Goście - Agnes Ravatn - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Goście ebook i audiobook

Agnes Ravatn

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

168 osób interesuje się tą książką

Opis

Małżeństwo Karin i Kai z pewnymi oporami przyjmuje propozycję skorzystania z luksusowego domu wakacyjnego znajomej podczas jej nieobecności. Na tle lśniących wód zatoki Oslofjorden i w chłodnych ścianach ultranowoczesnego domu niezaradność życiowa Karin uwidacznia się aż za bardzo, gdy bohaterka zastanawia się nad swoimi życiowymi porażkami i nieustannie porównuje się z właścicielką domu. Wydaje się, że zamożna znajoma ma wszystko, czego brakuje Karin w życiu, ale może to tylko pozory? Podczas niezbyt miłego, przypadkowego spotkania z sąsiadami Karin i Kai serwują jedno białe kłamstwo za drugim, udając prawdziwych właścicieli eleganckiego domu. Wkrótce wpadną w taką spiralę kłamstw, że trudno będzie im się z niej wydostać.

 

W tym dramacie psychologicznym pisarka po raz kolejny udowadnia, dlaczego jest mistrzynią gatunku. Prowokująca do myślenia proza i perfekcyjne wychwytywanie przez autorkę ludzkich słabości wciągają czytelnika w przyprawiający o dreszcz emocji zakątek, pod powierzchnią którego kryje się coś jeszcze groźniejszego.

 

Mrożąca krew w żyłach opowieść o ludzkiej słabości.

„Dagbladet”

Wszystko jest tu doskonale przemyślane. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Ravatn jest po prostu znakomitą pisarką.

„Aftenposten”

Niezwykle mądra, przemyślana i świetnie napisana. Fabuła, bohaterowie, upływ czasu, wszystko pasuje idealnie.

„Adresseavisen”

Można śmiało powiedzieć, że Ravatn napisała czarną komedię i stała się mistrzynią w swoim gatunku.

„Verdens Gang”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 7 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Paulina Raczyło

Oceny
4,3 (18 ocen)
7
10
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Violetta80

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i wciągająca książka.
00
ANIATwiggy

Nie oderwiesz się od lektury

Za krótka :) ale to jej siła
00



Tytuł oryginału Gjestene

Przekład Karolina Drozdowska

Redakcja Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Projekt okładki Ellen Lindeberg | Exil Design

Projekt stron tytułowych Tomasz Majewski

GJESTENE

Copyright © Agnes Ravatn 2022

Published by agreement with Salomonsson Agency

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Karolina Drozdowska, 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2025

Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Agnete Brun

This translation has been published

with the financial support of NORLA.

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-975532-1-7 (EPUB); 978-83-975532-1-7 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2025

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

[email protected]

+48501177119

www.wydawnictwopauza.pl

WydawnictwoPauza

wydawnictwo_pauza

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Z  każdym zakrętem zbliżaliśmy się do elit szkierowego wybrzeża. Coraz częściej mijaliśmy ubrane z nonszalancką elegancją, opalone pary. Nasza pomarańczowa furgonetka wyróżniała się pośród czarnych elektrycznych SUV-ów cyrkową pstrokatością.

Wtoczyliśmy się wreszcie na wąską szutrową drogę, kończącą się znienacka stromym urwiskiem.

– To tutaj? – zapytał Kai i zgasił silnik, a ja oderwałam wzrok od mapy w komórce i wyjrzałam przez okno.

Otaczało nas królestwo ciemnych gładkich nadbrzeżnych skał, szlifowanych wiatrem i wodą przez dwanaście tysięcy lat.

– To chyba musi być tu – odparłam.

Żadne z nas nie miało nawet ochoty na ten wyjazd. Moi teściowie zaprosili chłopców do siebie, co było zupełnie do nich niepodobne, a Kai wziął cały tydzień wolnego. Ja miałam się wziąć za ogród, on zaś – wreszcie skończyć budowę tarasu, dziesięć lat od zakupu domu.

Nie należę do elit szkierowego wybrzeża. Wiedziałam to od zawsze. Mam zbyt dużą skłonność do autorefleksji, czuję się zbyt niezręcznie i niekomfortowo we własnym ciele i we własnych ubraniach, nie mając przy tym pojęcia, jakie inne ubrania mogłabym włożyć, by poczuć się lepiej, do kogo miałabym się upodobnić.

Kai z kolei potrafi dopasować się do każdego.

Gdy mu powiedziałam, że pojedziemy do domu letniskowego, zamiast pracować w ogrodzie, a do tego jeszcze załatwiłam mu zlecenie, zareagował łagodnym zaskoczeniem.

– To będą płatne wakacje! – dodałam, pokazując mu dom na mapie w iPadzie, szary dach między białymi skałami i skąpą roślinnością, zrobiłam największe zbliżenie, tak by móc mu zademonstrować ławy i masywny kamienny stół na podwórzu.

– Tak się składa, że niektórzy z nas muszą przez te tak zwane wakacje pracować – odparł.

– Ale zobacz, jak blisko do morza! A w pobliżu nie ma prawie innych zabudowań!

– Karin, uzgodniliśmy przecież, że... – zaczął, ale zamilkł, kiedy powiększyłam inny fragment mapy, a jego oczom ukazała się biała łódka. Widać było po nim, że już zaczyna układać w głowie listę akcesoriów wędkarskich, do których zakupu dałam mu właśnie dobrą wymówkę.

Taki właśnie był Kai, potrafił obrócić niemal wszystko w pozytyw, dużo sprawniej niż ja, co zresztą często mi wytykał.

Ruszyliśmy przed siebie z bagażem: Kai ze swoim workiem marynarskim, ja z niepraktyczną, zupełnie niepasującą do tego miejsca walizką na kółkach – po suchej ścieżce wijącej się wśród nietkniętej ludzką ręką roślinności, wielkich kęp zawciągów wyglądających spośród wysokiej i lśniącej, odpornej na morski wiatr trawy. W końcu dotarliśmy na zupełnie gładką przybrzeżną skałę. Dotychczas widywałam takie formacje tylko na zdjęciach. Skała mieniła się odcieniami różu, pomarańczu i brązu lśniącymi między szarością, zdawała się falować przed naszymi oczami, a idąc po niej, można było odnieść wrażenie, że jest miękka.

Dalej naszym oczom ukazała się woda, najpewniej Skagerrak... jak o tym myśleć: cieśnina czy morze? Przystanęłam.

– Jakie to smutne – westchnęłam i pokręciłam głową. – Ludzie wysadzają w powietrze dziewiczą naturę, żeby stworzyć wakacyjny raj dla bogaczy.

Kai zmierzył mnie wzrokiem.

– Chyba nikt tu niczego nie wysadzał – oświadczył.

– Ale ja mówiłam tak ogólnie. – Poczłapałam dalej ze swoją walizką.

W miarę jak zbliżaliśmy się do domu Iris Vilden, ogarniał mnie coraz większy dyskomfort. Rozejrzałam się dookoła. Wiała słonawa, łagodna morska bryza, dookoła rozbrzmiewały konwencjonalne krzyki mew, ale jak okiem sięgnąć nie było widać żadnych zabudowań. Zgodnie z niebieską kropką na telefonie byliśmy na miejscu albo przynajmniej bardzo blisko, zdążyłam już nawet pomyśleć, że to wszystko to tylko złośliwy żart, bo nie ma żadnego domu letniskowego, a Iris siedzi w mieście i z nas chichocze, gdy nagle Kai zawołał:

– Zobacz!

Zatrzymał się na skalnym wzniesieniu jakieś dziesięć metrów przede mną. Gdy stanęłam obok niego, też zaraz zobaczyłam dom. Zbudowano go w naturalnym zagłębieniu terenu, tuż przy dwóch ogromnych zaokrąglonych skałach, za pięcioma niskimi, poskręcanymi od wiatru sosnami, i był ledwie widoczny pod kątem innym niż ten, z którego właśnie na niego patrzyliśmy.

– O rany – powiedział cicho Kai, gdy schodziliśmy po betonowych stopniach między dwiema skałami.

Wbrew moim nadziejom dom nie był zbyt tandetny i kiczowaty, wręcz przeciwnie – okazał się gustowny i dyskretny, zbudowany z poszarzałego drewna, ze szkła i z kamienia.

– No tak, to... hm – zaczęłam, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Pragnęłam czegoś krzykliwego, w złym guście, czegoś, co mogłabym skrytykować. Tymczasem na pierwszy rzut oka nie było tu nic, co moglibyśmy z Kaiem wyśmiać i objechać, cementując tym samym nasz sojusz – tylko przyjazne dla środowiska materiały i ostentacyjna zamożność.

Tydzień w tym miejscu, pomyślałam, już czując, jak mi się robi słabo. Tydzień!

Kai ruszył na podwórze i postawił swoją torbę na stole, monstrualnym kamiennym bloku spoczywającym na dwóch nieco mniejszych. Następnie odwrócił się w stronę morza i głęboko wciągnął powietrze.

Intencja kryjąca się za zaproszeniem wystosowanym przez Iris Vilden była jasna – obudzić we mnie przesyconą zazdrością autorefleksję: Co takiego sprawiało, że nie byłabym nawet w stanie wymyślić sobie takiego domu w najśmielszych fantazjach, i co sprawiało, że ona taki dom posiadała?

Znów chwyciłam telefon, wyszukałam aplikację do zarządzania zamkiem w drzwiach, znalazłam kod, który wysłała mi Iris, i wstukałam go na klawiaturze. Drzwi natychmiast wydały z siebie cichy chrobot.

Za nimi ukazało nam się coś, co bardziej przypominało wystrój skandynawskiego salonu wnętrzarskiego niż domek wakacyjny, w którym prawdziwi ludzie spędzali wolny czas.

Weszłam do chłodnego korytarza.

– Taki dom chyba kosztuje, no... tak z dwadzieścia czy trzydzieści milionów? – powiedziałam powoli.

– O ile nie więcej – dorzucił Kai.

– Jakim cudem oni w ogóle dostali pozwolenie na budowę?

– Pewnie kupili jakąś starą ruinę i wystarali się o pozwolenie, żeby ją zburzyć i postawić na jej miejsce coś nowego.

– Ależ to przecież wygląda jak jakieś centrum konferencyjne – rzuciłam.

– Pójdę obejrzeć pomost – odparł Kai, odwrócił się i wyszedł.

– Ale jesteś zblazowany – krzyknęłam za nim. Pracował przy tylu domach wakacyjnych nad Oslofjordem, że nic już na nim nie robiło wrażenia.

W środku panowała zupełna cisza, kontrastująca z szumem wiatru i krzykiem mew na zewnątrz. Jasna podłoga zdawała się świecić, zrobiona była z najszerszych desek, jakie widziałam w życiu.

Kai mignął mi za ogromnym oknem wychodzącym na morze, przeszedł zwrócony do mnie profilem. Nie było to właściwie nawet okno, tylko po prostu szklana ściana.

Zaparkowałam moją walizkę na podłodze i rozejrzałam się dookoła.

Ściany wyłożone były pionowymi jasnymi panelami i ozdobione tym, co byłam w stanie nazwać jedynie sztuką nowoczesną, bo wiedziałam za mało, by to zdefiniować jakoś inaczej.

Poza tym: stół jadalniany długi na prawie cztery metry, wykonany najpewniej z solidnej dębiny, do tego dziesięć krzeseł, z pewnością ręcznej roboty. Komplet wypoczynkowy z kominkiem o szklanych drzwiczkach.

Odwróciłam się w stronę kuchni. Fronty dobrane były pod kolor jasnych lakierowanych desek na podłodze i z pewnością nie dałoby się ich zamówić w żadnym zwykłym salonie meblarskim.

Na czarnym kamiennym blacie królował ekspres do kawy z lśniącego chromu, szeroki na jakieś pół metra. Była tam również kuchenka gazowa, ponadto piekarnik oraz coś, co mogło być piecem konwekcyjnym, i jeszcze jeden niezidentyfikowany piecyk, wszystkie trzy ustawione jeden na drugim. To wszystko w domku letniskowym?

Właściwie to postanowiliśmy z Kaiem, że odpuścimy sobie w tym roku wyjazd wakacyjny. On chciał jak najwięcej pracować. Branża budowlana przechodziła ciężki okres. Z powodu wysokich cen ludzie bali się inwestować w większe przedsięwzięcia. Woleli przeznaczać pieniądze na małe projekty, a komórka Kaia dzwoniła jak najęta.

Mimo to nam się nie przelewało, choć oboje mieliśmy pełnowymiarową pracę i nie szastaliśmy pieniędzmi.

Inni rodzice na naszym osiedlu zaspokajali – zdawało się, bez większych problemów – potrzeby swoich dzieci z najwyższego piętra piramidy Maslowa, kupując im za duże bluzy z kapturem, określone rodzaje butów oraz sprzęt narciarski, którego cena była odwrotnie proporcjonalna do liczby mroźnych dni w roku. Kai i ja musieliśmy tymczasem oszczędzać na wszystkim.

Przepełniała mnie silna niechęć do bycia w tym miejscu, odczuwałam ją jako ucisk w dolnych partiach szyi. Miałam ochotę postanowić, że wracamy, tak po prostu. Pojechać do domu i wysłać Iris esemesa, że coś nam stanęło na przeszkodzie i nie dotarliśmy na miejsce. Uświadomiłam sobie jednak, że pewnie w aplikacji do otwierania drzwi widać moment naszego przyjazdu, a ona teraz czeka na wiadomość ode mnie.

Poza abstrakcyjnymi obrazami w całym domu znalazłam tylko jedno jedyne zdjęcie, świadczące zarazem o tym, że przebywał tu kiedyś jakiś rzeczywisty człowiek. Na ścianie między łazienką a największą sypialnią wisiała fotografia przedstawiająca czteroosobową rodzinę na tle zachodu słońca. Dwaj opaleni mali chłopcy w podobnym wieku jak moi, z szerokimi białymi uśmiechami i piaskiem przylepionym do ramion, chłopcy o zmierzwionych włosach surferów, wypłowiałych od słońca i sztywnych od słonej wody.

Wargi Iris rozciągnięte były w przesadnym uśmiechu, miała na sobie białą górę od bikini, a jej lewe ramię nie mieściło się w kadrze.

Za nimi stał ojciec rodziny, rosły, ubrany w biały T-shirt i czapkę z daszkiem włożoną tył na przód, spod której wyglądały jasne od słońca włosy. Był gładko ogolony, uśmiechał się z samozadowoleniem i pewnością siebie, miał długie silne ręce, Iris znalazła sobie męską wersję samej siebie. Ogarnęła mnie nagła wściekłość na myśl, że świat wygląda, jak wygląda, bo jest przecież tak, że kelnerzy w restauracjach mają jakiś instynkt, wyczuwają, że mnie i moje dzieci można traktować gorzej niż na przykład Iris i jej chłopców, wystarczy, że rzucą na nas okiem, musi chodzić o jakieś drobne szczegóły, materiał, z których uszyto nasze ubrania, fryzury, jakość naszej cery! A my po prostu przyjmujemy, że tak ma być.

– Co jest? – spytał Kai, który nagle wyrósł za moim plecami, bo, zupełnie nie będąc tego świadomą, pociągnęłam głośno nosem. Odwróciłam się.

– Co my tu, do cholery, będziemy robić? – spytałam.

– Chodź obejrzeć łódkę – powiedział z entuzjazmem.

– Jestem zmęczona.

– Nie, po prostu jesteś głodna – odparł. – Zaraz przyniosę coś do jedzenia – odwrócił się i wyszedł.

Jedzenie, pomyślałam. Krojony chleb, masło, dziecinnie gładki dżem Kaia, szynka, ser i ogórki. Niższa klasa średnia. Odetchnęłam głęboko, nie mogłam pozwolić Iris zwyciężyć, nie dam się wciągnąć w to bagno użalania się nad sobą.

Chwyciłam telefon i do niej napisałam.

„Jesteśmy na miejscu. Ojej, jak tu miło!”

Dodałam ordynarną uśmiechniętą buźkę. Gdy studiowałam z zadowoleniem tę nonszalancką i swobodną wiadomość, w chmurce pojawiły się trzy tańczące kropki i zaraz zniknęły.

Usiadłam na sofie, spojrzałam na rozpościerający się za oknem krajobraz i pomyślałam, że powinnam przeznaczyć ten urlop na próby wypracowania sobie bardziej nieskomplikowanego stosunku do swojego miejsca w świecie, takiego, jaki ma Kai. W odróżnieniu ode mnie, próżno było u niego szukać naturalnej skłonności do zawiści, nie porównywał się instynktownie z innymi, tylko po prostu się im przyglądał, z życzliwym zainteresowaniem i lekko przekrzywioną głową.

Dla mnie ten dom był zupełnie bezwartościowy, z tej prostej przyczyny, że nie należał do mnie i nigdy nie będzie do mnie należeć, a przez to będzie się tylko przyczyniał do wzbierającego we mnie poczucia porażki, bo przecież oto tu siedzę, na samym dole łańcucha pokarmowego.

Zawibrował mój telefon, informując o wiadomości od Iris, w której wyczytać można było nieudolnie ukryte niezadowolenie: „Świetnie!”, potem zaś agresywna emotka, buźka wyglądająca, jakby płakała ze śmiechu lub z bólu. Odnotowałam to jako drobne zwycięstwo, wstałam i ruszyłam do przytłaczającej kuchni, by zrobić kanapki na obiad.

Nie posunęłabym się do stwierdzenia, że aktywnie odczuwałam lęk na myśl o spotkaniach z Iris Vilden, ale na jakimś mniej czy bardziej nieuświadomionym poziomie w dorosłym życiu często pielęgnowałam nadzieję, że uniknę ponownej z nią rozmowy.

Z początku po przeprowadzce do Oslo wyszukiwałam jej adres co najmniej raz do roku, tylko by się upewnić, czy nie mieszka przypadkiem gdzieś blisko mnie.

Ale zawsze znajdowałam ją blisko centrum. Sama pomieszkiwałam na ogół w północno-wschodnich dzielnicach miasta, a z upływem lat stopniowo oddalałam się od Iris, aż wylądowałam ostatecznie po drugiej stronie granicy gminy, w Skillebekku na południu Nittedal.

Kai prowadził jednoosobową działalność gospodarczą, specjalizując się w oszczędzających przestrzeń rozwiązaniach wnętrzarskich – ścianach kolankowych, półkach na książki robionych na miarę, łóżkach i tak dalej – pracował więc, jeżdżąc po całym południu kraju w swoim pomarańczowym fordzie transicie wypakowanym narzędziami, ja zaś cały czas tkwiłam w tym samym miejscu: ratuszu w Nittedal, gdzie po zrobieniu dyplomu z prawa skończyłam dobrowolnie na stanowisku referendarki i niemal od dziesięciu lat zajmowałam się podnoszeniem jakości oraz kontrolą wewnętrzną, do czego czułam się jednocześnie zbyt wysoko i zbyt nisko wykwalifikowana.

Do centrum Oslo nie zbliżałam się właściwie nigdy, więc zagrożenie spotkaniem Iris Vilden wisiało nade mną naprawdę rzadko.

A potem, w maju, Kai zaskoczył mnie nagle biletami do filharmonii. Fakt, że trzecia symfonia Mahlera nigdy nie należała do moich ulubionych – powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie – a do tego mieliśmy najgorsze niemal miejsca na całej widowni, nie grał żadnej roli. Najważniejsze w tym prezencie było to, że Kai zdołał wyszukać w sieci właściwą stronę i zamówić dwa bilety na moje urodziny zupełnie sam z siebie.

Jest w tym właściwie coś dziwnego. Dwie godziny z orkiestrą filharmonii Oslo i pięcioma różnymi chórami robi wrażenie. To było silne przeżycie. Nawet Kai tak uważał, choć wyraźnie było mu niewygodnie, siedział obok mnie w swojej najlepszej marynarce, z rozczochranymi włosami i trzydniowym zarostem. Wyróżniał się, także przez ten swój krzywy nos – pamiątkę po wypadku w pracy przed wieloma laty – który nadawał mu wygląd kryminalisty.

Gdy wyszliśmy na ulicę, był niemal zupełnie blady. „Trzeba mi kielicha” – powiedział, na co odparłam, że mi też. Wstąpiliśmy do pubu na Rosenkrantz’ gate, wypiliśmy po piwie, a potem po jeszcze jednym.

A gdy otworzyłam usta, by powiedzieć, że musimy już chyba wracać do domu i zwolnić opiekunkę do dzieci, drzwi wejściowe uchyliły się nagle, do pubu wtargnął zimny powiew, a wraz z nim karnawałowa, lekko egzaltowana grupka gości.

Zerknęłam w stronę drzwi i zesztywniałam. Bo w tej właśnie grupce ujrzałam ją.

– Schowaj mnie – rzuciłam do Kaia. – Szybko!

Spojrzał na mnie zdezorientowany.

– Ukryj mnie! – ponagliłam, a on chwycił swoją marynarkę, podniósł ją, niepewny, jak jakąś zasłonę, na co ja szepnęłam: – Musimy stąd wyjść.

Była to spontaniczna, zupełnie nieudawana reakcja, instynktowna, zwierzęca, nad panującym w lokalu zgiełkiem rozłożył się jakby dywan, a ja próbowałam obmyślić drogę ucieczki.

– Przez bar – szepnęłam, a Kai zrobił minę w rodzaju „Co się, do cholery, dzieje”. Wstałam powoli, on zaś podniósł szklankę z piwem i ją opróżnił, po czym też wstał. Zaczęłam przesuwać się nieznacznie pod ścianami, był piątek i pub pękał w szwach od radosnych, hałaśliwych ludzi, za którymi można się było schować, ale kątem oka dostrzegłam, że ona jakimś cudem mimo to nas zauważyła i natychmiast dopadła.

– Karin?! – zawołała z drugiego końca lokalu, a ja, zamiast udać, że jej nie słyszę, przystanęłam jak na komendę, ona zaś utorowała sobie drogę przez cały pub niczym jaguar i przyskoczyła do nas w chwili, gdy zdołaliśmy dotrzeć do baru. – Cholera – rzuciła, zatrzaskując dłonie na moich nadgarstkach, przyciągnęła moją twarz do swojego policzka, który lśnił od teatralnego makijażu. – Cholera, minęło z... – Widziałam, że próbuje dokonać w myślach obliczeń, ale jej nie szło.

– Dwadzieścia pięć lat – pomogłam jej.

– O cholera – powtórzyła z otwartymi ustami, a potem dostrzegła stojącego za moimi plecami Kaia, który trzymał marynarkę pod pachą.

– A myśmy się poznali?

– No tak, to jest... – zaczęłam, a on wyciągnął rękę.

– Kai, bardzo mi miło – wszedł mi w słowo.

Iris była ubrana w coś jakby kimono, czarne, kwieciste i wydekoltowane. Zwróciła wzrok i otwarte usta z powrotem ku mnie.

– Właśnie wychodziliśmy – odezwałam się.

– A nie macie ochoty się do nas przyłączyć? – zapytała, wskazując skinieniem głowy towarzystwo, z którym przyszła. – Właśnie opijamy premierę mojego przedstawienia. Wiesz, ten monodram, w Oslo Nye.

– Ojej – rzuciłam. – Gratulacje. – Potem na chwilę zapadła cisza.

W całej swojej naiwności wyobrażałam sobie, że może ona mnie teraz przeprosi, była w końcu dorosła, może została matką i patrzyła na życie inaczej niż wtedy, ale ona tylko rzuciła:

– A ty? Gdzie skończyłaś? To znaczy życiowo.

– Skończyłam jako prawniczka.

– No jasne. Zawsze świetnie sobie radziłaś w szkole. Czyli pracujesz w sądzie? Czy to jakaś bardziej nudziarska robota biurowa?

– Nudziarska robota biurowa – odrzekłam.

Rozejrzała się dookoła i nachyliła się ku mnie. Miała ostro zarysowane kąciki ust, a górna warga była nieco wydęta i skierowana ku górze, tak że nawet gdy miała zamknięte usta, widać było jej przednie zęby. Zawsze byłam zdania, że nadaje jej to dziecinny wygląd, jakby za długo używała smoczka, ale inni uważali to pewnie za zmysłowe.

– Jakie to dziwne, że wpadłam właśnie na ciebie – powiedziała i zniżyła głos. – Bo widzisz, tak się właśnie składa, że mam subtelny prawniczy dylemat.

To, co Iris Vilden nazwała subtelnym – domyśliłam się, że chodzi jej o sprawę niewielkiego kalibru – prawniczym dylematem, wcale nim nie było, to jest: nie stanowiło konieczności wyboru między dwiema przykrymi możliwościami. Tak naprawdę Iris Vilden prosiła mnie o poradę, chciała się bowiem wzbogacić.

Wyznała mi, że zasady podziału honorarium między nią a scenarzystą przedstawienia są zupełnie niesprawiedliwe, zwłaszcza że ona była autorką dużych fragmentów scenariusza, dostarczywszy przy okazji surowego materiału z własnego życia. Jak sama oszacowała, jej dziełem była jedna trzecia przedstawienia. A mimo to całe honorarium za tekst przypadło w udziale scenarzyście.

– To zupełnie nie wchodzi w zakres moich kompetencji – powiedziałam. Jej brwi zmarszczyły się groźnie.

Odkąd byłyśmy małe, nie umiałam jej odmówić. Nie wiem, czy to była bardziej kwestia mojego, czy jej charakteru, czy to Iris miała szczególną zdolność perswazji, czy może mnie było tak łatwo przekonać.

– Ale tak ogólnie, to... – zaczęłam, a mięśnie mimiczne wokół jej oczu się rozluźniły.

Chociaż powinna była takie rzeczy załatwić przed premierą – co jej zresztą wytknęłam – poradziłam jej, by poprosiła o spotkanie z dyrekcją teatru. Wymieniłam trzy czy cztery argumenty, które mogłaby przedstawić na takiej rozmowie.

Powtórzyła te punkty głośno, słowo za słowem, poprosiła, żebym powiedziała jej wszystko jeszcze z siedem razy, co obudziło we mnie wspomnienia o tym, jaka toporna bywała w szkolnych latach. A mimo to udało jej się osiągnąć sukces w zawodzie polegającym w dużym stopniu na uczeniu się tekstu na pamięć. Tajemnicą jej sukcesu – uznałam – była pewna technika, którą zawsze stosowała: technika grania zniewalająco nieporadnej w kontaktach z mężczyznami.

Gdy tylko skleciła z moją pomocą argumentację do rozstrzygającej rozmowy, podziękowała krótko, wyraziła nadzieję, że miło spędzimy resztę wieczoru, po czym bez dalszego ociągania wróciła do swojego pretensjonalnego towarzystwa, co chwila bijącego komuś brawo czy wydającego piskliwe śmiechy.

Nic się nie zmieniło, mimo że byłam czterdziestojednoletnią prawniczką, mężatką i matką dwójki dzieci, mieszkającą w starym drewnianym domu pod lasem. Iris nadal trzymała mnie w garści.

Przeciągnęłam ze sobą Kaia przez cały lokal i odetchnęłam dopiero wtedy, gdy stanęliśmy na ulicy.

„Czemu właściwie miałem cię ukryć?” – zapytał Kai z zaskoczeniem, a ja pokręciłam głową.

W metrze do domu milczałam. Kai próbował dociec, o co chodzi, ale ja odpowiedziałam mu pustym spojrzeniem.

– To była przyjaciółka z dzieciństwa? – próbował dalej, gdy wysiedliśmy na stacji Vestli i rozpoczęliśmy dwunastominutowy marsz do domu. Wiosenny wieczór był jasny, ale chłodny. Ubrałam się zbyt lekko, więc Kai zarzucił mi swoją marynarkę na ramiona. W końcu zaczęłam opowiadać.

Iris Vilden przeniosła się do nas w czwartej klasie, wkraczając w moje pełne harmonii życie i zmieniając dalsze lata mojej edukacji w zapętlony remake Władcy much.

Została pobłogosławiona przez los niezwykłą umiejętnością manipulowania ludźmi i reorganizacji stosunków społecznych. Naskoczyła na nas jak jednoosobowe stado szarańczy, niszczyła przyjaźń za przyjaźnią, korzystając z technik izolacji, rozpuszczania plotek i następnie godzenia się, w doskonale wyreżyserowanym cyklu „witamy w domu – wynoś się”.

Nigdy się nie wiedziało, co przyniesie kolejny dzień. Czy przyjdzie moja kolej, by doświadczać upokarzającej samotności na każdej przerwie, czy może wyrok spadnie na kogoś innego?

Z powodu intensywnego uczucia ulgi i radości, doznawanego, gdy jednak zapraszano nas w krąg chłodnego ciepła roztaczanego przez młodą Iris Vilden, nie byliśmy w stanie zebrać żadnego ruchu oporu, stworzyć zorganizowanej opozycji. Bo ona jednak mimo wszystko rządziła w pewnego rodzaju systemie parlamentarnym, została wybrana demokratycznie.

Najlepiej zapamiętałam czystą radość w kocim spojrzeniu Iris. Nie robiła tego wszystkiego dlatego, że było jej ciężko w domu albo że miała niskie mniemanie o samej sobie, to nie był objaw żadnego problemu ani zaburzenia, choć to przecież mówię zawsze chłopcom, gdy ktoś jest dla nich niedobry: „Zobaczcie, tak naprawdę to po prostu bardzo samotna osoba”. Ale nie ona. Ona miała w oczach czystą radość.

A potem wszystko się zmieniło, gdy na którejś przerwie w szóstej klasie, w boskim przebłysku rozsądku, pojęłam, że tak naprawdę nie muszę być wcale członkinią jej dworu. Po prostu. W ciągu jednej zaledwie sekundy Iris Vilden straciła całą władzę, jaką nade mną miała. Wychodząc z sali lekcyjnej, odsunęłam się od niej niepostrzeżenie, dołączając do niewielkiej grupki dziewczyn, które były niefajne, dziecinne i mniej proporcjonalnie zbudowane.

Okazało się, że w tej rezygnacji jest cudowna wolność i dużo przyjemniejsze życie, które trwało jeszcze przez dłuższy czas w gimnazjum, mimo że tam też wylądowałam w tej samej klasie, co Iris.

Mój ojciec, ostrożny i bardzo grzeczny człowiek, pracował w mojej szkole na stanowisku inspektora. Miało to niewielkie znaczenie w praktyce, aż do chwili, gdy przyjął zastępstwo za nauczycielkę matematyki – tamtej wiosny, kiedy chodziłam do dziewiątej klasy.

Pod koniec lekcji, gdy ojciec krążył między ławkami, pomagając nam przy zadaniach na swój nienachalny sposób, na końcu sali wybuchło nagle zamieszanie. To Iris zaczęła krzyczeć, a ja się odwróciłam i ujrzałam, jak ojciec odskakuje od niej nagle, jakby się oparzył. Ona zaś warknęła: „Nie ruszaj mnie!”, po czym zwróciła się do reszty klasy: „Zaczął mnie obmacywać!”. A potem zerwała się z miejsca i wybiegła, w jej ślady poszły natychmiast dwie z jej najwierniejszych sekundantek.

Na przerwie siedziała na schodach, płacząc, a obie dziewczyny ją pocieszały, dyżurująca nauczycielka podeszła, by z nią porozmawiać, i już wtedy sprawa rozniosła się po całej szkole.

I choć przecież wiedziałam, że mój ojciec nawet jej nie tknął, wstydziłam się za niego i nie pokazywałam się z nim publicznie, dopóki plotki nie ucichły, bo w końcu był napiętnowany. Gardziłam nim – nie dlatego, że wierzyłam w oskarżenia, lecz dlatego, że też był tak głupi, by dobrowolnie ustawić się w pozycji, w której mógł paść ofiarą Iris. I to tak długo po tym, jak sama stałam się dla niej nietykalna.

– Ojej – powiedział Kai i przystanął na schodach. – Nie miałem o tym pojęcia.

– No nie, skąd niby miałbyś wiedzieć?

– Mogliśmy o tym wcześniej porozmawiać...

– A czy wiesz, że to wyłącznie przez nią czuję instynktowny sceptycyzm wobec wszystkich kobiet zarzucających nas swoimi historiami spod znaku Me Too? – spytałam.

– No tak, ale zobaczyłaś ją pierwszy raz od dwudziestu pięciu lat, więc może do waszego następnego spotkania dojdzie za kolejne ćwierć wieku – powiedział Kai i otworzył drzwi.

Miało się jednak stać inaczej.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Goście to osiemdziesiąta siódma książka

Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Édouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Édouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

2023

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis

Dostatek – Jakob Guanzon

Lapvona – Ottessa Moshfegh

Ptaki – Samanta Schweblin

2024

Słabsi – Sigrid Nunez

Eileen – Ottessa Moshfegh

Ostatni dzień na Ziemi – David Vann

Szczegóły – Ia Genberg

Fuga – Lauren Groff

Miałam tak wiele – Trude Marstein

Soho – Fiona Mozley

Zaproszona – Emma Cline

System – Amanda Svensson

Niewidzialni – Pajtim Statovci

Psychiatrzy i masażyści – Arnon Grunberg

Na czworakach – Miranda July

Dzikie bezkresy – Lauren Groff

Lot – Lynn Steger Strong

2025

Śmierć w jej dłoniach – Ottessa Moshfegh

Metry na sekundę – Stine Pilgaard

Gdzie indziej – Yan Ge

Nie jesteśmy tu dla przyjemności – Nina Lykke

Stan raju – Laura van den Berg