Spacer z motylem - Małgorzata Pawlak - ebook + audiobook + książka

Spacer z motylem ebook

Pawlak Małgorzata

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Spacer z motylem” powstał trzy lata po tragicznej i nieoczekiwanej śmierci mojej piętnastoletniej córki Julii jako wyraz bólu, cierpienia i żałoby rodziny dotkniętej stratą.

Historia opowiedziana przez matkę, to historia prawdziwa i bardzo osobista, z której nic nie ujęto, ani nic do niej nie dodano. To historia porażająca autentycznością. Obnaża drastycznie najskrytsze emocje najbliższych członków rodziny, od momentu wypadku, poprzez pobyt w szpitalu, pogrzeb dziecka oraz uczenie się życia w nowej, trudnej rzeczywistości. Jako matka mierząca się z własnym bólem i pragnąca scalić oraz ocalić szczątki każdego z uczestników tej traumy, przerywam impas, opowiadając krok po kroku, jak strata zmienia człowieka, jakie wyrządza szkody oraz czy da się posklejać ruiny opatrunkiem, znaleźć sens dla swojego życia z rozpierającą tęsknotą i pomimo pokrętnego losu? Czy jest nadzieja, aby przetrwać po stracie?

Swoją opowieść uzupełniłam „Poradnikiem Po stracie, czyli jak się nie zachowywać i jak się zachować oraz jak skutecznie pomóc rodzicom pogrążonym w żałobie” – mam nadzieję, że razem z moją historią pomoże innym dotkniętym stratą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 199

Oceny
4,8 (69 ocen)
57
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dagac

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmująco prawdziwa, emocjonalna opowieść o tym, co najważniejsze. O relacji mamy i córki z umieraniem w tle. O relacji rodziny po jej okaleczeniu przez los. To nie jest zwyczajna książka o kruchości życia. To wielowymiarowe spojrzenie na istotę człowieczeństwa. Na siłę, determinację i ślepe podporządkowanie siłom wyższym. Bo nikt nie zapytał o zdanie. Nikt nie poprosił o zgodę. Dla rodziców, dzieci, dziadków, przyjaciół. Dla tych, którzy utracili i dla tych, którzy utracić się boją. Dla tych, którzy potrzebują wsparcia i dla tych, którzy wesprzeć nie potrafią. Książka z miejscem honorowym. Pani Małgosiu, Julko, Rodzino - do końca życia w moim sercu. 🦋
10
Agnieszka15031968

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać po stracie....
00
maxlisa

Dobrze spędzony czas

Jak tu napisać recenzję? to trudne sprawy- śmierć bliskiej osoby a jeszcze trudniejsze dziecka.A każdy przypadek jest inny.
00
malgorzatagry

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
izabelawd88

Nie oderwiesz się od lektury

Pozwala uwolnić emocje tak głęboko schowane przed światem.
00

Popularność




Rozdział 1. Grudzień 2002

1. Gru­dzień 2002

– Jaka ona inte­li­gentna! – wykrzyk­nęła położna, wcho­dząc do naszego pokoju, w któ­rym trzy­ma­łam córkę przy­sta­wioną do piersi. Ssała zapa­mię­tale, z czu­ło­ścią obej­mu­jąc rącz­kami nabrzmiałą pierś. Pierw­sze przy­sta­wie­nie, a ona instynk­tow­nie, bez mojej pomocy momen­tal­nie odna­la­zła się w tym rytu­ale, który miał nam towa­rzy­szyć przez cały rok. Poczu­łam dumę, gdy położna jako pierw­sza wyra­ziła opi­nię o moim nowo naro­dzo­nym dziecku. Pomy­śla­łam, że musi w niej być coś wyjąt­ko­wego, skoro położna, oglą­da­jąca dzie­siątki nowo­rod­ków dzien­nie, tak entu­zja­stycz­nie odnio­sła się do jed­no­dnio­wej Julii.

Z bie­giem czasu docho­dziło do mnie, na czym pole­gała ta wyjąt­ko­wość. Pęd do samo­dziel­no­ści mojego dru­giego dziecka galo­po­wał nie­ade­kwat­nie do wieku. Wyprze­dzał go. Jak to dobrze, że nie­mal od uro­dze­nia w niczym jej nie ogra­ni­cza­li­śmy, ufa­li­śmy jak doro­słemu. Zresztą, nie­jed­nemu doro­słemu nie potra­fi­ła­bym tak zaufać.

Ta mała istotka toro­wała sobie drogę według wła­snego uzna­nia. Okre­śliła nam jasno swoje roz­cią­gnięte gra­nice, a jej cie­ka­wość była drzwiami, które ni­gdy się nie zamy­kały, nawet od prze­ciągu.

To ja zade­cy­do­wa­łam, by uro­dziła się dwa­dzie­ścia cztery dni wcze­śniej.

Dwoje dzieci, dwie trudne ciąże i dwa pobyty na oddziale pato­lo­gii. Pra­wie drugi dom. A ja już chcia­łam do tego praw­dzi­wego, gdzie była miękka beżowa wykła­dzina, drew­niane komody, prze­wi­jak i fla­ne­lowe pie­luszki w misie. I gdy pew­nego zimo­wego poranka weszła do mojej sali pani dok­tor, która oświad­czyła: „Albo rodzimy trzy­na­stego grud­nia, albo dopiero po Nowym Roku, bo idę na urlop!” – nie waha­łam się ani chwili.

– Oczy­wi­ście, że trzy­na­stego grud­nia! To będzie szczę­śliwa data!

Zabieg od dawna był pla­no­wany jako cesar­skie cię­cie, więc nie musia­łam kolej­nych ponad trzech tygo­dni cze­kać na skur­cze. O, jakże dziś jestem szczę­śliwa, że Julia była z nami tamte dodat­kowe dwa­dzie­ścia cztery dni na tym świe­cie! Gdy nie znamy swo­jego losu z góry, pewne rze­czy wydają nam się przy­pad­kiem, a tak naprawdę są ogni­wem łań­cu­cha powią­za­nych zda­rzeń. Sądzę, że przy­padki to zapro­gra­mo­wane koleje losu. Nie da się od nich uciec. Jak od ludzi, któ­rzy stają na naszej dro­dze, poja­wiają się w naszym życiu i wywie­rają wpływ na naszą teraź­niej­szość i przy­szłość.

Gdy opusz­cza­ły­śmy szpi­tal, powi­tała nas praw­dziwa zima. W dro­dze do domu wycie­raczki nie nadą­żały zgar­niać ogrom­nych płat­ków śniegu. Na uli­cach było jed­no­cze­śnie szaro i biało. Ciem­no­gra­fi­towe niebo prze­po­wia­dało ostrą śnie­życę.

Dla nas pogoda była bez zna­cze­nia. Wra­ca­li­śmy szczę­śliwi z czwar­tym człon­kiem naszej rodziny.

Do dziś koła­czą w moich uszach słowa męża, gdy jecha­li­śmy limu­zyną pogrze­bową z urną naszego dziecka: „Ostatni raz jedziemy całą naszą czwórką”…

Rozdział 2. 22 marca 2018

2. 22 marca 2018

Bie­gnę co tchu, szyb­ciej już nie daję rady. Ostre, wręcz mroźne mar­cowe powie­trze zatyka mi oddech. Roz­pięta czarna puchówka, gubię po dro­dze ręka­wiczki, ciąży mi torba na ramie­niu. Wrzu­ci­łam do niej sporo rze­czy, bo instynk­tow­nie czu­łam, że prędko do domu nie wrócę. Nade mną na nie­bie war­czący gdzieś odgłos śmi­głowca. Leci pomoc, to dobrze, wma­wiam sobie, prze­cież leka­rze są po to, żeby ura­to­wać życie. Przede mną jesz­cze jakieś trzy kilo­me­try do poko­na­nia…

Jasna cho­lera! Nikt nie może mnie nawet pod­wieźć! Nasze auto leży tam pew­nie kołami do góry, a na tra­sie stoi już kil­ku­ki­lo­me­trowy korek. Bie­gnąc wzdłuż sznura sto­ją­cych samo­cho­dów, co jakiś czas pukam w szyby, bła­gam, żeby ktoś pod­wiózł mnie pobo­czem do miej­sca wypadku. Muszę wyglą­dać na sza­loną, wariatkę jakąś, z potar­ga­nym wło­sem, w roz­pię­tej kurtce, ubło­co­nych butach. Uchy­lają lekko szyby, patrzą z nie­chę­cią i zło­ścią. W wypa­sio­nych limu­zy­nach, w kor­po­ra­cyj­nych mun­dur­kach. „Jest korek. Nie da się jechać” – i szyba już zasu­nięta.

Idę dalej, już nie bie­gnę. Mogłam lepiej przy­ło­żyć się do dba­nia o kon­dy­cję.

Mijam wciąż sto­jące w sznurku samo­chody. Przez głowę prze­la­tuje mi myśl, jak ludzie płytko oce­niają innych. Jak nie umieją cza­sem odróż­nić pija­nego od zasłab­nię­tego, z pozoru sza­lo­nej od matki, któ­rej dziecku wła­śnie ktoś ratuje życie.

Nagle zauwa­żam cię­ża­rówkę na nie­da­le­kim wznie­sie­niu, usy­pa­nym z pia­chu. Jest remont głów­nej drogi. Rap­tem na oczach tych wszyst­kich gapiów za szy­bami aut, wbie­gam na wielką górę pia­chu od strony trasy, gdzie stoi cię­ża­rówka. Widzę kie­rowcę, wołam o pomoc, o pod­wie­zie­nie ten malutki kawa­łek… bo każda sekunda ważna… bo tam ratują moje dziecko… bo już śmi­gło­wiec tam wylą­do­wał, a mnie tam nie ma!

Czło­wiek w robo­czym ubra­niu wyciąga do mnie spra­co­waną rękę, pomaga mi wspiąć się wysoko do kabiny. Jego twarz jest pełna współ­czu­cia. Czuję się matką, już nie sza­leń­cem. Zbli­żamy się do miej­sca wypadku. Boże naj­droż­szy, jestem jakby na pla­nie jakie­goś filmu. Nie dociera do mnie, że to się dzieje w moim życiu.

Ktoś obcy z dołu kabiny wyciąga do mnie dłoń. Zeska­kuję. Rzu­cam jesz­cze w stronę kie­rowcy szyb­kie „dzię­kuję”. Jak nie­wiele trzeba, żeby poznać czło­wieka. Wystar­czy cza­sem krót­kie „tak” lub „nie”. Wiele razy póź­niej myśla­łam o panu z pia­skarki. Bez zbęd­nych słów, bez tłu­ma­cze­nia, bez oce­nia­nia. Wie­dział, co należy zro­bić. Tak bar­dzo mia­łam w sercu, aby móc mu jesz­cze kie­dyś gorąco podzię­ko­wać. Tak bar­dzo chcia­łam mu powie­dzieć, że jest boha­te­rem. Bo nie trzeba poko­nać smoka, żeby zostać kimś wyjąt­ko­wym…

Kilka mie­sięcy po całym zda­rze­niu zadzwo­niła zna­joma.

– Dam ci teraz kogoś do tele­fonu – zapo­wie­działa.

– Nie mam ochoty, nie chcę roz­ma­wiać…

– To kie­rowca cię­ża­rówki…

Jak mi ulżyło. Mogłam wresz­cie podzię­ko­wać! Wzru­szony czło­wiek w swej skrom­no­ści na­dal twier­dził, że każdy na jego miej­scu by tak postą­pił. No więc, nie!

Moje roz­bie­gane oczy wychwy­tują zbyt dużo obra­zów. Widok roz­bi­tego auta leżą­cego na dachu uświa­da­mia mi roz­miar tej tra­ge­dii. Przed oczami prze­su­wają mi się bie­ga­jące osoby ze służb ratow­ni­czych, karetki, wozy poli­cyjne, śmi­gło­wiec oto­czony biało-czer­woną taśmą. Zakrwa­wiony mąż biega, trzy­ma­jąc się za głowę, coś wykrzy­kuje, char­cząc, ledwo łapie powie­trze. Ratow­nicy pro­wa­dzą go do karetki. Julia jest w dru­giej karetce, nie chcą mnie wpu­ścić do niej. Wycho­dzi lekarz, infor­muje, że stra­ciła przy­tom­ność, ale jest akcja serca. Będzie prze­wie­ziona śmi­głow­cem do szpi­tala w Łodzi. Czy potrze­buję cze­goś na uspo­ko­je­nie, pyta. Do Łodzi? Dla­czego nie do War­szawy? Nic nie potrze­buję łykać. Do War­szawy byłoby szyb­ciej, bli­żej. Dowia­duję się, że nie ma miej­sca w żad­nym szpi­talu.

Jakiś absurd.

Wyobra­ża­jąc sobie, że kie­dy­kol­wiek mia­ła­bym się zna­leźć w takiej sytu­acji, była­bym pew­nie w szoku nie do opi­sa­nia. Na fil­mach, gdy rodzina przy­jeż­dża do wypadku, wszy­scy krzy­czą, padają na zie­mię obok ofiar, rwą włosy z głowy, tar­gają nimi spa­zmy. Co się ze mną dzieje? Dla­czego nie krzy­czę? Dla­czego nie pła­czę? Co ze mną jest? Na zimno oce­niam całą sytu­ację. Moja głowa układa już szczę­śliwe zakoń­cze­nie. Julię prze­wiozą do szpi­tala, tam ją prze­cież wyle­czą, mąż już na sygnale jedzie karetką do innego szpi­tala, widzia­łam, jak szedł o wła­snych siłach, wszystko będzie dobrze. Krzyś? Jezu, gdzie Krzyś??

Stra­żacy go zasło­nili, leży na noszach, przy­tomny. Pod­bie­gam, roz­ma­wiamy, mówię, że Jula żyje, że wszystko będzie dobrze. Jest taki dzielny. Unie­ru­cho­miony pasami na noszach, skarży się tylko na ból karku. Uspo­ka­jam, że poje­dzie do szpi­tala na tomo­graf i ktoś się potem nim zaopie­kuje, bo ja będę musiała do Łodzi…

Otwarte, przy­tomne oczy mojego syna, w nich siła i odwaga. Patrzy, jak odcho­dzę, wie­rzy mi, że wszystko będzie dobrze. Kolejny boha­ter – prze­la­tuje mi przez głowę.

Wra­cam w stronę karetki i widzę, jak ratow­nicy prze­no­szą moje dziecko gotowe już do trans­portu. Teren wokół śmi­głowca cały czas jest okle­jony taśmą. Jak na miej­scu prze­stęp­stwa. Stra­żacy stoją, przy­glą­dają się. Poli­cjant stoi oparty o wóz. Uśmie­cha się pod wąsem, czy mi się wydaje? Ratow­nicy w środku, gotowi do odlotu.

Czy­jaś ręka spo­czywa na moim ramie­niu. Jest szwa­gier, uff, nie jestem z tym sama.

Dla­czego ja na­dal nie pła­czę? Na trzeźwo cały czas oce­niam sytu­ację, oczy plą­sają w zawrot­nym tem­pie, pamię­tam każdą twarz, każdy ruch.

Zapi­nam kurtkę, docho­dzi do mnie, jak jest zimno. Zaczy­nam się trząść. Ogar­niają mnie dresz­cze. Śmi­gło­wiec zapusz­cza sil­nik, wpra­wia w ruch śmi­gła. I wtedy dzieje się coś, czego jesz­cze nie wymy­ślili w żad­nym fil­mie akcji, a co odbije się praw­do­po­dob­nie na całym moim życiu i być może na życiu mojej córki. Widzę i oczom nie wie­rzę – biało-czer­wona taśma, dzie­siątki metrów tej taśmy wkrę­cają się w śmi­gła heli­kop­tera. Z zawrotną szyb­ko­ścią opa­sują je dookoła. Chyba nikt nie wie­rzy, że to się dzieje naprawdę.

Nikt tam nie pod­cho­dzi, śmi­gła prze­stają się krę­cić, nikt nie wysiada. Ogar­nia mnie panika, a spod puchówki omal nie wysko­czy mi serce. Na­dal nie pła­czę. Wydo­by­wam z sie­bie tylko jakieś nie­okre­ślone jęki. Czuję, jak wszystko się we mnie w środku zaci­ska, jakby ktoś chciał mnie zgnieść dziad­kiem do orze­chów. Myśli jak pociąg prze­la­tują przez głowę. Ni­gdy nie byłam bar­dziej trzeźwa. Czas działa na naszą nie­ko­rzyść. Tra­cimy czas, ucho­dzi życie z mojego dziecka. Roz­wiewa się sce­na­riusz, że wszystko dobrze się skoń­czy. Już wiem, że jest źle, a ta sytu­acja nie rokuje nic dobrego. Nic nie mogę zro­bić. Jestem bez­silna i prze­ra­żona. Już wiem, że szok może zro­bić z czło­wie­kiem różne rze­czy. A ja jestem jak drewno, pień drzewa, na któ­rego końcu miga lampka – reje­stra­tor wszyst­kiego, co się dzieje wokół.

Drewno nie­zdolne do wydo­by­cia emo­cji, wykrzy­cze­nia ich. Jak czło­wiek spa­ra­li­żo­wany od stóp do głowy, mający tylko oczy sze­roko otwarte, które obser­wują prze­wi­ja­jące się przed nim obrazy.

Z medycz­nego punktu widze­nia szok to nie­bez­pieczne dla życia zabu­rze­nie czyn­no­ści orga­ni­zmu. Zaraz zrobi się nie­bez­piecz­nie, bo chyba staje mi serce.

Wycho­dzą po kolei ze śmi­głowca. Jest decy­zja, że nie odleci. Dookoła toczą się roz­mowy przez krót­ko­fa­lówki. Pod­bie­gam tam, mimo że nie chcą mnie dopu­ścić w pobliże śmi­głowca. Ma przy­le­cieć drugi. Rany! Czas ucieka. Ktoś tam na górze sobie z nas zakpił? Ocze­ki­wa­nie prze­ciąga się. Do dziś nie wiem, ile ono trwało. Zaci­skam mocno oczy. Żeby znik­nąć z tego miej­sca. Tele­por­to­wać się do kuchni w naszym domu, dokoń­czyć pod­grze­wa­nie pie­ro­gów dla dzieci wra­ca­ją­cych ze szkoły.

Nie wiem, ile czasu minęło, nim przy­le­ciał drugi śmi­gło­wiec. Cała akcja toczy się od początku. Wylą­do­wał daleko od nas i z bólem serca podą­żam wzro­kiem za meta­lo­wym łóż­kiem na kół­kach, które oddala się z moim dziec­kiem po nie­rów­nym asfal­cie. Pierw­szy raz wzię­łam w końcu głę­boki oddech, gdy śmi­gło­wiec wzbił się wysoko i obrał wła­ściwy kurs.

Rozdział 3.

3.

Od pierw­szego roku życia wie­czorne zasy­pia­nie Julii trwało do pół­nocy.

Dopiero wtedy mogłam mieć czas dla sie­bie, o któ­rym marzy nie­mal każda matka małych dzieci. Usiąść w fotelu, zjeść późną kola­cję, wypić lampkę wina czy też roz­luź­nia­jącą melisę, coś poczy­tać, coś obej­rzeć.

Dziś usy­pia­nie prze­ciąga się jak co wie­czór. Ile bym nie opo­wie­działa bajek, nie zaśpie­wała pio­se­nek, oczy Julii pozo­stają przy­tomne. Patrzą na mnie sze­roko otwarte. Małe usteczka zdają się mówić: „Mama jest dobra i kochana”. Rączki wycią­gają się w moją stronę, jakby chciały objąć całą moją głowę.

Nie mogę wyjść z pokoju, bo wyj­dzie za mną. Tym­cza­sem wyma­chuje rącz­kami, po chwili przy­łą­czają się do zabawy nogi, tylko w mojej gło­wie coś woła: „śpij, na litość”. Wresz­cie, już nieco znie­cier­pli­wiona, silę się na łagodny ton:

– Kocha­nie, zamknij oczka i śpij! Dobra­noc!

A nocny marek na to:

– Dobły wie­czól!

I chyba śmiech, który mnie ogar­nia i spra­wia, że obie dosta­jemy głu­pawki, przy­nosi w końcu zmę­cze­nie i błogi sen… mam taką nadzieję…

Prze­no­szę się do mięk­kiego fotela przed tele­wi­zo­rem, do tale­rza z kanap­kami, do mali­no­wej her­batki. Nagle poja­wia się ona. Mała, roz­czo­chrana postać z oso­bi­stym rynsz­tun­kiem – kocy­kiem, smocz­kiem zwa­nym Dydu­siem i butelką z piciem, która musi być zawsze pod ręką. Jak gdyby ni­gdy nic, siada na dywa­nie, przy­krywa się kocem, sta­wia obok butelkę, a Dydu­sia wkłada do ust. Wierna towa­rzyszka wie­czo­rów.

Mąż w tra­sie, junior śpi tak twardo, że wybu­chy w trzech sta­nach Ame­ryki jed­no­cze­śnie by go nie obu­dziły, a ja mam nie­roz­łączną kum­pelkę na moje samotne wie­czory.

Sche­mat z kocy­kiem, smocz­kiem i butelką poja­wia się co noc, po trzech godzi­nach opo­wie­ści na dobra­noc, śpie­wa­nia koły­sa­nek, smy­ra­nia po ple­cach i po wło­skach.

Prze­cież wycho­dzę na pal­cach, bez­sze­lest­nie, mucha by się nie spło­szyła!

„Nie ma lekko, ego­istko jedna, jak mogłaś pomy­śleć, że należy ci się czas dla sie­bie? Doprawdy, w gło­wie ci się prze­wraca…” – wyszep­tał nie­wi­dzialny głos.

Jula tak zapa­mię­tale zasysa smo­czek, oglą­da­jąc ze mną wia­do­mo­ści z kraju i ze świata z minio­nego dnia, że docho­dzi do praw­dzi­wego nie­szczę­ścia. Prze­gryza go. Zła jak osa, nie licząc się ze sło­wami ani ze sta­tu­sem dobrze wycho­wy­wa­nej dziew­czynki, rzuca go na dywan z okrzy­kiem:

– Dyduś jest głu­pia!

Rozdział 4.

4.

Pół­to­rej godziny jazdy za śmi­głow­cem do Łodzi. No, może dłu­żej, bo z prze­rwą na postój na sta­cji ben­zy­no­wej, aby kupić łado­warki do tele­fo­nów, bo ani ja, ani szwa­gier ich nie wzię­li­śmy. Tele­fony nam zaczy­nają padać, a będą potrzebne. Cały czas ktoś dzwoni, dopy­tuje, kon­takt z nie­mal całym świa­tem. Nie mam siły roz­ma­wiać, wbi­jam się w sie­dze­nie. Niech te pasy mnie zaci­sną, tak mocno. Nie mogę krzy­czeć, nie mogę wciąż pła­kać, chcę tylko, by serce dalej się zaci­skało, jak palce, jak oczy, jak mózg. Tak się zaci­snąć, żeby znik­nąć.

Docho­dzi chyba dzie­więt­na­sta i jest już ciemno. Znowu szybko bie­gnę przed sie­bie. Sła­wek stara się gdzieś dogod­nie zapar­ko­wać, ja szu­kam wła­ści­wej izby przy­jęć. Ciem­ność nie pomaga, słabo doświe­tlone wszystko wokół. Wpa­dam przez drzwi, za któ­rymi widzę docho­dzące świa­tło. Jest pani w recep­cji. Jed­nym tchem, na jed­nym wde­chu, opo­wia­dam nie­skład­nie, że był wypa­dek, że śmi­gło­wiec tu wylą­do­wał, że to moje dziecko… No tak, naj­pierw for­mal­no­ści. Pani pod­tyka mi dłu­go­pis, for­mu­la­rze, a ja nie wiem, co czy­tam, co pod­pi­suję. Naprawdę? W takiej chwili?

Teraz kory­ta­rzem pro­sto, potem gdzieś muszę iść dalej, istny labi­rynt. Sły­szę szloch w sercu, ogar­niają mnie panika i dresz­cze. Nie wiem, dokąd bie­gnę, gdzieś przed sie­bie… Trzę­sie się we mnie teraz już wszystko… I nagle star­szy siwy pan, w nie­bie­skim far­tu­chu, staje obok mnie, wciąga za rękę do małego poko­iku i pomaga usiąść w fotelu. Roz­ma­wia teraz po cichu z pie­lę­gniarką. „Hydrok­sy­zynę podamy, tak… może być w syro­pie… wodę popro­szę… musimy panią naj­pierw nawod­nić…”.

Coś piję, naj­pierw to nie­do­bre, potem popi­jam to wodą.

– Pro­szę dużo wypić i głę­boko oddy­chać. Pro­szę uspo­koić oddech. – Głos dok­tora jest cichy, tro­skliwy.

Oddział dzie­cięcy inten­syw­nej tera­pii. Star­szy pan dok­tor, doświad­czony, wie, jak postę­po­wać z rodzi­cami, jak prze­ka­zy­wać im złe dia­gnozy, złe roko­wa­nia… w końcu pew­nie, jak infor­mo­wać o zgo­nie… Póź­niej się okaże, że star­szy pan dok­tor to anioł tego oddziału. Julia nie będzie tam pacjentką X, my nie będziemy rodzi­cami Y, nie będzie zim­nego prze­ka­zy­wa­nia skom­pli­ko­wa­nych medycz­nych pro­ce­dur. Wcho­dząc na ten oddział i pod skrzy­dła siwego dok­tora, sta­łam się biedną mamą bied­nej Julii. Wszy­scy wie­dzieli, że nam obu należy się naj­więk­sza pomoc i wspar­cie.

– Czy przy­je­chał ktoś z panią?

– Tak.

– To był wypa­dek dro­gowy?

– Tak.

– Czy ma pani jesz­cze innych człon­ków rodziny?

– Tak.

Chce mi się spać. Hydrok­sy­zyna zaczyna dzia­łać.

– Stan Julii jest bar­dzo ciężki… – z trud­no­ścią odzywa się dok­tor, sta­ra­jąc się wymó­wić to jak naj­ła­god­niej.

– Tak – odpo­wia­dam.

Jak cie­pło wresz­cie w tym pokoju. Mię­ciutko w fotelu. Dok­tor na krze­śle naprze­ciwko. Jest miły. Tacy mili ludzie prze­cież ją ura­tują. Teraz tylko zasnąć.

– Stan Julii jest tra­giczny, tak mi przy­kro… Czy ma pani jesz­cze jakieś dzieci?

– Tak.

– Jedno, wię­cej?

– Krzyś jest. Star­szy brat. Ale Jula musi prze­cież żyć. Pan nie jest teraz przy niej, pan wszyst­kiego nie wie! – Zbiera mi się w końcu na płacz.

– Pro­szę spo­koj­nie oddy­chać, tu jest jesz­cze woda…

– Ona musi żyć! Jest wspa­nia­łym dziec­kiem! Dobrą uczen­nicą, ma świetne oceny, bie­gle mówi po angiel­sku, nie mamy z nią żad­nych pro­ble­mów, jest taka inte­li­gentna, samo­dzielna, ma tyle pla­nów, za tydzień czeka ją roz­mowa kwa­li­fi­ka­cyjna w szkole fil­mo­wej, musi tam być, o jede­na­stej, będzie reży­se­rem! Pan tylu rze­czy o niej nie wie, nic pan nie wie! Tak bar­dzo chce zostać reży­se­rem!

– Teraz będzie ope­ra­cja. Jest bar­dzo obrzęk­nięta jedna strona mózgu. Dużo krwia­ków. Trzeba odbar­czyć. Konieczna będzie też druga ope­ra­cja chi­rur­giczno-orto­pe­dyczna. Jest roze­rwana śle­dziona, poła­mana mied­nica, krwo­tok wewnętrzny. Julia jest przy­go­to­wy­wana wła­śnie do ope­ra­cji. Musi mieć ogo­loną głowę, żeby się tam dostać, trzeba usu­nąć frag­ment czaszki.

– Kiedy ją zoba­czę? Chcę teraz.

– Teraz to nie­moż­liwe, jest już na bloku, przy­go­to­wują ją do ope­ra­cji. Czy chce pani jesz­cze coś na uspo­ko­je­nie?

– Nie, nieee…

Na kory­ta­rzu pod blo­kiem ope­ra­cyj­nym czeka już szwa­gier. Mil­czymy. Wró­cił mój wewnętrzny zacisk. I dresz­cze wró­ciły. Sła­wek gła­dzi mnie pocie­sza­jąco po ramie­niu. Co tu mówić? Nie mogę wysie­dzieć. Wstaję i cho­dzę. Jest późno. Nikt już nie dzwoni, prze­szli na ese­mesy.

Boże! Krzyś!

Dzwo­nię do niego. Na szczę­ście ma komórkę przy sobie. Jest po tomo­gra­fii, dostał też coś na uspo­ko­je­nie, leży na kory­ta­rzu, czeka na wyniki. Po wszyst­kim ma zadzwo­nić po cio­cię, żeby go ode­brała. Jest spo­kojny. Mar­twi się o mnie i o Julę, a ja tak bar­dzo mar­twię się też o niego. Został sam w wiel­kim szpi­talu, może lecą mu tam łzy i nie ma komu ich otrzeć? Musi czuć się tam bar­dzo samotny i wystra­szony. Boże, jak pra­gnę przy­tu­lić swoje dzieci. To pra­gnie­nie jest tak silne, a moja nie­moc nie­malże je wyprze­dza, i czuję, jakby ktoś wyży­mał mi mię­sień ser­cowy jak wil­gotną ścierkę.

Zwie­dzam chyba wszyst­kie kory­ta­rze. Już znam na pamięć ten szpi­talny labi­rynt.

Odbi­jam wła­sne myśli od sali ope­ra­cyj­nej. Oddzwa­niam w kilka miejsc. Rodzina i przy­ja­ciele też nie śpią tej nocy. Każdy czeka na wie­ści ode mnie. Byle tam nie sie­dzieć i nie patrzeć w te drzwi.

Czas się zatrzy­muje, zresztą ja go już nie kon­tro­luję.

Teraz te drzwi się otwie­rają, kilka osób pro­wa­dzi łóżko, trzy­mają rurki, kro­plówki, wszystko, do czego moje dziecko jest pod­łą­czone. Ledwo poznaję. Kru­chutka, jasna twa­rzyczka bez ruchu, ledwo wystaje z bia­łych ban­daży i opa­trun­ków. Mogłam tylko spoj­rzeć w prze­lo­cie.

– Nie może pani tu wejść, przyj­dzie do pani lekarz.

Żyje, żyje, prze­żyła ope­ra­cję. Leka­rze zro­bili wszystko. Prze­cho­dzę na samo­po­cie­sza­nie. Doj­dzie do sie­bie. Wszystko się zagoi, a włosy odro­sną.

– Pani jest mamą Julii? – wyra­sta przede mną dość młody lekarz, wysoki bru­net, wygląda na zmę­czo­nego. Nagle wku­rza mnie jego ostrość w gło­sie. Chcę, żebyś roz­ma­wiał ze mną jak star­szy pan dok­tor! Nie masz wła­snych dzieci? – krzy­czę w myślach.

– Stan Julii jest kry­tyczny, szanse na prze­ży­cie są bar­dzo małe, pra­wie żadne. Została wpro­wa­dzona w stan śpiączki far­ma­ko­lo­gicz­nej. Jeśli cho­dzi o uraz głowy – jest bar­dzo roz­le­gły. Jeżeli prze­żyje do jutra, zro­bimy bada­nie, które wykaże, czy obrzęk się zmniej­sza. Teraz przyj­dzie do pani chi­rurg, bo potrzebna jest zgoda na drugą ope­ra­cję.

– Ale zaraz, jak to? Prze­cież ona musi żyć, niech pan mnie zro­zu­mie! – Czuję się jak bła­ga­jąca o litość na łożu wła­snej śmierci.

– Wszystko już pani powie­dzia­łem, nie da się nic wię­cej zro­bić. Powie­dzia­łem, że stan jest kry­tyczny. Trzeba cze­kać…

Stan­dar­dowa for­mułka o sta­nie kry­tycz­nym. Gdzie jest star­szy pan dok­tor? On miał taki spo­kojny głos. I chyba się o nas obie mar­twił.

Roz­mowa z kolej­nym mło­dym chi­rur­giem. Znowu takie same rze­czowe zwroty, pod­pisy na for­mu­la­rzach, czy wyra­żam zgodę. Tak! Wyra­żam zgodę, żeby Julia żyła, żeby­ście ją ura­to­wali. Wyra­żam zgodę… wyra­żam zgodę… wyra­żam zgodę. Jak refren tłuką się te dwa słowa w mojej gło­wie.

Ponow­nie roz­su­wają się drzwi, wyjeż­dża łóżko i moja bidulka. Teraz będą ją kroić od pasa w dół. Nie dali jej odpo­cząć zbyt długo po pierw­szej ope­ra­cji. Zga­dzam się na wszystko. Dostaję zapew­nie­nie, że jest w śpiączce, że nie będzie cier­piała. „Żeby tylko serce wytrzy­mało ope­ra­cję” – usły­sza­łam czyjś szept.

– To będzie ciężka ope­ra­cja w sta­nie kry­tycz­nym pacjentki – ktoś do mnie mówi, ale ja już myślami jestem gdzie indziej.

Gdy stra­ci­łam rodzi­ców, zosta­łam sie­rotą.

Gdy­bym stra­ciła męża, zosta­ła­bym wdową.

Kim będę, moje dziecko, jeśli stracę cie­bie?

Rozdział 5.

5.

Dzień dru­gich uro­dzin. Cze­kamy na gości. Dom wysprzą­tany, aż od tego porządku jakby pusto się zro­biło. Zabawki zgar­nięte do pojem­ni­ków, szu­flad, sza­fek i pod łóżka. Jula wystro­jona w białą blu­zeczkę z zaokrą­glo­nym koron­ko­wym koł­nie­rzy­kiem i w modną dżin­sową spód­niczkę typu ogrod­niczka. Tań­czy na dywa­nie, obraca się wokół osi swo­jego małego ciałka, odgar­nia drobne loczki. Uśmiech­nięta, zado­wo­lona z sie­bie. Pod­eks­cy­to­wana swoim świę­tem. Jestem pewna, że bar­dziej niż na pre­zenty czeka na odwie­dziny bli­skich. Jest bar­dzo towa­rzy­ska. Mimo wszystko roz­ma­wiamy o pre­zen­tach, jakie chcia­łaby dostać od gości.

– Chcę mieć kolec­kie!

– Co chcesz mieć? – pytam.

– Kolec­kie kucy­ków Pony! – woła entu­zja­stycz­nie.

– Jul­ciu, mówi się popraw­nie: kolek­cję.

Mała Julka nie byłaby sobą, gdyby mnie nie zga­siła.

– Kolek­cje, kolek­cje, dam ci sty­lową lek­cje! – wyre­cy­to­wała uśmiech­nięta od ucha do ucha.

– Jak jesteś taka mądra, to powiedz mi, kochana, ile ty dzi­siaj koń­czysz lat?

Rezo­lutna dwu­latka zaczyna liczyć na palusz­kach:

– Jeden, dła, tsi, ćtery, pięć… szu­kam!

Rozdział 6.

6.

Od kilku minut w mono­ton­nym ryt­mie pustego kory­ta­rza odpra­wia się lita­nia…

– krwiaku przy­mó­zgowy nad pra­wym pła­tem skro­nio­wym

módl się za nami

– krwiaku nad­twar­dów­kowy nad pra­wym pła­tem skro­nio­wym

módl się za nami

– krwiaku nad­twar­dów­kowy nad lewym pła­tem cie­mie­nio­wym poty­licz­nym

módl się za nami

– krwa­wie­nia pod­pa­ję­czy­nów­kowe

módl­cie się za nami

– zła­ma­nie kości cie­mie­nio­wej pra­wej

módl się za nami

– zła­ma­nie kości cie­mie­nio­wej lewej

módl się za nami

– zła­ma­nie stropu oczo­dołu lewego

módl się za nami

– zła­ma­nie trzonu kości kli­no­wej

módl się za nami

– wie­lo­odła­mowe zła­ma­nie oboj­czyka lewego

módl się za nami

– zła­ma­nia żeber II i IV po lewej stro­nie

módl­cie się za nami

– zmiany stłu­cze­niowe w pła­tach dol­nych płuc

módl­cie się za nami

– odmo opłuc­nowa lewo­stronna

módl się za nami

– pęk­nię­cie śle­dziony

módl się za nami

– zła­ma­nie tale­rza i trzonu lewej kości bio­dro­wej

módl się za nami

– obu­stronne zwich­nię­cia w sta­wach krzy­żo­wych

módl­cie się za nami

– Czy coś jesz­cze, panie dok­to­rze?

– Nie. To wstęp­nie wszystko.

…smutna twarz

czy to już jestem ja

czy to ten, kogo ty tylko znasz…

(Myslo­vitz, „Wieża melan­cho­lii”)

Rozdział 7.

7.

Nasz duży pokój w okre­sie wcze­snego dzie­ciń­stwa dzieci cza­sami zamie­niał się w obo­zo­wi­sko z roz­sta­wio­nym na środku namio­tem wła­snego pomy­słu i skon­stru­owa­nym z dostęp­nych na miej­scu mate­ria­łów.

W ruch szły krze­sła, ława, fotele, wszyst­kie koce i kilka podu­szek. Julka i Krzyś mogli spę­dzać tam całe dnie. Nagim­na­sty­ko­wa­łam się, zano­sząc im tam posiłki. Każdy mój ruch musiał być prze­my­ślany i fine­zyjny, żeby nic nie spa­dło komuś na głowę. I ten strach, aby zupa z tale­rzy czy mar­chewka z grosz­kiem nie wgry­zła się we włókna dywanu.

Cały dzie­cięcy pokój trzeba było prze­nieść do namiotu. Aneks kuchenny tam był.

I szkoła. Gry edu­ka­cyjne, kar­tony i farby. Plu­szaki, Buzz Astral, blond Bar­bie i Bob Budow­ni­czy z załogą. Cza­sami zabawa w namioty prze­cią­gała się do tygo­dnia, a ja sta­wa­łam się nieco ner­wowa. Nic w naszym domu nie miało już swo­jego miej­sca.

A mnie dopa­dały wła­sne dyle­maty.

Co, jeśli ktoś przyj­dzie nie­za­po­wie­dzia­nie? I pomy­śli, że prze­cież dzieci mają swój pokój, a ja się zga­dzam na wszystko, czego chcą? I nie ma gdzie usiąść i spo­koj­nie wypić kawę? Że one po sobie nie sprzą­tają, a ja nie sprzą­tam po nich?

W zwi­ja­niu tego obo­zo­wi­ska oczy­wi­ście nikt mi nie poma­gał. Rodzeń­stwo, soli­dar­nie wyra­ża­jąc wrza­skiem swoje obu­rze­nie na temat likwi­da­cji ich dotych­cza­so­wego dachu nad głową, dawało mi jasno do zro­zu­mie­nia, że jestem podła i zła, i że… jak ja tak mogę!

Rozdział 8.

8.

Siwy i dobry pan dok­tor jest przy nas codzien­nie. Siwy pan dok­tor opo­wiada bajkę. Jak jego dwu­letni wnu­czek, nie­do­pil­no­wany przez opie­kunkę, wypada z okna dru­giego pię­tra. Leci sobie, leci i nagle pod­fruwa Anioł Stróż Kubu­sia, łapie go w swoje sze­ro­kie pie­rza­ste skrzy­dła, prze­nosi nad beto­no­wym chod­ni­kiem i układa z czu­ło­ścią na trawce. Kubuś jest przy­tomny, nic mu się nie stało. CUDowny ten Anioł.

Tylko że to nie była bajka. Wnu­czek pana dok­tora ma się dobrze.

W co się wie­rzy, to się ma. Dla­czego wyśmie­wa­łam bajki, gdy już z nich wyro­słam? Doro­słość jest straszna. Ogra­bia z magii i wiary. Rozum wtyka swój nos w nie swoje sprawy. Gdzie byłeś, Aniele mojej córki? Wszystko przez twoje marne dziu­rawe skrzy­dła!

Zgła­szam twoje nie­przy­go­to­wa­nie!

Rozdział 9.

9.

W week­en­do­wych wypa­dach na działkę na wsi towa­rzy­szył nam rudy krót­ko­włosy czwo­ro­nóg, któ­remu obie z Julą nada­ły­śmy imię Leon, odrzu­ca­jąc w dro­dze eli­mi­na­cji psią kla­sykę typu Azor, Pim­pek, Kamyk czy Burek. To ostat­nie imię i tak by nie paso­wało do naszego bok­sera, któ­remu w psiej ksią­żeczce zdro­wia wpi­sano „maść – żółta”.

Mąż poje­chał pew­nej nie­dzieli na giełdę samo­cho­dową, gdzie swego czasu oprócz aut można było kupić też sta­ro­cie, mydła, powi­dła i psy. Oczy­wi­ście zamia­rem tego wyjazdu nie było kupno bok­sera, tylko meta­lo­wych narzę­dzi na działkę, na któ­rej pla­no­wa­li­śmy wyre­mon­to­wać dom po dziad­kach. Pies, który miał zostać Leosiem, tak ocza­ro­wał męża, że zamiast skrzynki z narzę­dziami przy­wiózł w skrzynce szcze­niaka. Szcze­nię oka­zało się bystre i lubiące pojeść. Pre­zen­to­wało dość pękaty brzuch. Zdo­było się na pokaz swo­ich sił tuż po zaku­pie, poły­ka­jąc bły­ska­wicz­nie gril­lo­waną kar­kówkę swo­jego nowego pana, a zosta­wia­jąc mu na pocie­chę kiszony ogó­rek.

Od tej pory mały Leon i mała Jul­cia sta­no­wili zgrany duet. Moja ponad­trzy­let­nia córka bez zaha­mo­wań doko­nała oglę­dzin podu­szek w psich łapach, poli­czyła pazury, zaj­rzała w uszy, w pod­nie­bie­nie i, z zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­da­jąc się siu­sia­kowi, upew­niła się, że Leon jest chło­pa­kiem. Na koniec tej całej powi­tal­nej pro­ce­dury zawo­łała ura­do­wana: „Jak ktoś nie ma pie­ska, to nie ma takiego wesela!”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki