Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
169 osób interesuje się tą książką
Romans historyczny, którego akcja dzieje się w Krakowie pod koniec XIX wieku.
Rozalia Listewska ma dwadzieścia pięć lat i pragnienie, by żyć po swojemu. Marzy o studiach, karierze literackiej i niezależności – w czasach, gdy kobieta powinna raczej dobrze wyjść za mąż, niż mieć własne ambicje. Wszystko się zmienia, gdy po śmierci ojca zostaje oddana pod opiekę obcemu mężczyźnie – Janowi Konradowi Modrzewskiemu, który nie wierzy, że panna z dobrego domu może samodzielnie zarządzać majątkiem… ani własnym życiem.
Od pierwszego spotkania łączy ich więcej, niż oboje chcieliby przyznać. On – chłodny racjonalista z bolesną przeszłością. Ona – buntowniczka z sercem na dłoni i piórem w ręku. Między nimi pulsuje napięcie, które przeradza się w uczucie – niebezpieczne, pełne sprzeczności, lecz nieuniknione.
Bestia i pani Róża to opowieść o kobiecie, która nie godzi się na rolę tła w cudzym życiu. To także historia mężczyzny, który musi nauczyć się kochać bez posiadania.
Czy można ocalić miłość, nie rezygnując z własnych marzeń?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Idąc sama ulicą, a spotkana przez mężczyznę, który będzie dość niedyskretnym, żeby ją zatrzymać, rozmawiać albo iść z nią razem, powinna znaleźć sposobność opuszczenia go pod jakimbądź pozorem, czy to wchodząc do sklepu lub do domu, czy nawet wsiadając do doróżki.
Surowość tych przepisów łagodzą jednakże stanowisko, wiek, a szczególnie opinia, jakiej mężczyzna używa; człowiek bowiem, uznany powszechnie za istotnie szanownego i szanowanego, nigdy kobiety skompromitować nie może [...].
Zwyczaje towarzyskie (le savoir vivre)w ważniejszych okolicznościach życia przyjęte
Louise Alquié de Rieupeyroux (1840–1910)
ROZDZIAŁ I
Podkrakowski majątek rodziny Listewskich, 1894 rok
Czekała ze złożonymi jak do modlitwy dłońmi, chociaż nie modliła się wcale. Wiedziała, że żadna siła na niebie i ziemi nie jest w stanie uratować jej duszy przed przemożnym wpływem gęstej nocy.
Czarny Lord zbliżał się nieubłaganie. Tętent kopyt ucichł nieopodal. Dopiero po chwili otworzyła oczy i spojrzała w górę na jego postać zdejmującą cylinder. Nie zsiadł z konia, skinął jedynie lekko głową. Wyglądał, jakby całą moc światów posiadł w jednej zaciśniętej na cuglach dłoni.
Właśnie wtedy zrozumiała, że jej życie zmieni się bezpowrotnie.
Przeczytała pierwszą stronę notatnika, którą uprzednio specjalnie pozostawiła pustą, dopóki nie dopisze całości swej powieści.
Uśmiechnęła się z dumą i rozejrzała po zaśnieżonej łące.
Siedziała na powalonym konarze drzewa. Był to martwy jesion. Z jednej strony sterczały korzenie, w barbarzyński sposób wyrwane z ziemi przez jakąś wichurę lata temu, a z drugiej uschnięte ostatki gałęzi.
Brak wiatru i lekki mróz zdawały się najłagodniejszą wersją zimowej aury, jaką mogła sobie wyobrazić. Oddawała ona nastrój dziewczyny, napawała nawet nadzieją.
„Może by tak dopisać, że było to spokojne lutowe przedpołudnie? Śnieżna pustynia, paradoksalnie jednak łagodna, przynajmniej w tej ostatniej chwili swobody bohaterki... Hmm... A gdzieś w oddali, na wzgórzu stoi czarny fortepian, na którym walca wygrywa sam diabeł... Oj, to już za dużo!” – Potrząsnęła głową, aby odrzucić obrazy podsuwane przez wybujałą wyobraźnię.
– Czymże panienka jest tak strapiona?
Nie musiała się odwracać, by napawać się niosącym się na mrozie głosem, który poznałaby wszędzie.
Mężczyzna, wysoki blondyn, niespiesznie obszedł konar i znalazł się tuż przy niej. Ukłonił się i od razu sięgnął do jej dłoni.
– Jeśli zdejmę tę rękawiczkę i pozostawię na jej miejscu krótki pocałunek, to czy się mocno pogniewasz, Rozalio? – Zabrzmiał nieco pretensjonalnie, jak amanci z kiepskich książek. I chociaż w pierwszej chwili chciała się zgodzić, to jedynie szybko cofnęła rękę.
Edward zaśmiał się i poprawił okulary.
– Dopisałam. – Uniosła notatnik, całkowicie ignorując zalotne spojrzenia młodego absztyfikanta. – Mój pierwszy rękopis jest już skończony. – Jej uśmiechem można by rozpuścić śniegi w całym majątku jej ojca.
Młodzieniec znowu z pełną powagą poprawił opuszką palca okulary, chociaż od ostatniego ruchu nawet odrobinę nie zmieniły swego położenia. Dziewczyna mogła się w nich nawet przez chwilę przejrzeć.
– Czy mogę? – zapytał, wyciągając dłoń.
Po otrzymaniu grubego zeszytu starannie obszytego skórą usiadł obok Rozalii i otworzył pierwszą stronę. Dziewczyna studiowała jego mimikę, gdy czytał kolejne wersy. Zauważyła, że po czasie wraca znowu do początku i marszczy się przy tym, jakby nie rozumiał ani jednego zdania. Okazywała cierpliwość, kiedy przewracał kolejne strony. Milczała, nawet gdy cmokał i wzdychał pod nosem.
– Główna bohaterka dalej nie ma imienia. A Czarny Lord to oficjalny tytuł? Tak już zostanie?
Chciała odpowiedzieć, zauważyła jednak, że Edward wczytuje się dalej.
– No i ten początek... – Przewrócił kartki. – Rozumiem, że pełni funkcję zapowiedzi, ale coś tu nie gra, jakieś to wszystko wulgarnie... prostackie. – Spojrzał na nią srogo przez szkła. – Myślałem, że stać cię na więcej. Z twych opowieści o akcji wynikałoby, że będzie to wciągająca podróż literacka. A jest to po prostu historia uwydatniająca twą dziecinność, Rozalio.
Dziewczyna przestała oddychać.
Nie wiedziała, czy jest jej teraz zimno, czy gorąco. Była całkowicie sparaliżowana po usłyszeniu tej krytyki. Najchętniej poprosiłaby go, aby powtórzył, gdyż bała się, że ze zdumienia nie zapamięta choćby połowy pretensji pierwszego czytelnika.
– Och, kochana, nie patrz, proszę, tak na mnie! – oburzył się z lekka. – Ja oczywiście wezmę ze sobą ten notes, przeczytam wnikliwie. Przecież nie wydam ostatecznego werdyktu po kwadransie kartkowania. Przeczytam na spokojnie i razem pomyślimy, jak go udoskonalić.
Dziewczyna rozchmurzyła się, mając nadzieję na zmianę opinii.
– To tylko papier, papier przyjmie wszelkie zmiany. – Odpowiedział jej uśmiechem i odłożył za siebie zeszyt. – Myśl tylko dobrze o swojej artystycznej drodze, która jeszcze jest przed tobą. Na przykład o tym, pod jakim nazwiskiem wydasz swoje pierwsze dzieło...
– Co masz na myśli? – zapytała nieco zbita z tropu. Widziała, jak oczy zalśniły mu chytrze.
– Czy pozwolisz, abym postarał się o publikację pod własnym imieniem... kiedy już oczywiście zostaniemy małżeństwem, moja najukochańsza.
Edward nachylił się ku niej. Robił to już któryś raz z rzędu na ich spotkaniach, wyraźnie chcąc ją pocałować. I o ile zazwyczaj Rozalia w bardzo kokieteryjny sposób odmawiała mu albo się odsuwała, mimo iż chciała zasmakować pierwszego pocałunku, to dziś nie miała najmniejszej ochoty na żadną z gier miłosnych.
Zeskoczyła z pnia z werwą i stanęła przed nim, jak pojedynkowicze stają do walki na szpady.
– Jeśli jest to wulgarne i... jakie jeszcze? Prostackie, zdaje się... To niby dlaczego miałbyś zbrukać swoje zacne imię podobną publikacją? – Starała się nie pokazywać zdenerwowania, ale była bardzo złą aktorką.
– Najdroższa, jaka różnica, pod czyim imieniem zostanie to wydane? Będziemy małżeństwem, więc nie będzie miało znaczenia, kto ostatecznie się podpisze. Co moje, to twoje, a co twoje...
– Ty nawet nie przychodzisz do naszego domu – przerwała mu, sprowadzając go do parteru. – Spotykamy się tu jak złodzieje, ukradkiem. Cały czas mówisz o małżeństwie, być może czas porozmawiać z ojcem, dopóki... dopóki ten czas jeszcze mu pozostał.
Edward zaczął krążyć po śniegu z wciśniętymi w kieszenie rękoma. Garbił się pod płaszczem w kratkę, jakby właśnie skarciła go guwernantka.
– Dobrze wiesz, że on nienawidzi mojego ojca. Będzie zaraz wymyślał, że nie jesteśmy wystarczająco bogaci. Czasami lepiej, żeby sprawy ułożyły się same.
– Chcesz powiedzieć, że lepiej, aby mój ojciec umarł? Wtedy poślubienie sieroty będzie łatwiejszym zadaniem? – Słowami cięła powietrze jak nożem.
– Nie, nie! Absolutnie. Rozalio, pomyśl tylko. Niedługo dostanę angaż na uniwersytecie. To wielka szansa, sama wiesz. W dodatku przecież i ty chciałaś tam studiować, a na jesieni będzie taka możliwość. To niebywałe. – Zrobił krótką przerwę; z jego ust wydobyły się kłęby gorącej pary. – Pomyśl tylko. Mąż, który nie zabrania swej żonie iść na Uniwersytet Jagielloński, w dodatku sam tam wykłada. To będzie we wszystkich gazetach Krakowa. Para, która pisze prozę, edukuje się i uczy młode umysły... To nasza przyszłość. Na tym musimy oboje się skupić, nie na kłótniach o nic. Jesteśmy w tym razem.
Dziewczyna się uspokoiła. Mężczyzna uniósł ciężki zeszyt.
– Przeczytam po stokroć i przystąpimy do dalszej pracy nad tekstem.
– Dobrze. Będę w takim razie czekała na twoją wnikliwą ocenę.
Zgodziła się z jego słowami, chociaż pozostawiony przez nie mętlik nie pozwalał na zadecydowanie, czego właściwie tyczyło się to „dobrze”.
– Zobaczymy się już za trzy tygodnie. Tu gdzie zawsze, jak zawsze, moja miła. – Omiótł wzrokiem zagajnik i samo powalone drzewo, o które oparła się Rozalia. – Wracam do Krakowa. Muszę pracować nad własnymi projektami, ale nawet na chwilę nie będę zapominać o tobie. Moja muza, moja artystka...
Po jego odejściu w ustach Rozalii pojawił się słodko-cierpki smak.
– Nie możesz być tak dziecinna – powiedziała na głos. – To tylko słowa, powierzchowna krytyka, on jeszcze zmieni zdanie.
Próbowała się uspokoić, chociaż jej rozum zamgliło jeszcze to, co mówił o publikacji.
„Nie! – zaprotestowała w myślach i pokręciła przecząco głową. – Na pewno nie miał niczego złego na myśli. To w końcu mój Edward, on chce zawsze jak najlepiej. Mój prawdziwy bohater. A ojca... ojca się boi. Ja niestety też. Może i prawda, sprawy zazwyczaj układają się po swojemu, bez względu na to, czy się w ich rozwiązanie człowiek nadmiernie angażuje, czy też wcale”.
Wypuściła powietrze z płuc. Z kieszeni płaszcza wyjęła męski zegarek na łańcuszku.
– A niech to cholera! – przeklęła i odruchowo się obróciła, aby sprawdzić, czy nikt jej nie usłyszał. W końcu damom nie wypada mówić „cholera” ani używać innych ciekawych słów.
Ten nagły ruch spowodował, że włosy o kolorze jasnego miodu rozluźniły się w źle upiętym koku, a później zupełnie uwolniły.
Obserwowała chwilę pustkowie, które zapewniało całkowitą prywatność nie tylko młodym zakochanym, ale nawet przeklinającym damom. Odetchnęła z wielką ulgą, chociaż nie wiedziała, czy powinna puścić się pędem do rezydencji, czy pozostać w tym spokojnym, pobłogosławionym bezczasem ukryciu, aż będzie pewna, że ich gość wyjechał.
„Ojciec przecież nie prosił, abym brała udział w sprzedaży fabryki. Niby dlaczego miałabym teraz gnać do domu na to spotkanie? – Zmarszczyła czoło, ale po chwili rozpogodziła się i popadła w kolejne zamyślenie. – Więc jak moja bohaterka ma na imię?”
– Cieszę się, że dopełniliśmy formalności jeszcze przed obiadem – odezwał się pan Gabriel, podczas gdy Klara przytrzymywała półmisek, nakładając mu na talerz kawałek ociekającej sosem pieczeni. – To rarytas wprost spod ręki naszej kucharki Aniuty. Jestem pewien, że będzie pan z niej zadowolony, Janie Konradzie.
Dziewczyna uniosła brwi, podając danie panu adwokatowi. Drugi gość, który – niczym gospodarz – z niewiadomych dla niej przyczyn zajął ostentacyjnie miejsce u szczytu obiadowego stołu, został już obsłużony jako pierwszy.
Służąca odstawiła półmisek na szklany stoliczek pod ścianą, na którym stały inne dania i desery. Serce biło jej jak oszalałe, ale ciekawość wygrała z rozumem.
„Dlaczego niby to gość ma być zadowolony z Aniuty? W sensie jakim?”
Zamiast oddalić się w ciemność korytarza prowadzącego do kuchni, stanęła na baczność pod ścianą jadalni, naśladując tym samym starego, niedosłyszącego kamerdynera. Ten posłał jej krótkie spojrzenie mające zasugerować, że powinna jak najszybciej się zmyć. Mimo to dziewczyna zdecydowała się narazić na reprymendę ze strony pana Gabriela. Staruszek jednak nawet nie zauważył jej obecności.
– Wygląda pan na zadowolonego z przebiegu naszej transakcji, panie Listewski – zwrócił się po czasie do pana domu małomówny przybysz.
Kiedy tylko wszedł do posiadłości, na kuchennym polu plotkarskim zawrzało. Kucharki oraz służące, wszystkie – oprócz Aniuty i matki Klary – będące młodymi dziewczętami, zaszczebiotały podekscytowane. Wygładzały sukienki, sprawdzały poprawność wykrochmalonych kołnierzyków na czarnych mundurkach oraz przewiązywały talie falbaniastymi fartuszkami, tak aby wydawała się jeszcze cieńsza, a one zgrabniejsze.
Klara, córka dawnej guwernantki Rozalii i zarządczyni domu, nie mogła się im dziwić. Wysoki mężczyzna o szerokich ramionach wyglądał niezwykle pociągająco. Jego krótka fryzura oraz niespotykana w dzisiejszej modzie krótka, acz gęsta broda podkreślały bystrość spojrzenia spod zaostrzonych w lekkie trójkąty brwi. Tak naprawdę gdy dziewczyna zobaczyła bruneta w cylindrze i czarnym płaszczu oraz garniturze, chciała się przeżegnać – na wszelki wypadek, gdyby miał okazać się diabłem. Sama przy tym nie wiedziała, skąd się wzięło podobne skojarzenie. Być może to srogość, która od niego biła, wprawiła ją w lekkie osłupienie.
– To niespodziewane, jak układa się życie – westchnął staruszek i przeczesał palcami siwiznę na skroni. – Tak, jestem z danego przebiegu wydarzeń niezwykle zadowolony.
Kamerdyner nieznacznie, żółwim tempem przysunął się do Klary i uszczypnął ją w plecy. Uparta dziewczyna zacisnęła zęby. Tak łatwo nie da się wygonić. Szczególnie że w powietrzu było coś, co sprawiało, że wiedziała, iż najciekawsze informacje dopiero się w tej rozmowie posypią.
– Nawet pana nie znałem, Janie, a tu po latach zostanie pan nie tylko właścicielem mojej fabryki, ale również tego domu. – Ochrypły głos niespiesznie wydobywał się z ust pana Gabriela.
Klara nie myliła się, ale zachowała kamienną twarz na wzmiankę o sprzedaży posiadłości. W głębi duszy chciała jednak zakrzyczeć z przerażenia.
– Ma pan rację, panie Listewski. Świat to zaskakujące miejsce. Najpierw mój dziadek projektuje dom dla pana ojca, później razem z moim ojcem zakładacie fabrykę maszyn rolniczych i narzędzi. A teraz pojawiam się ja i historia zatacza koło. Następuje właściwe zakończenie, można by rzec.
Klara widziała, jak pan Gabriel marszczy czoło. Dla niej również słowa mężczyzny nie miały nostalgicznego czy sympatycznego wydźwięku.
„Karierowicz. Zdobywca, znaczy się... Ale zaraz, zaraz, co z domem?” – przeszło jej przez myśl.
– Owszem. Często zapominam, ile zawdzięczam Stanisławowi. Z wielkim sentymentem wspominam pańskich rodziców, panie Modrzewski. – Głos gospodarza zadrżał.
– Och... nie zapominajcie, panowie, jeszcze o kwestii panienki Rozalii... – Otyły adwokat siedzący naprzeciw Listewskiego odchrząknął.
Milczący kamerdyner znowu przystąpił do ataku na łopatkę Klary, która ze zdziwienia wzięła głębszy wdech, co tym razem nie umknęło uwadze surowego młodego gościa. Kiedy skinął do niej głową, mało nie zapadła się pod ziemię.
– Poproszę o wodę – rzucił, a służąca z szeroko otwartymi oczyma podążyła w jego kierunku, wziąwszy ze szklanego stolika pozłacany dzban.
Nalewała uważnie, chociaż ręce jej się trzęsły. Spostrzegła, że adwokat również ma pustą szklankę, więc postanowiła obsłużyć go, kiedy kończył swój wywód.
– Podobne opiekuństwo nad panną i jej majątkiem odziedziczonym jest raczej rzadko spotykane...
„Rozalka, moja Rozalka...” – pomyślała Klara z przerażeniem, a po ciele przeszedł jej dreszcz.
– Przykrość, wielka przykrość, że ożenek własnej córki musi powierzyć pan właściwie nieznanemu mężczyźnie. Do ołtarza jednak odprowadzi ją syn starego przyjaciela, a jak zdążyłem zrozumieć, to fakt pocieszający. Szczególnie mając na uwadze kogoś renomy pana Modrzewskiego. – Adwokat wyraźnie chciał zwrócić na siebie uwagę młodego pana, umizgując się jak babka do ulubionego wnuka. Dzban trząsł się w rękach Klary i zaczął rytmicznie uderzać o kant szklanki. – Dziecko, czy wszystko dobrze?
– Tak, panie mecenasie, proszę o wybaczenie – pisnęła cicho.
– Życie przydarza się nam niespodziewanie. Sytuacje i możliwości, które jeszcze wczoraj nie istniały, nagle stają się realne. Czyż nie o to chodzi w interesach?
Było to ostatnie, co usłyszała z ust Jana, gdy znikała w mroku korytarza. Przytuliła dzban do piersi, jak się przytula niemowlaka, i zupełnie nie panując nad równowagą, z ramieniem szorującym po ścianie wróciła do kuchni.
– Łucjo, idźże podawać deser, a Marianna niech pozbiera talerze – rozkazała od progu młodszym służącym.
Dziewczęta od razu poszły wykonać jej polecenie, chociaż zazwyczaj wydawała je im matka Klary, Maria.
– Coś ty taka blada...? – zaczęła starsza kucharka Aniuta.
– Pytanie, co żeś tam robiła tyle czasu. Pan wyraźnie rozkazał: podawać jedzenie, wodę i znikać z oczu na kuchnię – oburzyła się Maria.
Klara oddychała ciężko. Nerwy całkowicie przejęły panowanie nad rozumem. Miała ochotę potrząsnąć chudą kobietą i krzykiem domagać się prawdy.
– Będziemy musiały dziś poważnie porozmawiać, mamo – wycedziła i spojrzała jej wymownie w oczy.
– O Boże, stało się co? – Aniuta nie dawała za wygraną, podczas gdy dziewczyna miotała błyskawice w oblicze matki, która bez wątpienia była świadoma szczegółów transakcji zawartej przed momentem w salonie.
Rozalia długo brodziła po granicach zaśnieżonego majątku. W jej głowie przewijały się obrazy scen, które mogłyby się jeszcze pojawić w jej powieści. Od zachwytów nad własnymi pomysłami i wizjami szybko przechodziła do rozczarowania.
„Edward ma co do mnie rację. To wszystko jest jakieś dziecinne i prowincjonalne... Nie ma w tych ideach jakiejś ostrości, jakiegoś wyraźnego smaku. Rozmemłana paplanina, a nie książka!”
Dopiero teraz zauważyła, że wiatr przegnał ciężkie śniegowe chmury i odsłonił słońce, którego blask nieznośnie odbijał się w połaciach bieli. Poruszyła palcami w trzewikach i zrozumiała, że zdążyły całkowicie przemoknąć na tym długim spacerze.
– Trzeba wracać, sprawdzić, jak tam ojciec. – Westchnęła, niechętnie kierując się w stronę oddalonego sadu, za którym znajdowała się rezydencja. – Za to gość taty już z pewnością odjechał.
Rano przemierzanie zaśnieżonych pól było o wiele łatwiejsze. Lekka szarówka nie dawała się tak we znaki zmęczonym po całonocnym pisaniu oczom. Rozalia pocierała je raz po raz, aż zapiekła ją skóra. Musiała się zatrzymać, aby po prostu postać z zamkniętymi oczyma i pozwolić im na króciutką przerwę.
Jej spokój zmącił jednak tętent kopyt. Zaskoczona rozchyliła powieki. Ujrzała galopującego po ośnieżonej ziemi czarnego konia z ciemną, wysoką postacią w siodle.
„Cóż za tupet!”
– Proszę się zatrzymać! – krzyknęła, unosząc rękę, i wyprostowała się, jakby to miało wystraszyć jeźdźca. – Stać!
Wstrzymała oddech z przerażenia. Koń, mimo iż zwolnił, szedł wprost na jej osobę. Nie zeszła mu z drogi. Jednocześnie zirytowała się, że z powodu przeklętego słońca świecącego zza cylindra nie może nawet przyjrzeć się twarzy nieproszonego gościa. Każde uniesienie wzroku na koński tułów i skórzane męskie buty z wysoką cholewą zmuszało ją do zmrużenia powiek. Koń przybliżał się nieubłaganie, chociaż wyraźnie wolno.
– Niech się pan przedstawi, jak na dżentelmena przystało!
Cisza. Postać dalej pokonywała dzielący ich dystans.
– Wtargnął pan na ziemię Gabriela Mikołaja Listewskiego, więc proszę się przedstawić i z łaski swojej zniknąć w jednej chwili! – Mówiła tak głośno, że sama była zadziwiona własną śmiałością.
Koń na chwilę wstrzymał swój marsz. Rozalia zauważyła jednak, że jeździec z lekka uderzył piętą w jego bok i zwierzę znowu ruszyło wolno, ale zdecydowanie, jakby było gotowe ją stratować.
– Jest pan szaleńcem, na Boga?! – Tym razem odskoczyła w tył.
Mężczyzna przejechał niespiesznie, okrążając ją odprowadzany zgrzytaniem zębów dziewczyny. Mogłaby przysiąc, że oglądał ją z góry bezwstydnie jak figurkę, niemal czuła na sobie dotyk tego spojrzenia... Cała jej skóra zamieniła się w jeden przeciągły, lodowaty dreszcz trwogi.
Z wielkim wysiłkiem próbowała uchwycić cechy rozpoznawcze nieznajomego, lecz przez słońce nie widziała żadnych szczegółów jego twarzy. Jak we mgle zarysowywały się jedynie kontury czarnej postaci: prosty, z lekka zakrzywiony nos, chyba broda oraz cylinder.
Mężczyzna minął dziewczynę i uderzył piętami. Koń poniósł go wściekłym cwałem w stronę horyzontu.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl