecuję. – Anna robi najlepsze arancini na całej Sycylii i możesz nawet przyprowadzić swoją dziewczynę, o ile jej po drodze nie zmienisz.

Wsiadam do autobusu jako ostatni, płacę za przejazd i się żegnamy. Szukam miejsca siedzącego w środku, a on na ulicy pokazuje mi jeszcze podniesiony kciuk.

Autostrada okazuje się ciągiem zwężeń z powodu robót drogowych, mam wrażenie, że część z nich pamiętam jeszcze z czasów mojej młodości. Słońce napiera w okna i rozgrzewa mi twarz, drzemię obok dziewczyny, która przyciska do piersi plecak podróżny. W pewnej chwili wzdrygam się i otwieram oczy. Obudził mnie jej piskliwy głos. Rozmawia przez telefon i jest zła na matkę.

– Mamo, jeszcze nie przyjechałam, a ty już zaczynasz? Nie, nie zostanę. Nie wrócę do tej zabitej dechami dziury.

I rozłącza się, prychając.

Wyglądam przez okno. Zostawiliśmy za sobą autostradę i jedziemy pod górę. Został tylko jeden przystanek i skoro ona jeszcze nie wysiadła, to znaczy, że jedziemy w to samo miejsce.

– Pochodzi pani z Librizzi? – pytam i zastanawiam się, czy jest córką kogoś, kogo znam.

Odpowiada mi grzecznym „tak”, rozsuwa zamek błyskawiczny swojego plecaka i wyciąga chusteczkę, wydmuchuje nos.

– Od kogo pani jest?

Składa chusteczkę, chowa ją w kieszeni i znów przyciska plecak do piersi.

– Od Costów.

Nazwisko nie jest mi obce, mówię jej, że pamiętam jednego Costę, który terminował u fryzjera za ratuszem.

– To był mój dziadek.

– Carmine, Carmine Costa – przypominam sobie w nagłym przebłysku pamięci. Mój rówieśnik, spokojny, nieco tępawy dryblas. Michelangelo, mistrz fryzjerski z pożółkłymi od papierosowego dymu wąsami, białym ręcznikiem na ramieniu i brzytwą z drewnianą rączką za uchem, całymi dniami traktował go szturchańcami. Carmine nauczył się robić tylko jedną fryzurę i wszystkie męskie głowy w miejscowości były takie same: przedziałek z boku, długie bokobrody i grzywka zaczesana do tyłu. Melissa – zdążyliśmy się już sobie przedstawić – opowiada, że ponad dziesięć lat temu zmarł na zawał. Upadł na podłogę, kiedy obcinał sobie włosy przed lustrem obok myjki. Znaleźli go z grzebieniem zaciśniętym w dłoni.

– Biedak. – Ten obraz przyprawia mnie o dreszcze. – Ostatni raz poszedłem do niego ściąć włosy w roku mojego ślubu. Kursował między salonem a barem. To, co dostał w napiwkach, trafiało do szafy grającej. Dedykował miłosne piosenki córce rzeźnika.

Melissa się uśmiecha.

– Marghericie, mojej babce. – Przez chwilę się zastanawia. – Który to był rok?

– Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty.

– Pobrali się rok później – mówi i natychmiast milknie. Jej wzrok przeskakuje nade mną za okno autobusu i zanurza się w wiejskich krajobrazach wzdłuż drogi, towarzyszących nam aż do stóp wzgórza. Im bliżej jesteśmy, tym bardziej markotnieje.

– Nie słuchaj swojej matki. Matki bywają egoistyczne. Nie robią tego celowo, Bóg zsyła je na świat, by chroniły swoje dzieci, a kiedy nadchodzi czas, nie wiedzą, jak pozwolić im odejść.

Melissa przytakuje i uśmiecha się do mnie, jakby chciała mi podziękować.

Wyciąga palec wskazujący w kierunku grupy domostw ściśniętych na koronce wzgórza, które spogląda w kierunku Wysp Eolskich.

– Jejku, niech pan spojrzy, jakie to piękne.

– Tak, piękne – powtarzam, urzeczony wspomnieniem, które przywołał ten widok. Na myśl o dniu naszego ślubu robi mi się gorąco.

Autobus zostawia nas na obrzeżach miasteczka, na małym parkingu wybudowanym, jak się zdaje, całkiem niedawno. Melissa wsiada do czekającego na nią samochodu i żegna mnie gestem. Podnoszę głowę i kieruję wzrok na sam szczyt wzgórza, na czuwający nad miasteczkiem kościół, w którym wzięliśmy ślub.

Zostawiam walizkę w pensjonacie, gdzie wynająłem pokój, i wyruszam na spacer po wiejskich okolicach, niegdyś urodzajnych i bujnych, teraz jałowych, opuszczonych i zaniedbanych. Jest i mój dom. Mój stary dom z dzieciństwa obrócony w ruinę. Chciałbym wejść do środka, ale pochłonęły go zarośla i zapadł się dach, który mój ojciec zbudował własnymi rękami. Ale, tak samo jak kiedyś, wciąż świeci nad nim słońce.

Ocieram czoło chusteczką, którą mi wyhaftowałaś.

Wtedy, rankiem ósmego lipca, też panował upał. Była dopiero szósta rano, a od cegieł biło tak intensywne ciepło, że ściany dużego pokoju, w którym spaliśmy ściśnięci – dziesięciu braci, znałaś ich wszystkich – niemal pociły się farbą.

– Leży na tobie jak ulał – stwierdziła moja matka, a oddział ciekawskich samców, wciąż jeszcze w bieliźnie, stał za jej plecami. Garnitur obstalowałem u najlepszego krawca w miasteczku. Strój był cały czarny, tylko marynarka miała białą jedwabną poszetkę w brustaszy. Buty też były czarne. Pomyślałem, że takie ubranie pasuje bardziej na pogrzeb niż na ślub. Zawiązanie krawata – również czarnego – należało do obowiązków mojego ojca. Taki był u nas zwyczaj: ojciec rodziny zamykał się w sypialni, otwierał drzwi szafy i wiązał na sobie krawat przed jedynym lustrem w domu; dopiero potem wychodził, ściągał krawat z szyi i wręczał go synowi, jakby to było przekazanie pałeczki. Fiore, najstarszy z moich braci, użyczył mi brylantyny. Ostrożnie odkręcił słoiczek, włożył dwa palce do środka, nabrał trochę mazidła i roztarł je w dłoniach. Wygładził mi nim włosy, podkreślając przedziałek po lewej stronie. Przyjechali goście. Do kościoła były dwa kilometry, szliśmy w grupach: mężczyźni z przodu, kobiety z tyłu. Mój ojciec postanowił skrócić pielgrzymkę i poprowadził nas polną drogą, przecinającą winnice i leszczyny. Maszerowaliśmy w palącym słońcu, wzbijając tumany kurzu, które towarzyszyły nam aż do bram miasteczka, gdzie w końcu natrafiliśmy na brukowane ulice. Nie było sensu otrzepywać się przed wejściem do kościoła, lipcowa duchota przykleiła nam pył do skóry jak drugie ubranie.

Otrząsam się ze wspomnień i dzwonię do drzwi plebanii. Ksiądz wygląda przez okno, potem znika i schodzi, żeby mi otworzyć. Jest imponującej postury, właśnie zjadł obiad, na wykrochmalonym kołnierzyku czerwieni się plama sosu. Ojciec Carmelo ściska mi dłoń, podnosi sutannę i szuka kluczy, mówi, że duży kościół jest od dawna zamknięty. Odkąd piorun uszkodził dach, nie odprawia się w nim nabożeństw. Proponuje mi szklankę wody, pyta, skąd pochodzę, co mnie sprowadza do miasteczka, a ja opowiadam mu o nas, o naszym ślubie zawartym ponad pięćdziesiąt lat temu w tym właśnie kościele, który – przysięgam, Anno – pozostał taki sam. Zamykam oczy, idę w stronę ołtarza, a zapach kadzidła, zgaszonych świec i drewna ławek wkrada się w moje nozdrza i przenosi z powrotem do tamtego młodego, gorącego ciała wciśniętego w odświętny garnitur.

Czekałem długo. Czekałem odwrócony plecami do ołtarza i się modliłem. Nie zwracałem się z nadzieją ku niebu, nie mówiłem sobie w duchu: Boże, niech ona przyjdzie. Jakie znaczenie miała wola boska czy moja. Modliłem się do ciebie, ciebie prosiłem, byś się pojawiła, chwytając się cały czas nadziei, że to tylko banalne spóźnienie.

Przyszła twoja siostra, zrobiła znak krzyża, ze spuszczoną głową przeszła szybko przez środek nawy, zawstydzona pełnymi nieposkromionej ciekawości spojrzeniami obecnych. Nachyliła mi się do ucha.

– Zamknęła się w lamusie i nie chce wyjść. Mówi, że żadnego ślubu nie będzie

Nogi ugięły się pode mną i usiadłem bezsilnie na stopniach ołta­rza. Oparłem łokcie na kolanach i schowałem twarz w dłoniach.

Ksiądz tylko rozłożył ręce. W pierwszej ławce moja matka z zamkniętymi oczami machała kwiecistym wachlarzem. Podciągnąłem spodnie do łydek, nabrałem w płuca tyle powietrza, ile zdołałem, i puściłem się pędem, jakby ktoś dał mi sygnał do startu. Jeszcze dziś pamiętam stukot moich butów na marmurze nawy.

Zatrzymałem się na placu przed kościołem. W prawo czy w lewo? Która droga krótsza? W prawo! Zostawiałem za sobą dom za domem, biegłem na przełaj przez pola, przez stojące karnie szeregi winorośli, przez jałowe ziemie i zielone pastwiska rodziny Ruffo, pędziłem w dół zbocza za ziemią pana Bartola, krawca, u którego uczyłaś się zawodu, i przyjaciela mojego ojca, który użyczał mi swojego domu na nasze potajemne schadzki. On stał na straży przy oknie, a my rozmawialiśmy ze sobą, siedząc po dwóch końcach stołu pokrytego belami materiału i prześcieradłami do wyhaftowania. Nie pamiętam dziś mordęgi tego niekończącego się biegu, a jedynie jego przyczynę. Na bruku przed twoim domem zebrali się krewni. Wuj Benito powtórzył mi to samo, co powiedziała twoja siostra, że zamknęłaś się w kamiennym lamusie, gdzie kiedyś twój ojciec trzymał swoje strzelby myśliwskie. Nikt nie był w stanie cię stamtąd wyciągnąć. Pobiegłem do lamusa, przed drzwiami zastałem moją teściową siedzącą na słomianym krześle. Trzymała na kolanach parę białych butów i ze wzrokiem zagubionym w pustce odmawiała różaniec.

Nie powiedziałem do niej ani słowa, tylko ona wymamrotała coś do mnie, ale naprawdę nie pamiętam co. Zawołałem do ciebie kilka razy, przyłożyłem ucho do szorstkiego drewna drzwi.

– Po coś przyszedł? Nina ci nie powiedziała? Ja za mąż nie wychodzę.

Nie błagałem, byś mi otworzyła, powiedziałem tylko, że chcę wiedzieć dlaczego, a potem sobie pójdę. Musiałem przełknąć kilka minut ciszy, aż usłyszałem szczęk zasuwy. Twoja matka wstała, dziękując Bogu, i pobiegła do pozostałych, aby powiedzieć, że zdecydowałaś się otworzyć.

Twojego domu już nie ma, zburzyli go. Została tylko sterta kamieni, które teraz stawiam we wspomnieniu na nowo.

– Wchodź, ale tylko ty – rozkazałaś.

Popchnąłem skrzydło drzwi, zaskrzypiało. Zrobiłem krok przez wielki kamienny próg i chłód zdjął ze mnie zmęczenie po biegu. Grube mury trzymały duchotę z daleka. Pomieszczenie było pogrążone w półmroku i skąpo urządzone, tylko popękany orzechowy stół przy ścianie, na nim trochę porozrzucanych narzędzi. Siedziałaś w kącie na drewnianej ławie. Twoja suknia ślubna była tak długa, że zakrywała cię niemal całkowicie. Cienki snop białego światła przeciskał się przez świetlik na dachu i padał na ciebie, jakby specjalnie. Na dłoniach miałaś długie haftowane rękawiczki i ściskałaś w nich fotografię.

– Coś ty sobie zrobił? – zmartwiłaś się, patrząc, jak wyglądam. Miałem brudne buty, pogniecioną marynarkę, kostki podrapane przez krzewy i liście pomurnika przyklejone do spodni.

– Anno, chodźmy – powiedziałem i było to bardziej błaganie niż prośba. Dałaś mi znak ręką, bym usiadł przy tobie, zgarnęłaś suknię i zrobiłaś mi miejsce.

Zdradziecki półmrok sprawił, że potknąłem się o biały welon leżący na podłodze, a ty się roześmiałaś. Usiadłem w kącie i zatraciłem się spojrzeniem w gorsecie twojej sukni. Był tak ciasny, że idealnie odwzorowywał kształt twoich piersi, bioder i płaskiego brzucha, zupełnie jakbyś była naga od pasa w górę. Taką cię sobie wyobrażałem.

– Poznajesz mnie? – Wskazałaś na fotografię.

Byłaś tam ty wraz ze swoją siostrą, dwie małe dziewczynki z wielkimi kokardami we włosach. Ją trzymała na rękach matka, ciebie – ojciec. Za wami typowa sepia tła starych fotografii.

Nie było łatwo odróżnić cię od Niny, jesteście bliźniaczkami i często nawet mnie zdarzało się was pomylić, ale odgadłem.

– Widać po naburmuszonej minie – powiedziałem z lekkim uśmiechem. Zacisnęłaś usta, twoje zielone oczy po brzegi wypełniły się łzami. Nie miałaś nawet grama makijażu, byłaś tak autentyczna w tym z ledwością powstrzymywanym płaczu, aż poczułem się winny, że nie płaczę razem z tobą.

Ująłem cię dłonią za podbródek. Przejrzałem się w twoich błyszczących oczach.

– Jeśli wyjdziesz za mnie, nigdy nie zostawię cię samej. – To była moja przysięga.

Potrząsnęłaś głową.

– Pierwszą miłością córki jest jej ojciec – szepnęłaś, wodząc palcem po swojej twarzy na zdjęciu.

Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale wiedziałem, każdy w miasteczku znał historię twojego ojca, Giuseppego. Peppe, bo tak wszys­-cy na niego mówili, pewnego wrześniowego poranka rozpłynął się w powietrzu i nigdy nie wrócił. Miałaś wtedy zaledwie trzynaście lat. Objąłem cię, obiecując, że się w sobie zakochamy i będziesz ze mną szczęśliwa. Położyłaś zdjęcie na stole wśród narzędzi myśliwskich po ojcu, obok wagi, którą odmierzał proch. Jeszcze nie miałaś na głowie welonu. Podziwiałem cię całą, tak jak się podziwia pannę młodą, która jest własną panną młodą.

Palcami odgarnąłem za uszy twoje długie włosy. Wziąłem cię za rękę, spróbowałem zrobić krok w stronę drzwi i poczułem się tak, jakbym usiłował przeciągnąć głaz.

– Anno, nie wyjdę stąd bez ciebie – powiedziałem i splotłem swoje palce z twoimi.

– Będę nieszczęśliwa przez całe życie, nawet jeśli nigdy nie zostawisz mnie samej.

Uwolniwszy swoją dłoń, wyprzedziłaś mnie i wyszłaś pierwsza z lamusa. Od tamtej pory zawsze byłem krok za tobą.

Wzięliśmy się pod rękę i poszliśmy do kościoła. Nigdy nie brałem na poważnie twoich ostatnich słów wypowiedzianych w tamtej kamiennej chacie. Chciałem tylko ciebie. Byłem twoim pierwszym mężczyzną i miałem być twoim ostatnim.

Tymczasem ty już wtedy zdecydowałaś, że żadna forma miłości nie będzie dla ciebie wystarczająca. Że będziesz się karmić niedostatkami.

Uświadomiłem sobie późno, Anno, że są ludzie stworzeni do bycia szczęśliwymi i tacy, którzy po prostu nie poddają się szczęściu. Należałaś do tego drugiego gatunku i byłaś najodważniejsza ze wszystkich.

Teraz idę zarośniętą chwastami alejką, kiście bugenwilli rozsadzającej ściany z suchego muru wylewają się na ulicę niczym fontanny, kroczę po dywanie suchych liści, a one chrzęszczą pod podeszwami moich butów, wydają dźwięk zepsutych rzeczy, których nie da się już naprawić. To właśnie zdaje się mówić mi ziemia, na której wyrosłaś. Zwalniam więc, idę dalej długim krokiem, poruszam się miękko i lekko, bo nie chcę już jej słyszeć. Wspinam się po schodach pokrytych mchem, mijam klepisko, zagłębiam się w ruinę lamusa i w końcu wracam tam, gdzie po ciebie przyszedłem.

Wokół rośnie gęsta i wysoka trawa, posuwam się naprzód, depczę po pomurniku i pokrzywie, odgarniam kwitnące korony dzikiego fenkułu uwalniające w powietrzu intensywny zapach anyżu. Gruzowiska strzegą dwa pomarszczone i nagie drzewa oliwne. Kołatka leży na kępie żółtych margerytek, które tak bardzo kochasz. Zbierałaś je bez przerwy. Mają delikatne płatki, zła pogoda je niszczy, włożę je do wazonu, żeby było ładnie, mawiałaś. Ileż tu zdeptanych margerytek, niektóre jeszcze przeciskają się przez dziury w spróchniałym drewnie. Zrywam jeden kwiat, wkładam go do kieszeni płaszcza na piersi i robię krok przez pozostałości progu, wyobrażając sobie, że wejdę i znajdę cię siedzącą na ławie. Zamiast tego widzę kamienie porośnięte mchem, deski podziurawione zardzewiałymi gwoździami i chmurę much brzęczących wokół zwłok kota.

Nagle słyszę gwizdy, pohukiwania i ujadanie psa. Rozglądam się, za moimi plecami mężczyzna w towarzystwie burego włochatego kundla laską toruje sobie drogę.

– Kto tam jest? – woła.