Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
46 osób interesuje się tą książką
Piekła nie ma – twierdzi jeden z bohaterów tej powieści. Ta historia dowodzi, że piekło to jesteśmy my sami. Powieść o dwóch wiekach historii gdańskiej rodziny Hollenbach, z której wywodzą się siostry Johanna i Henrietta. Choć są bliźniaczkami, decyzje, które podejmują, prowadzą je w skrajnie odmienne miejsca. Tworzące się Wolne Miasto Gdańsk, Republika Weimarska i Berlin lat dwudziestych, a także stolica odrodzonej Polski i powstająca dopiero Gdynia – to miejsca, w których przyszło im tych wyborów dokonywać. Nad wszystkim zaś uniosła się w końcu hitlerowska flaga ze swastyką. „Skazy” to historia ludzi, którzy nie są doskonali, i historia miasta, które dało się uwieść totalitarnej ideologii. Ludzkie losy w zderzeniu z determinującą je historią, która stawia wyzwania życiowym dylematom i konfliktom.
Polecamy również kolejne tomy w serii: „Fałszywa nuta” i „Złodziejka czasu” oraz cykl "Komisarz Franz Thiedtke".
Izabela Żukowska – pisarka i dziennikarka. Ukończyła muzykologię na Uniwersytecie Warszawskim i studia doktoranckie z socjologii na KUL. Na co dzień związana z Programem I Polskiego Radia, gdzie prezentuje audycje muzyczne. Z urodzenia i zamiłowania Gdańszczanka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 507
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Izabela Żukowska
Skazy
Tom 1Saga Gdańska
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Skazy
Tom 1 Saga Gdańska
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Wydanie I, 2025
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka Auresusart
Grafiki na okładce:
FoodAndPhoto/shutterstock
Viktor Gladkov/shutterstock
RPBalao/shutterstock
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025
ISBN 978-83-68254-44-0
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Piekło to jesteśmy my sami
T. S. Elliot
Strach cuchnie. Śmierdzi zgnilizną starej czynszówki, gdzie zawartość nocników ląduje za oknem, ropiejące rany czekają na rozkład bez pomocy drogiego medyka, a zwierzęce truchła odrzuca się na bok czubkiem buta, przykładając do twarzy perfumowaną chusteczkę. Bo strach jest uczuciem biedoty, emocją pozbawionych szans nieszczęśników, którzy strachem rządzeni nigdy nie wydobędą się ze swojego stanu. Strach nie dotyka możnych. Trudno szukać go na twarzach rajców, którzy z miejskiej kasy otrzymują rocznie blisko dwa tysiące florenów, sumę, o jakiej biedni mieszkańcy czynszówek nie mają nawet odwagi pomyśleć. Strachu nie czują kupcy, gdy rozparci w swoich kantorach na Wyspie Spichrzów i Ołowiance, pańskim okiem doglądający tego, co spod pokładów karawel i karak zacumowanych na nabrzeżach Motławy przeładowuje się wprost do kupieckich magazynów, kalkulują zyski ze sprzedaży pachnących pomarańczy i kwaśnych cytryn, najlepszych na czarne powietrze, słonych śledzi i egzotycznych korzeni, które morzem wędrują do miasta z miejsc tak odległych, że nawet kupcy i miejscy rajcy nie są w stanie ich sobie wyobrazić. Z zadowoleniem przebierają palcami w cynamonowej korze i laskach wanilii, które zostawiają na ich skórze słodkawy zapach, rozchodzący się potem nad miastem, grzebią w anyżowych gwiazdkach i gruzłowatych korzeniach imbiru, w główkach goździków i ziarnach pieprzu. Na twarzach kupców nie widać strachu, raczej skupienie kryjące kalkulacje i uśmiech, który rodzi się w nich na myśl o zyskach. Nie, możni tego świata nie czują strachu. Choć nie są w stanie przed nim uciec.
Strach na twarzy kupca Brandta wykwitł niczym ropnie po morowym powietrzu. Najpierw pojawiło się zaskoczenie, potem szyderstwo, którym pozbawiony strachu pan chciał wykpić swego oprawcę, należącego przecież do kategorii tych, co ze strachem się rodzą, a więc i umierać powinni. Obrzucał go obelgami i przekleństwami, ćwiczonymi przez lata na niesfornych pachołkach, na nie dość szybkich tragarzach i zbyt opieszałych woźnicach, na kucharce i lokajach, na wszystkich tych posługaczach i bezimiennych śmieciach, którzy każdego dnia uprzykrzali mu życie. Ale tym razem nie było pożądanego odzewu, nie było strachu na twarzy oprawcy, nie było tego, co być powinno, do czego kupiec Brandt był przyzwyczajony, co uważał za jedynie właściwą reakcję i czego oczekiwał. Nie było strachu na twarzy tego, który pod osłoną nocy postanowił załatwić z kupcem swoje porachunki, więc zdziwienie i szyderstwo powoli zaczął zastępować właśnie on, strach, najpierw majaczący z niedowierzaniem w kącikach ust bogatego kupca, w błysku oczu, w ledwie słyszalnym zachwianiu głosu, gdy ten rozpoczynał swoje kupieckie targi. Potem coraz bardziej obezwładniający, coraz bardziej wszechmocny, coraz mniej kontrolowany pozbawiał go tchu, odbierał jasność myśli i możliwość obrony. Bo strach nie jest dobrym doradcą, więc kupiec Brandt nie dobił targu.
Zbudzone dalekim hałasem psy ze Wyspy Spichrzów swoim ujadaniem przerywały ciszę, która panowała wokół. Miasto spało, ukryte w ciemności. Oświetlały je tylko widoczne na niebie gwiazdy i nikły płomień świecy palonej w oknie jednej z kamienic po drugiej stronie rzeki. Gwiazdy migotały w jej spokojnych wodach, zacierając granicę między tym, co ziemskie, a tym, co niebieskie.
Podszedł do krawędzi nabrzeża i rozejrzawszy się, czy nikogo nie ma w pobliżu, pochylił się i wrzucił do Motławy puginał. Krew kupca Brandta, ciągle zbyt ciepła, by zaschnąć, rozpuściła się w wodzie natychmiast, rozpłynęła porwana niespiesznym nurtem rzeki. Ostrze puginału, na tyle małe, by ukryć je za paskiem spodni, na tyle skuteczne, by odebrać człowiekowi życie, błysnęło światłem odbitym gwiazdy, którą nazwać potrafiłby tylko sam pan Heweliusz, ale jego nie było wśród żywych od przeszło stu lat.
Jakże niepozorny i śmiesznie mały wydawał się potężny kupiec Brandt, gdy klęczał tak u jego stóp. Patrzył błagalnie, ale zamiast wywołać choć krztę współczucia, jego poddańczy, pełen strachu wzrok bawił i odstręczał jednocześnie. Ten wielki kupiec Brandt, ważny pan znany w całym Gdańsku, mistrz handlowych negocjacji z niderlandzkimi kaprami, przyjaciel kupców z Lubeki, wytrawny znawca wszystkiego, co można było okazyjnie zakupić i zyskownie sprzedać, płaszczył się przed nim i łasił, a wszystko dlatego, że poczuł strach, zrozumiał, dotarło do niego wreszcie, że to w jego życiu ostatnia chwila, ostatnie tchnienie, które niebawem dobędzie się z jego ust. I nie odejdzie pogodzony ze światem, jak skrupulatny liczykrupa podliczywszy rzędy liczb w swoich księgach, trzymanych zawsze pod kluczem w dębowej, gdańskiej szafie. Nie pożegna się z najbliższymi, Bogu wyznając grzechy. Ostatnią twarzą, której obraz zabierze ze sobą na drugą stronę, będzie nieżyczliwa twarz obcego, złodzieja z czynszowej kamienicy, mordercy, który postanowił, że przypieczętuje jego los.
Przemknął szybko przez Szafarnię, by na końcu pomostu zeskoczyć do łódki, pozostawionej tutaj zaledwie parę kwadransów wcześniej. Śmierć kupca Brandta nie trwała długo, łódką nikt się nie zainteresował. Odwiązał linę i starając się, by wiosła uderzały o powierzchnię wody możliwie najciszej, skierował się w stronę Targu Rybnego.
Łódka był chybotliwa, ale z lekkością przemykała między uśpionymi galarami, które do miasta spłynęły Wisłą z Rzeczpospolitej. Z płaskich bud, które załodze służyły za mieszkanie, choć polscy marynarze nazywali je między sobą wychodkiem, wiele się bowiem od niego nie różniły, dobiegało chrapanie, z jednego wychodka ciche i śpiewne, z innego głośne jak dzwony z Kościoła Mariackiego. Pod Żurawiem zacumował okazały trójmasztowiec z królewskiego Sztokholmu. Z wnętrza przeciskało się światło, a po wodach Motławy niosły się głosy nocnych rozmów. Dalej w stronę Zielonej Bramy ulokowała się grupa holenderskich jednomasztowców. Reje ze zrefowanymi żaglami skrzypiały cicho, gdy statki kołysały się na ledwie widocznych falach marszczących rzekę. Cały ten obraz trwał, jakby w oczekiwaniu na mistrza Deischa, by znaleźć się na rycinie, sławiącej znany na całym świecie port na Motławie.
Wiedział, że niebawem wszystko się tutaj zmieni. Jako Brandenburczyk nie miał nic przeciwko pruskiemu zwierzchnictwu, choć w mieście z nienawiścią przyjmowano naciski ze strony napierającego Królestwa. Kontrybucje i cła już doprowadziły do zubożenia miasta, bo jeszcze kilka dekad wcześniej ruch na Motławy przewyższał obecny dwukrotnie. Mieszczanie coraz częściej zamykali swe wystawne domy, pakowali kufry i szukali szczęścia z dala od rodzinnych stron, on jednak miał plan, jak wykorzystać tę sytuację. Bo chociaż urodził się biedny, choć zaczynał w cuchnącej czynszówce, to nie miał ochoty, by spędzić w niej resztę życia.
Nie wzruszała go śmierć kupca Brandta. Zastanawiał się, czy Abraham przyjmie go na swoje łono niczym Łukaszowego bogacza, odrzucając błaganie o miłosierdzie, na które nie zasłużył. Był przekonany, że ubogich łazarzy kupiec Brandt skrzywdził na pęczki, a wiadomość o tym, jak skończył, będzie dla nich wytchnieniem. Sam nie czuł się łazarzem, nie zamierzał umierać w biedzie i nie chciał niczyjego miłosierdzia. Do śmierci był przyzwyczajony, bo w cuchnących czynszówkach śmierć nigdy nie opuszczała mieszkańców. Jednak ich koniec zwykle przychodził wolno, rozsiadał się, czekając, aż wynędzniałe ciała nie wytrzymają kolejnego ataku, spazmów bólu i ludzkiego upodlenia. Nie łapał od razu za gardło, nie wbijał ostrego puginału w opasły brzuch. Zwodził, robił uniki, dawał nadzieję. Dopiero po długiej agonii pozwalał wydać ostatnie, pełne rezygnacji tchnienie. Koniec kupca Brandta był wobec tych męczarni równie szykowny, co jego angielski frak, a cios, który mu zadał, równie misterny, jak wzór na flamandzkich koronkach, które szybko zabarwiły się na czerwono. Trochę krzyku, potem strach i już było po wszystkim.
Czuł, że krew w jego żyłach popłynęła szybciej. Ale to uczucie nie było niemiłe. Przeciwnie, poczuł taką siłę i władzę, jaką kupiec Brandt odczuwał zapewne przez wszystkie te lata, gdy pomnażał majątek odziedziczony po przodkach, jako oczywistą traktując zawartość swojej sakiewki. I to uczucie, to euforyczne drżenie wewnątrz szykującego się do działania ciała, było nieoczekiwanie podniecające. Dało mu grzeszną przyjemność, choć nie zamierzał spowiadać się z niej przed nikim. A sakiewkę wyrzucił do rzeki, bo nie chciał, by ktokolwiek zobaczył ją w jego rękach.
Światło nad przejściem zgasło. Stewardessy wstały ze swoich miejsc. W ich oczach można było dostrzec zmęczenie, choć na twarzy pojawił się służbowy uśmiech. Wygładzały szybko zagniecione spódnice, jakby mimochodem poprawiały firmowe żakiety, wiązały szybko służbowe apaszki.
Samolot zatrzymał się wolno.
Nie wstała ze swego miejsca od razu. Czekała aż przejście między fotelami opustoszeje, dopiero gdy dostrzegła ponaglające spojrzenie stewardessy, uprzejme, choć podszyte złością, której kobieta nie mogła okazać, co jeszcze bardziej ją irytowało, podniosła się i sięgnęła po bagaż podręczny. Gdy stanęła na schodkach prowadzących na płytę lotniska, gorące, nieruchome powietrze osaczyło ją, oblepiło niczym kleista ciecz, zbyt gęsta, by spłynąć i dać odetchnąć wilgotniejącej skórze. Nie przypominała sobie, by lata tutaj były tak upalne.
Budynek, który miała przed sobą, nie wyglądał jak barak, z którego wyruszała blisko trzydzieści lat wcześniej. Brudnoszary pawilon na dalekim przedmieściu, zwykle pusty i cichy, bo nie było tu wtedy dużego ruchu. Samolot do Hamburga odlatywał dwa razy w tygodniu. Ale i tak nie było wielu chętnych. Albo inaczej. Chętnych było wielu, nielicznym, jak jej, udało się znaleźć po drugiej stronie. Zachodnie miasto oddalone o godzinę lotu było miejscem z innego wszechświata. Podróż, która rozpoczynała się w szaroburym baraku, była niczym wyprawa na księżyc, przejście przez wrota czasu, dokonujące się właśnie tutaj, na lotnisku, które teraz nosiło imię człowieka wtedy uznanego za zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.
– Cel podróży? – zapytała tamtego dnia celniczka, równie bezbarwna, jak barak, w którym mieściło się lotnisko.
– Wizyta u krewnych – odpowiedziała.
Celniczka skierowała ją za kotarę, gdzie musiała zdjąć z siebie wszystko, sztuka po sztuce, jakby gdzieś tam, w fałdach spódnicy, w mankietach bluzki miała coś, co pozwoliłoby zatrzymać ją tutaj, co nie dałoby szansy na wyrwanie się z szarości, z beznadziejnej przeciętności, która osaczała z każdej strony.
Teraz znalazła się w tym samym miejscu, na tym samym lotnisku. Miała wrażenie, że stąpa po własnych śladach, jakby jej kroki zapisały się na asfalcie, nie dając się zmyć przez te wszystkie lata. Niebo nie było szare, nie było już tamtego baraku i urzędniczek zgniatających resztki niedopałków w wyszczerbionym talerzyku do ciasta między jedną a drugą rewizją osobistą, ale czuła się tak, jakby czas nagle odwrócił swój bieg.
Miała tremę. Myślała, że po latach spędzonych na estradzie, po Brahmsie, Brittenie i Mahlerze, po Mozarcie i Wagnerze, po setkach koncertów, gdy nie mogła pozwolić, by stres przekreślił to, co miała do przedstawienia, nie wrócą już kamienie w żołądku, całkiem fizyczna oznaka niematerialnego uczucia, kłębiącego się w środku. Tymczasem kamienie przesypywały się teraz z każdym krokiem stawianym na chwiejnych nogach, uciskały, sprawiały ból. To opanowujące każdą komórkę ciała drżenie czuła, gdy zajmowała miejsce za swoim pulpitem. Patrzyła w rozłożone na nim nuty i miała wrażenie, że czarne punkty ćwierćnut i triol zaczynają wirować jej przed oczami, żyją własnym życiem, niezależne od dyrygenckiej batuty. Zamiast podporządkować się wizji, której były cząstką, odgrywały nagle własne, niesubordynowane widowisko, a ona, zamiast je zdyscyplinować, traciła oddech, pozbawiała się głosu, tym samym narażając na zawalenie konstrukcji, której, jako jeden z członków orkiestry, była elementem. Tak było kiedyś, przed laty, gdy dostała się do zespołu symfoników hamburskich i kiedy miała wrażenie, że każdy koncert, każda próba jest egzaminem, który musi zdać, by udowodnić zasadność swej w nim obecności. Każdy koncert kosztował ją wtedy bezsenną noc. Ręce oprószała talkiem, by nie były mokre, by palce trafiały w klapy w instrumencie, by nie zsuwały się z nich, a dyrygent nie przerywał próby i nie zwracał się do niej z tym sarkastycznym uśmieszkiem, błąkającym się w kącikach ust, by nie rzucał uwagi, która bawiła puzony i klarnety, oboje i pozostałe flety, czasem nawet wywołując śmiech wśród znudzonych zwykle skrzypiec i altówek.
Tak było kiedyś. Teraz to ona śmiała się z uwag dyrygenta, który celował koniec batuty w nieszczęsną ofiarę i odsyłał z powrotem do akademii. Zapomniała już o tamtych upiorach, o żołądku tańczącym w rytm walca i dłoniach, które wilgotniały, gdy rozkładała nuty na pulpicie. Dlatego reakcja własnego ciała na stres, który poczuła na płycie lotniska, gdy znalazła się w sytuacji odsuwanej przez blisko trzy dekady, cały ten ból, zawroty głowy i świat unoszący się i opadający przed oczami, wszystko to wytrąciło ją z równowagi.
Gdy gorące powietrze dopadło ją na szczycie schodów prowadzących z wnętrza samolotu, otoczyło i rozparło w jej płucach, zrobiło się jej słabo. Mężczyzna, który w samolocie siedział kilka rzędów dalej, pomógł jej zejść, pytając uprzejmie, czy wszystko w porządku. Pomyślała, że i on poczuł falę gorąca, dopadającą u szczytu schodów. Krople potu znaczyły jego skórę, spływając po starannie ogolonych policzkach. Podziękowała, zaprzeczyła, ale dopiero w chłodnym wnętrzu terminalu poczuła się lepiej.
Na lotnisku nikt na nią nie czekał. Nikomu nie podała godziny przylotu.
Wsiadła do taksówki i wymieniła nazwę hotelu. Taksówkarz próbował zagadywać po niemiecku, ale zamilkł, kiedy odpowiedziała po polsku. Nie miała ochoty na rozmowę.
Kiedy opuszczała swoje mieszkanie przy Alte Rabenstrasse w Rotherbaum, nie myślała o Gdańsku ze szczególnym rozrzewnieniem. W Hamburgu szybko się odnalazła, wtopiła, oswoiła miasto, a siebie określiła na nowo. Zmieniła nazwisko, stworzyła nowe życie. Lata spędzone z dala od rodzinnego miasta zatarły wspomnienia, choć część z nich błąkała się po jej głowie z tą szczególną nostalgią, z którą wspomina się swoje dzieciństwo nawet, jeśli nie było szczególnie udane. Ona nie miała na co narzekać, choć teraz uważała, że jej życie tak naprawdę rozpoczęło się, gdy po raz pierwszy postawiła stopę na płycie lotniska Fuhlsbüttel w Hamburgu. Nie miała w sobie tęsknoty za minionym życiem, za młodością, którą spędziła tutaj, i za młodością w ogóle. Nie rozumiała emigracyjnych rozterek i nie chciała wracać do przeszłości. Nauczyła się dyscypliny, także tej we własnej głowie. Stała się opanowana i metodyczna, i sama decydowała, jakie emocje mają do niej dostęp. A teraz coś drgnęło. Coś ukłuło, bez przyzwolenia, ku jej zaskoczeniu. Nie wiedziała, czy to świadomość miejsca, w którym się znalazła, czy związane z nim wspomnienia młodości, które zaczęły tłoczyć się w głowie, napierając nachalnie, nie pozwalając się od siebie uwolnić. Zacisnęła dłonie, jakby to mogło pomóc jej w zatrzymaniu się w teraźniejszości.
Nie rozpoznawała miejsc, które mijali. Jechali nową, szeroką arterią i dopiero, kiedy zza wzniesień wyłoniły się dachy Starówki, szpiczaste szczyty kamienic wbite ostro w błękitne niebo pozbawione skaz i zadrapań, zorientowała się, gdzie jest.
Za wiaduktem trwała budowa. Przesłaniała część budynków stojących w głębi. Zaraz Motława, mignął Żuraw. Pojechali dalej. Jeszcze jeden wiadukt i byli z powrotem nad rzeką. Mały port jachtowy, żaglówki, motorówki, po drugiej stronie brukowanej uliczki nowy apartamentowiec. Taksówkarz zatrzymał się przed hotelem. Gdańsk – głosił napis na markizie nad wejściem. Hotel Gdańsk cztery gwiazdki – informował napis na ceglanej fasadzie dawnego spichlerza.
– Katarina Hollenbach-Winckler – przedstawiła się w recepcji.
Recepcjonistka uśmiechnęła się tym samym profesjonalnym uśmiechem, który w Wenecji i Kuala Lumpur sprawia, że klient hotelu czuje się mile widzianym gościem. I odezwała się po niemiecku, z ledwie słyszalnym akcentem. Odpowiedziała jej po polsku, choć usłyszała w swoim głosie tę niemiecką chropawość, której musiała nabawić się przez lata, mimo że tak bardzo pilnowała, by nie zacząć mówić z obcym akcentem. Dziewczyna uśmiechnęła się uprzejmie.
– Proszę, tu klucz dla pani. Życzę miłego pobytu w Gdańsku – powiedziała po polsku.
Pokój na drugim piętrze był chłodny i ciemny. Kiedy do niego weszła, pomyślała, że był zbyt ciemny i nawet pożałowała, że nie wybrała czegoś w nowej części hotelu. Widziała w reklamie, że wielkie szyby w pokojach w nowej, dobudowanej do starego spichlerza części, odsłaniały widok na rzekę i rozciągającą się po jej drugiej stronie Starówkę. Wtedy pomyślała, że nie chce tego napierającego przez okna widoku, że to cepelia dla turystów, a ona w końcu wracała do domu.
Rozpakowała walizkę, wzięła prysznic i zadzwoniła.
– Jestem już w Gdańsku – powiedziała, gdy z drugiej strony odezwał się kobiecy głos. – Zatrzymałam się w hotelu.
– Mówiłam ci, że możesz mieszkać u nas. Poza tym mieszkanie twoich rodziców jest puste. Nie musisz mieszkać w hotelu – odparł głos w słuchawce.
– Nie, nie chcę robić zamieszania swoją osobą.
Cisza po drugiej stronie trwała ułamek sekundy.
– W takim razie przyjedź chociaż na kolację. Omówimy sprawę pogrzebu.
– Dobrze, ciociu. Oczywiście.
***
Spoglądając przez okno taksówki miała wrażenie, że ktoś poprzestawiał w jej głowie obrazy z przeszłości i rzucił w nie okrutne okruchy współczesności. Wielkie billboardy reklamujące egzotyczne wakacje i usługi bankowe, z których mogła równie dobrze korzystać w Hamburgu, reklamy sieciowego supermarketu rozpięte na neorenesansowej fasadzie narożnej kamienicy. Dalej przychodnia lekarska, do której chodziła jako dziecko. Część budynków odremontowana, część odrapana jak kiedyś. Zniknęła zajezdnia tramwajowa obok szkoły muzycznej, w której przed laty ćwiczyła gamy i pasaże, a wieżowiec na rogu, ten, w którym na piętrze mieścił się Pewex, pełen luksusowych smaków i zapachów raj PRL-u, został zdominowany przez nowe apartamentowce, które stanęły w miejsce starego budynku zajezdni. Pozostał za to ten sam karkołomny zakręt tramwaju, który musiał ostro hamować, by wjechać w wąski przesmyk między przedwojennymi kamienicami. Zamiast budynków dawnej fabryki czekolady rozsiadło się teraz centrum handlowe, równie bezosobowe i pozbawione wyrazu, jak wszystkie centra, które widziała w swoim życiu. I wiadukt nad skrzyżowaniem, który zmienił to miejsce nie do poznania. Pod wiaduktem skręcili, mijając kolejne osiedle apartamentowców. Zamiast nieuporządkowanego skwerku ciągnącego się wzdłuż ulicy, nowa trasa w stronę Niedźwiednika i Moreny. Stare obok nowego, ale z dobrze widoczną granicą, nabazgraną na odrapanych murach. Zaniedbany PRL i nowa Polska. Wielki, nieopanowany chaos ulic, poszukujących ciągle własnej tożsamości.
Dalej było już bardziej znajomo, z jednej strony wielka płyta, z drugiej przedwojenne kamienice, równie odrapane i brudne jak kiedyś.
Taksówka zatrzymała się przed czteropiętrowym blokiem. Jego szarą, betonową fasadę, którą składano kiedyś niczym domki z klocków, pokryto jasną farbą, która teraz, w promieniach popołudniowego słońca parzyła w oczy. Kiedy była dzieckiem, zawsze spotykali się tutaj pierwszego listopada. Od ciotki Barbary i wuja Henryka był krok na cmentarz po drugiej stronie ulicy.
Stała chwilę przed drzwiami na klatkę schodową, nie mogąc przypomnieć sobie numeru mieszkania. Pamięć do liczb nigdy nie była jej mocną stroną. Próbowała przywołać numer telefonu, nazwę ulicy, zrobić to wszystko, co zwykle pomagało jej wyciągnąć z zakamarków pamięci potrzebne cyfry. W końcu sięgnęła po telefon i zadzwoniła na górę.
Powroty po latach są zwykle pełne emocji. Czasem towarzyszy im niepewność, zwykle ekscytacja. Początkowa rezerwa, dystans, ocenianie zmian, ważenie wspomnień. Potem stopniowe rozluźnianie atmosfery, zdjęcia z minionych lat, coraz więcej bliskości, a w końcu łzy i radość z odzyskania kawałka dawnego świata. Bo ludzie, którzy byli kiedyś w swoim życiu, zawsze pozostawiają po sobie ślad, a jeśli ich zabraknie, tworzy się luka, której zwykle nie można wypełnić.
Tak było i tym razem. Choć ciotka Barbara kilka razy odwiedziła ją w Hamburgu, choć rozmawiały czasem przez telefon, to obecność Kasi, bo przecież inaczej jej nie nazywała, fizyczna obecność w Gdańsku córki jej brata, była dla nich obu pełnym emocji przeżyciem. Wuj Henryk okazywał emocje oszczędniej, ale i jemu zaszkliły się oczy, gdy stanęła w drzwiach. Nie było jednak tak, jak zwykle jest wtedy, gdy wraca się nawet po wielu latach, ale okazuje się, że świat pozostawiony nic się nie zmienił. Tu zmieniło się wszystko. I nie miały znaczenia banery rozwieszone na płotach okalających budowy ani billboardowe reklamy wszystkiego, co można było kupić i sprzedać, nowe ulice i żaglówki na Motławie. Zmieniło się wszystko, bo kiedy Kati w końcu przyjechała, kiedy odwróciła kolejność tamtej podróży i z lotniska w Hamburgu przyleciała do Rębiechowa, nie było już osoby, dla której powinna była wrócić. Nie było matki. Usunęła ją ze swojego życia wiele lat temu, ale nigdy nie udało się wyrzucić jej z własnej głowy. Choć pamięć nie była równoznaczna z wybaczeniem. Nie, nigdy matce nie wybaczyła. Nie była jednak w stanie uciszyć w swojej głowie tego wewnętrznego głosu, który każdego dnia kazał jej z nią rozmawiać. Kłócić się i opowiadać o tym, co ważne w życiu. I co nieważne także. Świadomość jej braku, choć nie widziały się od wyjazdu Kati do Niemiec, poczucie, że naprawdę odeszła, że powrót nie jest już możliwy, dotarła do niej dopiero tutaj, na lotnisku, w hali przylotów, gdzie nikt na nią nie czekał.
Wiadomość od ciotki Barbary dostała, siedząc na ławce nad Aussenalster, parę kroków od swojego mieszkania. Kilka słów na ekranie telefonu. Kiedy odebrała wiadomość, najpierw nie była w stanie ich zrozumieć. Potem informacja od ciotki wydała się jej niedorzeczna. Nie tu, nad brzegiem jeziora, koło hałasujących dzieci, które bawiły się z psem. Pies szczekał, a ona wpatrywała się w te słowa, które znikały i powracały, gdy odświeżała ekran. Teraz, siedząc naprzeciw ciotki Barbary, która tak bardzo przypominała ojca, Kati czuła niemal fizyczny ból, uścisk w żołądku. To on sprawił, że w łazience przywarła do zimnego kaloryfera i wciskając twarz między staromodne żeberka, nie mogła opanować spazmów, które wstrząsały nią bez końca. Kiedy zdołała wreszcie wrócić do pokoju, zamówiła taksówkę i pojechała do hotelu.
***
Pogrzeb trwał dwa dni. Matka Kati życzyła sobie, by jej zwłoki skremowano, więc ciotka Barbara, jedyna krewna, która została jej po śmierci męża i wyjeździe córki, wypełniła tę wolę, choć Kati była przeciwna.
Przyszło kilka osób. Starsze panie, w których rozpoznała jakieś dawne przyjaciółki matki, daleki kuzyn z Gdyni, sąsiedzi. Patrzyli na nią, składając zdawkowe kondolencje, a ona miała wrażenie, że każdy przygląda się jej z przyganą.
Nie chciała, by otwierano trumnę. Długo stała pod drzwiami kaplicy, nie mogąc zdecydować się, czy wejść do środka i pożegnać się z matką, nim trumna zostanie zamknięta. W końcu postanowiła zostać, tutaj, w holu, zabierając ze sobą wspomnienie matki sprzed lat. Czy to głupie, myślała wciśnięta w kąt kanapy stojącej przed drzwiami kaplicy, że nie zobaczywszy jej martwego ciała będę mogła nadal uważać ją za żywą, choć nieobecną, tak jak było to przez minione ćwierćwiecze? To nie miało już żadnego znaczenia.
Przyszedł ksiądz, którego nie znała, i za kwadrans było po wszystkim. Złożenie urny miało się odbyć następnego dnia.
Przed cmentarnym krematorium pożegnała ciotkę Barbarę i wuja Henryka, i zostawiając rozchodzących się powoli żałobników, poszła w stronę wejścia na cmentarz. Chciała odwiedzić grób babki i ojca. Urna z prochami matki miała zostać złożona do tego samego grobowca. Postanowiła pójść tam, zanim zakład pogrzebowy podniesie płytę, by przygotować miejsce do uroczystości. Ustawić baldachim, złote słupki, cały ten pogrzebowy kram, który kojarzył się jej z odpustową tandetą. Jak uczcić śmierć? Nie strywializować? Uświadomić sobie jej rzeczywistą wagę? Myślała o tym często, kiedy zmarł ojciec. Rok po jej wyjeździe dostał zawału i zmarł między deskami kreślarskimi w biurze projektowym, w którym pracował od czasu, gdy skończył politechnikę. Zastanawiała się, co mogła zrobić tam, w Hamburgu, by go pożegnać. Nie przyjechała na pogrzeb. Nie miała jeszcze niemieckiego obywatelstwa i bała się przyjechać do kraju. Teraz nie mogła pogodzić się z myślą, że stając nad grobem Niny, stanie też nad szczątkami ojca.
Powietrze w wąwozie, którym biegła aleja prowadząca do położonych na zboczach kwater, drgało z gorąca. Liście migotały, jak drobne fale na jeziorze.
Grób odnalazła bez trudu. Stromo pnące się schody za krzyżem, trzecia alejka w lewo. Na tym cmentarzu nigdy się nie gubiła.
Kiedy stanęła przy grobie, pomyślała, że nie ma nawet kilku zniczy, że wychodząc z kaplicy o nich zapomniała. Zrobiło jej się wstyd przed samą sobą.
Nie była wierząca, więc się nie modliła. Usiadła tylko na ławce i powiedziała cicho:
– Dzień dobry, kochani. To ja.
Łzy spływały nieśpiesznie. Pozwoliła, by znaczyły na policzkach mokre smugi, a potem kapały na kołnierz bluzki razem z rozmytym tuszem do rzęs, który zostawiał na materiale brudne plamy.
Ostatni raz była tu przed wyjazdem. Przyszła, żeby się pożegnać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji