Tarocista - Rutka Jakub - ebook + książka

Tarocista ebook

Rutka Jakub

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Każda karta to znak. Tarot nie kłamie.

Brutalne morderstwo młodej kobiety wstrząsa Ostrołęką. Za zaszytymi ustami ofiary śledczy znajdują kartę kapłanki. To dopiero początek serii krwawych zbrodni, w której śmierć przemawia językiem tarota.

Przenikliwy krzyk słuchaczki podczas audycji Wieczór grozy popchnie lokalnego podcastera, Jacka Gadowskiego, do podjęcia dziennikarskiego śledztwa. Talia kart opowie mu o tajemnicach mieszkańców Ostrołęki i mrocznych wydarzeniach z przeszłości.

Czy uda mu się odkryć tożsamość seryjnego mordercy zwanego Tarocistą? Co, jeżeli pewnego dnia również nad Jackiem zawiśnie karta śmierci?

JAKUB RUTKA – lektor, dziennikarz, podcaster, od urodzenia związany z Ostrołęką. Założyciel MysteryTV – popularnego kanału, na którym przedstawia tysiącom słuchaczy mrożące krew w żyłach opowiadania o makabrycznych zbrodniach i zjawiskach paranormalnych. Gdy nie opowiada mrocznych historii, użycza głosu do wielu filmów, seriali oraz reklam telewizyjnych i radiowych. Można go także zobaczyć na Instagramie i TikToku, gdzie pokazuje swoją bardziej komediową stronę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 348

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Jakub RutkaCopyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

Projekt okładkiPaweł Szczepanik | BookOne

Fotografie na okładceAudrey Durose | iStockNatalie Goodwin | Pexels

WydawczyniOlga Orzeł-Wargskog

Redaktorka prowadzącaWiktoria Wermińska

Opieka redakcyjnaSabina Wojtasiak

RedakcjaIda Pawłowska

AdiustacjaAnna Poinc-Chrabąszcz | Chat Blanc

KorektaMagdalena Wołoszyn-Cępa | Obłędnie Bezbłędnie, Kinga Kosiba

Opieka produkcyjnaKarolina Korbut, Dawid Kwoka

Opieka promocyjnaMarta Greczka, Julia Duda

ISBN 978-83-8427-382-1

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Dla Oli

PROLOG

Martyna Kucharska nie miała bladego pojęcia, że śmierć czyha za progiem.

Dosłownie.

Jak długo czekała? Od kiedy wiedziała, że dzisiaj ma się z nią spotkać? Być może sama nie była tym zachwycona. Wolałaby zjawić się gdzie indziej, po kogoś, kto „bardziej na nią zasłużył” – choć czy na śmierć w ogóle można zasłużyć? Może od dawna podążała śladem Martyny. Cierpliwa, milcząca, nierozpoznana. Zawsze obok. Od pierwszego krzyku, od pierwszego oddechu. Szeptała w ciszy, patrzyła z oddali. Aż w końcu zrobiła krok do przodu, wyszła z cienia i wyciągnęła kościstą dłoń.

Martyna oczywiście nie mogła tego wszystkiego wiedzieć. Gdyby tak było, zapewne skończyłaby pracę wcześniej lub w ogóle nie poszłaby do biura, tylko załatwiłaby wszystko zdalnie, w zaciszu swojego salonu, siedząc w wygodnym fotelu i popijając ulubioną herbatę.

Uważała, że nie po to słono płaci za wynajem lokalu pod biuro rachunkowe, by zabierać robotę do domu. Przecież to nie tylko papiery i tabelki. To ciągłe telefony, spotkania z klientami. Miałaby wszystkich przyjmować u siebie? Owszem, kiedyś tak było. Teraz wolała jednak zostać po godzinach niż siadać do pracy w domu.

Gdy niecały rok temu kupili segment na nowym osiedlu o jakże urokliwej nazwie Osada Podróżników, mąż zaproponował, aby parter lub jego część przeznaczyła na biuro. Może gdyby była singielką, mogłaby sobie na takie coś pozwolić chociażby dla wygody – o ile oczywiście byłoby ją na taki segment stać bez zaciągania kredytu na milion lat. Jednak miała Roberta i pięcioletnią córeczkę, dlatego wolała oddzielać przestrzeń prywatną od zawodowej. Nie chciała, aby tą granicą była tylko ściana.

Tym sposobem od kilkunastu miesięcy wynajmowała niewielki lokal przy Kilińskiego, rzut beretem od placu Bema oraz ratusza. Ulica, niegdyś tętniąca życiem, dziś była już tylko echem dawnych czasów. Czynsz był jednak zdecydowanie niższy niż w obecnym centrum Ostrołęki, a lokal spełniał wszystkie jej oczekiwania.

Wiszący po lewej stronie zegar wydał z siebie trzy krótkie piknięcia, oznajmiając, że właśnie minęła osiemnasta. Martyna zerknęła na leżące przed nią dokumenty, a następnie na tabelkę w programie do księgowania. Miała nieodpartą chęć zostawić to w cholerę. Zapisać, wyłączyć komputer i wrócić do tego w poniedziałek o ósmej. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Koniec roku za pasem, a pracy z każdym dniem będzie tylko więcej.

Z zamyślenia wyrwała ją Umbrella Rihanny, informująca o przychodzącym połączeniu. Za każdym razem, gdy słyszała pierwsze takty refrenu, mówiła sobie w duchu, że musi w końcu zmienić ten dzwonek. Ustawi coś nowego, bardziej na czasie, może Wiktor Dyduła albo Olivia Rodrigo? Cokolwiek, tylko już nie ta Rihanna.

Sięgnęła po telefon i spojrzała na wyświetlacz. Na ekranie dostrzegła uśmiechniętego Roberta z kilkumiesięczną zaledwie Zosią na rękach.

„Tapetę też mogłabym już w sumie zmienić na bardziej aktualną” – pomyślała. Ale miała ogromny sentyment do tego zdjęcia. Zrobiła je w dwa tysiące dziewiętnastym roku. Robert trzymał córeczkę, szczerząc się od ucha do ucha, a ona z zawziętą miną wgryzała się w jego policzek.

Martyna uśmiechnęła się mimowolnie, a następnie przeciągnęła ikonę zielonej słuchawki i włączyła tryb głośnomówiący.

– Halo?

– No hej! Jak tam? Kiedy kończysz? – zapytał mąż.

W tle było słychać jakąś radosną piosenkę, której wtórowały okrzyki Zosi.

Martyna raz jeszcze spojrzała na zegar. Osiemnasta jeden.

– Skończyłam… właśnie. W sensie oficjalnie powinnam skończyć o osiemnastej.

– A nieoficjalnie?

Kobieta westchnęła. Czuła, jak ogarnia ją zmęczenie, a jednocześnie irytacja.

– Nieoficjalnie pewnie jeszcze trochę posiedzę. Wiesz dobrze, jaki mamy teraz gorący okres.

– Wiem, ale myślałem, że może przy piątku uda ci się wyrwać trochę wcześniej. W końcu są mikołajki.

Martyna przewróciła oczami. Kompletnie o tym zapomniała. Właściwie pamiętała o tym jeszcze rano, przed wyjściem do pracy. Później jednak, pochłonięta nieskończoną liczbą zadań, zupełnie straciła poczucie czasu.

Kolejne westchnienie.

– Zapomniałam.

– Dlatego dzwonię i przypominam. Nasza mała królewna pyta, kiedy w końcu ten Mikołaj przyjdzie.

W tym samym momencie usłyszała w tle radosny okrzyk córeczki: „Mikołaj! Mikołaj!”.

– Muszę to dokończyć. Finiszuję z Wil-Trans, obiecałam Wilkowskiemu, że domknę ich temat przed weekendem – odparła zrezygnowana.

– No tak. – Po głosie poznała, że zapał Roberta również opadł.

– Słuchaj, postaram się to ogarnąć najszybciej, jak się da, okej? Na pewno wrócę, zanim mała zrobi się śpiąca.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. Gdyby nie dźwięki piosenki w tle oraz niezrozumiałe okrzyki Zosi, Martyna pomyślałaby, że połączenie zostało przerwane.

– A nie możesz dokończyć tego w domu? Później, właśnie kiedy mała pójdzie spać? – odezwał się ponownie Robert, a w jego głosie nie usłyszała prośby, raczej pretensję.

– Wiesz dobrze, że nie.

– Mamy w domu dwa laptopy i stacjonarny…

– Ale tu nie chodzi o laptopy, tylko o całe dziesięć segregatorów dokumentów, które musiałabym zabrać ze sobą.

– Dwudziesty pierwszy wiek, wszystko jest w chmurze, a ty musisz nosić segregatory.

Martyna zacisnęła mocniej zęby.

– Dobra, wracam do pracy. Im dłużej będziemy ciągnąć tę bezsensowną dyskusję, tym później będę w domu.

Spodziewała się, że Robert odbije piłeczkę i rzuci jakąś kąśliwą uwagę, jednak zamiast tego chrząknął tylko i powiedział:

– Okej. Czekamy, prawda, królewno?

Zosia zawołała w tle głośno i przeciągle: „TAAAK!”.

– No to pa – odpowiedziała nieco łagodniej Martyna.

– Pa.

Gdy tylko rozmowa dobiegła końca, Martyna poczuła wszechogarniające poczucie winy.

Mikołajki, wieczór. Zamiast spędzić ten czas w domu, z mężem i córką, grzebie w papierach.

– Mam to w dupie – powiedziała na głos, a następnie zapisała plik i wyłączyła komputer.

Odsunęła się od biurka i po kolei zaczęła zamykać porozkładane segregatory.

Zdecydowała, że wróci tutaj następnego dnia. W soboty jej biuro było nieczynne, ale w końcu mikołajki są tylko raz w roku, prawda?

Nie odkładała segregatorów z powrotem na regał. Zamiast tego ułożyła je w pokaźny stos, jeden na drugim, tuż obok monitora. Chwyciła kubek z niedopitą, zimną już kawą, przeszła do aneksu kuchennego i odłożyła naczynie do zlewu. Zmywać też nie miała zamiaru.

W tej samej chwili usłyszała dźwięk popychanych drzwi wejściowych. Kilka minut przed osiemnastą zamknęła je na górny zamek, by nikt już nie przeszkadzał. Raz jeszcze spojrzała na zegarek, tym razem ten zdobiący jej nadgarstek.

– Oby to nie był Wilkowski – rzuciła pod nosem i ruszyła do drzwi.

Przekręciła zamek i otworzyła je na oścież.

– O… dobry wieczór – powiedziała, lekko zaskoczona. – Przepraszam najmocniej, ale dziś biuro jest już zamknięte. Jeśli to nic pilnego, zapraszam w poniedziałek…

Nie dokończyła.

W tym samym momencie poczuła, jak fala gorąca rozchodzi się po całym jej brzuchu i przechodzi do klatki piersiowej. Nawet się nie zorientowała, co się właściwie stało. Zaniemówiła. Czuła, jak w płucach zaczyna brakować jej tchu.

Gdy w końcu skierowała spojrzenie w dół, poczuła, jak z jej brzucha wyszarpuje się coś ostrego. Towarzyszyło temu pieczenie, a wręcz palenie, po którym momentalnie nastąpiły chłód i drżenie. A potem poczuła silny cios, który dosłownie ją znokautował. Zamroczona, upadła na jasną posadzkę. Nie była w stanie się ruszyć. W duchu, resztkami świadomości, modliła się o to, aby ten ktoś już ją zostawił, nawet w takim stanie. Aby dał jej spokój. Na ­pewno zdoła zadzwonić po pogotowie i jakoś z tego wyjść. Tymczasem napastnik doskoczył do niej i z całych sił przycisnął dłoń w skórzanej rękawiczce do jej ust. Nie była w stanie zaprotestować, nie miała siły się bronić.

Jej myśli krążyły teraz wokół Roberta i Zosi. Błagała wszystkich bogów, aby pozwolili jej żyć. Aby mogła wrócić do domu i wręczyć córeczce upominek na mikołajki. Walić Wilkowskiego i jego rozliczenie, chciała przytulić swoje dziecko, pośpiewać te cholerne piosenki o głowie, ramionach, kolanach i piętach. Zamiast jednej książeczki przeczyta jej dziś dwie, a może nawet trzy. Zrobi wyjątek i pozwoli jej spać w ich sypialni. Przytuli ją mocno i nie wypuś­ci z ramion aż do następnego poranka. Tak właśnie zrobi, obiecuje, jeśli tylko uda jej się z tego wyjść.

Kolejna fala wszechogarniającego ciepła rozeszła się po całym orga­nizmie, kiedy ostrze noża zatopiło się niemal po rękojeść gdzieś między jej żebrami. Zupełnie nieświadomie wydała z siebie cichy jęk, jakby ciało bez jej udziału zawyło z bólu i rozpaczy. Czuła się, jakby ktoś układał na jej skórze rozżarzone węgle.

Czy to tak właśnie ma się skończyć? Czy to jest ten moment, ten dzień, ta konkretna godzina, w której ma umrzeć? A co z jej planami? Marzeniami? Przecież to nie miało tak wyglądać. Zawsze widziała siebie jako pełną energii osiemdziesięciolatkę, która mimo wieku czerpie z życia pełnymi garściami. Tak miało być!

Martyna poczuła, jak do jej ust napływa krew. Nie mogąc wykonać żadnego ruchu, zaczęła się krztusić. W tym samym momencie uświadomiła sobie, że wszelka nadzieja na to, że przeżyje, gaśnie niczym zdmuchnięty płomień świecy, ulatniając się wraz z wąską wstążką dymu. Dźwięki powoli zaczynały się zlewać w jeden stłumiony szum. Obraz tracił ostrość, kolory delikatnie blakły.

Ostatnią myślą, która zdążyła jeszcze zatlić się w jej głowie, były słowa: „Kocham cię, Zosiu”.

Szeroko otwarte oczy, z których spłynęły pojedyncze łzy, nie zobaczyły już niczego więcej. Ciemność okryła wszystko niczym całun. Jakby ktoś nagle wyłączył światło.

Tymczasem w domu przy ulicy Podróżników Zosia po raz kolejny zadała Robertowi pytanie.

– Kiedy wróci mama?

– Już niedługo, skarbie – odparł ojciec, przytulając ją mocno. – Już niedługo.

Rozdział 1

– Dobry wieczór państwu, przy mikrofonie Jacek Gadowski, jest piątek, szósty grudnia, minęła dwudziesta pierwsza, zatem czas na Wieczór grozy. Ponieważ są mikołajki, mam dla was prezenty: kubki z logo programu. Zapewniam, że kawa zaserwowana w takim solidnym kubzonie smakuje dziesięć razy lepiej. Co zrobić, by go dostać? Wystarczy, że zadzwonisz do mnie, opowiesz ciekawą mroczną historię, która przyprawi mnie o dreszcze, i kubek Wieczoru grozy jest twój!

Jacek wypowiadał te słowa z uśmiechem. Trudno było się nie cieszyć – jego podcast regularnie plasował się w pierwszej szóstce na Spotify, a liczba obserwujących na TikToku zbliżała się do imponujących trzystu pięćdziesięciu tysięcy.

Wydarzenia, które rozegrały się trzy miesiące temu, mocno wpłynęły na jego rozpoznawalność, zwłaszcza w sieci. W samym tylko listopadzie otrzymał propozycje napisania książki, poprowadzenia dla TVP programu w stylu dawnego 997 i przejścia z Wieczorem ­grozy na ogólnopolską antenę w Radiu Zet, a także trzy oferty współprac reklamowych od producentów chipsów, słuchawek i biura podróży. Na wszystko niestety – głównie dla proponujących – odpowiedział negatywnie.

Nie widział się w roli pisarza, to raz. Dwa, nie chciał przechodzić po raz enty przez historię Talarczyków. Wiedział też, że część widzów mogłaby mu zarzucić, że odcina kupony od jednej sprawy, zamiast zająć się innymi. Zdecydowanie wolał oddzielić to kreską najgrubszą z możliwych. Prowadzenie programu w ogólnopolskiej telewizji było bardzo ciekawą propozycją, jednak wiąza­łoby się z częstymi wyjazdami do Warszawy i stresem.

Podobnie było z programem radiowym, mimo że propozycja dotyczyła realizacji nagrań zdalnie i przesyłania ich do redakcji. Tutaj zadziałał jednak dziwny lokalny patriotyzm, który docenił chyba tylko on sam. Pozostanie w radiu Narew nie wiązało się z żadną podwyżką, z żadnymi przywilejami, nie dostał też żadnego orderu od policji czy prezydenta miasta. Wszystko najzwyczajniej w świecie toczyło się tak jak dawniej.

– Kochani! Przypominam, że cały czas jesteśmy na żywo na TikToku! Wpadajcie i zobaczcie, jak wygląda mój program od kuchni. W dzisiejszym odcinku będzie dość mrocznie, a wszystko za sprawą nietypowej płyty winylowej. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku niejaki Stephen Wilson kupił na pewnej aukcji unikatową płytę gramofonową, na której zarejestrowano… Uwaga, bo to naprawdę może przyprawić was o dreszcze. Zarejestrowano morderstwo początkującej aktorki, dwudziestojednoletniej Elizabeth Farington. Na jednej stronie płyty znajdowały się piosenki grupy The Chordettes. Gdyby ktoś nie kojarzył, były to cztery kobiety, których największymi hitami były takie utwory jak Lollipop czy Mr. Sand­man. Na pewno każdy z was je słyszał, a jeśli nie, usłyszycie za kilka minut. Można powiedzieć, że to amerykański odpowiednik naszych Alibabek. Na drugiej stronie płyty nagrano natomiast dwudziestopięciominutową katorgę Farington.

Gadowski spojrzał na komentarze na TikToku. Z niemałą satysfakcją odnotował, że jego transmisję oglądało w tej chwili ponad dwa i pół tysiąca osób. Zasięgi były tutaj jednak loterią. Największą popularnością cieszyli się patoinfluencerzy, którzy robili dla swoich followersów wszystko: zjadali kostki do zmywarki, bekali, pierdzieli czy siedzieli z wiadrem na głowie, waląc w nie łyżką wazową. Takie transmisje potrafiły przyciągnąć dziesięć, piętnaście czy nawet dwadzieścia tysięcy osób. Dwa i pół tysiąca przy jego kontencie to był naprawdę dobry wynik, chociaż nie powalał na tle innych.

– Stephen Wilson zgłosił się najpierw do domu aukcyjnego, ale ten nie miał bladego pojęcia, jaka jest prawdziwa zawartość płyty. O fakcie poinformowano policję, która niezliczenie wiele razy przesłuchiwała nagranie z udziałem Farington. Podobno wielokrotnie pojawiają się na nim błagania i prośby Elizabeth, by oprawca ją uwolnił i nie robił jej krzywdy, a ona uczyni wszystko, co tylko będzie chciał. Obiecała nawet, że zostanie jego żoną, jeśli tylko ten zdecyduje się ją wypuścić. Tajemniczy mężczyzna nie wierzył w jej zapewnienia. Według relacji samego Wilsona, co również potwierdziła policja, ostatnim dźwiękiem nagranym na płycie jest moment podcięcia gardła dziewczyny oraz jej krótkie, ciche, agonal­ne westchnienie. Śledczym dość szybko udało się ustalić tożsamość ofiary, a sam głos został rozpoznany między innymi przez członków najbliższej rodziny. Niestety sprawca pozostaje nieznany do dzisiaj, tak samo jak tajemnicą pozostaje to, w jaki sposób nagranie znalazło się na winylowej płycie The Chordettes. Przerażające, co? A teraz specjalnie dla was wspomniane dwa utwory tej grupy.

Jacek włączył dżingiel programu, a następnie puścił zapowiedziane piosenki. Miał mniej więcej sześć minut łącznie z blokiem reklamowym. Zdąży skoczyć do kibelka i zaparzyć sobie herbatę.

Gdy szedł do kuchni, jego telefon zawibrował. Wiadomość na Messengerze od Pauliny Mateckiej.

PAULINA: Nieźle pokręcona opowiastka. Prawdziwa czy zmyślona?

Jacek westchnął. Powiedział jej kiedyś, że część przytaczanych w programie opowieści jest wytworem jego wyobraźni. Niemal każda sprawa kryminalna była już omawiana w niezliczonych podcastach, programach telewizyjnych czy radiowych, a słuchacze pragnęli nowości. Postanowił więc od czasu do czasu zaserwować coś nieznanego. Gdy ktoś do niego pisał, że próbował samodzielnie szukać informacji o tej sprawie, ale w sieci brak jakichkolwiek wzmianek, odpowiadał, że ma swoje źródła i musiał solidnie szperać na zagranicznych forach. Na szczęście robił to naprawdę rzadko i jak do tej pory wymyślił może trzy czy cztery takie historie.

JACEK: Ha, ha. Zabawne. Od kiedy znowu słuchasz?

Gdy na początku września zaczęli się spotykać dość regularnie, Paulina stała się największą fanką jego podcastu. Jednak częste dyżury na mieście utrudniały jej słuchanie na żywo i mniej więcej po miesiącu stwierdziła, że nie bardzo ma kiedy nadrabiać zaległości.

PAULINA: Mam dziś nockę. Słuchamy cię.

Zupełnie wyleciało mu z głowy, że Paulina ma tego dnia dyżur ze starszym sierżantem Patrykiem Krukiem. Jacek nigdy nie wyobrażał sobie związku z policjantką, zwłaszcza tą, która jeszcze w sierpniu groziła mu mandatem i spisała go, gdy biegał z telefonem po opuszczonym domu na Nowomiejskiej.

Wstawił wodę na herbatę. Kątem ucha usłyszał początek drugiej piosenki. Wiedział, że zostały mu mniej więcej dwie minuty.

JACEK: Widzimy się jutro?

PAULINA: Nooo chyba tak Mam wolne.

JACEK: Okiii

W momencie gdy jego uszu dobiegł dżingiel końca reklamy, Jacek pstryknął wyłącznik czajnika trzęsącego się na swojej niewielkiej okrągłej podstawce. Wlał wrzątek do kubka, zamieszał kilka razy, odłożył łyżeczkę i pospiesznie wrócił z herbatą do studia.

Przez kolejnych kilka minut odpowiadał na pytania, które pojawiały się na TikToku. Część dotyczyła omawianej przez niego sprawy, ale pojawiały się też komentarze w stylu: „Pozdrowisz?”, „Dasz obsa?” czy inne klasyczne pierdolety.

– Kochani! Nadszedł właśnie moment, aby zadzwonić do studia i opowiedzieć o tym, co mrocznego lub przerażającego wam się przydarzyło. Być może to właśnie ty zgarniesz za chwilę jedyny w swoim rodzaju kubek Wieczoru grozy.

Jacek dwukrotnie powtórzył numer. Nie musiał długo czekać – już po chwili kontrolka sygnalizująca nadchodzące połączenie zaczęła mrugać.

– No i mamy pierwszy telefon. Halo, halo?

– Cześć. – Usłyszał dość wesoły kobiecy głos.

– Cześć. Powiedz nam, jak masz na imię.

– Justyna.

– Bardzo mi miło. Super, że udało ci się połączyć. Ja, a także wszyscy słuchacze jesteśmy ciekawi, z jaką mroczną historią do nas dzwonisz.

– W sumie to dość dziwna sprawa, ciężko mi powiedzieć, czy to coś paranormalnego, czy nie.

Gadowski obstawiał, że dziewczyna ma jakieś dwadzieścia lat, może ciut więcej. W każdym razie brzmiała młodo, młodzieńczo wręcz. Po przyspieszonym oddechu, dziwnym szumie w słuchawce, a także odgłosie kroków wnioskował, że Justyna nie siedzi w domu, lecz dokądś idzie.

– Wszystko działo się już ładnych parę lat temu. Pojechałam na wakacje do babci w okolice Różana. Tam miałam taką koleżankę, Ilonę. Ogólnie megapozytywna i zakręcona laska.

– Może nas słucha? Kto wie? Pozdrawiamy!

– Nie, ona się boi takich rzeczy, właśnie między innymi po tamtej dziwnej akcji.

– No dobra, opowiedz nam w takim razie, co to była za akcja. – Jacek przyciszył nieco podkład muzyczny.

– Ta Ilona wpadła na pomysł, aby wywołać ducha.

– Wow. Serio? – spytał z aż nazbyt teatralną nutą zaskoczenia.

– Serio. Nie wiem, naoglądała się jakichś filmów, naczytała książek czy chuj wie co…

– Justyna! – Jacek momentalnie położył palec na suwaku głośności odpowiadającym za telefon do studia, by w razie czego wyciszyć rozmowę tak szybko, jak tylko możliwe.

– Jezu, przepraszam. Zapomniałam, że to w radiu leci. Ale to nie wypikacie tego?

– Jesteśmy na żywo. – Spojrzał w obiektyw aparatu, łapiąc się przy tym za głowę.

Sądząc po reakcji widzów, którzy słali teraz roześmiane do łez emotikony, wpadka Justyny chyba im się spodobała. Oby tylko Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie zawitała za kilka dni w jego progi.

– Dobra, sorki, zapomniałam się. Wracając do tej Ilony. Miałyśmy wywołać ducha. Ogólnie powiedziałam jej, że jest jeb… Ups! W porę. Że jest nienormalna i nie powinnyśmy się bawić w takie rzeczy.

– Słusznie – odparł Jacek, który wciąż trzymał palec na suwaku połączenia.

– Umówiłyśmy się wieczorem w ogrodzie domu mojej babci. Była tam taka szopa, altanka, ciężko mi to dokładnie nazwać. Ilona przyszła około jedenastej wieczorem. Babcia już spała i nie miała pojęcia, co robimy. Gdyby tylko wiedziała, od razu wyrzuciłaby Ilonę, a mnie kazałaby wracać z buta do Ostrołęki. Czekaj sekundkę.

Dziewczyna zamilkła. W tle nadal było słychać jej kroki.

– Coś się stało?

– Nie, tylko jestem na nowym moście i musiałam przepuścić rowerzystę.

– Pogoda chyba dziś nie zachęca do spacerów, co?

– Fakt. No i słuchajcie, przyniosła jakąś tablicę, ale taką samoróbkę, namalowała litery na jakimś kartonie po pizzy, czaicie? – Justyna zaniosła się głośnym śmiechem, co z kolei rozbawiło Jacka. – Kurde, profeska na całego, tablica ouija na kartonie po pizzy. Przytaszczyła jeszcze świeczkę z kiosku i zaczęła czytać coś z jakiegoś zeszytu. A! Dodam tylko, że to było lato, lipiec, gorąco. No i siedzimy, ona tam coś mamrocze pod nosem, wzywa sama nie wiem kogo.

– Fantastyczna zabawa nastolatek.

– Prawda? No i ona czyta i w pewnym momencie sru.

Justyna zamilkła, jakby chciała dodać swojej opowieści dawkę dramaturgii.

– Co się stało? – dopytał Jacek, gdy cisza się przedłużała.

– Świeczka zgasła. Nagle, po prostu cyk i zgasła.

Gadowski uniósł brwi.

– No wiesz… moim zdaniem może być wiele wyjaśnień takiej sytuacji.

– No właśnie nie bardzo. Siedziałyśmy na schodkach prowadzących do tej altany. Za nami drzwi, z jednej strony ścianka i z drugiej strony ścianka, nas co prawda nie osłaniały, ale świeczkę tak, bo ona stała centralnie przy drzwiach.

– Może wiatr?

– Na pewno nie. Było tak gorąco, że my o północy latałyśmy w szortach. Nie wiem, jak silny musiałby to być podmuch, by zgasić taki płomień. Poza tym chyba poczułybyśmy, że coś zawiało, tak? A tam nic. Siedzimy i nagle zgasła.

Jacek pokiwał głową. Spojrzał na zegarek. Czy ta opowieść zasługiwała na kubek? Raczej nie. Zwłaszcza że sam je finansował, dlatego nie mógł ich rozdawać na prawo i lewo.

– Cóż. Ewidentnie coś było w tej sprawie. Dlatego musicie pamiętać, że nie wolno bawić się w takie rzeczy, bo…

Nie dokończył.

Nie był w stanie powiedzieć słowa, ponieważ w jego słuchawkach i w głośnikach słuchaczy i widzów oglądających transmisję słychać było tylko jeden, przenikliwy do szpiku kości krzyk.

– Halo?

Justyna nie zareagowała. Wrzeszczała jak opętana. Jacek poczuł przebiegający po plecach dreszcz. O ile jej historia nie zrobiła na nim wrażenia, o tyle wrzask przyprawił go o łomot serca.

– Halo, Justyna! Co się dzieje!

Nagle antenę wypełnił krótki, przerywany sygnał zakończonego połączenia.

Przez następnych kilka sekund w eterze panowała cisza.

Jacek odchrząknął i przysunął się do mikrofonu.

– Justyna, zadzwoń do mnie ponownie, okej? Halo, Justyna?

Nie wiedział, co powinien teraz zrobić. Kontynuować program jak gdyby nigdy nic? A jeśli to był tylko jakiś głupi prank? Sporadycznie do radia dzwonił ktoś, kto chciał za wszelką cenę zabłysnąć. Wkręcali go, że właśnie w ich domu znajdują się mordercy, że ktoś ich porwał, a nawet że są duchami i dzwonią z zaświatów. Czy z Justyną było podobnie?

– Kochani… jak sami widzicie i słyszycie, nie wiem, czy z Justyną wszystko w porządku, czy coś zobaczyła, czy coś się stało. Wiem, że niektórzy z was czują nieodpartą chęć, by popisać się przed kimś, próbując mnie wkręcić. Niestety, nie nabierzecie starego misia na sztuczny miodek. Justyna, jeśli to również wkrętka, zadzwoń ponownie. Kubek jest twój, bo przyznam, trochę mnie przestraszyłaś.

Jacek wyłączył mikrofon i puścił kolejny utwór z playlisty.

Następnie od razu sięgnął po komórkę i wybrał numer Pauliny. Odebrała po trzecim sygnale.

– Halo?

W jej głosie wychwycił zdenerwowanie. Na pewno nie siedziała w samochodzie, wyraźnie gdzieś szła, co zdradzały dźwięki szeleszczącej kurtki.

– Słyszałaś? – rzucił bez zbędnych wstępów Jacek.

– Co?

– Ten telefon?

– Nie, sorry, ale mieliśmy interwencję i nie słuchałam.

– Jasne, bo…

– Przepraszam, ale nie mogę gadać. Mamy następne zgłoszenie i muszę lecieć. Zdzwonimy się jutro, cześć!

Paulina nie czekała na jego odpowiedź. Od razu się rozłączyła.

– Cześć.

Gadowski powoli odłożył telefon na stolik, jakby sam jego dotyk mógł przywołać coś, czego wolałby nie budzić. Nie chciał wypowiadać swoich przeczuć na głos, ale coś głęboko pod jego skórą wrzało niepokojem. To nie był zwykły dowcip – czuł to całą duszą. Podobne napięcie ściskało go wtedy, tamtego sierpniowego dnia, gdy po raz ostatni usłyszał głos Karola… a właściwie Ignacego.

To coś trudno było nazwać, szeptało mu, że ten wieczór nie przyniesie spokoju. Że coś się zbliża.

Rozdział 2

Dwa radiowozy stały w poprzek jednokierunkowej ulicy Kilińskiego, blokując wjazd oraz przejście z obu stron. Funkcjonariusze rozwijali biało-czerwone taśmy, po czym przywiązywali je do pobliskich drzewek i znaków drogowych, by zabezpieczyć w ten sposób teren. Dość porywisty wiatr nie ułatwiał im zadania.

W jednym z aut siedziała skulona i roztrzęsiona Justyna Kacprzyk. Rozmazany od łez makijaż upodabniał ją do filmowego Jokera. Dziewczyna z nieobecnym wzrokiem nerwowo skubała trzymaną w dłoniach rękawiczkę.

– Jak się pani czuje?

Pytanie sierżant Mateckiej nie wywołało u niej żadnej reakcji. Nie spojrzała na nią i nie oderwała wzroku od rękawiczki.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, czekając na przyjazd pogotowia, techników oraz śledczych. Po niespełna pięciu minutach przyjechały kolejne wozy, spowijając błękitną poświatą wszystko w promieniu kilkunastu metrów. Patryk Kruk wrzucił bieg i zjechał na wydzielony parking, wpuszczając karetkę, która zatrzymała się tuż obok. Za nią podążał wóz techników. Matecka wysiadła z radiowozu, dostrzegłszy zmierzającego żwawo w jej kierunku podkomisarza Filipa Michtę. Krótkie czarne włosy oraz idealnie przystrzyżony zarost sprawiały, że Michta na pewno cieszył się zainteresowaniem płci przeciwnej. Ostre rysy twarzy i przenikliwe spojrzenie przywodziły jej na myśl postać Wiktora Kruma z adaptacji książki Harry Potter i Czara Ognia,którą całkiem niedawno miała okazję sobie odświeżyć.

– Cześć – rzucił na powitanie i postawił kołnierz płaszcza.

– Cześć. A ty sam? – spytała zdziwiona.

– Taaa.

– A Gabriel gdzie?

– Powiedział, że może się spóźnić. Dobra, powiedz lepiej, co tu mamy.

– Trudno to opisać – odparła zgodnie z prawdą. – Raczej będziesz musiał sam to wszystko ocenić. Ale chyba szykuje się jakaś grubsza sprawa.

Michta spojrzał na nią niepewnie. Hasło „grubsza sprawa” nie wróżyło nic dobrego.

– Gdzie?

– Tam, po lewej stronie, gdzie światła, biuro rachunkowe. Ofiara to najprawdopodobniej Martyna Kucharska, księgowa i właścicielka. Ciało odkryła Justyna Kacprzyk.

Podkomisarz minął ją bez słowa i ruszył we wskazanym przez nią kierunku. Stanął przed białymi drzwiami, na których widniała tabliczka z napisem: „Biuro Rachunkowe Martyna Kucharska”.

Roleta w oknie sięgającym podłogi była niemal całkowicie uniesiona, a włączone światło pozwalało dostrzec wszystko, co znajdowało się w środku. Wyglądało to jak krwawa wystawa.

– Jezu – wymamrotał, czując nieprzyjemny dreszcz na karku.

Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to jednak jak „typowe” ciało na miejscu zbrodni. Nie było rozrzuconych na boki rąk i szeroko rozstawionych nóg. Wszystko sprawiało wrażenie starannie ułożonego – jak w trumnie. Dosłownie jakby zwłoki wyjęto z grobowca i w identyczny sposób zaaranżowano w tej krwawej scenie.

Dźwięk otwieranych drzwi wyrwał go z zamyślenia. Michta dostrzegł techników kryminalistyki, którzy z aluminiowymi walizkami wchodzili już do środka. Nie czekając dłużej, poszedł za nimi.

Na zewnątrz pod policyjną taśmą przeszedł właśnie Gabriel Zajda. W przeciwieństwie do Filipa był gładko ogolony zarówno na twarzy, jak i na samej głowie, która wręcz lśniła w blasku ulicznej latarni. Machnął Mateckiej na powitanie i wparował do biura rachunkowego.

– Cześć – wysapał zdyszany. – Sorry za spóźnienie, miałem małą awarię.

– Biegłeś? – zapytał lekko zaskoczony Michta.

– Prawie. Nieważne, co… – Nie dokończył, bo zatrzymał wzrok na zwłokach. – Jezu, co tu się wydarzyło?

– Dobre pytanie.

W tej samej chwili za ich plecami pojawiła się Paulina, której towarzyszył młody chłopak w nieco za dużym płaszczu i z lekko podniszczoną aktówką w dłoniach. Na oko miał dwadzieścia parę lat. Śledczy popatrzyli na nich zdezorientowani.

– To pan Wiktor Kosecki, aplikant prokuratorski – przedstawiła Matecka.

– Dzień dobry – powiedział ten niepewnie, jakby sam nie był do końca przekonany, że powinien się tu w ogóle znaleźć. – Dzwonił do mnie prokurator Drzewiecki, mam tu na niego zaczekać. – Każde słowo wypowiadał z wyczuwalną tremą. Głos mu delikatnie drżał, a dłonie kurczowo zaciskały się na rączce teczki.

– Podkomisarz Filip Michta, aspirant sztabowy Gabriel Zajda. Zapraszam. Witamy na pokładzie.

Kosecki obdarzył ich wymuszonym uśmiechem, ale nie ruszył się z miejsca. Stał w progu z poczuciem, że sama jego obecność tutaj stanowi jedynie kolejny kłopot.

Zajda westchnął i rozejrzał się dookoła.

– Ona znalazła ciało? – Michta ruchem głowy wskazał na kobietę siedzącą w zaparkowanej przed budynkiem karetce.

– Tak – odparła Matecka.

– Udało ci się czegoś dowiedzieć?

Paulina pokręciła głową.

– Musi być w niezłym szoku. Mamrotała coś pod nosem bez ładu i składu. Z trudem podała nam w ogóle swoje dane.

– No nic, może za kilka minut dojdzie do siebie. Gdyby chcieli ją zabrać, zawołaj mnie, okej?

– Jasne.

Filip uśmiechnął się, a właściwie spróbował, bo to, co pojawiło się na jego twarzy, przypominało raczej dziwny grymas bólu niż uśmiech. Dał Paulinie tym samym do zrozumienia, że na tym etapie nie jest im już dłużej potrzebna.

– Niezły burdel, co? – rzucił Arkadiusz Sadecki, niski i krępy technik kryminalistyki, przesuwając okulary na czoło, i wykonał dwa zdjęcia próbne. Następnie spojrzał na niewielki wyświetlacz i skorygował balans bieli.

– Niezły – potwierdził Michta.

– Powiew świeżości – dodał drugi technik, aspirant Damian Bujas. Był zdecydowanie wyższy od Sadeckiego, młodszy i lepiej zbudowany. Niespiesznie sięgnął do walizki po trzy pojemniczki z różnymi proszkami.

W tej samej chwili drzwi otworzyły się ponownie, a do środka wparował Nikodem Drzewiecki. Miał na sobie czarny elegancki płaszcz i luźno zwisający cienki szal.

– Cześć, panowie. Jezu, ale jatka – rzucił, odruchowo robiąc krok w tył, jakby nie chciał ubrudzić swoich eleganckich butów krwią.

– Lepiej bym tego nie ujął – odparł z cieniem ironii w głosie Michta.

– Co powiedział świadek?

– Na razie ponoć niewiele. Jest w szoku.

– Pierdolenie. Gdzie jest? W karetce?

Podkomisarz potwierdził ruchem głowy.

– Świetnie. Miejmy to już za sobą. Zobaczymy, co ma do powiedzenia, a potem wrócimy do was – ostatnie słowa skierował do techników, którzy nie zwracali na niego żadnej uwagi.

Drzwi karetki były rozsunięte. W środku, na pojedynczym fotelu, siedziała młoda kobieta, mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć, może dwadzieścia siedem lat. Drzewiecki od razu zauważył, że sanitariusze musieli jej zaaplikować solidną dawkę leków uspokajających.

– Dobry wieczór, Nikodem Drzewiecki, prokurator – powiedział, starając się nie brzmieć zbyt agresywnie. – Możemy porozmawiać?

Kobieta spojrzała najpierw na niego, następnie na stojącą obok ratowniczkę. Ta przytaknęła, dając Drzewieckiemu zielone światło.

– Pani zawiadomiła policję, zgadza się?

W odpowiedzi jedynie skinęła głową, spuszczając wzrok. Drzewiecki wziął głęboki wdech, a następnie powoli wypuścił powietrze nosem.

– Wiem, że to dla pani bardzo trudne, ale musimy przejść przez formalności. Czy czuje się pani na siłach, by odpowiedzieć nam na kilka pytań?

– Chyba… tak – odparła słabym, zachrypniętym głosem.

Zajda wyjął z kieszeni kurtki notes oraz długopis.

– Jak się pani nazywa?

– Justyna. Justyna Kacprzyk.

– Data urodzenia?

– Szesnasty kwietnia dziewięć osiem.

Filip szybko obliczył w myślach wiek Justyny.

– Czy jest pani w stanie opowiedzieć dokładny przebieg zdarzeń?

Dziewczyna ponownie kiwnęła głową.

– Szłam nowym mostem, wracałam… wracałam od koleżanki.

– Dokąd? – przerwał jej Drzewiecki.

– Do domu.

– Gdzie pani mieszka?

– Na Konopnickiej.

– Rozumiem. Co dalej?

Justyna wzruszyła ramionami, a następnie odgarnęła opadający kosmyk włosów.

– Po prostu tędy przechodziłam, światło było włączone… odruchowo spojrzałam przez okno… i to zobaczyłam.

Drzewiecki zaczekał z kolejnym pytaniem. Pozwolił dziewczynie, by spokojnie ułożyła sobie wszystkie myśli, dał jej czas na oswojenia się z nimi.

– Co było dalej?

– Zobaczyłam krew… wszędzie pełno krwi i… i to ciało na podłodze.

– Wchodziła pani do środka?

– Nie… ja… ja od razu wiedziałam, że ta kobieta nie żyje, że ktoś ją zabił.

– Dlaczego tak pani pomyślała?

– Nie wiem… po prostu. Wydało mi się to oczywiste. Krew, to, jak leżała. Zaczęłam krzyczeć. Bałam się, że ten ktoś może nadal jest w środku.

Zajda nie odrywał długopisu od kartki, nieustannie coś notował. Po policzkach dziewczyny płynęły pojedyncze łzy, które ocierała rękawem. Ratowniczka spojrzała nerwowo na Drzewieckiego, jakby żałowała, że zgodziła się na rozmowę ze świadkiem w takim stanie.

– Co było dalej? – ciągnął prokurator.

– Zadzwoniłam na policję. To wszystko.

– Widziała pani kogoś?

Przeczący ruch głową.

– Czy poza ciałem zwróciła pani na coś uwagę? Samochód, może ktoś przechodził, biegł albo jechał rowerem? Może pani coś słyszała?

– Nie… nie przypominam sobie niczego. Ja… ja spanikowałam, krążyłam tutaj, bo kazali mi czekać na przyjazd policji, ale nie rozglądałam się. Nie wiem, czy ktoś inny tędy przechodził, ale chyba nie… Tak mi się wydaje, że chybaby ktoś zauważył. Ja po prostu… – Urwała, oplatając się ramionami.

Wysoki ratownik stojący tuż obok dał im do zrozumienia gestem, że powinni już kończyć.

– Jasne. – Drzewiecki skinął głową. – Bardzo nam pani pomogła. Gdyby coś pani sobie jeszcze przypomniała, proszę dzwonić.

Kacprzyk nerwowo pokiwała głową. Ratowniczka chwyciła drzwi i zamknęła je z trzaskiem.

Gdy Drzewiecki się obrócił, by wraz ze śledczymi dołączyć do techników, dostrzegł srebrnego mercedesa, który zatrzymał się obok jego auta. Ze środka wyszedł Romuald Cichowicz, biegły lekarz, doskonale znany ostrołęckim organom ścigania. Średniego wzrostu, mocno łysawy, po sześćdziesiątce.

– Cześć, Nikoś. – Cichowicz uścisnął dłoń Drzewieckiego, a następnie wszystkich pozostałych. – Nie dasz odpocząć przy piątku, co?

– Pójdziesz na emeryturę, to odpoczniesz. A teraz zapierdalaj – odparł prokurator z uśmiechem.

Romuald zdjął puchową kurtkę i wrzucił ją na tylną kanapę auta. Wzdrygnął się, a po chwili całą piątką wrócili do biura rachunkowego.

– O cię pierun – wymamrotał Cichowicz, stając w progu. – U nas takie rzeczy?

– Na to wychodzi.

– Jasny gwint… No dobra.

Lekarz postawił walizkę na podłodze, a następnie przykucnął i ją otworzył, starając się zmieścić na niewielkiej folii rozłożonej przez techników. Wyjął ze środka jednorazowy fartuch, parę niebieskich lateksowych rękawiczek i ochraniacze na buty. Gdy wszystkie elementy odzieży ochronnej miał już na sobie, sięgnął po okulary i zawiesił sobie na szyi aparat.

– No to lecimy – powiedział z westchnieniem i podszedł do ciała.

Wszyscy w milczeniu obserwowali, jak przygląda się zwłokom z odległości kilkunastu centymetrów. Delikatnie dotknął skóry na złożonych na piersiach dłoniach. Zrobił parę zdjęć i zanotował coś w zeszycie.

Drzewiecki wiedział, że na razie nie ma sensu zadawać żadnych pytań. Cichowicz miał specyficzny tryb pracy i nie tolerował wybijania go z rytmu. Była to jego faza skupienia, czystego zanurzenia w miejsce zbrodni. Dopiero gdy sam zaczynał się odzywać i rzucać jakieś tezy, można było mieć pewność, że jest gotowy do rozmowy.

– Mamy dwie rany, ale za to bardzo solidne – mruknął po chwili. – Jedna zadana bezpośrednio w brzuch. Ostrze musiało być spore, przeszło najprawdopodobniej przez aortę, stąd tyle krwi. Drugi cios… trochę zasłaniają dłonie, ale ostrze zostało wbite w prawą część klatki piersiowej. To raczej nietypowe. Na ogół napastnicy celują właśnie w serce lub jego okolice, czyli lewą stronę mostka. Tu mamy prawą. Zapewne przebił płuco, być może osierdzie. Dokładnie dowiemy się podczas sekcji.

– Jasne – rzucił Drzewiecki.

– Dziwią mnie jeszcze ułożenie ciała oraz usta ofiary – dodał Cichowicz, przysuwając swoją twarz niepokojąco blisko twarzy denatki.

– Usta?

– Zaszyte.

– Co takiego? – Prokurator nie krył zdumienia.

W tej samej chwili drzwi się otworzyły. Wszyscy bez wyjątku spojrzeli lekko zdezorientowani na Koseckiego, który wypadł na zewnątrz i oparł się o okno.

– Aplikant – wyjaśnił Nikodem. – Jeszcze chyba za mało w życiu widział.

– Oby się szybko przyzwyczaił – skwitował Cichowicz. – Inaczej marny jego los w tym zawodzie. W każdym razie napastnik, jak widzę, użył czerwonej nici. Na ustach mamy też ślady krwi, dlatego na pierwszy rzut oka tego nie widać. Założył jej coś w rodzaju trzech szwów.

– Po jaką cholerę? – Drzewiecki rozpiął płaszcz, w pomieszczeniu było naprawdę ciepło.

– Nie mam pojęcia. Dowiemy się w trakcie sekcji. Ale to nie jest raczej zabójstwo w afekcie. Napastnik zadał sobie sporo trudu, by to zrobić.

– Przy odsłoniętych oknach? – Drzewiecki wskazał ręką za siebie.

– Są rolety – odparł Michta. – Mógł je zasłonić. Zamek w drzwiach też mógł przekręcić, żeby nikt mu nie przeszkodził. Po wszystkim wstał, podniósł rolety i wyszedł.

– Mogło tak być – przyznał Cichowicz.

– Wiedział, gdzie mordować. Przecież tutaj nie ma żadnych kamer – wysyczał prokurator przez zaciśnięte zęby. – Ślady?

– Śladów to tu jest całe mnóstwo, tylko raczej nie o to nam chodzi. – Sadecki poprawił wierzchem dłoni okulary, które zsunęły mu się z nosa.

– A dokładniej?

– Zabezpieczyliśmy na ciele kilka włosów, które nie należą do ofiary. Mamy też sporo odcisków, ale zanim to wszystko zbierzemy, minie mnóstwo czasu.

– Wiadomo. Romek, możesz coś jeszcze powiedzieć na tym etapie?

Cichowicz dokładnie oglądał dłonie ofiary. Przez chwilę się nie odzywał.

– Biorąc pod uwagę, że ciało jest już delikatnie chłodne, obstawiam, że zgon nastąpił jakieś… – Biegły spojrzał na zegarek. – …trzy, może cztery godziny temu. Na dłoniach denatki nie ma żadnych śladów, które mogłyby wskazywać na to, że się broniła. Nie ma obcego naskórka, śladów krwi po zadrapaniach. Nic. Na pierwszy rzut oka nie widzę też żadnych znamion walki.

– Czyli co? Ktoś po prostu dźgnął ją nożem i to wszystko? – zapytał Michta.

– Sporo na to wskazuje. Tak jak mówiłem, więcej będzie można określić podczas sekcji.

Po chwili drzwi otworzyły się ponownie, a do środka zajrzała Matecka.

– Jest już karawan. Dajcie znać, gdy będą mogli zabrać ciało.

– Muszą zaczekać – odpowiedział Cichowicz. – Mamy jeszcze kilka fotek do zrobienia.

– Jasne.

Przepuściła Koseckiego, który wrócił do pomieszczenia.

– Przepraszam – wymamrotał pod nosem. – Po prostu… to coś innego niż wykłady i dokumenty.

Cichowicz się roześmiał.

– Szykuj się, młody, na sekcję. To dopiero będzie przygoda.

Chłopak się skrzywił, lecz nie skomentował.

W tej samej chwili ciszę przerwała piosenka Rihanny. Wszyscy jednocześnie wbili spojrzenia w blat biurka, na którym rytmicznie wibrowała komórka Martyny Kucharskiej.

– To jej? – zapytał Drzewiecki.

Nikt mu nie odpowiedział.

Prokurator obszedł leżące na podłodze ciało. Przez szalik chwycił telefon i spojrzał na wyświetlacz.

„Robercik”.

Nikodem przesunął palcem po ekranie i przystawił aparat do ucha.

– Nie uważasz, że trochę już przesadzasz? Zobacz, która jest godzina – usłyszał zdenerwowany głos w słuchawce, zanim sam cokolwiek powiedział. – Gratuluję ci, mała już zasnęła. Jakby co, sam dałem jej prezent.

– Dobry wieczór – odezwał się w końcu Drzewiecki.

W słuchawce przez moment zapanowała cisza.

– Kim pan jest? Dlaczego odebrał pan telefon mojej żony? – Głos po drugiej stronie stał się wręcz agresywny.

– Nazywam się Nikodem Drzewiecki, jestem prokuratorem okręgowym w Ostrołęce. Rozumiem, że pan jest mężem pani Martyny Kucharskiej?

– Tak… Gdzie ona jest?

Głos Roberta ponownie się zmienił. Nerwy i agresja zniknęły, w ich miejsce pojawił się lęk.

– Obawiam się, że mam dla pana bardzo złe wiadomości.

Dalsza część w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Spis treści

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Strona tytułowa

Spis treści

Dedykacja

Meritum publikacji