Turnus - Barbara Tomaszewska - ebook

Turnus ebook

Barbara Tomaszewska

0,0

Opis

Tylko jeden Turnus, a tyle tajemnic…

Poszukująca odpowiedzi na dręczące ją pytania Ilona P. posyła swoje alter ego, byłego policjanta Marka Konieczkę, do sanatorium Turnia w Lądku-Zdroju z poleceniem śledzenia swego partnera, którego podejrzewa o romans. Kiedy w ośrodku pojawia się osoba zamieszana w sprawę o kryptonimie „Pociąg”, którą niegdyś zajmował się kapitan Konieczko, wszystko wywraca się do góry nogami.

Wśród zapachu borowiny i muzyki Don Vasyla były policjant staje przed jednym z najtrudniejszych zadań: musi odnaleźć sam siebie. Czy poradzi sobie z nawiedzającymi go – i teren wokół sanatorium – demonami? I jak wpłynie to na Ilonę? Ta często wywołująca śmiech, ale i budząca grozę opowieść pokazuje, że na wiele rzeczy nigdy nie jest za późno.

Od tego momentu oczy i uszy kapitana Konieczki miały zastąpić moje, niesprawne od kilku dekad. A jego umysł, czujny i otwarty, miał dodać mi swej śmiałości. Krótko mówiąc zatem, moje alter ego, oko przebudzenia – jak zwał, tak zwał – w osobie byłego policjanta miało mnie wyciągnąć z zaklętego kręgu kłamstw i bezradności.

Barbara Tomaszewska – fanka groteski w literaturze, w notce o sobie pisze w sposób zawoalowany, że urodziła się dwa razy. I że do końca nie wie, który z okresów następujących po tych wydarzeniach jest dla niej – jako autorki – kluczowy. Jedno jest pewne: w swojej twórczości z każdego z nich wyjmuje autentyczne uczucia i nadaje im drugie życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa

Patrząc przez kraty w oknie, starałam się przebić wzrokiem ciemności okalające szpital dla nerwowo i psychicznie chorych, dokąd wyrokiem sądu trafiłam na obserwację. Od tego czasu upłynął rok, jednak lekarze wciąż nie wiedzieli, jak zdiagnozować mój przypadek. Nie mogli się zdecydować, czy uznać mnie za pacjentkę o rozdwojonej osobowości, czy może za osobę niepoczytalną, której pod wpływem silnego wzburzenia przydarzył się incydent. Choć byli wśród nich też tacy, którzy całkowicie wykluczali jakąkolwiek niepoczytalność i uważali, że zajście, do którego doszło, było wynikiem mojego świadomego działania. I że tego czynu dokonałam z premedytacją. Wszyscy zgadzali się tylko co do jednego, że nie należy przeciwstawiać się mojej potrzebie zapisywania myśli, którą poczułam pewnego dnia, widząc pusty zeszyt leżący na stole w świetlicy. Zapełniałam więc kartkę po kartce i po jakimś czasie zauważyłam, że przypadkowe słowa zaczynają przeradzać się w coś bardziej uporządkowanego: w jakieś krótkie formy, humoreski, szkice; co więcej – składać się w rozdziały. W tej niby-powieści, kronice, która mnie z czasem wciągnęła (jak gdyby ktoś inny ją opowiadał, próbując zabić szpitalną nudę), różne postaci – bardziej lub mniej nachalnie – chciały mieć swoje pięć minut; zagęszczały się w niej ich historie. Kłębiły się też obrazy w zmiennych nastrojach i rytmach, które – na tyle, na ile było to możliwe – obłaskawiałam fikcją, bo tylko tak mogłam z tym jakoś żyć. Zanikające granice, labilny styl językowy. Tonacja buffo przeplatająca się z żywym lirycznym wyznaniem, prześmiewcza groteska z niemal nabożną skwapliwością, hulaszcze roztańczenie i poszukujący ascetyzm. W środku tego jednostka ludzka uwikłana w mechanizmy życia społecznego. A wszystko to w krzywym zwierciadle, wszystko dwuznaczne i mętne, by nie ułatwić psychiatrom dojścia do mojej prawdy. Bowiem medycy, pożal się Boże, uznali, że piszę dla nich pamiętnik, rozprawkę z życia w stosunku jeden do jednego, by mogli w końcu, poddani presji ze strony sądu, postawić diagnozę i – wóz albo przewóz. Albo za kratę więzienną ze mną, albo do domu wariatów o zaostrzonym rygorze, gdzieś tam… nieważne gdzie, w Polsce. Lecz ile było w tym prawdy? Ile przemilczeń? A ile zwykłego łgarstwa? Niech ruszą głową i sami do tego dojdą.

Rozdział IPRZERWANE ŚLEDZTWO

No i w końcu czwartego maja zajechałem pod dom sanatoryjny Turnia, wielkie poniemieckie budyniszcze z cegły porośnięte bluszczem, w Lądku-Zdroju. „W Lądku nie ma Turni i nigdy nie było!” – krzyknie ktoś, prostując. Inny ktoś zawoła z wzbierającą złością: „Kiedy tak naprawdę to wszystko się dzieje?!” i „Kto tu jest kim?”, gdy wałkując treści i zgłębiając wątki, jako fan bezwzględnych, sztywnych ram konwencji, uzna, że intryga kupy się nie trzyma z racji swej konstrukcji (skleconej z równą finezją jak bloki mieszkalne na wszystkich osiedlach typu miejskiego w Polsce) i z palca wyssanej rzeczywistości. Dbałość o realia, owszem, cenna rzecz, ale bez znaczenia dla ciężaru sprawy, dla której się tu znalazłem. Istotne jest tylko to, że fatalna, pod każdym względem rujnująca mnie przeszłość została za mną, a wizja świetlanej przyszłości dodała mi sił i pchnęła do działania.

Kilka lat temu straciłem pracę w policji. „Kapitanie Ko­­­nieczko, jest pan zwolniony ze służby w następstwie weryfikacji kadr, jako komuch” – oświadczył mój przełożony, wręczając papier z decyzją władzy zwierzchniej. W tej jakże trudnej dla mnie osobistej sytuacji opuściła mnie żona. „Nie będę z tobą klepała biedy. Aż tak cię nie kocham, Marku” – rzekła na odchodne. Odeszła do kogoś z przyszłością w nowym porządku świata i daczą gdzieś na Mazurach. Przyjaciele również zaczęli mnie opuszczać, jeden po drugim. Pierwszym był sparingpartner do gry w tenisa: „Sam wiesz, jak jest… Szpicle są wszędzie, zobaczą, doniosą” – wystękał ze wzrokiem utkwionym w kuflu przy pożegnalnym piwie. Mówi się, że szczury uciekają z tonącego okrętu… Kiedyś jako ciekawostkę przeczytałem, że przypowiastka o szczurach i okrętach dotyczy tylko tych szczurów, które schodziły z pokładu w porcie, intuicyjnie czując, że statek już nigdy nie powróci z rejsu. Natomiast te, którym zabrakło zmysłu przewidywania przyszłości, uciekały ze statku dopiero wtedy, gdy statek pogrążał się już w głębinach, na środku oceanu. Jakkolwiek na to spojrzeć, moja małżonka i serdeczni kumple, nie czekając na koniec, zwinęli manatki na czas. I jakby tego było mało, w ramach bezprawnych represji państwo polskie zabrało mi większą część świadczeń. To już naprawdę koniec. Budziłem się w nocy zlany potem. Aż wreszcie los się nade mną zlitował. Na równi pochyłej, po której staczałem się w rekordowym tempie, postawił Ilonę P., którą poznałem swego czasu jako ofiarę napaści z użyciem niebezpiecznego narzędzia. „Nożownik w areszcie” – brzmiał tytuł notatki z tego zdarzenia w lokalnej popołudniówce.

„W czwartek około godziny 15.20 na ulicy Wrocławskiej w pobliżu sklepu nasiennego kobietę zaatakował z tyłu młody mężczyzna. Przystawił jej nóż do szyi i zażądał oddania torebki oraz torby foliowej, w której miała łopatkę, grabki i dezodorant w sprayu. Zastraszona kobieta spełniła polecenia rabusia, jednak gdy ten uciekł, ze wspomnianego sklepu natychmiast wezwała policję. Oficer dyżurny komendy miejskiej kpt. Marek Konieczko skierował na miejsce napadu najbliższe radiowozy. Policjanci wspólnie z ofiarą napaści (Iloną P.) penetrowali pobliski teren. Gdy dostrzegli przestępcę, ten był kompletnie zaskoczony szybkością działania stróżów prawa i nie stawiał oporu podczas zatrzymania”.

– To była błyskawiczna akcja – powiedział dziennikarzom rzecznik tamtejszej policji. – Od momentu napadu do ujęcia sprawcy upłynęło raptem siedem minut.

Tego typu operacji miałem na swoim koncie, jakby chcieć policzyć… W każdym razie mnóstwo. Ale tak naprawdę w obszarze moich zainteresowań były mrożące krew w żyłach anomalne zjawiska mentalne, jak zgodnie z najnowszą terminologią określano sprawy nadprzyrodzone; intrygowały mnie też kwestie natury społeczno-obyczajowej, w które włączałem się wbrew przepisom, wchodząc w kompetencje kolegów z tak zwanej obyczajówki. I choć w obu tych obszarach czułem się jak w swoim żywiole, a prośba o przeniesienie od dawna leżała u komendanta głównego policji, to w mgnieniu oka wylądowała w koszu, gdy reflektanta w mojej osobie do zmiany sekcji, z kryminalnej na którąś ze wspomnianych wyżej, z dnia na dzień zwolniono ze służby, łamiąc mi karierę. Co tam karierę… Życie! Musiałem odejść, choć byłem w trakcie postępowania wyjaśniającego dotyczącego dwóch spraw. Tej pierwszej o kryptonimie „Pociąg” sprzed dwunastu lat nie mogli ruszyć nawet funkcjonariusze od spraw beznadziejnych, agenci z Archiwum X, z czwartego piętra komendy wojewódzkiej w K. Gdyby nie jej tragiczny wymiar, można by nazwać ją nawet farsą i jeździć z nią po odpustach. Wszystko dlatego, że głowę postronnego świadka tamtych wypadków wraz z szyją, której obrzeże przypominało bok kartki wyrwanej z kołonotesu, znaleziono na półce nad siedzeniem w wagonie pociągu relacji Gliwice–Bytom. Druga, też z pogranicza mrocznego science fiction, od ponad ćwierć wieku zaprzątała najtęższe umysły specjalistów z branży, a nadto jasnowidzących, fantastów i innych obsesjonatów – bez większych sukcesów śledczych. W tej sprawie jednak hamulcowym w pracy państwowych organów ścigania był rozkaz z góry: „Zachować pozory śledztwa! Ani kroku naprzód!”. Władza zmieniła się parę razy, lecz rozkaz jak był, tak wciąż był.

Wracając do pierwszej sprawy: dopiero po pięciu latach dotarłem do wspomnianego wyżej świadka, który wkrótce po przesłuchaniu w wydziale zabójstw miał stać się denatem słynnym na całą Polskę, a który podczas czynności śledczych zrelacjonował wypadki tak:

– W mroźną bezksiężycową noc z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci stycznia wracałem pociągiem podmiejskim z pracy do domu w Gliwicach. Pociąg jechał bardzo wolno, można powiedzieć, że się wlókł. Jak to u nas. Było duszno. Ogrzewanie było włączone na maksa, ale żadnego okna nie dało się nawet uchylić. W połowie drogi, z głową opartą o szybę, zasnąłem, a gdy otwarłem oczy, w zaokiennej ciemności odbijały się trzy niewyraźne męskie twarze, składające się na całość drużyny konduktorskiej: kierownika pociągu i dwóch konduktorów. Naprzeciw mnie siedział mężczyzna, który mimo że pociąg kończył bieg, nie ruszył się, żeby wysiąść. Nie sięgnął ani po bagaż, ani po wiszący z boku ciężki, kolejarski płaszcz. Miał wygląd mumii: żywej i strasznej, i śmiesznej zarazem, jak z pierwszych produkcji niemego kina z początków dwudziestego wieku. Następnego dnia, kiedy jechałem do pracy, czyli w odwrotną stronę, i znów się zdrzemnąłem po drodze, ponownie ujrzałem – tym razem przed stacją Bytom – tego samego mężczyznę, siedzącego przede mną, z konduktorską torbą i latarką kolejową (model francuski) przy boku, mającego w dłoniach ciężki kasownik biletów, tak zwany dziurkacz, którym obracał z zawrotną prędkością, jak kostką Rubika w zawodach sportowych na czas. Podobnie było w drodze powrotnej. Wyglądało to tak, jakby ten fiksat przemieszczał się w tę i z powrotem, nie wysiadając z pociągu; nie jedząc, nie pijąc i wciąż z tym dziurkaczem w dłoniach. Ki czort?

Trzy lata wcześniej w pociągu na tej trasie odkryto znieruchomiałe, siedzące ciało mężczyzny wyglądające jak żywe, wyposażone dokładnie tak samo, jak według zeznań wspomnianego świadka. Tyle że znikło bez śladu, nim prokurator dojechał na miejsce, a śledztwo w tej jakże zagadkowej sprawie z nieznanych przyczyn utknęło w martwym punkcie. Z czasem umarło śmiercią naturalną. Nigdy jednak nie umarło dla mnie, bowiem po latach, znalazłszy świadka, połączyłem ze sobą obie te sprawy. Jego zeznania, choć późne, ruszyły śledztwo do przodu.

Celem rozplątania tego kryminalnego węzła gordyjskie­­­go udałem się tropem drużyny konduktorskiej. Tak podpowiadał mi nos. Zadanie okazało się trudne, ponieważ kolej – również w wyniku przemian – przeszła gruntowną reorganizację, dzieląc się na spółki. Opłaciło się jednak. Odnalazłem jednego z nich, który po latach sprawował zaszczytną funkcję wiceprezesa Kolei Śląskich ds. taboru kolejowego. Niewiele jednak wynikło z tego dla dalszego śledztwa, bowiem prezesa chroniły układy i macierzysta partia. Musiałem więc o tym zapomnieć do czasu, aż nie odnajdę dwóch pozostałych ze składu konduktorskiej trójki. Daj Boże, by zeszli na psy – modliłem się w duchu, nim z dnia na dzień, z hukiem, wyleciałem z policji.

Od strony okolicznych lądeckich wzgórz powiało chłodem. Wracając do spraw bieżących, pchnąłem obrotowe drzwi i koniec końców znalazłem się w holu Turni. Szyby okienne upstrzone przez muchy i znajdująca się w rogu sztuczna palma pod sufit nie pozwalały na entuzjazm. Celem załatwienia formalności zatrzymałem się chwilę w recepcji, a potem windą wjechałem na trzecie piętro. Korytarz prowadził do wyjścia na taras na końcu budynku, na wysokości mojego pokoju. Stojące tam popielniczki wskazywały na to, że było to miejsce spotkań, głośnych polemik i flirtów w oparach dymu papierosowego. Pewnie mało kto cieszył się z takich atrakcji, bo ani to spania, ani relaksu pośród harmidru i wrzasków, i w takim gęstym powietrzu, że tylko siekierę wieszać. A jednak zdarzali się też i tacy, którzy za dostęp do tych wątpliwej jakości dóbr gotowi byli dopłacić – co uczyniłem, wciskając recepcjonistce na wejściu dwa zmięte banknoty w kieszeń. W pokoju z torby wyjąłem dyktafon i włączyłem nagrywanie. Bez zbędnych wstępów zameldowałem Ilonie, że właśnie dotarłem na miejsce. Potem poszło ciurkiem. O tym, że zdobyć tu pokój wedle potrzeby to niemal jak sen wariata. Tyle dobrego, że dziewczę z recepcji kieszonkę miało dokładnie w tym miejscu, gdzie mają ją łapówkarze. Dalej, stojąc w otwartych drzwiach balkonowych wychodzących na taras, donosiłem, że jak na razie nie natknąłem się na ani jednego kuracjusza. Ale gdy tylko zobaczę któregoś, z miejsca dam o tym znać. Jeśli wystarczy czasu, opowiem o wszystkich: z kim się zadają i po co naprawdę tu są. Opowiem o każdym ich ruchu, szybciej, niż zdążą pomyśleć. Na tym skończyłem swój wstępny raport i pogrążyłem się w myślach.

Ilona P. – i to był bezsporny fakt – swą propozycją pracy uratowała mi życie. Gdy ją poznałem przed laty, gdy już przywieźli ją na komendę, wciąż była w szoku po napadzie. I choć ocenianie kogokolwiek w podobnych okolicznościach jest zawsze na wyrost i zwykłą głupotą, musiałem przyznać, że jak na niewiastę trzymała się dzielnie, odpowiadając w miarę rozsądnie i zwięźle na dziesiątki pytań w czasie przesłuchania. To właśnie w ramach tych czynności dowiedziałem się między innymi, że jest związana z mężczyzną, z którym była umówiona po pracy na cmentarzu, przy grobie swoich rodziców. Stąd ta łopatka i grabki. Niestety spotkanie nie doszło do skutku. Uległa napaści jakieś sto metrów wcześniej. Może gdyby krzyczała, zamiast rzęzić swoim słabym głosem, spłoszyłaby napastnika, a tak to stało się, jak się stało. Oddała wszystko, co miało jakąś wartość. Moje pochlebne wrażenie zatarło się jednak po tym, gdy w procedurze zawiadomienia bliskich udostępniłem jej policyjną gorącą linię. Widziałem postępującą zmianę na jej twarzy, gdy już opowiedziała swojemu rozmówcy o tym, co przytrafiło jej się w drodze. I o tym, że siedzi w tej sprawie w komendzie policji i nie wie, ile jej jeszcze tu zejdzie. I jeszcze o tym, że nie ma fajek, które zostały w skradzionej torbie, i ani grosza w kieszeni, żeby kupić. Reakcja gościa po drugiej stronie przewodu musiała ją dotknąć bardziej niż ostrze noża bandyty, gdy je poczuła na szyi.

– Nie przyjdzie – mruknęła drewnianym głosem, odkładając słuchawkę. I zaraz zwróciła się do mnie: – Pożyczy mi pan dwie dychy? Jutro oddam.

Ilekroć do tego wracałem, zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że tak logicznie myślące kobiety – bo te z zaburzoną percepcją to wiadomo – pod każdym innym względem niedające sobie w kaszę dmuchać, wikłają się w tego rodzaju związki, często na długie lata. Często aż do śmierci. Rodzaj fiksacji, uzależnienia czy co? Ilona, mimo celności spostrzeżeń przy rozpoznaniu sprawcy, podobnie noża jako narzędzia przestępstwa, na który wskazała bezbłędnie spośród pięciu innych, w moim przekonaniu wpisywała się w tę teorię. Niemniej tylko ekspert do spraw uzależnień mógłby to ocenić z wojskową precyzją. Domysły to grząski grunt.

Rozdział IIALTER EGO

Gdy sanatoria otwarły się na klienta z grubym portfelem i można było wyjeżdżać, dokąd i na jak długo się chciało, zimą czy latem, Roman oszalał. Nim wydał jedną złotówkę, oglądał ją parę razy i spekulował na giełdzie, by raz do roku znaleźć się w uzdrowisku na krótszej lub dłuższej kuracji. Brał urlop w pracy, pakował się w kwadrans i jechał. Wracał z tych wyjazdów coraz to później, a kiedy w końcu przyjeżdżał do domu, ja żyłam w trójkącie tak długo, aż obiekt jego aktualnej żądzy nie stracił uroku nowości na tyle, by o nim czym prędzej zapomnieć. Obecność „tej drugiej” czułam na każdym kroku. Znosiłam tę patologię coraz trudniej, zwłaszcza że postęp technologii łącznościowych sprzyjał kontynuacji „sercowych” związków Romana mimo oddalenia. Nie to, co dawniej, gdy odłączałam aparat telefoniczny z gniazdka i zabierałam ze sobą, wychodząc na dłużej niż pół godziny z domu – do pracy albo gdziekolwiek indziej. Do dziś mam w uszach kosmiczną burdę, którą urządził mi z tego powo­­­­du. Pamiętam też własne, uwłaczające mi jeszcze bardziej czynności dochodzeniowo-śledcze, kiedy przychodził biling. Nie było mu więc tak łatwo, jak miało to miejsce teraz.

W tym roku, w kwietniu, Roman wyjechał do Lądka-Zdro­­­­­­­ju. Krótko po długich majowych świętach coś mnie ścisnęło w gardle. Stało się – pomyślałam. Wrócił po dwóch miesiącach, woniejący spermą i mokrą sierścią jak stary, złachany kundel, z włóczęgi na stare śmieci. Traciłam na wadze i brzydłam. W oczach sąsiadów widziałam litość: „Potrzebny on pani jak dziwce majtki, wygnać go z domu w chuj!” – czy aby na pewno były to słowa sąsiada z piętra, czy uderzyła mnie własna myśl, w której celowość nagle zaczęłam wierzyć? O instynkcie samozachowawczym wiedziałam tylko tyle, że kiedy uzna jakąś ideę za swoją, z miejsca przejmuje inicjatywę. W zwierzęcym odruchu, jak dywersant, angażując swe nieprzebrane środki z pnia mózgu, zaczyna działać po swojemu. Czymkolwiek to było, ziarno zostało zasiane… Niby kolejny raz stanęłam do walki o Romana, ale tym razem zabrałam się do tego bez energii i przekonania, niczym aktorka rutynowo odgrywająca swoją rolę w przedstawieniu, o którym sama marzy, by wreszcie spadło z afisza. Niedawno skończyłam pięćdziesiąt lat i po raz pierwszy poczułam, że nie jestem już młoda. Świadomość, że się starzeję, dotknęła mnie w najmniej oczekiwanej chwili, kiedy uczynny znajomy po drobnej naprawie pralki wystawił rachunek za pracę, a nie zaprosił na kawę, jak to robił wcześniej.

Mijały kolejne dni i ani się spostrzegłam, a zakwitły lipy. Pew­­­­nego razu, koło północy, ze stanu pół snu, pół jawy na wąskiej kanapie w salonie wyrwał mnie teatralny, świszczący szept:

– Elżbieto, ja ciebie kocham… Ja się z tobą ożenię…

W przeciwnym rogu pod ścianą, w świetle stojącej lampy ujrzałam Romana zapadniętego w fotel. Miał opuszczone spodnie od piżamy, przymknięte oczy i półotwarte usta, a jego twarz przywodziła na myśl kota po obfitym posiłku. Między udami ściskał komórkę. Obok na biurku stała w połowie pusta litrowa butla z mieszanką toniku Kinley w stosunku jeden do jednego ze spirytusem. Tak jak lubił.

Wstrzymałam oddech. Sen, mara, omam? Czy tylko mi się wydawało? Albo – i tak być mogło – mówił do siebie po pijanemu, gwiżdżąc na moją obecność. W najgorszym razie zrobił to naumyślnie. Bo nie zdarzyło się nigdy wcześniej, by przy mnie zdradził się z uczuciami, które zamierzał ukryć – nawet kiedy urywał mu się film, nawet z rozpędu, gdy po powrocie z kolejnej kuracji sypał dykteryjkami z życia turnusu; więcej o innych, o sobie tylko trochę; pół żartem, pół serio – dla niepoznaki. Taki był ostrożny i sprytny. Za każdym więc razem szukałam poszlak na własną rękę: w jego kieszeniach, notesie i w innych miejscach, typując kobiety z grupowych zdjęć i gubiąc się w podejrzeniach. Utarty schemat. Operetkowe śledztwa. Ze strzępów dostępnych mi danych aranżowałam w głowie wypadki i obsadzałam role, tak bzdurne i pokręcone, na ile starczało mi wyobraźni, a gdy go brałam na spytki, próbując skłonić do zeznań, to śmiał się i pukając się w czoło, mówił: „Ilona, nie chrzań!”.

Na długie lata wpisałam się w ten scenariusz, śmiejąc się z jego min, które stroił i o których wiedział, że rozładują każdy mój gniew, i z dowcipów, w kółko tych samych, o radzieckim Hansie Klossie – Stirlitzu z Siedemnastu mgnień wiosny. Tym razem jednak to cudze imię i deklaracja w sprawie ożenku – nie żaden tam mglisty zamiar – dotknęły mnie do żywego. Na karku poczułam chłód. Z policzkiem wtulonym w baranią skórę czekałam na rozwój sprawy. Łomot rozsadzał mi skronie, sterczący kołtun łaskotał w nosie. Byle nie kichnąć, byle nie teraz – wstrzymywałam się z całych sił. Wszystko na nic.

– Jasna cholera! – zaklęłam.

Z fotela dobiegł mnie głos nad wyraz trzeźwy, zważywszy na rangę wyznania sprzed chwili.

– A co ty, Ilona? Nie śpisz?

– Nic. Nic. Kichnięcie mnie obudziło. To lipy, akurat pylą – odpowiedziałam dość wiarygodnie. – Na drugi bo­­­czek i śpię.

– Byle nie tutaj, idź spać do łóżka. Rano nie wstaniesz do pra­­­­cy – napomniał mnie po ojcowsku, wciągając spodnie. – Ja jeszcze trochę posiedzę, zobaczę, co w telewizji.

– Nie idę jutro do pracy. Mam urlop.

– Znowu? Z dnia na dzień? – Chwycił pilota. – Rób, jak uważasz. Tylko pamiętaj, że jak cię w końcu wywalą z roboty, to na mnie nie licz. Nie będę cię utrzymywał.

Głośnik telewizora zaryczał. Sprawdzony sposób Romana, by pozbyć się mnie z pokoju, zadziałał.

Licząc minuty, skulona w łóżku czułam jedynie pustkę. O drugiej zerwał się wietrzyk i przywiał zapach lipowych kwiatów. Fuck, fuck, fuck me! – niosło się zza drzwi. Roman oglądał film erotyczny. Prorocze słowa z przeszłości tłukły się po mojej głowie:

„Sanatoria to takie, można powiedzieć, burdele wyjazdowe dla chłopów – skonstatowała wiele lat temu znajoma z pracy, wbijając we mnie znaczący wzrok. – Raz mu pozwolisz i jest po tobie! Będzie się woził co roku, aż koniec końców odbije mu szajba i cię zostawi dla innej. Ja tam mojego nie puszczę nigdy. Niech siedzi na dupie w domu!”. „Głupot się nasłuchałaś i robisz dramat, jakby de facto wszyscy mężczyźni jechali tam w jednym celu! – skwitowałam ostro. – Przecież i oni chorują. Jakieś wyjątki pewnie się i zdarzają, lecz moim zdaniem jak chłop chce zdradzić, to zdradzi. Do tego nie trzeba wyjeżdżać, a i na romans, porządny romans, za mało czasu. Co to te trzy tygodnie…”

Wtedy nic nie wiedziałam o sanatoriach, ale poczułam niepokój, gdy wkrótce po tej rozmowie Roman wyciągnął z torby kopertę ze skierowaniem nad Bałtyk.

– Zadzwonię, jak tylko dojadę, i wyślę ci kartkę znad morza – obiecał przy pożegnaniu na dworcu z nogą na stopniu wagonu, ślizgając się wzrokiem po pasażerkach spieszących do pociągu.

Konduktor machnął lizakiem, a ja zostałam na zimnym peronie, z gilem zwisającym z nosa i wiarą w przyszłość z Romanem malejącą razem ze znikającym w tunelu pociągiem. Przeszłość podpowiadała mi dalszy ciąg…

O świcie pomruki miasta, wycie pędzącej dokądś erki i ryk alarmu pod oknem przyniosły mi w końcu ulgę. Zwolniłam męczący nasłuch i leżąc na boku, okryłam się szczelniej kołdrą. Jeżeli jeszcze na coś czekałam, to chyba tylko na to, żeby wreszcie zasnąć. Nawet nie wiem, czy sen zdążył mnie zmorzyć, gdy doszedł mnie cichy odgłos zamykanych drzwi. Materac za mną się ugiął. Poczułam kwaśny alkoholowy odór, kiedy Roman wyciągnął się w łóżku i zapytał:

– Śpisz?

Drgnęłam, gdy przylgnął do moich pleców i ugryzł mnie lekko w ucho. Zawsze tak robił, gdy wracał z Różowych nocy w TV, rozgrzany do czerwoności.

– Wypnij dupeńkę, kruszynko – poprosił cicho.

Jeszcze wczoraj zrobiłabym to bezwiednie, dziś tylko odburknęłam:

– Zostaw mnie, śpię.

Potem wróciłam do wspomnień.

Wciąż pamiętałam pocztówkę znad morza, której nie wysłał mi „z braku czasu”, a którą wręczył mi osobiście dzień po powrocie. Był na niej budynek z zakreślonym oknem.

– Tutaj mieszkałem! O tutaj! Widzisz? – powtarzał drżącym z emocji głosem i stukał palcem w to miejsce, wymuszając na mnie skupienie uwagi. – Sto metrów od morza, czujesz?

Dzień później wyciągnął jeszcze zdjęcia. On jeden wśród kobiet na plaży.

– A twoja to która? – spytałam chytrze. A nuż tym razem go poniesie, straci czujność i się wyłoży jak uczniak. Ale gdzieżby tam… Na to był za sprytny.

Wieczorem wśród jego rzeczy znalazłam damską bieliznę i obcą gąbkę o kształcie serca, nasiąkłą zapachem zdrady.

– To są pamiątki z kuracji?! – krzyczałam, drąc czyjeś figi z wy­­­­ciętym otworem w kroku. – Znamy się raptem cztery miesią­­­­ce. Co będzie dalej? Czyja to gąbka?! – Cisnęłam mu w kla­­­­tę myjkę. – Koniec wyjazdów do sanatorium. Słyszysz? Słyszysz?!

Przyglądał mi się z politowaniem. I nagle wybuchnął śmiechem. A potem wycedził przez zaciśnięte zęby:

– Jeździłem i będę jeździł. Nie ośmieszaj się.

Już wtedy powinnam powiedzieć twardo, że proszę bardzo, niech sobie jeździ, ale na pewno nie przy mnie, i zerwać znajomość, nim zabrnę w ślepą uliczkę, z której nie będzie wyjścia.

We śnie, w który wreszcie zapadłam, pojawił się Marek Konieczko ze swą fatalną historią. Tysięczny raz opowiadał o tym, jak stracił pracę w policji. I o tym, jak to, nie chcąc się stoczyć w bezdomność i skończyć pod mostem jak śmieć, musiał gdzieś podjąć pracę, choćby na pół, choćby na ćwierć etatu. Niewielki miał wybór, biorąc pod uwagę jego CV. A do galerii na ochroniarza to ani chciał, ani się nadawał, by tam z takimi jak on, w zabawnej czapeczce z daszkiem, bezczynnie stać w wejściu czy obchodzić piętra, wytykany palcami przez byłych kolegów z sekcji kryminalnej przychodzących w to miejsce na zakupy. Ale żyć jakoś musiał. Praca na czarno dawała mu ten komfort. To zrzucił komuś węgiel do piwnicy, to znów dołączył do firmy „Transport i przeprowadzki” jako tragarz. Wysiłek fizyczny i spadek formy psychicznej sprawiły w końcu, że mocno zaniedbał swój wygląd i higienę osobistą. Przestał też czytać gazety – bo w żadnej nie było odpowiadających mu intelektualnie ofert zatrudnienia – i, co zupełnie nie do przyjęcia, zarzucił też mycie zębów. Pasta wszak kosztuje.

W dniu, w którym go spotkałam, siedział na ławce w głębi przystanku komunikacji miejskiej i mamlał czerstwego pączka. Podeszłam, pytając z troską, co się z nim ostatnio dzieje. Czy ma na dentystę i czynsz? Na jedzenie? Gdy uniósł swe ciężkie powieki, w jego bezdennym spojrzeniu bujał się gruby stryczek. O czym on myśli, do diabła?! I wtedy olśniła mnie myśl. Zatrudnię go, choćby dziś! Mam oszczędności, dam chłopu zarobić. Czysta robota, na miarę jego talentów. Niech jedzie do Lądka, do Turni, i na bieżąco melduje o każdym kroku Romana, chęciach i intencjach. Od tego momentu oczy i uszy kapitana Konieczki miały zastąpić moje, niesprawne od kilku dekad. A jego umysł, czujny i otwarty, miał dodać mi swej śmiałości. Krótko mówiąc zatem, moje alter ego, oko przebudzenia – jak zwał, tak zwał – w osobie byłego policjanta miało mnie wyciągnąć z zaklętego kręgu kłamstw i bezradności. W głębi duszy bowiem byłam wciąż tą samą rozważną dziewczynką, której się wyrzekłam wraz z jej uczuciami, które pod postacią czułych i wrażliwych, delikatnych małży powciskałam w muszle i zamroziłam w żołądku.

Rozdział IIIREKONESANS

Obudziłem się wcześnie rano i pierwszym, co zobaczyłem, były wielkie, wlepione we mnie oczy Emila, współlokatora, który do Turni dotarł w środku nocy i wyrwał mnie ze snu wyłącznie po to, by się przedstawić i wymóc to samo na mnie. Gwałtownie usiadłem na łóżku.

– Dlaczego pan tak na mnie patrzy? – spytałem, podciągając kołdrę. – Doprawdy… aż boję się myśleć…

– Nie, nie! Nic z tych rzeczy. No coś pan! – Zaśmiał się Emil ze swojego łóżka. – Patrzyłem na pana z zazdrością, że można tak twardo spać. Tylko nieliczni tak mogą. Istnieje nawet taka teoria, że tylko ludzie o czystych intencjach i rękach potrafią spać jak zabici. Ja też bym może tak mógł, gdyby nie pociąg do polityki, o której, jak pewnie pan wie, ludzie różnie mówią, ale głównie to, że czysta to ona nie jest.

– Hmm, hmm – wymruczałem i nastawiłem uszu.

Emil, który okazał się gadatliwym gościem, zaczął opowieść o swojej pracy w Urzędzie Miasta Żyrardów, o aktywności w partii i o żonie, którą opisał w dwóch krótkich słowach na P i na K. Kończąc, zaproponował piwo wieczorem w kawiarni, by tam mnie wprowadzić w swój plan, z którym przyjechał do Lądka. Następnie założył kapcie, wziął czajnik i tak jak stał, w piżamie wyszedł z pokoju. Wyjrzałem za nim zza drzwi. Zmierzał do punktu gotowania wody we wnęce na korytarzu. Wrócił po dwóch kwadransach.

– Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny! – zakrzyknął po wejściu głosem kaznodziei. – A może przejdziemy na ty? – spytał nagle. – Będzie się lepiej gadało.

– Okej, czemu nie? – zgodziłem się chętnie. – A co z tą sentencją dnia?

Zamieszał łyżeczką w kubku, dosypał cukru i znów zaczął mieszać, i trwało to a trwało, nim zaczął mówić po przerwie.

Że gdy już dotarł do wnęki, próbując osadzić czajnik na chyboczącym się bolcu w podstawce, usłyszał kobiecy głos. „Zaraz tam będę, pomogę!” – wołała z głębi korytarza kobieta w zwiewnym peniuarze. Zbliżała się szybko. Z daleka miała na oko trzydziestkę, ale każdy krok dodawał jej lat, i to całkiem sporo. Stanęło na „po czterdziestce”. Wzięła od niego czajnik i już po chwili rozległ się szum. Czekając na wrzątek, wdał się z nią w rozmowę, z której posiadł wiedzę, że uczynna pani pochodzi z Sopotu i że ma na imię… Emil zmarszczył czoło i popatrzył w sufit.

Roześmiałem się.

– Nie no, nie, nie wierzę. Nie pamiętasz imienia?!

– Zaraz, czekaj – burknął. – A, już wiem! Bożenka.

Pokręciłem głową.

– I co? To już wszystko?

– Marek! – żachnął się. – Wszystko po kolei. Jak okaza­ło się wkrótce, Bożenka to, co istotne dla mnie, zostawiła na koniec. To było to! Gdyby tylko była młodsza… – Emil zmarszczył nos. – Ale o tym później.

Wieczorem wyszedłem z pokoju spotkać się z Emilem w kawiarni na drugim półpiętrze.

– To dawaj, Emil. U mnie jak na spowiedzi u księdza! – krzyknąłem wesoło, odsuwając krzesło.

Starł pot z wysokiego czoła. Był fioletowy ze strachu.

– Ciszej, do cholery! – syknął, patrząc wkoło. – Czemu tak się drzesz? Usłyszą i zaraz się tu wszyscy zbiegną. Tylko czekają na takie okazje.

Postawiłem oczy.

– Ty o kuracjuszach? Że wiedzą, kim jesteś? Gwarantuję, Emil, że nikt cię tu nie zna. Nie dodawaj sobie.

Jednak on się zaciął. Kiedy w końcu wrócił do swej opowieści, to mówił i mówił… Zanim dla porządku nie wszedłem mu w słowo.

– Czekaj, Emil, czekaj… Czy dobrze rozumiem, że chcesz tutaj znaleźć naiwną dziewczynę, by użyć jej jako narzędzie w swojej kampanii wyborczej do parlamentu w Brukseli, na jej terenie? W mieście? Człowieku, na jakim ty żyjesz świecie? Po pierwsze w Turni na pewno nie znajdziesz młodych. Szukaj ich na pielgrzymkach do świętych miejsc. Nabierz ulotek, wygodne buty i heja! Lub stacjonarnie, jak wolisz: na Woodstock czy Pola Lednickie. Po drugie: jak taki facet jak ty, sterany życiem i nałogami – sądząc po twoim nosie – zdoła do tego przekonać młódkę?

Popatrzył na mnie z politowaniem

– Strateg z ciebie żaden, choć policjant – stwierdził. – Ka­­­­­żesz mi jechać na Woodstock, gdzie faktycznie aż się roi od mło­­­­dych, lecz kto ma tam głowę do polityki. Zdzierać sobie gardła i tarzać się w błocie to tak. Jak najbardziej! Albo do Lednicy, gdzie nic tylko modły, a modłami… Sam wiesz. Tutaj co innego, gdzie nudy na pudy i tylko się gada o chorobach. Więc gdyby przypadkiem trafiła się jakaś młódka, wystarczy siła pieniądza, parę frazesów… Wszystkie się na to łapią.

Nie miałem sił zbijać jego argumentów, więc zapytałem tylko:

– Nie łatwiej ci będzie we własnym okręgu? Bliżej rodziny, przyjaciół?

Pokręcił głową ze złością.

– Od Ciechanowa po Końskie zajęte przez konkurencję – odparł. – Żyrardów to mała enklawa w tej strefie. Więc dupa blada. Odpada!

– To na czym w tej chwili stoisz?

Ożywił się lekko.

– Młodych faktycznie tu brak, muszę więc zejść z wymagań. Bożenka chyba się nada, ale z takimi strach. Za wygadana, za bystra. Te są najcwańsze. Trzeba uważać. Ale jak wszystko dobrze pójdzie, to zrobi mi taką kampanię w Trójmieście latem, że mucha nie siada. I rejon pomorski mój! – Emil z emocji dostawał wypieków. – Bo musisz wiedzieć, że na Monciaku w Sopocie Bożenka ma swój interes: dwie budy z chińską tandetą. Pamiątki i takie tam… I to jest właśnie ten nius! W podobnych miejscach na całym świecie zawsze jest pełno ludzi. A to oznacza kontakt z wyborcą, i to na wielką skalę. Jest jeden szkopuł. – Emil posmutniał. – Wygląda na to, że będę z nią musiał, no wiesz… Ale coś za coś. Zaraz tu będzie.

Jakby na potwierdzenie tych słów w drzwiach pojawiła się szczupła, wysoka szatynka o cechujących ludzi sukcesu blisko osadzonych oczach i czujnym wzrokiem obrzuciła wnętrze. Widząc ją, Emil poderwał się z krzesła i przyprowadził kobietę do stołu.

– Bożenko, pozwól. To jest kapitan policji Marek Ko­­­niecz­­­­­­ko, mój współlokator z pokoju.

Od razu przeszedłem do rzeczy.

– A pani to w którym pokoju mieszka?

Rzuciła mi złe spojrzenie.

– Ja? Po sąsiedzku. W trzysta dwadzieścia jeden – mruknęła bez entuzjazmu.

– Sama czy z kimś, jeśli wolno wiedzieć?

Tym razem jednak odpowiedziała chętniej.

– Mieszkam z takimi dwiema: Urszulą z Wrocławia i Elką, zdaje się, że z Rzeszowa. Już sam ich widok działa mi na ner­­­wy. Ale cóż, trzeba zacisnąć zęby i jakoś wytrzymać te trzy tygodnie.

Uznałem, że warto pociągnąć temat.

– A może to jednak przedwczesny sąd? Jak ma się zły dzień albo człowieka coś boli, brzuch na ten przykład czy ząb…

– Nie, nie, znam się na ludziach. Od lat patrzę na nich w moich pawilonach… Był taki jeden, niby układny i grzecz­­­ny… – rozpędzała się.

– Będę z panią szczery – wszedłem jej szybko w słowo. – Chciałbym tu kogoś poznać, jakąś fajną babkę. Samotność to dramat dla mężczyzny w moim wieku. Można wpaść w dewocję – tak, tak, moja pani, szybciej niż kobieta. Albo w alkoholizm. I zawsze to raźniej, jak ktoś się kręci po domu… Poda kolacyjkę, termofor do łóżka albo natrze plecy, jak coś trzaśnie w krzyżu. Niemniej byłbym wdzięczny za kilka słów więcej o tych paniach, by nie narobić sobie przez to jeszcze większych kłopotów. Zakocha się jedna z drugą, później to odkręcać…

– Powiem, co wiem. – Bożenka usiadła wygodniej. – Elkę może pan sobie darować. Tyle, co przyjechała, a już kręci się koło niej taki jeden w kapeluszu, chyba Roman. Typ zwierzęco-męski. Jucha, pot i sperma. Fuj! Kelnerki mówią, że jest tu od dwóch tygodni. Mówią też, że na podryw. Z kolei Urszula to świr. Niewydarzona poetka, wdowa. Nie polecam.

Dobra nasza – ucieszyłem się. W końcu coś drgnęło w sprawie. A ta – uważniej przyjrzałem się Bożence – ciekawe, czy jest wolna.

Od czasu, gdy straciłem robotę i razem z tym żonę, znajomość z każdą, ale to z każdą kobietą rozpoczynałem od tego pytania. Nie wiedzieć kiedy weszło mi to w nawyk. I ledwo słuchając rozmowy Emila z Bożenką, odpłynąłem w świat wyobraźni.

Zatoka Gdańska stanęła przede mną otworem. Po prawej ręce na horyzoncie, nad samą wodą, jak marabuty sterczały wysokie do nieba dźwigi, symbole Stoczni Gdańskiej walczącej o drugą szansę; po lewej zamglony Półwysep Helski wcinał się w głąb Bałtyku. Ja sam w upalny letni dzień stanąłem na plaży w Sopocie pod parasolem w pasy. Mógłbym położyć się pod nim, odpocząć. Mógłbym oddalić się boso po piasku wzdłuż linii brzegowej morza, mógłbym… Ale nagliły mnie sprawy niecierpiące zwłoki. Za moimi plecami był Monciak, faktyczny cel ekspedycji. Zaraz po wyjściu z plaży natknąłem się na bilbord. „Emil Kozibąk, kandydat do Parlamentu Europejskiego, miejsce 7, lista nr 4. Służyć Polsce, słuchać Polaków”. Logo partyjne ktoś zatarł i czymś napisał w jego miejsce „Jebać Lechię Gdańsk!”. Poszedłem dalej deptakiem w górę, szukając budy Bożenki. Dostrzegłem ją już z daleka. Ściany baraku w pełni pokrywał materiał wyborczy Emila w barwach narodowych: ulotki, plakaty i – trudne do uwierzenia – biało-czerwone parawany plażowe z orłem w koronie, jak w godle. W środku nie było inaczej. I ani śladu pamiątek. Bożenka siedziała za ladą, wachlując się plikiem broszur.

– Mógłbym coś tutaj nabyć, jakąś pamiątkę znad morza? – spytałem.

– Jaką pamiątkę! – Bożenka zerwała się z miejsca. – Pełnia kampanii wyborczej! Ślepy pan jest czy co? Przyjdź pan za miesiąc, może coś się znajdzie. Mogą być klapki na plażę? Chińskie, w pierwszym sorcie. Który pan nosi rozmiar? – Narastający szum morza zagłuszył jej dalsze słowa, a do mnie przedarł się głos Emila.

– Marek, no co ty… Śpisz?

Otwarłem półprzytomne oczy i z miejsca spytałem Bożenkę:

– Przepraszam, czy pani jest wolna?

* * *

Realizując zlecenie Ilony niejako przy okazji, prócz Roma­­­­na – wszak nie kręciłem się w próżni – musiałem mieć na oku pozostałych gości. Niemniej przed innymi, z oczywistych względów, skupiłem się na Elżbiecie – tlenionej blondynce o wydatnym czole, grubych rysach twarzy i wieku, w którym kobiety z głową w piekarniku częstokroć trują się gazem lub tną sobie żyły w poczuciu pustki i beznadziei bez faceta. Elżbieta na moje oko wpisywała się w tę teorię. Jak wiele innych w jej wieku do sanatorium jeździła po to, by poznać wolnego mężczyznę, a potem – najszybciej, jak to możliwe – zawrzeć z nim związek małżeński. Tyle że według statystyk tego rodzaju zamysły spełniały się raczej nielicznym z nich, fantazjującym o stałym związku oraz wieńczącym go ślubie. Zwłaszcza że Narodowy Fundusz Zdrowia, dostrzegając nową tendencję, a także uginając się pod naciskiem frakcji i stowarzyszeń stojących na straży tak zwanych wartości, otworzył się na możliwość wspólnej kuracji małżeństw. Męski osobnik nie hulał zatem po uzdrowisku jak pies na gigancie, ale doświadczał pożytków z terapii pod czujnym okiem małżonki. Zmierzchała era tak zwanych kawalerów do wzięcia i mężów w separacji. Tym samym faktycznie wolnych mężczyzn było jak na lekarstwo. „Sanatoryjne małżeństwa…” – naigrawali się starzy sanatoryjni wyjadacze, których znalazłem na tematycznym czacie w necie pod nazwą: „Kuracjusze, łączcie się… (w pary) he, he”, w ramach czynności przygotowawczych przed wyjazdem. Z ich rozmów dowiedziałem się tego i owego. Bywało śmiesznie – opowiadali sobie na tym czacie – gdy stali życiowi partnerzy rzekomych małżonków w ramach odwiedzin zjawiali się w uzdrowisku. Jeszcze weselej się działo, gdy ich legalne połówki zjawiały się nagle, bez zapowiedzi. Ale już szczytem rozrywki było, gdy na domiar złego przyłapywali małżonków na zdradzie. Wówczas sielanka kończyła się awanturą (co dodawało historii kolorów i pikanterii) albo przedwczesnym wyjazdem. Nie było jeszcze najgorzej, gdy celem najścia był męski osobnik: mąż, narzeczony czy, dajmy na to, konkubent. Jednak w przypadku płci pięknej ostracyzm wtrącał kobietę w niebyt, gdzie każdy, nawet i mąż zastępczy, mógł ją wytykać paluchem.

Swoją pierwszą relację z sam na sam Romana z Elżbietą, w kawiarni na drugim półpiętrze, zdałem Ilonie na żywo. Turystycznie zadzierając głowę – wpatrzony w sufit, jakbym tam ujrzał freski opowiadające historię ludzkości od stworzenia świata aż do biblijnego potopu, autorstwa samego Michała Anioła – z komórką przy uchu opisywałem, co widzę i słyszę. To, co usłyszałem, zszokowało mnie. Czegoś tak płytkiego, tak żenującego w ustach podrywacza nie słyszałem nigdy. Dno i wodorosty.

– Jeśli i do pani – sączyłem Ilonie jad do ucha – trafił takim tekstem, że sam robi wino, bo nie chce przepłacać, to naprawdę nie wiem, co wy macie w głowach…

Na koniec spytałem Ilonę, czy zechce o coś dopytać, a gdy odparła, że wszystko jasne, tyle że Roman ją zawiódł, bo spodziewała się po nim większej finezji w „tych sprawach” na wyjeździe, rozłączyłem się. Następnie pobiegłem do wyjścia.

Musiałem być wszędzie. We wszystko się wsłuchać i dostrzec najmniejszy detal. Sam nie wiem, kiedy znalazłem się w holu, skąd doszły mnie podniesione głosy. W recepcji para starszych ludzi spierała się o coś z recepcjonistką i wyglądało na to, że i między sobą. Na purpurowej z zacietrzewienia twarzy mężczyzny malował się grymas podejrzliwości. Kobieta gestykulując, dowodziła pewnie swoich racji. Sytuacja była mocno podejrzana. Jednak nim zwąchałem, o co tym trojgu chodzi, wspomniana para zdążyła odejść od lady. Szli jedno za drugim, ciągnąc za sobą bagaż. Sprawiali wrażenie obcych sobie ludzi. Hm… – pomyślałem, odprowadzając ich wzrokiem do windy. Raptem mężczyzna drgnął i obejrzał się na mnie przez ramię. Szyderczy, mógłbym przysiąc, uśmiech rozciągnął mu starcze usta. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Szczerzył do mnie zęby konduktor z portretu pamięciowego sporządzonego na podstawie relacji świadka zdarzenia – świeć panie nad jego duszą! – w sprawie o kryptonimie „Pociąg”. Postarzał się, fakt. Lecz w jego oczach, mimo grymasu, który zniekształcał mu twarz, było wciąż to samo: ciemność zaokienna widziana z pociągu relacji Gliwice–Bytom w pewną styczniową i mroźną, bezksiężycową noc. To wystarczyło, bym z miejsca zapomniał o celu swojego pobytu. Co mi tam Roman, co mi tam Elżbieta, gdy byłem na tropie sprawy, sprawy mojego życia. Liczyło się tylko to! Tym razem wyjaśnię wszystko do końca, choćby nie wiem co. A może – skupiłem myśli z nadzieją – zdołam w to wciągnąć Ilonę. Może nie wszystek umarła?

Nazajutrz z rana w jadalni przesadnym ukłonom kuracjuszy, frazesom i życzeniom „smacznego!” nie było końca. Pretensjonalni i sztywni, każdy z uśmiechem przyklejonym do warg, sprawiali wrażenie wprawionych w ruch lalek w nakręcanej kluczykiem mechanicznej szopce. Jeszcze wczoraj w domu: „Do kurwy nędzy, dajesz ten obiad czy nie?!”, dziś pełna kultura: „Podać łyżeczkę?”, „Dolać herbatki?”, „Dziękuję” i „Proszę”. Podmienił ich kto czy co? Kobieta w my­­­szowatym stroju zatrzymała się obok mnie.

– Smacznego! Jaka dziś zupka? – spytała, odsuwając krzesło. – Będę tutaj siedzieć.

Zerwałem się z miejsca.

– Jak to jaka? Mleczna – odparłem czym prędzej, wyciągając dłoń. – Pozwoli pani: kapitan Marek Konieczko! Zwolnio­­­­ny z policji bez dania racji, w ramach bezprawnych represji.

– Zofia Dubrawska – powiedziała krótko, usiadła i chwyciła chochlę tkwiącą w wazie z zupą.

Ledwo zdążyła napełnić talerz, kiedy od wejścia rozległy się głosy. W drzwiach kręcił się starszy mężczyzna – z byle jak zwiniętym zmechaconym kocem, który przyciskał do piersi – w parze z wesołym staruszkiem.

– Ależ pan pierwszy! Pan! – pokrzykiwał staruszek z werwą.

Tamten zaprzeczył donośnie:

– Z racji starszeństwa pan!

Stojący obok nie mogli rozeznać się w stanie faktycznym, bo dżentelmeni wciąż wirowali w przejściu, gdy tymczasem koc zaczął się rozwijać, krępując ruchy starszych panów. Robiło się niebezpiecznie. Z szeregu gapiów ktoś chciał wyrwać się z pomocą, ale nie zdążył, gdyż koc rozwinął się do końca i podciął tancerzom nogi. Obaj mężczyźni ciężko upadli na parkiet.

– Och! – Zafalowało w grupie.

Przez chwilę nic się nie działo, lecz zaraz spod koca dobiegły chichoty i ukazały się dwie siwe i rozczochrane głowy.

– Zdziecinnienie starcze, nie uważa pani? – zwróciłem się do sąsiadki. – Jeden i drugi o lasce, a odstawiają wyrostków. Zaręczam, że takich tu więcej.

Klucząc pomiędzy krzesłami, zdumiewająco szybko jak na kogoś podpierającego się laską, zbliżał się do nas jeden z „bohaterów” zajścia. Mijając nasz stolik, ukłonił się grzecznie i mówiąc w przelocie: „Smacznego! Jaka dziś zupka?” – potruchtał do stołu pod oknem.

Z boku doszedł mnie szybki oddech. Ciało mej sąsiadki było usztywnione i wygięte w tył, a każdy mięsień napięty jak struna. Każdym swoim nerwem czułem jej emocje. Co mogło łączyć tych dwoje?

– Jesteście państwo małżeństwem? – zapytałem chytrze. – Wczoraj przypadkowo widziałem was razem w holu.

– Aaa, to – odpowiedziała, siląc się na beztroskę. – Tak się złożyło, że z Kłodzka do Lądka jechaliśmy jednym busem. Ten pan siedział z tyłu, ja z przodu. Ot, cała znajomość. Jak moja z panem. Bez urazy.

W jej słowach pobrzmiewał fałsz. Obserwowałem ją kątem oka. Trudno było o bardziej szarą istotę, począwszy od butów, a skończywszy na smętnych kosmykach włosów. Nagle w jej zapadniętych oczach pojawił się strach. Nie złość, przygana czy niechęć, ale strach. Wiercąc się na krześle, zapytałem wprost:

– Pani się czegoś boi?

Jej oczy zrobiły się wielkie.

– Co???

Nie zamierzając odpuścić, zakrzyknąłem dziarsko:

– Bo jeśli tak, zajmę się tym od ręki! Policjant jak lekarz i żołnierz. Do śmierci na posterunku!

– O czym pan mówi? Doprawdy…

To może być trudny przeciwnik – pomyślałem w koń­­­­cu. Presja niczego nie da. Wszystko przez ten zastój – rozgrzeszyłem się ze szkolnego błędu i wycofując się ra­­­kiem, rzekłem lekkim tonem:

– Zresztą to nieważne. Choć jak tak pomyśleć, piękna z was byłaby para. Pytanie, czy pani jest wolna, czy w związku małżeńskim, nie daj Boże.

Popatrzyła na mnie jak na pomyleńca.

– Bo co? Chce mnie pan tutaj swatać?

– A nawet gdyby, jak jedno i drugie jest wolne? Najgorsza jest zdrada małżeńska – dodałem z myślą o byłej żonie. – To jak, jest ten mąż? Czy tylko pamięć po mężu?

– Powiedzmy, że nie mam męża, ale mam swoje lata! – odburknęła i wstała od stołu. – Idzie pan na badanie? Ja mam na ósmą trzydzieści. A pan?

O ósmej usiedliśmy z Zofią we wnęce na korytarzu przed gabinetem lekarskim.

– Dzień dobry państwu. Już jestem, jestem. – Przez tłum pacjentów przeciskał się człowiek o twarzy naznaczonej czy to cierpieniem, czy to desperacją. Posturą i mikrym wzrostem nie wywarł na ludziach z kolejki dobrego pierwszego wrażenia.

– To jest ten doktor Ladaco? – dopytywali między sobą. – Lekarz wyglądem powinien promować walory wód i powietrza, rozsławiać kurort, a nie zniechęcać na samym wstępie. Pewnie ma znajomości w tutejszym establishmencie – podsumowała plotkarska grupa.

I tylko jedna osoba z kolejki miała odmienne zdanie. Była to Zofia, dla której wygląd zewnętrzny człowieka był czymś tak ulotnym jak sen o poranku, w który się wdarł ryk budzika, czy smuga zmąconej wody po przepłynięciu statku. Jedynie Zofia poczuła bijącą z wątłej postaci prawość i szczere serce dla ludzi.

– Powiem panu więcej – ciągnęła swój monolog. – Pracując przez lata w szpitalu, widziałam niejeden dramat. Było dość czasu, by poznać prawdę o życiu, śmierci i przemijaniu. I jak ulotne bywają uroda czy piękno ciał z kolorowych pism. Kiedy anielskim buziom oblanym kwasem czy pociętym nożem albo ciałom po amputacji kończyn z dnia na dzień spadają akcje wśród ich pochlebców i fanów. Widziałam zdeformowane cierpieniem twarze, jakich nikt by nie chciał widzieć po zapadnięciu zmroku. Śledziłam reakcje ich narzeczonych, żon oraz mężów. Gdy w samym środku pierwszego aktu spada kurtyna. „Szanowni państwo, jest problem. Aktor zasłabł!” A dalej już tylko ucieczka przed paparazzi i ból istnienia w ścianach bez luster i innych podobnych informacji zwrotnych.

– Zaraz wywieszę listę – powiedział medyk i zniknął w drzwiach gabinetu. Po chwili wrócił i kartkę wyrwaną z zeszytu nadział ot tak na klamkę.

Pierwszy wszedł jakiś grubas, po nim wjechała starsza kobieta na wózku i przyszła kolej na Zofię.

– Wejdę na chwilę z panią – rzuciłem zza jej pleców. – Tylko się o coś zapytam doktora.

Po wejściu ukryłem się szybko w schowku na sprzęt do kasacji.

– Zapraszam bliżej, nie gryzę. Pani godność? – zapytał doktor Ladaco Zofię, gdy w końcu stanęła przed jego biurkiem.

– Zofia Dubrawska – odparła.

– Dubrawska… Ładnie. Była aktorka o takim nazwisku, zdaje się Mirosława… Pewnie już jest staruszką, o ile jeszcze żyje…

Poczerwieniała i zagryzła wargi.

– Nazwisko mam po mężu – skwitowała krótko, ucinając temat. – To jak strup tradycji. W sumie obca tkanka.

– Hmm, i tak bywa, hmm… Niemniej póki życia, póty nadziei – wlał w swoją odpowiedź szczyptę optymizmu i wziął jej wyniki do rąk. Co my tu mamy… No tak… Zmiany zwyrodnieniowe stawów i kręgosłupa, do tego skrzywienie lędźwiowe i szyjne. Niedobrze, pani Zofio.

Stojąc na jednej nodze w zagraconej skrytce, między kwarcową lampą a przeznaczonym do likwidacji autoklawem na parę z epoki Skłodowskiej-Curie, wysiliłem słuch.

– Proszę się odkryć do pasa i zdjąć biustonosz – polecił Zofii doktor.

W głosie kobiety pojawił się strach.

– Czy to bezwzględnie konieczne?

– No, proszę pani… – rzekł jak do dziecka – chyba się pani nie wstydzi? Jestem lekarzem.

– To widzę. Ale od dawna nie stałam naga przed żadnym mężczyzną.

– Jak to? Mówiła pani, że jest mężatką.

– Bo jestem, ale czy w związku z tym mam się rozbierać przed każdym i kłuć ludzi w oczy golizną? Tak pan uwa­­­­ża? – podniosła głos. – Tak?! Coś panu powiem: starość jest straszna. Obwisła. I brzydka. Nadaje się tylko do reklam środków na wzdęcia, kleju do protez i usług firm pogrzebowych.

– Co za herezje pani tu głosi! – On też podniósł głos. – Wszystko w życiu jest względne. I gust. I skłonności. I starość! Jak można tak w ogóle myśleć? To czysta destrukcja. Wracając do pani obaw: od piersi kobiet są inni, ja jestem od kośćca człowieka. A teraz proszę zdjąć bluzkę – powiedział stanowczo – ludzie czekają na korytarzu.

Zapadła cisza. Zapach lawendy wypełniający przestrzeń gabinetu przyniósł do schowka, w którym byłem, energię z móz­­­gu kobiety. Jest kontakt! – ucieszyłem się, czując ten dobrze mi znany, przejmujący dreszcz. Teraz musiałem tylko zasnąć.

Pamiętam ten pierwszy raz, dawno temu. Przez dwie godziny bez skutku przesłuchiwałem w komendzie podejrzanego typa na okoliczność zbrodni z premedytacją. Przez dwie godziny bezczelnie śmiał mi się w twarz, wygadując bzdury, pewny bezkarności z braku dowodów wskazujących na jego winę. W końcu znużony zdrzemnąłem się „na zająca”, to znaczy z otwartymi oczami. Kiedy ocknąłem się z tego stanu, przestępca wciąż plótł od rzeczy, ale na biurku przede mną leżała kartka z zapisem przebiegu zbrodni i ze wskazaniem miejsca ukrycia zwłok. Wtedy nie powiązałem tego z niczym. Ot, wziął się i przyznał w chwili słabości, a ja, na pół śpiąc, zrobiłem z tego notatkę. Zdarzają się takie rzeczy. Po jakimś czasie jednak w związku z rosnącą wciąż we mnie skłonnością do spraw anomalnych trafiłem na zjazd wybitnego w swej branży medium światowej sławy w Kielcach, który po kilku sesjach – cena: trzysta złotych za spotkanie – wyczulił mnie na to i owo, ale przede wszystkim odkrył we mnie dar przechwytywania cudzych myśli. Nie raz i nie dwa później pomogło mi to w śledztwie. Niemniej by to się stało, winny zostać spełnione dwa warunki. Po pierwsze, musiałem zasnąć albo przynajmniej się zdrzemnąć, jak wtedy przy biurku w pokoju przesłuchań, by myśli innych w postaci czystej energii (cieplnej lub elektrycznej) dotarły do mnie bez przeszkód. Po drugie, obiekt inwigilacji powinien łatwo poddawać się hipnozie. Szczęśliwie dla moich planów Zofia Dubrawska miała taką skłonność. Wcześniej czy później wszystko mi wyśpiewa – cieszyłem się w duchu. Dotrę do jej związku ze staruchem z busa choćby nie wiem co. Tymczasem czułem, że zasypiam. Powoli, powoli z mglistości wyłaniał się obraz złożony z myśli kobiety (podczas późniejszych szkoleń rozszerzyłem umiejętność czytania w cudzych myślach o dalsze możliwości), który chłonąłem jak gąbka.

Otaczający zatem doktora Ladaco zapach wody kolońskiej z dobitnym akcentem lawendy wydobył z pamięci kobiety epizod, który przeżyła w wakacje, będąc trzynastolatką, u babci na wsi w altance, z „głupim Albertem”, ongiś dziedzicem okolicznych dóbr. Dekret Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z czterdziestego czwartego roku pozbawił go ziemi i innych włości. Władza ludowa zabrała mu nawet dom. Zwariował od tego w pół roku. Od tamtego czasu z nędzną renciną od państwa, pomieszkując to tu, to tam za grosze, błąkał się po wsi ku uciesze wioskowych głupków, poszturchiwany przez dzieci. Do altanki uciekła przed nim jak zawsze, gdy szukał jej pośród lawendy, gdzie zwykła przysypiać na kocu, śledzić ruch białych smug pozostawionych przez lecące wysoko nad jej głową samoloty odrzutowe lub baraszkować z kotem. Lecz finał tego tym razem był zgoła inny niż zwykle. Kiedy ją przyparł do kratki z pnącym się tam dzikim winem, nagle poczuła coś, co było jej z gruntu obce. I nie był to smak machorki, którą bez przerwy żuł. Poczuła to między nogami. A kiedy jej podniósł sukienkę do góry, śliniąc się przy tym jak zwierz, i dotknął jej wzgórka z kręcącym się meszkiem, łatwo dostępnego, bo na wsi nigdy nie zakładała majtek, zadrżała na widok tego, co w swoich oczach miał głupi Albert: boskiego zachwytu i zwierzęcego głodu. I jeszcze czegoś, czego nie umiała nazwać.

Stalowy sworzeń obejmy lampy, który boleśnie wpił mi się w skroń, zakłócał też jakość mojego snu i zmącił fale odbioru. Z niemałym trudem z braku miejsca poprawiłem ułożenie ciała i ponownie zapadłszy w sen, złapałem kontakt z Zofią, włączając się w jej myśli, które wciąż jeszcze były przy Albercie. Z twarzą ociekającą potem, drżącymi dłońmi właśnie rozpinał rozporek w spodniach, gdy nagle zza winobluszczu wyłonił się dziadek z przysłaniającym mu oczy snopkiem lawendy, którą uprawiał na susz, a później sprzedawał w płóciennych woreczkach jako środek na mole. Albert odskoczył gwałtownie, a sukienka Zofii zsunęła się z góry na dół. Lecz zapach lawendy, uśpiony w jej mózgu, został z nią po dziś dzień, kojarząc się z wiejskim głupkiem, przemianą dziecka w kobietę i starą altanką dziadków. Tylko dlaczego dopiero teraz, w kontakcie z doktorem Ladaco, uderzył w nią z taką siłą?

– O czym tak pani rozmyśla, droga pani Zofio? Powta­­­rzam, proszę zdjąć bluzkę. – Jakby z daleka doszedł ją głos doktora.

Ściągnęła w końcu tę bluzkę, zostając w spranym staniku.

– No, proszę pani. Tracimy czas. A stanik?

– Aaa, stanik… Koniecznie trzeba go zdjąć? – zagadywała, lecz widząc, że wszystko to na nic, zamknęła oczy i skrzyżowawszy ręce, zdjęła go przez głowę.

Przez twarz doktora Ladaco przemknął nieokreślony cień smutku. Wsunąwszy stetoskop pod wiotką pierś kobiety, wsłuchał się w trzepot jej serca. Czas płynął. A jego dłoń ani drgnęła. Teraz to on miał zamknięte oczy, a jego usta chwytały oddech jak ryba pyszczkiem powietrze.

Wtem ktoś zabębnił do drzwi.

– Długo tam jeszcze?! – rozległ się męski, ochrypły głos. – Bo nie wiem, czy czekać, czy pójść w cholerę!

Doktor Ladaco zerwał się z miejsca i w trzech długich krokach znalazł się pod drzwiami.

– Proszę nie wszczynać mi tu awantur! – huknął na aroganta, wrócił do Zofii i podjął przerwaną czynność.

Teraz już większość na korytarzu zaczęła się burzyć:

– Jak długo można? To skandal!

W takich mniej więcej warunkach przyszło jeszcze Zofii wypełnić ankietę podsuniętą jej przez doktora Ladaco. Kiedy skończyła, wybiegłem za nią chyłkiem. W niedopiętej bluzce sunęła wzdłuż korytarza i mamrotała pod nosem, ciągnąc za sobą stanik:

– Masaż i borowina… Masaż i borowina… I borowina…

* * *

Już pierwsze wnioski z życia turnusu wskazywały na to, że moja obecność w Turni nie będzie do końca zmarnowanym czasem. Być może gdybym ograniczył aktywność wyłącznie do spraw Romana, zabiłaby mnie frustracja, biorąc pod uwagę „dramaturgię” jego romansu z Elżbietą. Przewidywalność i nuda. Myślałem, że stać go na więcej. Niestety, po coś tu byłem. Kontrakt to kontrakt. Święta rzecz! Wciąż zachodziłem w głowę, co też Ilonę P. trzyma przy takim facecie: seks, przywiązanie czy lęk… Lęk? Ale przed czym? Ma dobrą pracę, własne mieszkanie… Brak dzieci też był atutem… Zatem co?

Tymczasem u ramion, z całkiem innego powodu, zaczęły mi rosnąć skrzydła. Znaki zapytania jeden po drugim stawały przed oczami. Nareszcie mogłem oddychać, nareszcie w swoim żywiole. Organizm po długiej, bezproduktywnej przerwie podjął produkcję adrenaliny, hormonu stresu: walki, ucieczki i strachu. Jej smaku nie czułem od bardzo dawna, a bez niej, prawdę mówiąc, nie mogłem się obejść, jak jakiś cholerny ćpun. Już się prężyłem przed lustrem. Już wypinałem pierś do orderu na gali u prezydenta Rzeczpospolitej: „Kapitanie Konieczko, za rozwikłanie sprawy o kryptonimie «Pociąg» awansuję pana do stopnia nadinspektora!”. Zachłyśnięty triumfem, odkrzyknąłbym dziarsko: „Ku chwale ojczyzny, panie prezydencie!”. A potem powrót do czynnej służby w policji. I w ramach awansu praca w stołecznym Archiwum X. A kto powiedział, że nie?

Turnus

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8219-217-9

 

© Barbara Tomaszewska i Wydawnictwo Novae Res 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Magdalena Wołoszyn

KOREKTA: MAQ PROJECTS

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski, Evgeny Bornyakov / shutterstock.com

ILUSTRACJE NA SKRZYDEŁKACH OKŁADKI: Barbara Tomaszewska

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.