Bestia i pani Róża - Katarzyna Hewa - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Bestia i pani Róża ebook i audiobook

Hewa Katarzyna

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

169 osób interesuje się tą książką

Opis

Romans historyczny, którego akcja dzieje się w Krakowie pod koniec XIX wieku.

Rozalia Listewska ma dwadzieścia pięć lat i pragnienie, by żyć po swojemu. Marzy o studiach, karierze literackiej i niezależności – w czasach, gdy kobieta powinna raczej dobrze wyjść za mąż, niż mieć własne ambicje. Wszystko się zmienia, gdy po śmierci ojca zostaje oddana pod opiekę obcemu mężczyźnie – Janowi Konradowi Modrzewskiemu, który nie wierzy, że panna z dobrego domu może samodzielnie zarządzać majątkiem… ani własnym życiem.

Od pierwszego spotkania łączy ich więcej, niż oboje chcieliby przyznać. On – chłodny racjonalista z bolesną przeszłością. Ona – buntowniczka z sercem na dłoni i piórem w ręku. Między nimi pulsuje napięcie, które przeradza się w uczucie – niebezpieczne, pełne sprzeczności, lecz nieuniknione.

Bestia i pani Róża to opowieść o kobiecie, która nie godzi się na rolę tła w cudzym życiu. To także historia mężczyzny, który musi nauczyć się kochać bez posiadania. 

Czy można ocalić miłość, nie rezygnując z własnych marzeń?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 429

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Magdalena Kumorek

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzyna Hewa
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Anna Ko­ral
Ko­rekta: Pau­lina Sto­pa­rek
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Iza­bella Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
Gra­fiki na okładce: Co­py­ri­ght © by to­meyk (tło z ko­ścio­łem); My­khaylo (ko­bieta)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-68249-36-1
War­szawa 2025
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Idąc sama ulicą, a spo­tkana przez męż­czy­znę, który bę­dzie dość nie­dy­skret­nym, żeby ją za­trzy­mać, roz­ma­wiać albo iść z nią ra­zem, po­winna zna­leźć spo­sob­ność opusz­cze­nia go pod ja­kim­bądź po­zo­rem, czy to wcho­dząc do sklepu lub do domu, czy na­wet wsia­da­jąc do do­różki.

Su­ro­wość tych prze­pi­sów ła­go­dzą jed­nakże sta­no­wi­sko, wiek, a szcze­gól­nie opi­nia, ja­kiej męż­czy­zna używa; czło­wiek bo­wiem, uznany po­wszech­nie za istot­nie sza­now­nego i sza­no­wa­nego, ni­gdy ko­biety skom­pro­mi­to­wać nie może [...].

Zwy­czaje to­wa­rzy­skie (le sa­voir vi­vre)w waż­niej­szych oko­licz­no­ściach ży­cia przy­jęte

Lo­uise Alquié de Rieu­pey­roux (1840–1910)

ROZ­DZIAŁ I

Pod­kra­kow­ski ma­ją­tek ro­dziny Li­stew­skich, 1894 rok

Cze­kała ze zło­żo­nymi jak do mo­dli­twy dłońmi, cho­ciaż nie mo­dliła się wcale. Wie­działa, że żadna siła na nie­bie i ziemi nie jest w sta­nie ura­to­wać jej du­szy przed prze­moż­nym wpły­wem gę­stej nocy.

Czarny Lord zbli­żał się nie­ubła­ga­nie. Tę­tent ko­pyt ucichł nie­opo­dal. Do­piero po chwili otwo­rzyła oczy i spoj­rzała w górę na jego po­stać zdej­mu­jącą cy­lin­der. Nie zsiadł z ko­nia, ski­nął je­dy­nie lekko głową. Wy­glą­dał, jakby całą moc świa­tów po­siadł w jed­nej za­ci­śnię­tej na cu­glach dłoni.

Wła­śnie wtedy zro­zu­miała, że jej ży­cie zmieni się bez­pow­rot­nie.

Prze­czy­tała pierw­szą stronę no­tat­nika, którą uprzed­nio spe­cjal­nie po­zo­sta­wiła pu­stą, do­póki nie do­pi­sze ca­ło­ści swej po­wie­ści.

Uśmiech­nęła się z dumą i ro­zej­rzała po za­śnie­żo­nej łące.

Sie­działa na po­wa­lo­nym ko­na­rze drzewa. Był to mar­twy je­sion. Z jed­nej strony ster­czały ko­rze­nie, w bar­ba­rzyń­ski spo­sób wy­rwane z ziemi przez ja­kąś wi­churę lata temu, a z dru­giej uschnięte ostatki ga­łęzi.

Brak wia­tru i lekki mróz zda­wały się naj­ła­god­niej­szą wer­sją zi­mo­wej aury, jaką mo­gła so­bie wy­obra­zić. Od­da­wała ona na­strój dziew­czyny, na­pa­wała na­wet na­dzieją.

„Może by tak do­pi­sać, że było to spo­kojne lu­towe przed­po­łu­dnie? Śnieżna pu­sty­nia, pa­ra­dok­sal­nie jed­nak ła­godna, przy­naj­mniej w tej ostat­niej chwili swo­body bo­ha­terki... Hmm... A gdzieś w od­dali, na wzgó­rzu stoi czarny for­te­pian, na któ­rym walca wy­grywa sam dia­beł... Oj, to już za dużo!” – Po­trzą­snęła głową, aby od­rzu­cić ob­razy pod­su­wane przez wy­bu­jałą wy­obraź­nię.

– Czymże pa­nienka jest tak stra­piona?

Nie mu­siała się od­wra­cać, by na­pa­wać się nio­są­cym się na mro­zie gło­sem, który po­zna­łaby wszę­dzie.

Męż­czy­zna, wy­soki blon­dyn, nie­spiesz­nie ob­szedł ko­nar i zna­lazł się tuż przy niej. Ukło­nił się i od razu się­gnął do jej dłoni.

– Je­śli zdejmę tę rę­ka­wiczkę i po­zo­sta­wię na jej miej­scu krótki po­ca­łu­nek, to czy się mocno po­gnie­wasz, Ro­za­lio? – Za­brzmiał nieco pre­ten­sjo­nal­nie, jak amanci z kiep­skich ksią­żek. I cho­ciaż w pierw­szej chwili chciała się zgo­dzić, to je­dy­nie szybko cof­nęła rękę.

Edward za­śmiał się i po­pra­wił oku­lary.

– Do­pi­sa­łam. – Unio­sła no­tat­nik, cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc za­lotne spoj­rze­nia mło­dego absz­ty­fi­kanta. – Mój pierw­szy rę­ko­pis jest już skoń­czony. – Jej uśmie­chem można by roz­pu­ścić śniegi w ca­łym ma­jątku jej ojca.

Mło­dzie­niec znowu z pełną po­wagą po­pra­wił opuszką palca oku­lary, cho­ciaż od ostat­niego ru­chu na­wet odro­binę nie zmie­niły swego po­ło­że­nia. Dziew­czyna mo­gła się w nich na­wet przez chwilę przej­rzeć.

– Czy mogę? – za­py­tał, wy­cią­ga­jąc dłoń.

Po otrzy­ma­niu gru­bego ze­szytu sta­ran­nie ob­szy­tego skórą usiadł obok Ro­za­lii i otwo­rzył pierw­szą stronę. Dziew­czyna stu­dio­wała jego mi­mikę, gdy czy­tał ko­lejne wersy. Za­uwa­żyła, że po cza­sie wraca znowu do po­czątku i marsz­czy się przy tym, jakby nie ro­zu­miał ani jed­nego zda­nia. Oka­zy­wała cier­pli­wość, kiedy prze­wra­cał ko­lejne strony. Mil­czała, na­wet gdy cmo­kał i wzdy­chał pod no­sem.

– Główna bo­ha­terka da­lej nie ma imie­nia. A Czarny Lord to ofi­cjalny ty­tuł? Tak już zo­sta­nie?

Chciała od­po­wie­dzieć, za­uwa­żyła jed­nak, że Edward wczy­tuje się da­lej.

– No i ten po­czą­tek... – Prze­wró­cił kartki. – Ro­zu­miem, że pełni funk­cję za­po­wie­dzi, ale coś tu nie gra, ja­kieś to wszystko wul­gar­nie... pro­stac­kie. – Spoj­rzał na nią srogo przez szkła. – My­śla­łem, że stać cię na wię­cej. Z twych opo­wie­ści o ak­cji wy­ni­ka­łoby, że bę­dzie to wcią­ga­jąca po­dróż li­te­racka. A jest to po pro­stu hi­sto­ria uwy­dat­nia­jąca twą dzie­cin­ność, Ro­za­lio.

Dziew­czyna prze­stała od­dy­chać.

Nie wie­działa, czy jest jej te­raz zimno, czy go­rąco. Była cał­ko­wi­cie spa­ra­li­żo­wana po usły­sze­niu tej kry­tyki. Naj­chęt­niej po­pro­si­łaby go, aby po­wtó­rzył, gdyż bała się, że ze zdu­mie­nia nie za­pa­mięta choćby po­łowy pre­ten­sji pierw­szego czy­tel­nika.

– Och, ko­chana, nie patrz, pro­szę, tak na mnie! – obu­rzył się z lekka. – Ja oczy­wi­ście we­zmę ze sobą ten no­tes, prze­czy­tam wni­kli­wie. Prze­cież nie wy­dam osta­tecz­nego wer­dyktu po kwa­dran­sie kart­ko­wa­nia. Prze­czy­tam na spo­koj­nie i ra­zem po­my­ślimy, jak go udo­sko­na­lić.

Dziew­czyna roz­ch­mu­rzyła się, ma­jąc na­dzieję na zmianę opi­nii.

– To tylko pa­pier, pa­pier przyj­mie wszel­kie zmiany. – Od­po­wie­dział jej uśmie­chem i odło­żył za sie­bie ze­szyt. – Myśl tylko do­brze o swo­jej ar­ty­stycz­nej dro­dze, która jesz­cze jest przed tobą. Na przy­kład o tym, pod ja­kim na­zwi­skiem wy­dasz swoje pierw­sze dzieło...

– Co masz na my­śli? – za­py­tała nieco zbita z tropu. Wi­działa, jak oczy za­lśniły mu chy­trze.

– Czy po­zwo­lisz, abym po­sta­rał się o pu­bli­ka­cję pod wła­snym imie­niem... kiedy już oczy­wi­ście zo­sta­niemy mał­żeń­stwem, moja naj­uko­chań­sza.

Edward na­chy­lił się ku niej. Ro­bił to już któ­ryś raz z rzędu na ich spo­tka­niach, wy­raź­nie chcąc ją po­ca­ło­wać. I o ile za­zwy­czaj Ro­za­lia w bar­dzo ko­kie­te­ryjny spo­sób od­ma­wiała mu albo się od­su­wała, mimo iż chciała za­sma­ko­wać pierw­szego po­ca­łunku, to dziś nie miała naj­mniej­szej ochoty na żadną z gier mi­ło­snych.

Ze­sko­czyła z pnia z we­rwą i sta­nęła przed nim, jak po­je­dyn­ko­wi­cze stają do walki na szpady.

– Je­śli jest to wul­garne i... ja­kie jesz­cze? Pro­stac­kie, zdaje się... To niby dla­czego miał­byś zbru­kać swoje za­cne imię po­dobną pu­bli­ka­cją? – Sta­rała się nie po­ka­zy­wać zde­ner­wo­wa­nia, ale była bar­dzo złą ak­torką.

– Naj­droż­sza, jaka róż­nica, pod czyim imie­niem zo­sta­nie to wy­dane? Bę­dziemy mał­żeń­stwem, więc nie bę­dzie miało zna­cze­nia, kto osta­tecz­nie się pod­pi­sze. Co moje, to twoje, a co twoje...

– Ty na­wet nie przy­cho­dzisz do na­szego domu – prze­rwała mu, spro­wa­dza­jąc go do par­teru. – Spo­ty­kamy się tu jak zło­dzieje, ukrad­kiem. Cały czas mó­wisz o mał­żeń­stwie, być może czas po­roz­ma­wiać z oj­cem, do­póki... do­póki ten czas jesz­cze mu po­zo­stał.

Edward za­czął krą­żyć po śniegu z wci­śnię­tymi w kie­sze­nie rę­koma. Gar­bił się pod płasz­czem w kratkę, jakby wła­śnie skar­ciła go gu­wer­nantka.

– Do­brze wiesz, że on nie­na­wi­dzi mo­jego ojca. Bę­dzie za­raz wy­my­ślał, że nie je­ste­śmy wy­star­cza­jąco bo­gaci. Cza­sami le­piej, żeby sprawy uło­żyły się same.

– Chcesz po­wie­dzieć, że le­piej, aby mój oj­ciec umarł? Wtedy po­ślu­bie­nie sie­roty bę­dzie ła­twiej­szym za­da­niem? – Sło­wami cięła po­wie­trze jak no­żem.

– Nie, nie! Ab­so­lut­nie. Ro­za­lio, po­myśl tylko. Nie­długo do­stanę an­gaż na uni­wer­sy­te­cie. To wielka szansa, sama wiesz. W do­datku prze­cież i ty chcia­łaś tam stu­dio­wać, a na je­sieni bę­dzie taka moż­li­wość. To nie­by­wałe. – Zro­bił krótką prze­rwę; z jego ust wy­do­były się kłęby go­rą­cej pary. – Po­myśl tylko. Mąż, który nie za­bra­nia swej żo­nie iść na Uni­wer­sy­tet Ja­giel­loń­ski, w do­datku sam tam wy­kłada. To bę­dzie we wszyst­kich ga­ze­tach Kra­kowa. Para, która pi­sze prozę, edu­kuje się i uczy młode umy­sły... To na­sza przy­szłość. Na tym mu­simy oboje się sku­pić, nie na kłót­niach o nic. Je­ste­śmy w tym ra­zem.

Dziew­czyna się uspo­ko­iła. Męż­czy­zna uniósł ciężki ze­szyt.

– Prze­czy­tam po sto­kroć i przy­stą­pimy do dal­szej pracy nad tek­stem.

– Do­brze. Będę w ta­kim ra­zie cze­kała na twoją wni­kliwą ocenę.

Zgo­dziła się z jego sło­wami, cho­ciaż po­zo­sta­wiony przez nie mę­tlik nie po­zwa­lał na za­de­cy­do­wa­nie, czego wła­ści­wie ty­czyło się to „do­brze”.

– Zo­ba­czymy się już za trzy ty­go­dnie. Tu gdzie za­wsze, jak za­wsze, moja miła. – Omiótł wzro­kiem za­gaj­nik i samo po­wa­lone drzewo, o które oparła się Ro­za­lia. – Wra­cam do Kra­kowa. Mu­szę pra­co­wać nad wła­snymi pro­jek­tami, ale na­wet na chwilę nie będę za­po­mi­nać o to­bie. Moja muza, moja ar­tystka...

Po jego odej­ściu w ustach Ro­za­lii po­ja­wił się słodko-cierpki smak.

– Nie mo­żesz być tak dzie­cinna – po­wie­działa na głos. – To tylko słowa, po­wierz­chowna kry­tyka, on jesz­cze zmieni zda­nie.

Pró­bo­wała się uspo­koić, cho­ciaż jej ro­zum za­mgliło jesz­cze to, co mó­wił o pu­bli­ka­cji.

„Nie! – za­pro­te­sto­wała w my­ślach i po­krę­ciła prze­cząco głową. – Na pewno nie miał ni­czego złego na my­śli. To w końcu mój Edward, on chce za­wsze jak naj­le­piej. Mój praw­dziwy bo­ha­ter. A ojca... ojca się boi. Ja nie­stety też. Może i prawda, sprawy za­zwy­czaj ukła­dają się po swo­jemu, bez względu na to, czy się w ich roz­wią­za­nie czło­wiek nad­mier­nie an­ga­żuje, czy też wcale”.

Wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc. Z kie­szeni płasz­cza wy­jęła mę­ski ze­ga­rek na łań­cuszku.

– A niech to cho­lera! – prze­klęła i od­ru­chowo się ob­ró­ciła, aby spraw­dzić, czy nikt jej nie usły­szał. W końcu da­mom nie wy­pada mó­wić „cho­lera” ani uży­wać in­nych cie­ka­wych słów.

Ten na­gły ruch spo­wo­do­wał, że włosy o ko­lo­rze ja­snego miodu roz­luź­niły się w źle upię­tym koku, a póź­niej zu­peł­nie uwol­niły.

Ob­ser­wo­wała chwilę pust­ko­wie, które za­pew­niało cał­ko­witą pry­wat­ność nie tylko mło­dym za­ko­cha­nym, ale na­wet prze­kli­na­ją­cym da­mom. Ode­tchnęła z wielką ulgą, cho­ciaż nie wie­działa, czy po­winna pu­ścić się pę­dem do re­zy­den­cji, czy po­zo­stać w tym spo­koj­nym, po­bło­go­sła­wio­nym bez­cza­sem ukry­ciu, aż bę­dzie pewna, że ich gość wy­je­chał.

„Oj­ciec prze­cież nie pro­sił, abym brała udział w sprze­daży fa­bryki. Niby dla­czego mia­ła­bym te­raz gnać do domu na to spo­tka­nie? – Zmarsz­czyła czoło, ale po chwili roz­po­go­dziła się i po­pa­dła w ko­lejne za­my­śle­nie. – Więc jak moja bo­ha­terka ma na imię?”

***

– Cie­szę się, że do­peł­ni­li­śmy for­mal­no­ści jesz­cze przed obia­dem – ode­zwał się pan Ga­briel, pod­czas gdy Klara przy­trzy­my­wała pół­mi­sek, na­kła­da­jąc mu na ta­lerz ka­wa­łek ocie­ka­ją­cej so­sem pie­czeni. – To ra­ry­tas wprost spod ręki na­szej ku­charki Aniuty. Je­stem pe­wien, że bę­dzie pan z niej za­do­wo­lony, Ja­nie Kon­ra­dzie.

Dziew­czyna unio­sła brwi, po­da­jąc da­nie panu ad­wo­ka­towi. Drugi gość, który – ni­czym go­spo­darz – z nie­wia­do­mych dla niej przy­czyn za­jął osten­ta­cyj­nie miej­sce u szczytu obia­do­wego stołu, zo­stał już ob­słu­żony jako pierw­szy.

Słu­żąca od­sta­wiła pół­mi­sek na szklany sto­li­czek pod ścianą, na któ­rym stały inne da­nia i de­sery. Serce biło jej jak osza­lałe, ale cie­ka­wość wy­grała z ro­zu­mem.

„Dla­czego niby to gość ma być za­do­wo­lony z Aniuty? W sen­sie ja­kim?”

Za­miast od­da­lić się w ciem­ność ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­cego do kuchni, sta­nęła na bacz­ność pod ścianą ja­dalni, na­śla­du­jąc tym sa­mym sta­rego, nie­do­sły­szą­cego ka­mer­dy­nera. Ten po­słał jej krót­kie spoj­rze­nie ma­jące za­su­ge­ro­wać, że po­winna jak naj­szyb­ciej się zmyć. Mimo to dziew­czyna zde­cy­do­wała się na­ra­zić na re­pry­mendę ze strony pana Ga­briela. Sta­ru­szek jed­nak na­wet nie za­uwa­żył jej obec­no­ści.

– Wy­gląda pan na za­do­wo­lo­nego z prze­biegu na­szej trans­ak­cji, pa­nie Li­stew­ski – zwró­cił się po cza­sie do pana domu ma­ło­mówny przy­bysz.

Kiedy tylko wszedł do po­sia­dło­ści, na ku­chen­nym polu plot­kar­skim za­wrzało. Ku­charki oraz słu­żące, wszyst­kie – oprócz Aniuty i matki Klary – bę­dące mło­dymi dziew­czę­tami, za­szcze­bio­tały pod­eks­cy­to­wane. Wy­gła­dzały su­kienki, spraw­dzały po­praw­ność wy­kroch­ma­lo­nych koł­nie­rzy­ków na czar­nych mun­dur­kach oraz prze­wią­zy­wały ta­lie fal­ba­nia­stymi far­tusz­kami, tak aby wy­da­wała się jesz­cze cień­sza, a one zgrab­niej­sze.

Klara, córka daw­nej gu­wer­nantki Ro­za­lii i za­rząd­czyni domu, nie mo­gła się im dzi­wić. Wy­soki męż­czy­zna o sze­ro­kich ra­mio­nach wy­glą­dał nie­zwy­kle po­cią­ga­jąco. Jego krótka fry­zura oraz nie­spo­ty­kana w dzi­siej­szej mo­dzie krótka, acz gę­sta broda pod­kre­ślały by­strość spoj­rze­nia spod za­ostrzo­nych w lek­kie trój­kąty brwi. Tak na­prawdę gdy dziew­czyna zo­ba­czyła bru­neta w cy­lin­drze i czar­nym płasz­czu oraz gar­ni­tu­rze, chciała się prze­że­gnać – na wszelki wy­pa­dek, gdyby miał oka­zać się dia­błem. Sama przy tym nie wie­działa, skąd się wzięło po­dobne sko­ja­rze­nie. Być może to sro­gość, która od niego biła, wpra­wiła ją w lek­kie osłu­pie­nie.

– To nie­spo­dzie­wane, jak układa się ży­cie – wes­tchnął sta­ru­szek i prze­cze­sał pal­cami si­wi­znę na skroni. – Tak, je­stem z da­nego prze­biegu wy­da­rzeń nie­zwy­kle za­do­wo­lony.

Ka­mer­dy­ner nie­znacz­nie, żół­wim tem­pem przy­su­nął się do Klary i uszczyp­nął ją w plecy. Uparta dziew­czyna za­ci­snęła zęby. Tak ła­two nie da się wy­go­nić. Szcze­gól­nie że w po­wie­trzu było coś, co spra­wiało, że wie­działa, iż naj­cie­kaw­sze in­for­ma­cje do­piero się w tej roz­mo­wie po­sy­pią.

– Na­wet pana nie zna­łem, Ja­nie, a tu po la­tach zo­sta­nie pan nie tylko wła­ści­cie­lem mo­jej fa­bryki, ale rów­nież tego domu. – Ochry­pły głos nie­spiesz­nie wy­do­by­wał się z ust pana Ga­briela.

Klara nie my­liła się, ale za­cho­wała ka­mienną twarz na wzmiankę o sprze­daży po­sia­dło­ści. W głębi du­szy chciała jed­nak za­krzy­czeć z prze­ra­że­nia.

– Ma pan ra­cję, pa­nie Li­stew­ski. Świat to za­ska­ku­jące miej­sce. Naj­pierw mój dzia­dek pro­jek­tuje dom dla pana ojca, póź­niej ra­zem z moim oj­cem za­kła­da­cie fa­brykę ma­szyn rol­ni­czych i na­rzę­dzi. A te­raz po­ja­wiam się ja i hi­sto­ria za­ta­cza koło. Na­stę­puje wła­ściwe za­koń­cze­nie, można by rzec.

Klara wi­działa, jak pan Ga­briel marsz­czy czoło. Dla niej rów­nież słowa męż­czy­zny nie miały no­stal­gicz­nego czy sym­pa­tycz­nego wy­dźwięku.

„Ka­rie­ro­wicz. Zdo­bywca, zna­czy się... Ale za­raz, za­raz, co z do­mem?” – prze­szło jej przez myśl.

– Ow­szem. Czę­sto za­po­mi­nam, ile za­wdzię­czam Sta­ni­sła­wowi. Z wiel­kim sen­ty­men­tem wspo­mi­nam pań­skich ro­dzi­ców, pa­nie Mo­drzew­ski. – Głos go­spo­da­rza za­drżał.

– Och... nie za­po­mi­naj­cie, pa­no­wie, jesz­cze o kwe­stii pa­nienki Ro­za­lii... – Otyły ad­wo­kat sie­dzący na­prze­ciw Li­stew­skiego od­chrząk­nął.

Mil­czący ka­mer­dy­ner znowu przy­stą­pił do ataku na ło­patkę Klary, która ze zdzi­wie­nia wzięła głęb­szy wdech, co tym ra­zem nie umknęło uwa­dze su­ro­wego mło­dego go­ścia. Kiedy ski­nął do niej głową, mało nie za­pa­dła się pod zie­mię.

– Po­pro­szę o wodę – rzu­cił, a słu­żąca z sze­roko otwar­tymi oczyma po­dą­żyła w jego kie­runku, wziąw­szy ze szkla­nego sto­lika po­zła­cany dzban.

Na­le­wała uważ­nie, cho­ciaż ręce jej się trzę­sły. Spo­strze­gła, że ad­wo­kat rów­nież ma pu­stą szklankę, więc po­sta­no­wiła ob­słu­żyć go, kiedy koń­czył swój wy­wód.

– Po­dobne opie­kuń­stwo nad panną i jej ma­jąt­kiem odzie­dzi­czo­nym jest ra­czej rzadko spo­ty­kane...

„Ro­zalka, moja Ro­zalka...” – po­my­ślała Klara z prze­ra­że­niem, a po ciele prze­szedł jej dreszcz.

– Przy­krość, wielka przy­krość, że oże­nek wła­snej córki musi po­wie­rzyć pan wła­ści­wie nie­zna­nemu męż­czyź­nie. Do oł­ta­rza jed­nak od­pro­wa­dzi ją syn sta­rego przy­ja­ciela, a jak zdą­ży­łem zro­zu­mieć, to fakt po­cie­sza­jący. Szcze­gól­nie ma­jąc na uwa­dze ko­goś re­nomy pana Mo­drzew­skiego. – Ad­wo­kat wy­raź­nie chciał zwró­cić na sie­bie uwagę mło­dego pana, umi­zgu­jąc się jak babka do ulu­bio­nego wnuka. Dzban trząsł się w rę­kach Klary i za­czął ryt­micz­nie ude­rzać o kant szklanki. – Dziecko, czy wszystko do­brze?

– Tak, pa­nie me­ce­na­sie, pro­szę o wy­ba­cze­nie – pi­snęła ci­cho.

– Ży­cie przy­da­rza się nam nie­spo­dzie­wa­nie. Sy­tu­acje i moż­li­wo­ści, które jesz­cze wczo­raj nie ist­niały, na­gle stają się re­alne. Czyż nie o to cho­dzi w in­te­re­sach?

Było to ostat­nie, co usły­szała z ust Jana, gdy zni­kała w mroku ko­ry­ta­rza. Przy­tu­liła dzban do piersi, jak się przy­tula nie­mow­laka, i zu­peł­nie nie pa­nu­jąc nad rów­no­wagą, z ra­mie­niem szo­ru­ją­cym po ścia­nie wró­ciła do kuchni.

– Łu­cjo, idźże po­da­wać de­ser, a Ma­rianna niech po­zbiera ta­le­rze – roz­ka­zała od progu młod­szym słu­żą­cym.

Dziew­częta od razu po­szły wy­ko­nać jej po­le­ce­nie, cho­ciaż za­zwy­czaj wy­da­wała je im matka Klary, Ma­ria.

– Coś ty taka blada...? – za­częła star­sza ku­charka Aniuta.

– Py­ta­nie, co żeś tam ro­biła tyle czasu. Pan wy­raź­nie roz­ka­zał: po­da­wać je­dze­nie, wodę i zni­kać z oczu na kuch­nię – obu­rzyła się Ma­ria.

Klara od­dy­chała ciężko. Nerwy cał­ko­wi­cie prze­jęły pa­no­wa­nie nad ro­zu­mem. Miała ochotę po­trzą­snąć chudą ko­bietą i krzy­kiem do­ma­gać się prawdy.

– Bę­dziemy mu­siały dziś po­waż­nie po­roz­ma­wiać, mamo – wy­ce­dziła i spoj­rzała jej wy­mow­nie w oczy.

– O Boże, stało się co? – Aniuta nie da­wała za wy­graną, pod­czas gdy dziew­czyna mio­tała bły­ska­wice w ob­li­cze matki, która bez wąt­pie­nia była świa­doma szcze­gó­łów trans­ak­cji za­war­tej przed mo­men­tem w sa­lo­nie.

***

Ro­za­lia długo bro­dziła po gra­ni­cach za­śnie­żo­nego ma­jątku. W jej gło­wie prze­wi­jały się ob­razy scen, które mo­głyby się jesz­cze po­ja­wić w jej po­wie­ści. Od za­chwy­tów nad wła­snymi po­my­słami i wi­zjami szybko prze­cho­dziła do roz­cza­ro­wa­nia.

„Edward ma co do mnie ra­cję. To wszystko jest ja­kieś dzie­cinne i pro­win­cjo­nalne... Nie ma w tych ide­ach ja­kiejś ostro­ści, ja­kie­goś wy­raź­nego smaku. Roz­mem­łana pa­pla­nina, a nie książka!”

Do­piero te­raz za­uwa­żyła, że wiatr prze­gnał cięż­kie śnie­gowe chmury i od­sło­nił słońce, któ­rego blask nie­zno­śnie od­bi­jał się w po­ła­ciach bieli. Po­ru­szyła pal­cami w trze­wi­kach i zro­zu­miała, że zdą­żyły cał­ko­wi­cie prze­mok­nąć na tym dłu­gim spa­ce­rze.

– Trzeba wra­cać, spraw­dzić, jak tam oj­ciec. – Wes­tchnęła, nie­chęt­nie kie­ru­jąc się w stronę od­da­lo­nego sadu, za któ­rym znaj­do­wała się re­zy­den­cja. – Za to gość taty już z pew­no­ścią od­je­chał.

Rano prze­mie­rza­nie za­śnie­żo­nych pól było o wiele ła­twiej­sze. Lekka sza­rówka nie da­wała się tak we znaki zmę­czo­nym po ca­ło­noc­nym pi­sa­niu oczom. Ro­za­lia po­cie­rała je raz po raz, aż za­pie­kła ją skóra. Mu­siała się za­trzy­mać, aby po pro­stu po­stać z za­mknię­tymi oczyma i po­zwo­lić im na kró­ciutką prze­rwę.

Jej spo­kój zmą­cił jed­nak tę­tent ko­pyt. Za­sko­czona roz­chy­liła po­wieki. Uj­rzała ga­lo­pu­ją­cego po ośnie­żo­nej ziemi czar­nego ko­nia z ciemną, wy­soką po­sta­cią w sio­dle.

„Cóż za tu­pet!”

– Pro­szę się za­trzy­mać! – krzyk­nęła, uno­sząc rękę, i wy­pro­sto­wała się, jakby to miało wy­stra­szyć jeźdźca. – Stać!

Wstrzy­mała od­dech z prze­ra­że­nia. Koń, mimo iż zwol­nił, szedł wprost na jej osobę. Nie ze­szła mu z drogi. Jed­no­cze­śnie zi­ry­to­wała się, że z po­wodu prze­klę­tego słońca świe­cą­cego zza cy­lin­dra nie może na­wet przyj­rzeć się twa­rzy nie­pro­szo­nego go­ścia. Każde unie­sie­nie wzroku na koń­ski tu­łów i skó­rzane mę­skie buty z wy­soką cho­lewą zmu­szało ją do zmru­że­nia po­wiek. Koń przy­bli­żał się nie­ubła­ga­nie, cho­ciaż wy­raź­nie wolno.

– Niech się pan przed­stawi, jak na dżen­tel­mena przy­stało!

Ci­sza. Po­stać da­lej po­ko­ny­wała dzie­lący ich dy­stans.

– Wtar­gnął pan na zie­mię Ga­briela Mi­ko­łaja Li­stew­skiego, więc pro­szę się przed­sta­wić i z ła­ski swo­jej znik­nąć w jed­nej chwili! – Mó­wiła tak gło­śno, że sama była za­dzi­wiona wła­sną śmia­ło­ścią.

Koń na chwilę wstrzy­mał swój marsz. Ro­za­lia za­uwa­żyła jed­nak, że jeź­dziec z lekka ude­rzył piętą w jego bok i zwie­rzę znowu ru­szyło wolno, ale zde­cy­do­wa­nie, jakby było go­towe ją stra­to­wać.

– Jest pan sza­leń­cem, na Boga?! – Tym ra­zem od­sko­czyła w tył.

Męż­czy­zna prze­je­chał nie­spiesz­nie, okrą­ża­jąc ją od­pro­wa­dzany zgrzy­ta­niem zę­bów dziew­czyny. Mo­głaby przy­siąc, że oglą­dał ją z góry bez­wstyd­nie jak fi­gurkę, nie­mal czuła na so­bie do­tyk tego spoj­rze­nia... Cała jej skóra za­mie­niła się w je­den prze­cią­gły, lo­do­waty dreszcz trwogi.

Z wiel­kim wy­sił­kiem pró­bo­wała uchwy­cić ce­chy roz­po­znaw­cze nie­zna­jo­mego, lecz przez słońce nie wi­działa żad­nych szcze­gó­łów jego twa­rzy. Jak we mgle za­ry­so­wy­wały się je­dy­nie kon­tury czar­nej po­staci: pro­sty, z lekka za­krzy­wiony nos, chyba broda oraz cy­lin­der.

Męż­czy­zna mi­nął dziew­czynę i ude­rzył pię­tami. Koń po­niósł go wście­kłym cwa­łem w stronę ho­ry­zontu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl