The hating game - Sally Thorne - ebook
BESTSELLER

The hating game ebook

Sally Thorne

4,3

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Nemezis (rzeczownik)
1. Przeciwnik lub rywal, którego osoba nie może pokonać
2. Czyjaś zguba
3. Joshua Templeman


Lucy Hutton i Joshua Templeman wzajemnie się nienawidzą. Nie chodzi o nielubienie się ani niechętne tolerowanie swojej obecności. To czysta nienawiść.
Nie mają również żadnego problemu z jawnym okazywaniem swoich uczuć. Przelewają je w serii rytualnych pasywno-agresywnych manewrów, które wykonują, siedząc naprzeciwko siebie w pracy. Pech chciał, że dzielą biuro jako asystenci prezesów wydawnictwa. Lucy nie może zrozumieć ponurego, sztywnego i drobiazgowego podejścia Joshui do pracy. On zaś nie dowierza i dziwi się, widząc jej dziwactwa, jaskrawe outfity i niepohamowany optymizm.
Rywalizacja tych dwojga nabiera zupełnie innego wymiaru, gdy okazuje się, że będą walczyć o ten sam awans. Żadne z nich nie zamierza się poddać, a napięcie między nimi sięga zenitu. W końcu Lucy zaczyna dostrzegać, że być może wcale nie darzy Joshui nienawiścią. A on wcale nie nienawidzi jej. Czy jest to tylko ich kolejna gra?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (410 ocen)
228
123
36
18
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
youthanasia

Nie oderwiesz się od lektury

OMG to najlepsze enemies to lovers jakie czytałam, przysięgam
80
EwelaKar

Dobrze spędzony czas

Fajna, ale bardziej podobała mi się w pierwszej wersji jako "Wredne igraszki". To dziwaczne publikować książkę, która ukazała się już wcześniej tylko w innym przekładzie i nazywać ją nowością 🙄
Paula1280

Z braku laku…

Niestety książka według mnie wypada słabo.. Bardzo przewidywalna zero zwrotów akcji.. Dialogi nie powalały.. Momentami miałam ochotę odłożyć książke na półkę :/
20
Agnes19831104

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna polecam
20
Paulina19912

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
20

Popularność



Podobne


 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Hating Game

Copyright © Sally Thorne, 2016

Copyright © for the Polish translation by Paulina Surniak, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Andżelika Stasiłowicz

Marketing i promocja: Aleksandra Białek-Borsuk

Redakcja: Ewelina Sikorska-Chodakowska

Korekta: Marta Akuszewska, Joanna Jeziorna-Kramarz

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Oryginalny projekt okładki: © Connie Gabbert

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67815-86-4

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca

i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo

do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci Ivy Stone

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Mam teorię. Nienawiść niepokojąco przypomina miłość. Miałam mnóstwo czasu na porównanie obu tych uczuć, a oto moje wnioski.

Miłość i nienawiść są instynktowne. Na myśl o osobie, którą kochamy lub której nienawidzimy, ściska nas w żołądku. Serce bije mocniej i wyraźniej, można je niemal zobaczyć pod ubraniami i skórą. Nie można jeść, nie można spać. Każde spotkanie to wyrzut adrenaliny. Na widok tej osoby ma się jednocześnie ochotę uciec i stawić jej czoła. Trudno kontrolować własne odruchy. Uczucie nas obezwładnia i jest to dość przerażające.

Miłość i nienawiść to lustrzane odbicia tej samej gry. Musisz wygrać. Dlaczego? Ze względu na swoje uczucia i ego. Wierz mi, wiem coś o tym.

Jest piątkowe popołudnie. Będę uwiązana przy biurku jeszcze przez kilka godzin. Gdybym chociaż tkwiła w pojedynczej celi! Niestety, mam towarzysza. Każde tyknięcie jego zegarka jest jak kreska wydrapana w ścianie więzienia.

Pochłania nas jedna z naszych dziecinnych gierek. Toczymy ją w ciszy. To skrajnie niedojrzałe zajęcie, jak wszystko, co nas pochłania.

Co musicie o mnie wiedzieć? Nazywam się Lucy Hutton i jestem asystentką Helene Pascal, współprezeski wydawnictwa Bexley & Gamin.

Dawno, dawno temu nasze niewielkie wydawnictwo Gamin Publishing znalazło się o krok od upadku. Ze względu na sytuację gospodarczą ludzie nie mieli z czego spłacać kredytów hipotecznych, literatura stała się więc dobrem luksusowym. Księgarnie znikały, jakby ktoś zdmuchiwał kolejne świeczki. Wszystko wskazywało na to, że i my się zamkniemy, byliśmy już na to przygotowani.

W ostatniej chwili udało się jednak podpisać umowę z innym wydawnictwem, które zmagało się z podobnymi problemami. Tym samym Gamin Publishing musiało zawrzeć małżeństwo z rozsądku z upadającym imperium zła, inaczej znanym jako Bexley Books. Na jego czele stał nieznośny pan Bexley.

Oba zespoły, każdy głęboko przekonany, że to on właśnie ratuje ten drugi, spakowały dobytek i przeniosły się do nowej, wspólnej siedziby. Nikt nie czuł choćby odrobiny radości z tego powodu. Bexleye z rozrzewnieniem wspominali piłkarzyki stojące w ich dawnym pomieszczeniu socjalnym. Nie mogli uwierzyć, że bujającym w obłokach Gaminom udało się przetrwać tak długo, zważywszy na ich niefrasobliwy stosunek do kluczowych wskaźników efektywności i uparte przekonanie, że literatura jest sztuką. Dla Bexleyów liczby znaczyły więcej niż słowa. Książki to produkty. Trzeba je sprzedać, po czym można sobie przybić piątkę. I tak bez końca.

Gamini patrzyli z przerażeniem, jak ich hałaśliwe rodzeństwo praktycznie roznosi na strzępy powieści sióstr Brontë i Jane Austen. Skąd Bexleye mają tyle nudnych koszul, pasujących raczej do prawników i księgowych? Dla Gaminów książki to nie towar. Mają i zawsze będą miały w sobie magię, należy je więc traktować z szacunkiem.

Nawet teraz, rok po fuzji, wystarczy jeden rzut oka, by się zorientować, gdzie kto wcześniej pracował. Bexleye mają kanty, niczym figury geometryczne. Gaminów można przedstawić w formie radosnych bazgrołów. Bexleye przemieszczają się szybko i stadnie. Ciągle rozmawiają o liczbach i rezerwują sale konferencyjne. Przesiadują tam później na koszmarnych spotkaniach strategicznych. Tak je określają, ale moim zdaniem po prostu coś knują. Gamini spędzają czas w swoich boksach. Są tak oderwani od rzeczywistości jak gołębie siedzące gdzieś na wysokich wieżach. Bezustannie przekopują się przez teksty w poszukiwaniu literackiego objawienia. Otacza ich zapach jaśminowej herbaty i papieru. Na ścianach wieszają plakaty z Szekspirem.

Przeprowadzka do nowego budynku okazała się dość traumatycznym doświadczeniem, szczególnie dla Gaminów. Weźcie do ręki plan miasta. Połączcie dawne siedziby obu wydawnictw prostą linią i postawcie czerwoną kropkę dokładnie w połowie odległości między nimi. W tym właśnie miejscu jesteśmy. Nasz budynek to tani betonowy klocek przy ruchliwej ulicy, na którą w godzinach szczytu nie da się wjechać. W porannym cieniu panuje tu arktyczny ziąb, po południu ustępujący zaduchowi. Jedynym plusem jest nieduży parking podziemny, ale żeby znaleźć na nim miejsce, trzeba wcześnie wstawać, czyli innymi słowy – być Bexleyem.

Helene Pascal i pan Bexley zrobili obchód nowej siedziby przed przeprowadzką. W efekcie doszło do nietypowego wydarzenia – przyjęli wspólny front. Uznali, że najwyższe piętro woła o pomstę do nieba. Było tam tylko jedno reprezentacyjne biuro! Konieczna okazała się solidna przebudowa.

Po godzinnej burzy mózgów i tak zajadłej wymianie zdań, że w oczach projektantki wnętrz zalśniły z trudem powstrzymywane łzy, Helene i pan Bexley zgodzili się co do jednego. Wnętrza miały lśnić. Nigdy później nie udało im się dojść do porozumienia. Wygląd budynku po remoncie spełnił lakoniczne oczekiwania obojga prezesów. Dziesiąte piętro to sześcian ze szkła, metalu i czarnych kafelków. Można sobie regulować brwi, przeglądając się w dowolnej powierzchni – w ścianach, podłodze lub suficie. Nawet blaty naszych biurek zostały zrobione z ogromnych tafli szkła.

Wpatruję się w swoje nieco zbyt duże odbicie. Podnoszę rękę i przyglądam się paznokciom. Moje odbicie robi to samo. Przeczesuję palcami włosy i wygładzam kołnierzyk. Wpadam w trans. Niemal zapominam, że jestem w trakcie rozgrywki z Joshuą.

Siedzę w jednej celi z towarzyszem, ponieważ każdy łaknący władzy generał ma przybocznych, którzy odwalają za niego brudną robotę. Zatrudnienie jednego asystenta dla obojga prezesów nie wchodziło w grę, bo któreś z nich musiałoby ustąpić. Posadzono nas więc razem w pomieszczeniu, z którego wchodzi się do obu biur, oczekując, że jakoś sobie poradzimy.

Całkiem jakby wepchnięto mnie na środek Koloseum, bym po chwili się przekonała, że nie jestem sama na arenie.

Podnoszę ponownie rękę. Moje odbicie mnie naśladuje. Opieram podbródek na dłoni i wzdycham. Dźwięk odbija się echem. Podnoszę lewą brew, bo wiem, że on tego nie potrafi. Tak jak przypuszczałam, marszczy tylko z wysiłkiem czoło. Wygrałam. Nie daję po sobie poznać, jak mnie to cieszy. Zachowuję beznamiętny wyraz twarzy, niczym lalka. Podpieramy dłońmi podbródki i patrzymy sobie w oczy.

Nigdy nie jestem tu sama. Naprzeciwko mnie siedzi asystent pana Bexleya, jego giermek i sługa. Drugą i zdecydowanie najważniejszą rzeczą, którą musicie o mnie wiedzieć, jest to: nienawidzę Joshui Templemana.

Małpuje mnie w tej chwili. Gramy w odbicia. Przypadkowy obserwator mógłby się nie zorientować. Joshua zachowuje się subtelnie, niczym cień. Mnie jednak nie oszuka. Z niewielkim opóźnieniem naśladuje każdy mój gest. Podnoszę brodę i obracam się w stronę biurka, on natychmiast idzie w moje ślady. Mam dwadzieścia osiem lat i najwyraźniej przecisnęłam się przez szczeliny piekła i nieba, wpadając prosto do czyśćca. Do przedszkola. Albo do wariatkowa.

Wpisuję hasło: „GIŃJOSHUAGIŃ”. Moje poprzednie hasła były różnymi wersjami tego, że nienawidzę Joshui. Na wieki. Jestem pewna, że jego hasło to „NieZnoszęLucyndy”. Rozlega się dźwięk mojego telefonu. To Julie Atkins z działu praw, kolejny cierń w moim oku. Najchętniej wyłączyłabym komórkę i wrzuciła ją do pieca.

– Hej, co słychać? – Zawsze staram się, by w moim głosie pobrzmiewały ciepłe nuty, kiedy ktoś do mnie dzwoni.

Siedzący naprzeciwko mnie Joshua przewrócił oczami i zaczął się znęcać nad swoją klawiaturą.

– Chciałam cię prosić o przysługę. – Dokładnie wiem, co teraz powie. – Muszę przesunąć termin oddania raportu miesięcznego. Chyba łapie mnie migrena. Nie mogę patrzeć na ekran. – Jest jedną z tych strasznych osób, które mówią „majgrena”.

– Jasne, rozumiem. Na kiedy się wyrobisz?

– Jesteś kochana. Wyślę ci go w poniedziałek po południu. Przychodzę wtedy trochę później.

Jeśli się zgodzę, będę musiała zostać dłużej w pracy, żeby wszystko było gotowe na zebranie kierowników we wtorek o dziewiątej. Przyszły tydzień zapowiada się cudownie.

– W porządku. – Czuję, że mój żołądek się ściska. – Proszę, postaraj się przysłać go jak najszybciej.

– A, Brian też dzisiaj swojego nie zrobi. Jesteś naprawdę kochana. Doceniam, że idziesz nam na rękę. Wszyscy uważamy, że z nikim z góry nie pracuje się tak dobrze jak z tobą. Niektórzy są naprawdę koszmarni. – Tak mi słodzi, że robi mi się nieco lepiej.

– Nie ma sprawy. Będę czekać w poniedziałek. – Rozłączam się. Nie muszę nawet patrzeć na Joshuę, żeby wiedzieć, że kręci głową.

Kilka minut później zerkam. Patrzy na mnie. Wyobraź sobie, że za dwie minuty czeka cię najważniejsza rozmowa w życiu. Masz na sobie białą koszulę. Spuszczasz wzrok i widzisz, że niebieski tusz z długopisu wyciekł ci do kieszeni. W głowie dudnią ci same niecenzuralne słowa, a żołądek skręca się ze strachu. Jesteś idiotką, wszystko przepadło. Dokładnie taki kolor mają oczy Joshui, kiedy na mnie patrzy.

Naprawdę chciałabym móc powiedzieć, że jest brzydalem. Powinien być niskim, grubym trollem z rozszczepionym podniebieniem i łzawiącymi oczami. Kulejącym garbusem. Pryszczatym i pokrytym brodawkami. Z żółtymi zębami i śmierdzącym potem. Nic z tego. W zasadzie wygląda dokładnie na odwrót. To kolejny dowód na to, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Słyszę piknięcie. Gwałtownie odrywam wzrok od zdecydowanie niebrzydkiego Joshui i widzę, że Helene prosi o przesłanie projektu budżetu. Otwieram zestawienie z zeszłego miesiąca, żeby mieć punkt odniesienia, i zaczynam pracę.

Nie wydaje mi się, że w tym miesiącu osiągniemy lepsze wyniki. Branża wydawnicza ma się coraz gorzej. Kilka razy obiło mi się o uszy słowo „restrukturyzacja”. Wiem, co z tego wyniknie. Codziennie, kiedy wychodzę z windy i widzę Joshuę, zadaję sobie to samo pytanie: dlaczego nie szukam innej pracy?

Wydawnictwa są obiektem mojej fascynacji, odkąd jako jedenastolatka wzięłam udział w wycieczce szkolnej. Byłam już wtedy zapaloną czytelniczką. Moje życie kręciło się wokół cotygodniowych wyjść do biblioteki. Wypożyczałam maksymalną liczbę tytułów i potrafiłam rozpoznać każdą bibliotekarkę po dźwięku jej kroków dobiegającym spomiędzy regałów. Dopóki nie pojechałam na tę wycieczkę, zamierzałam zostać bibliotekarką. Skatalogowałam nawet własny księgozbiór. Byłam prawdziwym molem książkowym.

Nie zastanawiałam się jednak, skąd właściwie biorą się książki, więc szkolne wyjście do wydawnictwa było niczym objawienie. Można dostawać kasę za to, że szuka się autorów, czyta książki i je potem tworzy? Nowiutkie okładki i strony bez pozaginanych rogów i podkreśleń? Ta wizja mnie oszołomiła. Uwielbiałam nowe książki, najchętniej wypożyczałam właśnie nowości. Po powrocie do domu oznajmiłam rodzicom, że kiedy dorosnę, będę pracować w wydawnictwie.

Wspaniale jest spełnić swoje dziecięce marzenie. Ale mówiąc szczerze, w tej chwili głównym powodem, dla którego nie zmieniam pracy, jest co innego. Nie mogę pozwolić, żeby Joshua wygrał.

Jedynymi dźwiękami, które słyszę podczas pracy, są jego rytmiczne uderzenia w klawiaturę i cichy świst klimatyzacji. Od czasu do czasu bierze kalkulator i coś na nim przelicza. Mogłabym się założyć, że pan Bexley także zlecił mu przygotowanie projektu budżetu. Wtedy zarówno on, jak i Helene czuliby się gotowi do bitwy, uzbrojeni w dane, które niekoniecznie będą się pokrywały. Byłaby to idealna pożywka dla ich wzajemnej nienawiści.

– Czy mogę ci przerwać?

Przez minutę udaje, że mnie nie słyszał. Coraz mocniej stuka w klawisze. Beethoven nie mógłby się teraz z nim równać.

– O co chodzi, Lucyndo?

Nawet rodzice nie używają mojego pełnego imienia. Zaciskam szczękę, by po chwili rozluźnić ją z poczuciem winy. Dentysta błagał, żebym tego nie robiła.

– Pracujesz nad budżetem na najbliższy kwartał?

Zatrzymuje dłonie nad klawiaturą i spogląda na mnie.

– Nie.

Wypuszczam część powietrza i pochylam się nad biurkiem.

– Skończyłem dwie godziny temu. – Wraca do pisania.

Wpatruję się w otwarty arkusz kalkulacyjny i liczę do dziesięciu.

Oboje pracujemy szybko i jesteśmy znani ze swojej zawziętości. Wiecie, co mam na myśli – można nam zlecić najbardziej paskudne i wymagające zadania, których nikt inny nie chce.

Wolę omawiać wszystko osobiście. Joshua jest człowiekiem maili. W stopce zawsze umieszcza: „pzdr, J”. Zabiłoby go, gdyby napisał: „pozdrawiam, Joshua”? Najwyraźniej za długo musiałby stukać w klawisze. Zapewne dokładnie wie, ile minut rocznie nasza firma na tym zyskuje.

Jest dla mnie godnym przeciwnikiem, choć całkowicie się różnimy. Staram się ze wszystkich sił wyglądać jak pracownica korporacji, ale moje ciuchy nie do końca pasują do B&G. Jestem Gaminką do szpiku kości. Mam zbyt czerwoną szminkę i niesforne włosy. Za głośno stukam obcasami. Nie umiem się zmusić, żeby zapłacić kartą kredytową za czarną garsonkę. Za czasów pracy w wydawnictwie Gamin nie musiałam nosić nic eleganckiego, a teraz uparcie staram się nie upodobnić do Bexleyów. Preferuję styl retro i ubrania z włóczki. Mam nadzieję, że wyglądam jak urocza bibliotekarka.

Przygotowanie budżetu zajmuje mi czterdzieści pięć minut. Spieszę się, jak mogę, chociaż liczby nie są moją mocną stroną. Zakładam, że Joshua potrzebowałby godziny. Rywalizuję z nim nawet w myślach.

– Dzięki, Lucy! – Zza lśniących drzwi gabinetu dobiega niewyraźny głos Helene, kiedy otrzymuje moje wyliczenia.

Ponownie otwieram pocztę. Jestem na bieżąco. Zerkam na zegar. Piętnaście po trzeciej. Przeglądam się w błyszczącej ścianie przy monitorze, sprawdzając, czy powinnam poprawić szminkę. Rzucam okiem na Joshuę, który patrzy na mnie potępiająco. Wbijam w niego wzrok. Gramy teraz w spojrzenia.

Powinnam wyjaśnić, że celem naszych gier jest sprowokowanie siebie nawzajem do uśmiechu. Albo do łez. Lub czegoś podobnego. W każdym razie zorientuję się, jeśli wygram.

Popełniłam błąd podczas naszego pierwszego spotkania – uśmiechnęłam się do niego. Obdarzyłam go najszczerszym uśmiechem, z zębami na wierzchu i głupim optymizmem w oczach, naiwnie przekonana, że fuzja naszych firm nie jest najgorszą rzeczą, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła. Zmierzył mnie wzrokiem. Mam tylko metr pięćdziesiąt dwa, nie zajęło mu to więc dużo czasu. Po chwili odwrócił się do okna. Jego twarz ani drgnęła, a ja mam odtąd dziwne wrażenie, że nosi mój uśmiech w kieszeni marynarki. Ma nade mną przewagę. Początek wypadł więc słabo, a już po kilku tygodniach całkiem daliśmy się ponieść wzajemnej niechęci. Jeśli się zostawi kapiący kran, w końcu woda wyleje się z wanny.

Ziewam i wbijam wzrok w kieszonkę na lewej piersi Joshui. Codziennie nosi identyczne koszule, zmienia tylko ich kolor. Biała, złamana biel, kremowa, bladożółta, musztardowa, jasnoniebieska, turkusowa, popielata, granatowa i czarna. Zawsze w tej samej kolejności.

Tak się składa, że najbardziej podoba mi się turkusowa, a najmniej musztardowa, którą ma dzisiaj na sobie. We wszystkich prezentuje się nieźle, pasuje mu każdy kolor. Gdybym to ja włożyła coś musztardowego, wyglądałabym jak truposz. A tu proszę, opalenizna Joshui jest intensywna i zdrowa jak zawsze.

– Dzisiaj włożyłeś musztardową – zauważam. Po co trącam gniazdo szerszeni? – Nie mogę się doczekać poniedziałku i niebieskiej koszuli.

W jego oczach pobłyskuje jednocześnie irytacja i zadowolenie.

– Tak bacznie mnie obserwujesz, Biszkopciku. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że komentarze na temat wyglądu są niezgodne z naszym regulaminem.

O, gra w regulaminy, dawno jej nie było.

– Przestań nazywać mnie Biszkopcikiem albo zgłoszę to do kadr.

Zapisujemy swoje wzajemne przewiny, a w każdym razie zakładam, że on to robi, zawsze zapamiętuje moje wpadki. Ja spisuję wszystko w zahasłowanym pliku ukrytym na moim twardym dysku. Zawiera dokładny opis paskudnych rzeczy, do jakich doszło między mną a Joshuą Templemanem. Każde z nas zdążyło już złożyć cztery skargi do kadr w tym roku.

Za używanie przezwiska w stosunku do mnie otrzymał ustne i pisemne ostrzeżenie. Mnie upomniano dwa razy – za zniewagi słowne i za głupi dowcip, który trochę wymknął się spod kontroli. Nie jestem z tego dumna.

Zabrakło mu słów, wracamy więc do gry w spojrzenia.

 

 

Niecierpliwie czekam, aż Joshua zacznie przychodzić w ciemniejszych koszulach. Dzisiaj włożył granatową, co znaczy, że jutro czas na czarną. Dzień Wypłaty.

Z moimi finansami sprawa jest prosta. Po wyjściu z pracy czeka mnie dwudziestopięciominutowy spacer po samochód, który jest u Jerry’ego (inaczej znanego jako Mechanik). Żeby go odebrać, będę musiała prawie całkiem opróżnić kartę kredytową. Wypłatę dostanę jutro, więc tę kartę spłacę. Przez cały weekend z auta będzie wyciekała jakaś oleista, czarna substancja, co zauważę, kiedy Joshua przyjdzie ubrany w śnieżną biel. Zadzwonię do Jerry’ego. Zostawię u niego samochód i zacisnę pasa. Joshua zacznie nosić coraz ciemniejsze koszule. Muszę coś zrobić z tym autem.

On stoi w otwartych drzwiach gabinetu pana Bexleya. Opiera się o framugę, a jego ciało prawie całkiem wypełnia wejście. Widzę to, bo odbija się w ścianie obok mojego monitora. Słyszę cichy, ochrypły śmiech Joshui, zupełnie niepodobny do rechotu jego szefa. Pocieram dłońmi przedramiona, żeby przygładzić włoski. Nie odwrócę głowy, przyłapie mnie, zawsze mu się to udaje. A potem się marszczy.

Dochodzi piąta. Przez brudne okno widzę, że się zachmurzyło. Helene wyszła godzinę temu. To jeden z plusów bycia szefową – może pracować w rozsądnych godzinach i zlecać mi wszystkie zadania. Pan Bexley zostaje dłużej, bo ma zdecydowanie za wygodne krzesła, więc kiedy słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, często zapada w drzemkę.

Nie chcę, żeby to brzmiało, jakbym to ja do spółki z Joshuą zarządzała firmą, ale prawdę mówiąc, czasem odnoszę takie wrażenie. Dział handlowy i księgowość składają Joshui raporty, a on je kondensuje do strawnych rozmiarów i przekazuje w małych dawkach czerwonemu ze zmęczenia panu Bexleyowi.

Ja zajmuję się redakcją, menadżerami i działem marketingu. Kompiluję ich sprawozdania i przekazuję je Helene, podobnie jak Joshua. Binduję tekst, żeby mogła go czytać na stepperze. Używam jej ulubionej czcionki. Każdy dzień tutaj to wyzwanie i przywilej, a praca w wydawnictwie wymaga wielu poświęceń i często prowadzi do frustracji. Kiedy jednak myślę o tym, czego dokonałam i jak ciężko harowałam, praktycznie od dnia, w którym skończyłam jedenaście lat, skupiam się na celu. Przypominam sobie, dlaczego tu jestem, a wtedy jakoś udaje mi się znieść Joshuę.

Na spotkanie z kierownikami działów przynoszę własnoręcznie upieczone ciasto. Uwielbiają mnie. Mówią, że jestem warta swojej wagi w złocie. Joshua przynosi złe wieści, więc jego wagę mierzą w innych substancjach.

Pan Bexley przechodzi obok mojego biurka. Ciężko stąpa. W ręku trzyma aktówkę. Jestem pewna, że robi zakupy w sklepach dla mężczyzn w nietypowym rozmiarze. Skąd miałby tak krótkie i szerokie garnitury? Łysieje, ma plamy wątrobowe i śpi na kasie. Bexley Books założył jego dziadek. On sam uwielbia przypominać Helene, że w przeciwieństwie do niej nie musiał szukać pracy. Obie uważamy go za starego zboczeńca. Przywołuję na twarz uśmiech. Ma na imię Richard. Niski, gruby Rysiu Pisiu.

– Do widzenia, panie Bexley.

– Do widzenia, Lucy. – Zatrzymuje się przy moim biurku i zerka w dekolt mojej czerwonej jedwabnej bluzki.

– Mam nadzieję, że Joshua przekazał panu egzemplarz Ciemnego zwierciadła? To dosłownie pierwsza wydrukowana sztuka.

Rysiu Pisiu ma ogromny regał z wszystkimi tytułami wydanymi przez B&G. Stoją na niej tylko książki, które jako pierwsze wyszły z drukarni. To jego dziadek zapoczątkował tę tradycję. Uwielbia chwalić się tym przed gośćmi, ale kiedyś się przyjrzałam i zauważyłam, że na grzbietach nie widać żadnych załamań.

– To ty go przyniosłaś? – Odwraca się do Joshui. – Nie powiedziałeś mi o tym, Doktorku.

Zakładam, że Rysiu Pisiu nazywa Josha Doktorkiem ze względu na jego zamiłowanie do cięć. Słyszałam, że kiedy w Bexley Books zaczęło być krucho z finansami, Joshua doprowadził do zwolnienia jednej trzeciej załogi. Nie wiem, jak udaje mu się zasnąć.

– Najważniejsze, że go pan dostał – odpiera gładko Josh, dzięki czemu jego przełożony przypomina sobie, że przecież jest tu szefem.

– No tak, jasne – chichocze i ponownie zerka na mój dekolt. – Dobra robota, wy dwoje.

Wsiada do windy, a ja przyglądam się swojej koszuli. Jest zapięta pod szyję. Co on tam właściwie widział? Przeglądam się w lustrzanych płytkach na suficie. Dostrzegam niewyraźny zarys rowka między piersiami.

– Jeśli zapniesz ją wyżej, nie będzie ci widać twarzy – zauważa Joshua, wyłączając komputer.

– Może poprosiłbyś szefa, żeby patrzył mi czasem w twarz. – Idę w jego ślady.

– Obstawiam, że próbuje dostrzec płytę główną. Albo zastanawia się, jakiego paliwa potrzebujesz.

Wkładam płaszcz.

– Napędza mnie nienawiść do ciebie.

Drgają mu usta, prawie go mam. Po chwili przybiera obojętny wyraz twarzy.

– Jeśli ci to przeszkadza, sama mu to powiedz. Walcz o siebie. Jak tam, będziesz dziś malować paznokcie w samotności?

Przypadkiem trafił?

– Jasne. A ty, Doktorku, będziesz się masturbował i płakał w poduszkę?

Zerka na mój zapięty kołnierzyk.

– Dokładnie. I nie nazywaj mnie tak.

Staram się nie roześmiać. Przepychamy się w drzwiach windy. On naciska minus jeden, ja parter.

– Łapiesz stopa?

– Mam auto u mechanika. – Zmieniam buty na balerinki i wciskam szpilki do torby. Teraz jestem jeszcze niższa. W wypolerowanych drzwiach windy widzę, że sięgam mu zaledwie do połowy bicepsa. Wyglądam jak chihuahua przy dogu niemieckim.

Z windy wychodzimy do holu budynku. Świat zewnętrzny jest pogrążony w niebieskiej mgiełce, lodowato zimny, pełen gwałcicieli, morderców i mżawki. Jak na zawołanie widać lecącą z wiatrem płachtę gazety.

Przytrzymuje drzwi swoją ogromną dłonią i zerka na dwór, żeby sprawdzić pogodę. Spogląda na mnie tymi ciemnoniebieskimi oczami i zaczyna marszczyć brwi. W mojej głowie pojawia się znajoma myśl. Szkoda, że nie jesteśmy przyjaciółmi. Czym prędzej się jej pozbywam.

– Podwiozę cię – mówi wreszcie.

– Eee, nie ma mowy – rzucam przez ramię i uciekam.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Jest środa, dzień kremowej koszuli. Joshua wyszedł na późny lunch. Ostatnio znowu skomentował kilka razy to, co lubię i co robię. Jestem pewna, że grzebał w moich rzeczach, ponieważ jego uwagi są bardzo trafne. Wiedza daje władzę, a mnie jej brakuje.

Na początek przeprowadzam analizę śladów na moim biurku. Helene i pan Bexley nie znoszą kalendarzy elektronicznych, musimy więc wszystko notować w papierowych terminarzach, niczym jacyś wiktoriańscy urzędnicy. W moim zapisuję tylko spotkania Helene. Obsesyjnie wylogowuję się z komputera, nawet kiedy idę tylko do drukarki. Miałabym zostawić niezabezpieczone konto, kiedy Joshua jest w pobliżu? Równie dobrze mogłabym mu podać kod do odpalenia bomby jądrowej.

Za czasów Gamin Publishing moje biurko przypominało fort zbudowany z książek. Wtykałam długopisy pomiędzy grzbiety. Kiedy rozpakowywałam swoje rzeczy w nowym biurze, zauważyłam, jak sterylne jest biurko Joshui, i poczułam się jak dzieciak. Zabrałam więc swój kalendarz z ciekawym słowem na każdy dzień i figurki smerfów do domu.

Przed fuzją miałam w pracy najlepszą przyjaciółkę, Val Stone. Przesiadywałyśmy na wytartych skórzanych sofach w pokoju socjalnym i oddawałyśmy się naszej ulubionej rozrywce – systematycznie masakrowałyśmy twarze znanych ludzi w czasopismach. Ja dorysowywałam wąsy Naomi Campbell. Val zamalowywała jej ząb. Po chwili cała pokryta była bliznami, miała przekrwione oko, przepaskę i rogi. Kiedy zdjęcie było już całkiem zniszczone, nudziłyśmy się i szukałyśmy kolejnego.

Val znalazła się w grupie osób, które otrzymały wypowiedzenie. Wściekła się, że jej nie ostrzegłam. Nawet gdybym wiedziała, że ją zwolnią, nie wolno by mi było puścić pary z ust. Nie uwierzyła. Obracam się powoli, a moje odbicie przesuwa się po dwudziestu różnych powierzchniach. Widzę się we wszystkich możliwych rozmiarach – od pozytywki do ekranu kinowego. Moja ciemnoczerwona spódnica faluje. Obracam się jeszcze raz, bo czemu nie, próbuję odepchnąć mdłości, które zawsze czuję, kiedy myślę o Val.

Tak czy inaczej, z audytu biurka wynika, że mam na nim czerwony, czarny i niebieski długopis, różowe karteczki samoprzylepne, szminkę, pudełko chusteczek, którymi wycieram nadmiar szminki i łzy gniewu, a także terminarz. I to wszystko.

Delikatnie, tanecznym krokiem przesuwam się po autostradzie z marmuru. Wkroczyłam teraz do dzielnicy Joshui. Siadam za jego biurkiem i próbuję się wczuć. Ma tak wysokie krzesło, że nie sięgam stopami podłogi. Wiercę się i zapadam głębiej w siedzenie. Mam wrażenie, że to nieprzyzwoite. Jednym okiem zerkam na windę, jednocześnie szukając wśród jego rzeczy wskazówek.

Jego biurko jest męskim odpowiednikiem mojego. Niebieskie karteczki. Przy trzech długopisach leży zaostrzony ołówek. Zamiast szminki – pudełko miętówek. Kradnę jedną i wkładam ją do nieużywanej malutkiej kieszonki w spódnicy. Parskam śmiechem na myśl o tym, że mogłabym znaleźć w aptece coś na przeczyszczenie, co wyglądałoby dokładnie tak samo. Sprawdzam szufladę. Jest zamknięta. Komputer wyłączony. Prawdziwa forteca. Nieźle, Templeman. Kilka razy próbuję wpisać hasło. Może jednak nie nienawidzi mnie aż tak.

Nie ma na biurku zdjęcia nikogo bliskiego. Żadnego wyszczerzonego, radosnego psa albo złotej myśli na pocztówce z tropikalną plażą. Obstawiam, że nikogo nie szanuje na tyle, żeby włożyć podobiznę tej osoby w ramkę. Pewnego razu, kiedy Joshua wygłaszał jedną ze swoich żarliwych przemów o sprzedaży, Rysio Pisio zakrzyknął sarkastycznie: „Musimy znaleźć ci kogoś do łóżka, Doktorku”.

„Święta racja, szefie – odparł Joshua. ­– Widziałem, co taka posucha potrafi zrobić z człowiekiem”. Patrzył prosto na mnie. Wiem, kiedy to było. Zapisałam to w swoich notatkach dla kadr.

Coś mnie łaskocze w nos. Woda kolońska? Feromony, które wyciekły z jego porów? Ohyda. Otwieram jego terminarz i widzę coś dziwnego. Przy każdym dniu delikatnie zapisał ołówkiem jakiś kod. Czuję się jak James Bond, kiedy podnoszę telefon i robię zdjęcie.

Słyszę windę i zrywam się z krzesła. Rzucam się na drugą stronę biurka. Nim zjawia się w drzwiach, udaje mi się zatrzasnąć terminarz. Krzesło wciąż się kręci. Przyłapał mnie.

– Co robisz?

Telefon wcisnęłam do majtek. Notka mentalna: zdezynfekować go.

– Nic. – Głos mi drży, wiadomo, że jestem winna. – Chciałam sprawdzić, czy będzie padać, i potknęłam się o twoje krzesło. Sorry.

Zbliża się płynnie, niczym Dracula. Robiłby bardziej złowrogie wrażenie, gdyby nie szelest torby ze sklepu sportowego, która obija mu się o nogę. Sądząc po kształcie, ma w niej pudełko z butami.

Wyobrażam sobie nieszczęsną sprzedawczynię, która musiała mu pomóc w wyborze. „Potrzebuję dobrych butów, żeby skutecznie dopaść ludzi, których zabijam w wolnym czasie. Zdecydowanie dobrej jakości. Rozmiar jedenaście”.

Patrzy na biurko i monitor, na którym widać całkiem niewinny ekran logowania. Przygląda się zamkniętemu terminarzowi. Z trudem wypuszczam powietrze. Joshua rzuca torbę na ziemię. Podchodzi tak blisko, że czubkami skórzanych pantofli dotyka moich lakierowanych szpilek.

– A może powiesz, co naprawdę robiłaś przy moim biurku?

Nie graliśmy jeszcze w spojrzenia z takiej odległości. Jestem mikrusem, mam trochę ponad metr pięćdziesiąt. Dźwigam ten krzyż przez całe życie. Nie lubię rozmawiać o swoim wzroście. Joshua ma przynajmniej metr dziewięćdziesiąt. Dziewięćdziesiąt trzy. Albo pięć. Może nawet więcej. Jest olbrzymem. Do tego solidnie zbudowanym.

Odważnie patrzę mu w oczy. W tym biurze mogę sobie stawać, gdzie tylko mi się podoba. Chrzanić go. Jak zwierzę, które w sytuacji zagrożenia stara się wyglądać na większe, opieram ręce na biodrach.

Jak już wspominałam, nie jest brzydki, ale niełatwo mi go opisać. Pamiętam, jak kiedyś jadłam kolację na kanapie, a w wiadomościach przeszli właśnie do sekcji rozrywkowej i oznajmili, że stary komiks z Supermanem uzyskał rekordową cenę podczas aukcji. Ktoś przewracał strony ręką w białej rękawiczce, a staroświecka podobizna Clarka Kenta skojarzyła mi się z Joshuą.

Tak jak Clark Kent, Joshua ukrywa swój wzrost i siłę pod ubraniem, które ma mu pomóc wtopić się w tłum. Nikt w „Daily Planet” nie wiedział nic o Clarku. Niewykluczone, że pod swoimi koszulami Joshua jest kompletnie nieciekawy, ale możliwe, że ma kaloryfer jak Superman. To prawdziwa zagadka.

Brakuje mu loczka nad czołem i kujońskich okularków, ale ma silnie zarysowaną szczękę i nadąsane, ładne usta. Do tej pory sądziłam, że jego włosy są czarne, ale z bliska widzę, że ciemno­brązowe. Nie czesze się tak gładko jak Clark. Ma niebieskie jak atrament, przenikliwe oczy i zapewne różne inne supermoce.

Clark Kent jest jednak uroczy, niezgrabny i słodki. Joshua nie przypomina uprzejmego dziennikarza. Jest sarkastycznym, cynicznym dziwakiem, terroryzującym wszystkich w redakcji i tak wkurzającym małą Lois Lane, że biedaczka krzyczy nocami w poduszkę.

Nie podobają mi się wysocy faceci. Za bardzo przypominają konie. Mogą cię zadeptać, jeśli wejdziesz im pod nogi. Mrużąc oczy, taksuje mnie wzrokiem, a ja robię to samo. Zastanawiam się, jak wygląda czubek mojej głowy. Założę się, że sypia tylko z wysokimi, tyczkowatymi laskami. Nasze spojrzenia się krzyżują. Chyba byłam zbyt surowa, porównując jego oczy do plam atramentu. Marnują się u niego.

Żeby nie paść trupem, niechętnie wciągam do płuc powietrze przesiąknięte aromatem sosnowego lasu. Pachnie jak świeżo naostrzony ołówek. Jak choinka w chłodnym, ciemnym pokoju. Zaczyna mnie łapać skurcz w szyi, ale nie opuszczam wzroku. Mogłabym się teraz przyjrzeć jego ustom, ale wystarczy mi, że je widzę, kiedy obraża mnie z drugiego końca biura. Po co miałabym się w nie wpatrywać z bliska? Nie zamierzam tego robić.

W odpowiedzi na moje modlitwy słyszę windę. Wchodzi kurier o imieniu Andy.

Wygląda jak statysta, którego nazwisko pojawia się w napisach przy słowie „kurier”. Żylasty, po czterdziestce, ubrany w odblaskowo żółty kombinezon. Na czubku głowy zatknął okulary, całkiem jakby nosił koronę. Jak większość kurierów, umila sobie dzień, flirtując z każdą napotkaną kobietą poniżej sześćdziesiątki.

– Najsłodsza Lucy! – woła tak głośno, że słyszę, jak Rysiu Pisiu budzi się z głośnym chrapnięciem.

– Andy! – odpowiadam, robiąc błyskawicznie krok w tył. Mogłabym go przytulić za to, że przerwał naszą nową, dziwną grę, serio.

Trzyma jakąś paczuszkę, nie większą niż kostka Rubika. W środku jest zapewne moja Smerfetka z 1984 roku w stroju baseballistki. Megarzadka i w idealnym stanie. Od dawna o niej marzyłam, śledziłam przesyłkę w necie.

– Miałem dzwonić z holu, kiedy przynoszę smerfy, ale nie odbierałaś.

Przekierowałam połączenia ze stacjonarnego na komórkę, która chwilowo znajduje się przy mojej kości biodrowej, wetknięta pod gumkę majtek. Czyli dlatego czułam wibracje. Też coś. A już myślałam, że mam omamy.

– Jakie smerfy, o czym on mówi? – Joshua zmrużył oczy, jakby patrzył na parę wariatów.

– Na pewno masz masę roboty, Andy. Nie będę cię zatrzymywać. – Łapię paczuszkę, ale jest już za późno.

– To jej największa pasja. Praktycznie żyje smerfami. No wiesz, tymi małymi niebieskimi ludzikami, o, takimi. W białych czapeczkach. – Andy pokazuje palcami odległość jakichś trzech centymetrów.

– Wiem, czym są smerfy. – W głosie Joshui pobrzmiewa irytacja.

– Nie żyję smerfami. – Słychać, że kłamię.

Nagły atak kaszlu Josha podejrzanie przypomina śmiech.

– Smerfy, tak? Czyli to one się kryją w tych pudełeczkach. Myślałem, że zamawiasz w sieci swoje malutkie ubranka. Uważasz, że wypada zamawiać prywatne przesyłki do pracy?

– Ma ich cały regał. Jeden… Co to było, Luce? Smerfowy Thomas Edison? To prawdziwa rzadkość. Dostała go od rodziców na zakończenie studiów. – Andy radośnie pogrąża mnie coraz bardziej.

– Skończ już, Andy! Co słychać? Jak ci mija dzień? – Spoconą dłonią na terminalu potwierdzam odbiór przesyłki. Czy on musi tak paplać?

– Rodzice kupili ci smerfa na zakończenie studiów? – Joshua opiera się wygodniej na krześle i przygląda mi się cynicznie. Mam nadzieję, że nie zagrzałam mu siedzenia.

– Tak, wiem, ty pewnie dostałeś samochód albo coś podobnego. – Czuję się całkowicie upokorzona.

– U mnie wszystko dobrze – odpowiada Andy, odbierając ode mnie swoje urządzenie. Naciska coś, po czym chowa je do kieszeni. Wypełniwszy obowiązki, obdarza mnie oszałamiającym uśmiechem. – A teraz, kiedy cię widzę, jest jeszcze lepiej. Josh, powiem ci coś, stary. Jakbym codziennie siedział naprzeciwko tej ślicznotki, nie dałbym rady skupić się na pracy.

Andy zahacza kciuki o kieszenie i uśmiecha się do mnie. Nie chcę zranić jego uczuć, więc tylko przewracam oczami.

– Nie jest łatwo – odpowiada sarkastycznie Joshua. – Ciesz się, że nie musisz tu zostać.

– Ten gość ma serce z kamienia – komentuje Andy.

– Nie wątpię. Jeśli uda mi się go znokautować i spakować do skrzyni, możesz wysłać go gdzieś daleko? – Opieram się o biurko i patrzę na swoją paczkę.

– Przesyłki międzynarodowe podrożały – ostrzega Andy.

Josh kręci głową, najwyraźniej znudzony, i wpisuje hasło do komputera.

– Mam oszczędności. Myślę, że Joshowi spodobałyby się wakacje w Zimbabwe.

– Z ciebie to jednak jest niezłe ziółko! – W kieszeni Andy’ego coś pika. Zaczyna w niej grzebać, idąc przy tym w stronę windy. – No cóż, słodka Lucy, miło było cię zobaczyć, jak zwykle zresztą. Na pewno wkrótce znowu się spotkamy, jak tylko wygrasz kolejną aukcję.

– Na razie! – Kiedy znika za drzwiami windy, odwracam się do biurka, automatycznie przyjmując obojętny wyraz twarzy.

– Żałosne zachowanie.

– Biiip! – Wydaję z siebie dźwięk jak w teleturnieju. – Z czego słynie Joshua Templeman?

– Flirt z kurierem jest żałosny.

Josh wali w klawisze. Niewątpliwie świetnie pisze bezwzrokowo. Przechodzę obok niego, dzięki czemu udaje mi się zobaczyć, jak z irytacją wciska „backspace”.

– Jestem po prostu miła.

– Ty? Miła?

Z zaskoczeniem odkrywam, że mnie to rani.

– Jestem przeurocza. Spytaj dowolną osobę.

– Okay. Josh, czy Lucy jest przeurocza? – pyta na głos. – Hmm, muszę się zastanowić. – Podnosi puszkę z miętówkami, otwiera ją i zagląda do środka, zamyka i patrzy na mnie, a ja otwieram usta i unoszę język, jak pacjentka psychiatryka przed okienkiem, w którym wydają lekarstwa. – Myślę, że znalazłbym w niej coś, co można określić tym słowem.

Podnoszę palec i mówię, krótko i wyraźnie:

– Dział kadr.

Prostuje się, ale kącik jego ust drga. Chętnie rozciągnęłabym mu usta kciukami i ułożyła je w szeroki, lekko obłąkany uśmiech. Kiedy policja wyprowadzałaby mnie w kajdankach, krzyczałabym: „Uśmiechnij się, do jasnej cholery!”.

Musimy wyrównać rachunki. To nie w porządku. On dostał ode mnie uśmiech, poza tym mnóstwo razy widział, jak uśmiecham się do innych. Ja nigdy nie widziałam jego uśmiechu, zresztą jedyne uczucia, które widziałam na jego twarzy, to obojętność, nuda, zgryźliwość, czujność i niechęć. Od czasu do czasu, po kłótni, obserwuję coś innego. Wygląda wtedy jak seryjny morderca.

Ponownie przemierzam środek pokoju, czuję, że śledzi mnie wzrokiem.

– Nie żeby obchodziło mnie, co sobie myślisz, ale jestem tu lubiana. Wszyscy cieszą się na klub książki, który wymyśliłam, chociaż dałeś mi wyraźnie do zrozumienia, że twoim zdaniem to nuda. Ale w ten sposób zbliżymy się jako zespół, a zważywszy na to, gdzie pracujemy, to chyba całkiem stosowna dla nas aktywność.

– Jasne, szefowo.

– Zanoszę nasze książki do biblioteki. Planuję przyjęcie świąteczne. Zajmuję się stażystami. – Wyliczam na palcach.

– Niezbyt dobrze idzie ci przekonywanie mnie, że nie obchodzi cię, co o tobie myślę. – Opiera się wygodniej i splata palce na swoim całkiem zwykłym, płaskim brzuchu. Guzik przy jego kciuku zaraz się rozepnie. Nie wiem, co widzi na mojej twarzy, ale zerka w dół i poprawia go.

– Nie obchodzi mnie, co sobie myślisz, ale chcę, żeby normalni ludzie mnie lubili.

– Jesteś uzależniona od ich aprobaty. – Coś w jego tonie przyprawia mnie o mdłości.

– No cóż, wybacz, że staram się dbać o swoją reputację. I podchodzić pozytywnie do świata. Ty nałogowo sprawiasz, że ludzie cię nie znoszą, dobrze się dobraliśmy.

Siadam i jakieś dziesięć razy klikam z całej siły myszką. Zabolało mnie to, co powiedział. Jest niczym lustro, które odbija tylko moje słabe strony. Czuję się, jakbym znowu chodziła do szkoły. Drobna, nieudana Lucy próbuje obronić się przed większymi dzieciakami, roztaczając swój żałosny urok. Zawsze byłam pupilką i ulubienicą, to mnie huśtano albo wożono w wózku. Noszono mnie na rękach i tulono, niewykluczone, że zachowuję się czasem żenująco.

– Powinnaś czasem spróbować to olać. Wierz mi, poczujesz, że spada z ciebie ciężar. – Zaciska usta, a przez twarz przemyka mu jakiś cień. Po chwili nie ma po nim śladu.

– Nie prosiłam cię o radę. Wkurza mnie, że daję ci się sprowokować i zniżam się do twojego poziomu.

– A jaki to niby poziom? – odzywa się łagodnie i przygryza wargę. – Horyzontalny?

W myślach otwieram plik z raportem dla działu kadr i zaczynam pisać.

– Jesteś odrażający. Spadaj. – Coś czuję, że zaraz pójdę sobie powrzeszczeć gdzieś w piwnicy.

– O widzisz. Umiesz kazać mi spadać. To już coś, pasuje do ciebie. Musisz teraz wypróbować to na innych ludziach. Nawet nie widzisz, jak cię wykorzystują. Jakim cudem mieliby cię traktować poważnie? Nie możesz pozwalać tym samym osobom spóźniać się co miesiąc z raportami.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– O Julie.

– Nie robi tego co miesiąc. – Nienawidzę go, bo ma rację.

– Dokładnie co miesiąc, a ty zasuwasz potem do późnej nocy, żeby zdążyć ze zbiorczym raportem. Widziałaś, żebym tak kiedyś robił? Nigdy. Te dupki z niższych pięter oddają mi wszystko na czas.

Odgrzebuję w pamięci zwrot z poradnika o asertywności, który leży na moim stoliku nocnym.

– Nie chcę o tym rozmawiać.

– Daję ci dobrą radę, powinnaś z niej skorzystać. I przestań odbierać pranie Helen, to nie należy do twoich obowiązków.

– Kończymy ten temat. – Wstaję. Może powinnam zrobić sobie jakąś krzywdę, to by mi pomogło odreagować.

– No i ten kurier. Daj mu spokój. Ten biedny staruszek myśli, że z nim flirtujesz.

– Ciebie też o to posądzają. – Od razu żałuję, że to powiedziałam, ale nie mogę już tego cofnąć.

– Twoim zdaniem to właśnie robimy? Flirtujemy?

Odchyla się na krześle. Nie umiem tego zrobić. Oparcie mojego fotela po prostu się nie poddaje. Kiedy próbuję, wjeżdżam w ścianę.

– Biszkopciku, gdybyśmy flirtowali, wiedziałabyś o tym. – Patrzy mi w oczy.

Czuję dziwny ucisk w żołądku. Ta rozmowa zdecydowanie stoczyła się na niewłaściwy tor.

– Bo przeżyłabym traumę?

– Bo rozmyślałabyś o tym, leżąc w łóżku.

– Wyobrażasz sobie moje łóżko, prawda? – Tylko na taką odpowiedź mnie stać.

Mruga, a na twarzy odmalowuje mu się coś nowego. Mam ochotę go spoliczkować, żeby tylko to zetrzeć. To mina człowieka, który wie coś, czego ja nie wiem. Bardzo męska, wyrażająca zadowolenie z siebie. Nienawidzę jej.

– Założę się, że to bardzo małe łóżko.

Za chwilę zacznę zionąć ogniem. Najchętniej okrążyłabym jego biurko, rozstawiła mu stopy kopniakiem i stanęła między jego nogami. Oparłabym kolano na tym trójkąciku siedzenia przy jego kroczu, podniosła się odrobinę i sprawiła, że zacząłby jęczeć z bólu.

Rozwiązałabym mu krawat i rozpięła górne guziki koszuli. Zacisnęłabym dłonie wokół tego opalonego gardła, mocniej i mocniej. Czułabym jego gorącą skórę pod palcami, opierające się ciało, a nozdrza wypełniłby mi zapach sosnowego lasu, gryzący niczym dym.

– Co ci chodzi po głowie? Wyglądasz, jakbyś myślała o czymś nieprzyzwoitym.

– Wyobrażam sobie, że cię duszę. Gołymi rękami. – Słowa z trudem przechodzą mi przez gardło. Ochrypłam bardziej niż operatorka sekstelefonu po podwójnej zmianie.

– Czyli kręcą cię takie perwersje? – Oczy mu ciemnieją.

– Tylko z tobą w roli głównej.

Unosi gwałtownie brwi i otwiera usta. Oczy ma już całkiem czarne, ale najwyraźniej nie jest w stanie mówić.

Cudownie.

 

 

W dniu jasnoniebieskiej koszuli przypomina mi się, że zrobiłam fotkę jego terminarza. Uwijam się więc z raportem kwartalnym i przygotowuję jego streszczenie dla Helene, po czym przesyłam zdjęcie z telefonu na komputer. Rozglądam się nerwowo, jak jakaś kryminalistka.

Joshua siedzi od rana w biurze Rysia Pisia. To dziwne, jak mi się ten dzień wlecze. Za cicho tu, kiedy nie ma kogo darzyć niechęcią.

Naciskam „drukuj”, wylogowuję się i stukając obcasami, wychodzę na korytarz. Robię dwie kopie, zmieniając ustawienia na coraz ciemniejsze, dzięki czemu lepiej widać zrobione ołówkiem znaczki. Nie muszę chyba dodawać, że szatkuję potem na kawałki wszystkie zbędne wydruki. Gdybym mogła, przepuściłabym je przez niszczarkę dwukrotnie.

Joshua wkłada swój terminarz do zamykanej szafki.

Opieram się o ścianę i podnoszę kartkę do światła. Na zdjęciu widnieją strony dotyczące poniedziałku i wtorku sprzed paru tygodni. Bez trudu rozpoznaję notatki dotyczące spotkań pana Bexleya, ale przy poniedziałku widzę literę P, a przy wtorku S. Dostrzegam też cały rząd małych kropek, łącznie jest ich osiem. Kropki obok godziny, kiedy mamy przerwę na lunch. Jest też linia złożona z czterech iksów i sześciu małych ukośników.

Głowię się nad tym potajemnie przez całe popołudnie. Kusi mnie, by pójść do ochrony i poprosić Scotta o nagrania z tych dni, ale Helene mogłaby się dowiedzieć. Byłoby to zresztą marnowanie firmowych środków, którego i tak się dopuściłam, robiąc ukradkiem kopie i obijając się przez cały dzień.

Przez dłuższy czas nie mogę niczego wymyślić. Zrobiło się już późno, Joshua znowu siedzi naprzeciwko mnie. Jego koszula lśni niczym góra lodowa. Klepię się w czoło, kiedy wreszcie udaje mi się znaleźć sposób na rozszyfrowanie tajemniczych znaków. Jakim cudem nie wpadłam na to wcześniej?

– Dzięki, przez całe popołudnie chciałem to zrobić – komentuje to Josh, nie odrywając wzroku od monitora.

Nie wie, że widziałam jego terminarz i narysowane w nim symbole. Muszę po prostu przyłapać go z ołówkiem w ręku, a zorientuję się, co sobie zaznacza.

Zacznijmy grę w szpiegowanie.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

 

 

Moje próby szpiegowskie początkowo nie przynoszą rezultatów i kiedy Joshua przychodzi w popielatej koszuli, jestem już na skraju wytrzymałości. Zauważył, że zaczęłam się bardziej interesować tym, co robi, stał się więc jeszcze bardziej podejrzliwy i skryty niż zazwyczaj. Będę musiała odciągnąć jego uwagę. Jeśli będzie się cały czas gapił z posępną miną w ekran, nigdy nie sięgnie po ołówek.

Zaczynam więc grę, którą nazywam: jesteś po prostu taki. Polega na tym, że mówię:

– Jesteś po prostu taki… Ech, nieważne. – Wzdycham. Łapie przynętę.

– Przystojny. Bystry. Chociaż nie. Lepszy niż wszyscy. Wreszcie powiedziałaś coś rozsądnego, Lucyndo.

Wyłącza komputer i otwiera terminarz. Unosi dłoń i zatrzymuje ją nad kubkiem z ołówkami i długopisami. Wstrzymuję oddech. Marszczy się i gwałtownie zamyka terminarz. W szarej koszuli powinien przypominać cyborga, ale jakimś cudem wygląda dobrze i inteligentnie. Najgorzej.

– Jesteś po prostu taki przewidywalny.

Widzę, że go to zabolało. Mruży oczy. Pobłyskuje w nich nienawiść.

– Naprawdę? W jaki sposób?

Gra w jesteś po prostu taki zasadniczo umożliwia zdradzenie przeciwnikowi, jak bardzo się go nie znosi.

– Koszule. Nastroje. Schematy. Ktoś taki jak ty nie ma szans na sukces. Zeszłabym na zawał, gdybyś kiedyś zrobił coś nietypowego i mnie zaskoczył.

– Mam to potraktować jak wyzwanie? – Wbija wzrok w blat. Wygląda na pogrążonego w myślach.

– Chcę to zobaczyć. Jesteś totalnie sztywny.

– A ty niby jesteś po prostu taka elastyczna?

– Oczywiście. – Sama się wkopałam, ale powiedziałam prawdę. Mogłabym unieść stopę do twarzy choćby teraz. Podnoszę brew i by zyskać na czasie, wpatruję się z pełnym wyższości uśmiechem w sufit. Spoglądam ponownie na Joshuę, kiedy udaje mi się ułożyć usta w całkowicie obojętny dziubek, odbijający się teraz w niezliczonych lśniących powierzchniach.

Josh powoli opuszcza wzrok na podłogę, a ja krzyżuję nogi, poniewczasie przypominając sobie, że zdjęłam buty. Trudno wczuć się w rolę nemezis, kiedy przeciwnik może zobaczyć twoje jaskrawoczerwone paznokcie u stóp.

– Zeszłabyś na zawał, gdybym zrobił coś nietypowego?

Widzę swoją twarz w ścianie za jego ramieniem. Wyglądam, jakbym miała czarne oczy i rozwiane włosy. Ciemne kosmyki opadają mi na ramiona niczym roztańczone płomienie.

– W takim razie może spróbuję.

Za jego sprawą zmieniam się w kogoś przerażającego, codziennie od poniedziałku do piątku. Przypominam jakąś romską wróżbitkę przepowiadającą komuś rychłą śmierć. Wariatkę w zamkniętym ośrodku, która zaraz wydłubie sobie oczy.

– A więc. Lucynda Hutton. Elastyczne dziewczę. – Znowu rozpiera się wygodniej w fotelu. Stopy ma na podłodze, celują we mnie niczym rewolwery podczas strzelaniny na Dzikim Zachodzie.

– Dział kadr – warczę. Przegrywam, a on o tym wie. Wzmianka o kadrach to totalna porażka.

Bierze ołówek i przyciska zaostrzoną końcówkę do kciuka. To jego odpowiednik uśmiechu bez użycia ust.

– Chodziło mi o elastyczne podejście do różnych spraw. To na pewno efekt twojego holistycznego wychowania, Biszkopciku. Przypomnisz mi, czym się zajmują twoi rodzice?

– Dobrze wiesz. – Nie mam czasu na te bzdury. Biorę stosik starych karteczek samoprzylepnych i zaczynam je sortować.

– Uprawiają… – zawiesza głos.

Mam wrażenie, że czas przestaje płynąć. Nie mogę tego znieść. Nie chcę kończyć za niego zdania, ale słowo, które tak go bawi, samo wypływa z moich ust, całkiem jak przekleństwo.

– Truskawki. – Dlatego nazywa mnie Biszkopcikiem z truskawkami. By sobie ulżyć, zgrzytam zębami. W życiu nie przyznam się dentyście.

– Truskawki z farmy Sky Diamond. To takie urocze. Popatrz, dodałem sobie wasz blog do zakładek. – Klika myszką i odwraca komputer w moją stronę.

Z zażenowania czuję tak gwałtowny uścisk w żołądku, że chyba będę po nim miała wewnętrzne zakwasy. Jakim cudem go znalazł? Założę się, że mama woła właśnie do ojca: „Nigel, kochanie! Mamy nowe polubienie”.

Dziennik Farmy Sky Diamond. Nie, nie przesłyszeliście się. Dziennik. Nie jestem w stanie nadążyć, więc ostatnio przestałam tam zaglądać. Mama pracowała kiedyś w lokalnej gazecie jako dziennikarka. Poznała tatę, rzuciła pracę, żeby urodzić mnie, a potem założyli farmę. Kiedy się o tym wie, można zrozumieć, dlaczego prowadzenie dziennika ma w jej przypadku jakiś smutny sens. Zerkam na monitor Joshui. Dzisiejszym tematem dnia jest nawadnianie.

Nasza farma zaopatruje trzy miejscowe targowiska i sieć warzywniaków. Na jednym polu turyści mogą sami zrywać truskawki, a mama sprzedaje przetwory. Podczas upałów sama robi lody truskawkowe. Dwa lata temu otrzymaliśmy certyfikat gospodarstwa ekologicznego, dla rodziców było to wielkie wydarzenie. Interes idzie raz lepiej, raz gorzej, w zależności od pogody.

Kiedy jeżdżę do domu, muszę pełnić dyżury przy bramie i tłumaczyć gościom, czym różni się smak truskawek Earliglow i Diamonte. Albo Camino Reals i Everbearers. Moim zdaniem te nazwy brzmią jak marki odlotowych starych samochodów. Mało kto patrzy na plakietkę na mojej piersi i kojarzy związek między moim imieniem i nazwą farmy. Fani Beatlesów, którym się to udaje, zawsze aż pękają z dumy.

Założę się, że zgadniecie, co jem, kiedy tęsknię za domem.

– Nie. Nie wierzę. Jakim cudem…

– I wiesz co, znalazłem takie urocze zdjęcie rodzinne. O, tutaj. – Klika znowu, prawie nie patrząc na monitor. Spogląda na mnie ze złośliwym rozbawieniem. – Czy to nie jest cudowne? To twoi rodzice, prawda? A ta słodka dziewczynka z czarnymi włosami? To jakaś kuzynka? A nie, to przecież stare zdjęcie. – Powiększa je na cały ekran.

Robię się czerwieńsza od cholernej truskawki. Jasne, że to ja. Chyba nigdy nie widziałam tego zdjęcia. Patrzę na nieostre drzewa w tle i od razu wiem, gdzie i w jakim okresie powstało. Skończyłam osiem lat, kiedy rodzice założyli nowe zagony w zachodniej części pola. Interes zaczynał rozkwitać, stąd szerokie uśmiechy na ich twarzach. Nie wstydzę się swojego pochodzenia, ale z jakiegoś powodu śmieszy ono wszystkich, którzy dorastali w mieście. Większość takich debili jak Joshua, pracujących przez całe życie za biurkiem, uważa, że to „oryginalne” i „urocze”. W ich wyobraźni moja rodzina to prości wieśniacy mieszkający na wzgórzu porośniętym winoroślą. Ludzie tacy jak Josh są przekonani, że truskawki pochodzą ze sklepu i rosną w plastikowych pudełkach.

Na zdjęciu leżę u stóp rodziców jak jakiś źrebak. Jestem ubrana w brudne, ubłocone ogrodniczki do kolan, a moje kręcone włosy są potargane. Przez ramię przełożyłam patchworkową torbę, zapewne wypchaną kolejnymi tomami serii Klub Opiekunek i staroświeckimi książeczkami o koniach. Jedną rękę chowam wśród liści, a w drugiej trzymam garść truskawek. Jestem czerwona od słońca, a może od przedawkowania witaminy C. Pewnie dlatego jestem taka drobna. Owoce zahamowały mój rozwój.

– Zdecydowanie przypomina ciebie. Może wyślę całemu zespołowi link i spytam, kim może być ta mała. – Widać, że z trudem powstrzymuje śmiech.

– Zabiję cię.

Na tym zdjęciu wyglądam na dzikuskę. Mrużę oczy od słońca i uśmiecham się szeroko, a moje oczy zdają się jaśniejsze niż niebo. Przez całe życie tak się uśmiechałam. Zaczynam czuć ucisk w gardle, coś mnie też drapie w nosie.

Przyglądam się rodzicom. Wyglądają tak młodo. Na zdjęciu tato ma proste plecy, a gdy przyjeżdżam w odwiedziny do domu, widzę go coraz bardziej zgarbionego. Zerkam na Josha, który nie wygląda już na rozbawionego. Łzy napływają mi do oczu, jakbym zapomniała, gdzie jestem i kto siedzi naprzeciwko mnie.

Przesuwa powoli ekran w swoją stronę i z namysłem zamyka przeglądarkę. Typowy facet, nie umie się zachować, kiedy kobieta płacze. Obracam się na krześle i podnoszę wzrok na sufit, próbuję skierować łzy z powrotem do miejsca, z którego wypłynęły.

– No dobra, rozmawialiśmy o mnie. Co mam zrobić, żeby stać się taki jak ty? – Gdyby ktoś się nam przysłuchiwał, w jego słowach mógłby się dopatrzyć życzliwości.

– Mógłbyś postarać się nie zachowywać jak dupek – mówię szeptem.

W odbiciu na suficie widzę, że marszczy czoło. O mój Boże. Troska.

Z naszych komputerów dochodzi dźwięk przypomnienia. Za piętnaście minut zebranie całej załogi. Przygładzam sobie brwi i poprawiam szminkę, używając ściany jako lustra. Z trudem zbieram włosy w niski kok i związuję gumką, którą miałam na nadgarstku. Zwijam chusteczkę w kulkę i osuszam sobie kąciki oczu.

W piersi wybrzmiewają mi niewypowiedziane na głos słowa. Tęsknota. Samotność. Kiedy otwieram oczy, widzę Josha stojącego z ołówkiem w ręku i własne odbicie.

– Co? – warczę. Wygrał. Doprowadził mnie do łez.

Wstaję i biorę teczkę. Josh robi to samo, niezauważalnie przeszliśmy w grę w odbicia. Oboje pukamy delikatnie do drzwi naszych przełożonych.

– Proszę – odpowiadają równocześnie.

Helene siedzi zachmurzona przed komputerem. Bardziej pasuje do niej maszyna do pisania. Zanim się tu przenieśliśmy, zdarzało jej się korzystać z tego urządzenia. Uwielbiałam dobiegający z jej gabinetu rytmiczny dźwięk stukania w klawisze. Teraz maszyna stoi schowana w szafie. Helene bała się, że Rysio Pisio będzie się z niej nabijał.

– Cześć. Pamiętasz, że za piętnaście minut mamy zebranie? Na dole, w dużej sali konferencyjnej.

Wzdycha ciężko i spogląda na mnie swoimi pięknymi oczami. Są duże, ciemne i pełne wyrazu, otoczone rzadkimi rzęsami. Brwi ma cienkie, a na jej twarzy nie widzę ani grama makijażu, jeśli pominąć różową szminkę.

Przeprowadziła się tu z Francji z rodzicami, kiedy miała szesnaście lat, i chociaż przekroczyła już pięćdziesiątkę, w jej głosie wciąż słychać to niskie, gardłowe „r”.

Nie zauważa, że jest elegancka, co oczywiście dodaje jej jeszcze szyku.

Ma krótkie, równo przystrzyżone włosy i krótkie paznokcie, zawsze w kolorze pudrowego różu. Ubrania kupuje w Paryżu, w drodze do mieszkających w Saint-Étienne rodziców. Obstawiam, że prosty, wełniany sweter, który ma teraz na sobie, kosztował więcej niż trzy wózki z artykułami spożywczymi.

To zapewne oczywiste, ale mimo to zaznaczę, że jest moją idolką. Z jej powodu przestałam malować mocno oczy. Kiedy dorosnę, chcę być taka jak ona.

Jej ulubione słowo to „słonko”.

– Lucy, słonko – mówi właśnie, wyciągając rękę. Podaję jej teczkę. – Wszystko w porządku?

– Mam alergię, swędzą mnie oczy.

– Hmm, to niedobrze.

Przegląda plan spotkania. Do większych zebrań przygotowujemy się nieco solidniej, ale kiedy wszyscy pracownicy są obecni, nie ma takiej potrzeby, jako że większość tematów referują szefowie zespołów. Prezesi przychodzą głównie po to, żeby pokazać, że im zależy.

– Alan ma pięćdziesiątkę?

– Zamówiłam tort. Wniesiemy go pod koniec.

– To poprawi morale – odpowiada z roztargnieniem Helene. Otwiera usta. Widzę, że się waha i starannie dobiera słowa. – Bexley i ja będziemy chcieli dzisiaj coś ogłosić. Myślę, że będzie to coś ważnego dla ciebie. Omówimy to od razu po zebraniu.

Czuję ucisk w żołądku. Na bank mnie wyleją.

– Nie, nie, kochanie, to będzie coś dobrego.

Spotkanie załogi przebiega zgodnie z planem. Podczas takich zebrań nie siadam obok Helene, wolę wmieszać się w tłum. W ten sposób przypominam im, że jestem częścią zespołu, ale i tak traktują mnie z rezerwą. Naprawdę sądzą, że kabluję szefowej, kiedy mają słabsze dni?

Josh siedzi u szczytu stołu, obok Rysia Pisia. Nikt ich nie lubi, można więc odnieść wrażenie, że są niewidzialni.

Alan rumieni się z radości, kiedy wchodzę z ciastem. Jest zrzędzącym, starym Bexleyem, pracuje w finansach, więc fakt, że się dla niego postarałam, poprawia mi samopoczucie. Tort jest jak lukrowana gałązka oliwna, przekazana z jednego obozu do drugiego. My, Gamini, wymiatamy. Założę się, że w świecie Bexleyów na urodziny dostaje się baterie do kalkulatora.

W sali robi się tłoczno, spóźnialscy stają pod ścianami, niektórzy przysiadają na niskim parapecie. Gwar przytłacza, zwłaszcza w zestawieniu z panującą na dziesiątym piętrze ciszą.

Joshua nie tknął nawet stojącego przed nim kawałka tortu. Nie lubi przekąsek, zresztą w ogóle rzadko coś je. To ja wypełniam nasze przepastne biuro dźwiękami – chrupaniem marchewek lub gryzieniem jabłka. Torby popcornu i kubeczki jogurtu znikają we mnie jak w studni bez dna. Codziennie pochłaniam chrupiące kanapeczki i inne smakołyki, podczas gdy Josh poprzestaje na miętówkach. Na litość boską, przecież on jest ode mnie dwa razy większy. On nie może być człowiekiem.

Zerkając wcześniej do pudełka z ciastem, wydałam z siebie głośny jęk. Że też spośród wszystkich możliwych dekoracji cukiernia zdecydowała się właśnie na to. Można to było przewidzieć.

Josh, wprawiony w sztuce czytania mi w myślach, pochyla się i bierze do ręki truskawkę. Zdrapuje lukier i przygląda się małej, białej grudce, która została mu na kciuku. Co zrobi? Zliże ją? Wytrze palec chusteczką z monogramem? Najwyraźniej wyczuwa moje zainteresowanie, bo spogląda w moją stronę. Okrywam się rumieńcem i odwracam wzrok.

Szybko pytam Margery o postępy jej syna w nauce gry na trąbce (niewielkie), a potem Deana o jego operację kolana (wkrótce). Pochlebia im, że pamiętam, uśmiechają się do mnie. Chyba rzeczywiście bezustannie obserwuję, słucham i zapamiętuję różne drobiazgi. Nie mam jednak niecnych zamiarów. Robię to przede wszystkim dlatego, że jestem samotna i nieszczęśliwa.

Dopytuję o wnuczkę Keitha (rośnie) i remont kuchni Ellen (koszmar). W międzyczasie gdzieś z tyłu głowy słyszę powtarzające się słowa: Możesz mi skoczyć, Joshuo Templemanie. Jestem urocza. Wszyscy mnie lubią. Jestem częścią tego zespołu. A ty jesteś sam jak palec.

Danny Fletcher z działu projektowania okładek macha do mnie z drugiej strony stołu.

– Obejrzałem ten film dokumentalny, który mi poleciłaś.

Wytężam pamięć, ale nie mam pojęcia, o czym on mówi.

– Serio? Hmm, który?

– Rozmawialiśmy o tym kilka zebrań temu. Wspomniałaś, że obejrzałaś dokument o Leonardzie da Vinci z History Channel. Ściągnąłem go sobie.

Często wdaję się w pogawędki, tak widzę swoją rolę. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś słucha tego, co mówię. Na marginesie notesu Danny’ego widzę jakiś skomplikowany szkic, próbuję mu się ukradkiem przyjrzeć.

– Podobał ci się?

– Jasne. Da Vinci był naprawdę niezwykłym człowiekiem, prawda?

– Trudno się z tym nie zgodzić. Ja sama jestem totalną porażką, niczego nie udało mi się wynaleźć.

Danny śmieje się na cały głos. Podnoszę wzrok na jego twarz. Wydaje mi się, że jeszcze nigdy nie przyjrzałam mu się tak naprawdę. Z zaskoczeniem wyłączam swojego autopilota. Och. Jest niezły.

– A przy okazji, słyszałaś, że niedługo stąd odchodzę?

– Nie. A dlaczego? – Wszelkie złudzenia o możliwym flircie pryskają. Koniec zabawy.

– Razem z kumplem pracujemy nad nową platformą do self-publishingu. Będę tu jeszcze tylko kilka tygodni, na następnym zebraniu załogi już mnie nie zobaczysz.

– No cóż, wielka szkoda. Nie z mojego punktu widzenia, tylko firmy. – Tłumaczę się tak subtelnie, jak zakochana na zabój nastolatka.

Typowe dla mnie, nie zauważyć takiego fajnego faceta w najbliższym otoczeniu. Litości, przez cały czas siedział naprzeciwko mnie, a teraz odchodzi. Żenada. To ostatnia chwila, żeby lepiej się przyjrzeć temu Danny’emu Fletcherowi. Atrakcyjny, szczupły i wysportowany, ma kręcone, krótko przycięte, jasne włosy. Nie jest wysoki, tym lepiej dla mnie. Bexley, ale nie całkiem typowy. Wprawdzie ma na sobie śnieżnobiałą, odprasowaną koszulę, ale podwinął rękawy. Włożył krawat z delikatnym wzorem malutkich nożyczek i klejów.

– Fajny krawat.

Opuszcza spojrzenie i uśmiecha się szeroko.

– Naprawdę często coś wycinam i wklejam.

Zerkam na zespół projektantów okładek, składający się głównie z Bexleyów. Wszyscy są ubrani jak przedsiębiorcy pogrzebowi. Rozumiem, dlaczego chce stąd odejść, ta ekipa to najnudniejszy zbiór ludzi na całej planecie.

Przenoszę wzrok na lewą dłoń Danny’ego. Nie ma nic na palcach. Bębni nimi lekko o stół.

– No cóż, jeśli będziesz kiedyś szukała kogoś do współpracy przy jakimś innowacyjnym projekcie, polecam się – mówi z szelmowskim uśmiechem.

– Czyli chcesz współpracować z wydawnictwem, jednocześnie pomagając innym unikać wydawców dzięki platformie do self-publishingu?

– Zgadza się. – Widzę, że podoba mu się mój żart.

Jeszcze nigdy nie flirtował ze mną nikt z pracy. Zerkam na Josha. Rozmawia z panem Bexleyem.

– Ciężko teraz coś wynaleźć, Japończycy już wszystko wymyślili.

Danny się zastanawia.

– Na przykład te ściereczki, które zakłada się niemowlakom na rączki i nóżki?

– Dokładnie. A widziałeś poduszki w kształcie męskiego ramienia, specjalnie dla samotnych kobiet?

Ma ostro zarysowaną szczękę pokrytą delikatnym cieniem zarostu i usta, które wyglądają surowo, kiedy jest poważny. Teraz się uśmiecha i patrzy mi prosto w oczy.

– Raczej nie potrzebujesz czegoś takiego, prawda? – pyta głosem dużo cichszym od ogólnego poziomu rozmów w sali. W jego oczach lśni wyzwanie.

– Kto wie. – Robię żałosną minę.

– Nie wątpię, że znalazłabyś ochotnika.

Próbuję ściągnąć rozmowę na poprzednie tory. Niestety, to, co mówię, brzmi jak propozycja.

– Fajnie byłoby coś stworzyć.

Helene układa swoje papiery, a ja niechętnie obracam się w jej stronę. Joshua mierzy mnie gniewnym spojrzeniem. Telepatycznie przesyłam mu zniewagę, którą natychmiast odczytuje, i prostuje się.

– Jeszcze jedno, zanim się wszyscy rozejdziemy – mówi Rysio Pisio.

Helene próbuje powstrzymać grymas niezadowolenia. Nie znosi, kiedy pan Bexley zachowuje się, jakby w pojedynkę przewodniczył spotkaniom.

– Chcemy opowiedzieć wam o zmianie w strukturze zarządzania firmą – wcina się Helene, a pan Bexley zaciska gniewnie wargi, po czym jej przerywa:

– Stworzyliśmy trzecie stanowisko, dyrektora do spraw operacyjnych.

Josh i ja gwałtownie się podrywamy.

– Osoba, która je obejmie, będzie podlegać bezpośrednio mnie i Helene. Chcielibyśmy, żeby nadzorowała bieżące działanie firmy, podczas gdy my skupimy się na kwestiach strategicznych.

Uśmiecha się do Josha, zaciskając przy tym usta, a ten przytakuje z namysłem. Helene pochwytuje mój wzrok i podnosi znacząco brwi. Ktoś mnie szturcha.

– Jutro zamieścimy ogłoszenie na portalach rekrutacyjnych i w internecie. – Mówi to tak, jakby internet był jakimś nowomodnym pomysłem.

– Mogą aplikować zarówno osoby z zewnątrz, jak i zatrudnione w naszej firmie. – Helene zbiera papiery i wstaje.

Rysio Pisio idzie w jej ślady, biorąc przy tym kolejny kawałek ciasta. Helene podąża za nim i kręci głową. Wybucha gwar, ludzie podają sobie pudełko z tortem. Josh stoi przy drzwiach, ale widząc, że uparcie tkwię na krześle, wymyka się z pomieszczenia.