Nad miastem anioły - Izabela Żukowska - ebook + audiobook

Nad miastem anioły ebook i audiobook

Izabela Żukowska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzecia część serii Komisarz Franz Thiedtke. Wiosna 1945 roku i przez powietrze przeszył krzyk. Ukrywający się z ukochaną Heleną dawny komisarz gdańskiej policji Franz Thiedtke odkrywa zwłoki i postanawia, wraz z końcem wojny, zamknąć także swoją przeszłość. Czy uda mu się uporać z demonami minionego czasu? Czy w polskiej Gdyni zbuduje nowe życie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 39 min

Lektor: Izabela Żukowska

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ1

Powietrze przeszył krzyk. Ale na ludzkie krzyki już nie reagował. Nie zrywał się ze snu, gdy wrzask przerywał ciszę lub przedzierał się przez głuche odgłosy niedalekich wybuchów. Nie odrywał się od własnych myśli, gdy krzyk rozlegał się obok, całkiem blisko. Po prostu przestał na niego reagować. Nawet nie był w stanie powiedzieć, kiedy stracił tę wrażliwość, która dana jest niemal każdemu. Ale tylko w czasach spokojnej codzienności. Bo kiedy rzeczywistość przestaje być znana, kiedy strach wydobywający się z głębi płuc zwielokrotnia się echem, odbijającym się od chrzęszczących przed zawaleniem stropów, od trzaskających płomieniami fasad, od przestrzelonych burt statków zatopionych w porcie, i staje się powszechny, równie niemożliwy do uniknięcia jak głód, który poprzez niezaspokojenie najbardziej podstawowej potrzeby sprowadza jednostkę ludzką do kierującego się instynktem zwierzęcia – wtedy krzyk jest już tylko towarzyszem.

W ciągu ostatnich tygodni krzyk trwał nieprzerwanie. Nie znikał nawet po zapadnięciu zmroku, przeciwnie – wówczas się wzmagał, a nicość, z której dobiegał, tylko go potęgowała. Tym razem jednak był znajomy, prawie własny, choć zaskoczył go, bo wiedział, że Helena bała się zwykle w milczeniu. Zerwał się z wilgotnej podłogi. Pył unoszący się w powietrzu rozmazywał nikłe światło z karbidowej lampki, która żarzyła się słabo w przeciwległym końcu piwnicy. Chciał zobaczyć, co się stało, ale musiał przecisnąć się między ciałami śpiących ludzi, którzy unosili teraz głowy znad zawiązanych w szmaty tobołków, okręconych sznurkiem walizek, zwiniętych ciasno płaszczy, w zatęchłym schronie służących za poduszki. Ludzie mówili coś do niego, rozdrażnieni, że przerywa chwilę spokoju, tak rzadką ostatnimi czasy, przecierali czerwone od pyłu, zapuchnięte oczy i pytali, co się stało.

Helena klęczała przy rzuconym na ziemię sienniku. Jej ciałem wstrząsały spazmy, choć płaczliwe zawodzenie, które wydobywało się z jej gardła, tłumiły opadające na twarz włosy. Oblepione kurzem wydawały się jeszcze bardziej siwe niż w dniu, gdy weszli do piwnicy. Franz nie był w stanie określić, ile czasu minęło od tamtego momentu.

– Heleno, co się stało? – Ukląkł obok. – Heleno… – Dotknął jej ramienia, gdy nie odpowiedziała.

Nie patrzyła na niego. Zaciskała powieki, jakby to miało zahamować płynące po jej twarzy łzy. Ale one przeciskały się, osiadając na osmolonych rzęsach, i spływały po wychudzonych policzkach, znacząc na nich rozmyte smugi. Krew, przez którą musiały się przebijać, rozpływała się na poszarzałej skórze.

– Heleno! – Upuścił gwałtownie lampkę, która z brzękiem potoczyła się po podłodze i zgasła.

W ciemności słychać było dobiegające z góry dudnienie. Przy każdym wybuchu ściany drżały. Przy każdym wstrząsie w powietrzu unosiły się obłoki gryzącego pyłu. Ktoś wstał, ale przewrócił się o leżącego obok człowieka. Ktoś inny zaklął. Odezwały się głosy, by zapalić światło. W kącie trzasnęła zapałka i w mroku pojawił się jasny punkt, w którym zamajaczyły ludzkie twarze.

– Co się stało? Jesteś ranna? – zapytał Franz.

Helena potrząsnęła przecząco głową i osunęła się znowu na leżące na sienniku ciało. Próbował uchwycić ją za ramiona i podnieść, ale odepchnęła go i ukryła twarz w dłoniach.

– Cicho, cicho. Nie płacz. – Pomyślał, że znowu miała sen, ten, który dręczył ją od momentu, gdy Stefan stanął w drzwiach ich przedwojennego mieszkania, sen, w którym umierał, tonąc w wodach zatoki.

– Nie, nie. To nie sen. On nie żyje – powiedziała po długiej chwili. Przestała szlochać, wyprostowała się powoli i drżącą ręką dotknęła ramienia mężczyzny, który leżał na sienniku, odwrócony twarzą do ściany. – Nie żyje – powtórzyła.

– Proszę cię, uspokój się. On śpi. Zaraz obudzi go twój płacz. – Chciał, by jego głos nabrał lekkości, a pewny ton sprawił, że Helena uświadomi sobie, że to był tylko koszmar, zły sen, z którego już się obudziła. Ale ona gwałtownie odwróciła się w jego stronę i nie podnosząc wzroku, wcisnęła twarz w jego ramię. Franz Thiedtke poczuł, że Helena szlocha, nie usłyszał, ale właśnie poczuł, bo spazmy opanowały jej ciało i wstrząsały nim coraz mocniej. Kobieta, dzięki której przeżył ostatnie lata, kobieta, od której każdego dnia czerpał siłę, pozwalającą przetrwać kilka kolejnych godzin, stała się nagle bezbronna i słaba. Objął ją. Przycisnął mocno do siebie, bo był pewien, że jeśli tego nie zrobi, Helena osunie się bezwładnie na ziemię.

– Nie, sprawdź. On nie żyje. – Jej włosy były sztywne od wszechobecnego kurzu. Miał wrażenie, że to one, pozbawione światła i świeżego powietrza, zrobiły się martwe.

Nie wiedział, jak długo trzymał ją w ramionach, głaszcząc po głowie jak dziecko, które trzeba uspokoić. W końcu wzięła głęboki oddech i odsunęła się od niego.

– Nie żyje – powtórzyła. – Zobacz.

Nie chciał budzić Stefana. Wiedział, że mąż Heleny jest tak wyczerpany i chory, że bez lekarstw nie przeżyje dni spędzonych w piwnicy. Starał się tylko, by przed śmiercią przywrócić mu resztkę godności, której pozbawiono go w Stutthofie. Miał jednak nadzieję, że Stefan nie umrze przed końcem wojny. Uważał, że to mu się od życia, bo w Boga już nie wierzył, zwyczajnie należy.

– Uwierz mi – wyszeptała Helena, nachylając się w stronę Franza. – On nie żyje. Nie żyje. Dotarł tutaj i teraz nie żyje. – W nikłym świetle lampki dostrzegł jej pobielałą twarz i spierzchnięte usta. Nie patrzyła na niego, nie patrzyła też na Stefana. Jej wzrok zrobił się nieobecny i błądził w przestrzeni gdzieś ponad jego głową.

Pomyślał, że Helena traci zmysły. Ukląkł jednak i podniósł z podłogi lampkę. Przysunął ją w stronę leżącego na sienniku mężczyzny i próbował go obejrzeć, nie budząc.

– Popatrz – chwyciła dłoń, w której trzymał lampkę, i przyciągnęła w swoją stronę.

Franz dotknął ramienia Stefana, najpierw delikatnie, a potem nieco mocniej. Mężczyzna bezwładnie opadł twarzą na siennik. Franz próbował zbadać mu puls, ale na zapadniętej szyi nic nie wyczuł.

– Stefan! Stefan! – Zaczął szarpać ciało, ale mężczyzna nie poruszył się. Helena wybuchła płaczem, tak głośnym, że jej szloch wypełnił całą piwnicę.

Wyprostował się i obejrzał dokładnie zwłoki. Dopiero po chwili w nikłym świetle dostrzegł niedużą, właściwie ledwie dostrzegalną, świeżą plamę krwi. Dotknął jej. Krew na plecach Stefana była ciepła. Helena miała rację, choć plamy chyba nie zauważyła.

– Wstawać! Wstawać wszyscy! – Zerwał się natychmiast z kolan. Karbidowa lampka znowu potoczyła się z brzękiem po podłodze. – Wstawać! Słyszycie? Już! – Zaczął szarpać leżących ludzi. – Kto to zrobił? No? Kto z was to zrobił?

– Spokój! Co się dzieje, człowieku? – Mężczyzna siedzący najbliżej podniósł lampkę i sapiąc, wstał.

– Bo Polak? Tak? Dlatego go ubiliście?!

– Franz, co ty mówisz? – Helena próbowała go powstrzymać. Wyszarpnął się z jej słabego uścisku. – Zostaw tych ludzi w spokoju!

Z gruzowiska cegieł, które dzień wcześniej wysypały się z uszkodzonej wybuchem ściany, zerwał się kolejny mężczyzna. Mimo braku dłoni, której kikut wyłaniał się spod rękawa brudnego puloweru, rzucił się na Franza.

– Zostaw tych ludzi! Czego od nich chcesz? – dyszał, szamocząc się z nim.

Mężczyzna z lampką próbował ich rozdzielić. Ale lampka znowu brzęknęła, uderzając o podłogę. I zgasła. W ciemności słychać było odgłosy szarpaniny i ciężki cios, który ją zakończył. W piwnicy obok rozległ się płacz dziecka.

– Franz! Co mu zrobiliście?! Franz! – Helena po omacku próbowała go odnaleźć.

– Światło. Zapalcie światło – odezwały się krzyki.

– Franz! Gdzie jesteś?!

Ktoś odnalazł lampę. Zapalił. W jej świetle ukazała się twarz kobiety, która w futrze z norek siedziała pod ścianą na walizce i drżącymi dłońmi malowała usta czerwoną szminką. Franz klęczał na podłodze i ocierał krew z rozbitej wargi.

– Franz! Nic ci nie jest? – Helena przywarła do niego. Znowu zaczęła szlochać.

Mężczyzna bez dłoni podszedł do niej. Wyjął z kieszeni pogniecioną chustkę.

– Jemu nic nie jest. A pani niech się wytrze. Ma pani na twarzy krew – powiedział.

Wzięła chustkę i wytarła nią zapadnięte policzki, ale czerwone smugi nie zniknęły, rozmazały się tylko po skórze.

– On nie żyje – powtórzyła, wskazując na Stefana, i oddała zakrwawioną chustkę.

Mężczyzna bez ręki pomógł jej podnieść się z kolan.

– Nic ci nie jest? – Pochyliła się nad Franzem, który z trudem łapał powietrze.

– Czy ma ktoś wodę? – zapytał cicho.

– Woda! Woda! Dajcie wodę! – Mężczyzna bez dłoni krzyknął w stronę przyglądających się im ludzi. Nikt się nie poruszył. – Co sie tak gapicie? Wszyscy mamy już tego dosyć. No, dajcie wodę!

Ktoś wyciągnął z walizki obtłuczony porcelitowy kubek, ktoś podał termos, ktoś wahając się, sięgnął pod płaszcz i wyjął piersiówkę. Franz wypił i rozejrzał się wokół.

– Nikt nic nie widział? – zapytał cicho. – Ten człowiek – wskazał na ciało Stefana – przed chwilą stracił życie. Nikt nic nie wie?

Jego słowa odbiły się echem od pozbawionych tynku ścian i pozostały bez odpowiedzi. Wstał, oddał kubek Helenie i posadził ją na zwałowisku potłuczonych cegieł pod ścianą piwnicy. Siedzące obok kobiety napełniły kubek alkoholem z piersiówki, a gdy Helena, mrużąc oczy, przełknęła go, nalały wody z termosu. Wypiła ją szybko i głośno westchnęła.

– Może jest tylko nieprzytomny? – powiedział mężczyzna bez dłoni, gdy Franz ponownie pochylił się nad ciałem na sienniku.

– Nie – odpowiedział Franz Thiedtke. Odwrócił zwłoki, szybkim ruchem domknął półotwarte powieki i ponownie ułożył martwe ciało na boku. Przyjrzał się plamie krwi na plecach i palcami odnalazł nieduże rozcięcie na środku. – Ten człowiek z pewnością nie żyje – stwierdził cicho, wskazując plamę na brudnej kurtce Stefana. – Widzi pan to? Ktoś zabił go cienkim długim nożem. To jest ślad.

Mężczyzna przyjrzał się krzepnącej już krwi i odsunął bez słowa. Franz w milczeniu obszedł piwnicę. Podnosił karbidową lampkę i przyglądał się krótko kolejnym twarzom. Mężczyźni, których było tylko kilku, cofali się ze złością, kobiety odwracały głowy, mrużąc odzwyczajone od światła oczy.

– Co? Myślisz, człowieku, że ktoś z nas mu w tym pomógł? – rzuciła któraś w jego stronę, ale nie odpowiedział.

Zatrzymał się przy Helenie.

– Brakuje jednej osoby – powiedział, stawiając lampkę u jej stóp.

– Nie, nie! Nikt nie wychodził! – rozległy się gwałtowne protesty. – Kto by się pchał na zewnątrz?

Mężczyzna bez dłoni rozejrzał się po twarzach ludzi zgromadzonych w piwnicy i spojrzał na Franza.

– Nie ma tego człowieka, z którym się pan kłócił – powiedział cicho.

Franz skinął głową. Zdjął płaszcz i okrył nim ciało na sienniku.

– To był jej mąż – powiedział, patrząc na Helenę. Podszedł do niej i objął mocno.

Kilka kobiet uklękło i zaczęło się głośno modlić. Inni cofnęli się w głąb piwnicy.

– Musimy go stąd wynieść – powiedział cicho mężczyzna bez dłoni.

– Tak, pomoże mi pan? – Spostrzegłszy kalectwo mężczyzny, Franz poszukał wzrokiem drugiego, który siedział teraz na potłuczonych cegłach i przyglądał się im w milczeniu. – A pan?

Tamten bez słowa skinął głową.

– Chce pan stąd wyjść? – zapytał mężczyzna bez ręki, gdy owijali ciało płaszczem Franza.

– To szaleństwo. Zaraz was Ruscy przyuważą. A jemu to i tak wszystko jedno – odezwał się drugi z nieznajomych.

– Nie, wyniesiemy go tylko na korytarz. Nie może zostać tutaj. Nie wiadomo, jak długo będziemy tu siedzieć. – Franz jęknął cicho, gdy podnieśli zwłoki. Czuł, jak stawy, rozmiękłe w kaszubskich stodołach, powoli odmawiają mu posłuszeństwa.

Gdy wrócili do piwnicy, usiadł przy Helenie.

– Pochowamy go, gdy to się skończy – powiedział, obejmując ją. – Nie bój się, będzie miał porządny grób.

Helena, która siedziała w milczeniu, kiwając się tylko w przód i w tył ze wzrokiem wbitym w zakurzoną posadzkę, teraz znowu zaczęła szlochać, najpierw cicho, niemal niezauważalnie, z czasem jednak jej płacz stawał się coraz gwałtowniejszy. Franz przyciągnął ją mocno do siebie. Wcisnęła głowę w ramiona, twarz ukryła w jego koszuli. Gładził ją delikatnie, poddając się jednostajnemu ruchowi jej ciała.

Wiedział już, że jego prywatna wojna nie skończy się wraz z wejściem Armii Czerwonej do miasta. Wiedział, że spokój, który obiecywał Helenie, bezpieczeństwo, o którym marzyli przez ostatnie miesiące, nie nadejdzie, dopóki nie zamknie spraw z przeszłości, dopóki sam nie wymierzy sprawiedliwości temu, który uważał, że istnieje wina bez kary, że w życiu liczy się tylko zwycięzca, a cena zwycięstwa nie wymaga tłumaczeń.

– Znał go pan? – zapytał mężczyzna bez dłoni, gdy Helena uspokoiła się i Franz pomógł jej położyć się na sienniku, na którym zmarł Stefan. Wcisnęła się w ścianę, jakby ciało jej męża ciągle tam spoczywało, zajmując większą część miejsca.

– Kogo?

– Tego mężczyznę, który zniknął. Tego, z którym wcześniej się pan kłócił.

– Z nikim się nie kłóciłem. Coś pan pomylił.

– Widziałem w korytarzu… Sam pan przyznał…

– Myli się pan. Nie znałem go. Nie wiem, kto to był. – Franz odwrócił się do nieznajomego plecami i usiadł koło Heleny. Zobaczył, jak spod paznokci, które wbijała sobie w skórę, wyciekają powoli cienkie strużki krwi. Znowu zaczęła szlochać. Ujął jej dłonie w swoje i ukrył w nich twarz. Gdy po długiej chwili podniósł wzrok, na jego policzkach rozmazała się jej krew.

– Przepraszam. – Zaczęła ścierać ją z jego skóry. – Przepraszam, Franz. Przepraszam.

– To ja przepraszam, Heleno. – Odsunął jej ręce od swojej twarzy. – To moja wina. Gdybym cię w to nie wciągnął, wszystko wyglądałoby inaczej.

– Nie, Franz. Nie. Nie mów tak. Bez ciebie nic nie miałoby już sensu.

ROZDZIAŁ2

– To pani mąż był? – Koło Heleny usiadła kobieta o spękanych, pomarszczonych dłoniach. Jej palce poruszały się z trudem, zastygłe w nieruchomym przykurczeniu. W skupieniu dolała wody do kubka, który Helena wciąż trzymała.

– Tak. To był mój mąż – Helena odpowiedziała, nie patrząc na kobietę. – Stefan Kamieński, mój mąż.

– Kamienski? To on Polak był?

– Tak – teraz Helena podniosła wzrok i spojrzała w przysłonięte pyłem oczy. – Mój mąż był Polakiem i ja też jestem Polką.

Kobieta odsunęła się nieznacznie, po czym wolno zakręciła termos.

– Verfluchten Polaken! – Splunęła Helenie pod nogi, po czym powlokła się w najdalszy kąt piwnicy, tam, gdzie spał Franz, nim dopadł go krzyk Heleny.

Helena nie zareagowała. Wypiła wodę, którą nalała jej kobieta, i postawiła na podłodze pusty kubek. Znowu przywarła do zimnej wilgotnej ściany. Kiedyś, w innym życiu, nigdy tu nie schodziła. Wysyłała Stefana, bo bała się pustych ciemnych korytarzy ciągnących się poniżej Świętojańskiej.

– Niech się pani nią nie przejmuje. – Mężczyzna bez dłoni usiadł obok. – Poczęstowałbym panią papierosem, ale ostatniego zapaliłem przed zejściem tutaj – powiedział i uśmiechnął się przepraszająco. Nie miał więcej niż trzydzieści lat. Helena pomyślała, że musi być dezerterem, ale kiedy spuściła głowę, dostrzegła kikut.

– Nie szkodzi – odpowiedziała.

W sąsiedniej piwnicy znowu zapłakało dziecko. Przez otwory po cegłach dobiegł cichy śpiew. Kobieta śpiewała kołysankę. Jej dźwięczny głos odbijał się od wyszczerbionych murów. Ludzie, słuchając, milkli. W końcu dziecko także ucichło.

– Mam nadzieję, że to się szybko skończy – odezwał się mężczyzna, gdy z sufitu posypały się drobne odłamki. Gdzieś w oddali zagrały organy Stalina. Budynek zadrżał.

– Odnalazłam męża po sześciu latach – powiedziała Helena, gdy zrobiło się cicho. – Tutaj, w naszym mieszkaniu. Przed wojną mieszkaliśmy na pierwszym piętrze w tym budynku. A potem wybuchła wojna i już go nie widziałam. Aż do teraz. Wiedziałam, że wróci do domu. Bo zawsze wracał. – Umilkła. Sekundy mijały, ale mężczyzna nie zadawał pytań. – Zabrali go w trzydziestym dziewiątym. Kiedy wrócił, zdążył mi tylko powiedzieć, że trafił do Stutthofu. Wie pan, co to Stutthof? – Nie czekała na odpowiedź. – Cudem przeżył głód, tyfus, pracę ponad siły. Uciekł z ostatniego transportu. Do domu. I tutaj skończyło się jego życie. A przecież zaraz będziemy wolni. – Oczy Heleny były szeroko otwarte. Choć w piwnicy było niemal zupełnie ciemno, rozszerzone źrenice sięgały prawie krańca tęczówek.

– Wolni? – Kobieta w futrze z norek spojrzała na Helenę z nadzieją. – Jak moja Emilie. Wolna. Udało mi się wysłać ją z Gotenhafen. Na Gustloffie, zna pani? Piękny statek.

– Wolni? – Z głębi piwnicy dobiegł podniesiony głos. – Zaraz tu wejdą Ruscy, to będziesz miała swoją wolność, ty polska dziwko.

– Cicho, kobieto! – uciął głośno mężczyzna bez dłoni. – Tutaj już nie ma Niemców i Polaków! Wszyscy jesteśmy już równi!

– I czeka nas to samo! – krzyknął ktoś z sąsiedniej piwnicy.

– Nie mam już łez – powiedziała Helena cicho, spuszczając głowę. – Nie mam już siły.

Budynek zadrżał. Ze stropu posypał się drobny gruz, ze ściany graniczącej z sąsiednią piwnicą wypadło kilka cegieł. Helena straciła równowagę i upadając, pociągnęła za sobą mężczyznę, który rozciął sobie policzek. Krew zalała mu twarz. Zaklął cicho. Wyjął z kieszeni brudną, mokrą jeszcze od krwi Heleny chustkę i przyłożył sobie do twarzy.

Kolejny wybuch rozkołysał karbidową lampkę, którą ktoś podwiesił na haku pod sufitem. Lampka spadła i uderzając o ziemię, zgasła. W ciemności odgłosy walk, które dobiegały z zewnątrz, tłumione grubymi murami piwnicy, stawały się bardziej realne i bliskie. Słychać było krążące nad miastem samoloty. Ich miarowo pohukujące silniki były coraz niżej i niżej, aż rozlegały się kolejne wybuchy bomb, które samoloty zrzucały ze swoich ładowni. Potem odlatywały, ale nie mijało dużo czasu, gdy pojawiały się nowe. Całkiem blisko padały serie z karabinów maszynowych. Krótkie, ostre, bardziej piskliwe niż głębokie silniki bombowców.

– I usłyszałem inny głos z nieba mówiący: Ludu mój, wyjdźcie z niej, byście nie mieli udziału w jej grzechach i żadnej z jej plag nie ponieśli. – Głos kobiety klęczącej na zimnej podłodze piwnicy był tym donośniejszy, im większy huk ich otaczał. – Bo grzechy jej narosły aż do nieba, i wspomniał Bóg na jej zbrodnie. Odpłaćcie jej tak, jak ona odpłacała, i za jej czyny oddajcie podwójnie. Ile się wsławiła i osiągnęła przepychu, tyle jej zadajcie katuszy i smutku! Dlatego w jednym dniu nadejdą jej plagi: śmierć i smutek, i głód, i będzie ogniem spalona, bo mocny jest Pan, Bóg, który ją osądził. Ludzie, módlcie się!

Gdy Helena usiłowała podnieść się z podłogi razem z mężczyzną, z którym upadła, ogłuszył ją wybuch bomby – pocisk musiał spaść bardzo blisko. Pogrążyła się w ciemnościach. W uszach miała wybuch, który wwiercał się w mózg. Wyciągnęła przed siebie ręce, w ataku panicznego lęku szukając oparcia w przestrzeni, ale nie mogła nic dostrzec mimo szeroko otwartych oczu.

– Franz! Franz! – krzyczała z całych sił, ale nie słyszała własnego głosu. Dlatego próbowała jeszcze mocniej: – Franz!

Ktoś złapał mocno jej dłonie i przyciągnął do siebie. Był blisko, czuła ciepło jego ciała, ale nie była pewna, czy to Franz. Wyszedł przecież na górę, żeby sprawdzić, co dzieje się na ulicy. Czuła, jak serce wali jej w piersiach na myśl, że mógłby już stamtąd nie wrócić. Łapczywie szukała w ciemnościach jego twarzy i kiedy wyczuła pod palcami znajome rysy, osunęła się na podłogę.

– Heleno, Heleno! – Głos Franza docierał do niej powoli. Razem z zawodzeniem kobiet, płaczem dziecka za ścianą, kaszlem mężczyzn, którzy wydobywali się spod sypiącego się ze ścian gruzu, i odgłosami niedalekich wybuchów. Przywarła do znanego ciała, złapała w dłonie poły marynarki, którą Franz miał na sobie.

– Franz, nie zostawiaj mnie! – mówiła drżącym głosem, tak cicho, że ledwie ją słyszał. – Nie zostawiaj mnie, proszę cię!

Objął ją, a ona jeszcze bardziej skuliła się, zmalała. Czuł, jak jej wychudzone ciało drży, jak nie jest w stanie opanować dreszczy, które nią wstrząsają.

– To już naprawdę nie potrwa długo – powiedział. – Nie poddawaj się. Nie możemy teraz się poddać. Pamiętasz, co sobie przyrzekliśmy? Heleno, pamiętasz? Że jak wojna się skończy, wybierzemy się na spacer nad Motlau. Pamiętasz? Przejdziemy od Fischmarkt aż do samego Grünebrücke. Będziemy patrzeć na barki płynące po Motlau, na statki, które odbijają spod Krantor, a ty będziesz najpiękniejszą kobietą na całej Lange Brücke. Heleno, to już niedługo, słyszysz? Niedługo. Obiecuję ci to. Obiecuję.

Kolejny wybuch wstrząsnął budynkiem. Z głębi schronu dobiegały słowa modlitwy. Do monotonnej litanii dołączały nowe głosy.

– Nie bój się. Nie bój. To już się kończy – powtarzał Franz, ale Helena nadal nie mogła się uspokoić. Czuł, że płacze. – Pamiętasz, chciałaś pójść na niedzielny obiad do Zeughaus Restaurant, a w ciepły letni wieczór na wino do Martina Lautebachera na Jopengasse. Pamiętasz? A kiedy będzie piękna pogoda, najlepiej w maju, żeby nie było zbyt gorąco, zabiorę cię na spacer z Danzig do Langfuhr. Jest taki spacerowy szlak, Langfuhrer Höhenweg. Widać stamtąd panoramę całego miasta. Zobaczysz, będziesz zachwycona.

W znany świst spadających na miasto bomb, huk przeszywających powietrze pocisków, wypluwanych przez ustawione na wzgórzach katiusze, salwy oddawane w spazmatycznej już bezsilności z pokładu zakotwiczonego na zatoce krążownika Prinz Eugen wdarł się nowy dźwięk, któremu towarzyszyło coraz większe drżenie stojących przy Adolf Hitler Strasse budynków. Dźwięk był monotonny, miarowy i zbliżał się nieuchronnie. Modlące się kobiety umilkły. Skuleni w pogrążonym w ciemnościach schronie ludzie nasłuchiwali z coraz większym strachem.

– Co to jest? – Helena przestała szlochać.

– Czołgi – odpowiedział męski głos z głębi schronu. – To ruskie czołgi.

Wsłuchiwali się w zbliżający się łoskot poruszających się po ulicy pojazdów. Czołgi taranowały ustawione w poprzek barykady, ciągnąc za sobą resztki worków, z których wysypywał się nadbałtycki piasek. Jednostajność pracy silników przerwał huk strzału oddanego przez jeden z czołgów, który nie zatrzymując się, pojechał dalej w stronę Adolf Hitler Platz. Za nim pojawiły się kolejne. Krótkie serie z broni maszynowej, które padały z dachów domów ciągnących się wzdłuż ulicy, milkły po kolejnych wystrzałach z luf umieszczonych na obrotowych wieżach czołgów. Wraz z hałaśliwym łoskotem ich gąsienic oddalał się artyleryjski ostrzał, jakby właśnie przez Adolf Hitler Strasse w Festungsring Gotenhafen przetaczał się sowiecki front, spychający broniących się resztkami sił w stronę portu, z którego nie mogli już uciec.

Nagle na schodach, które prowadziły do piwnicy, rozbłysło światło. Blask płomieni tańczących na pochodni, niesionej w wyciągniętej przed siebie dłoni, poruszały się szybko po ścianach obłupionych z tynku, po zwałowiskach gruzu, który utrudniał zejście. Ktoś próbował dostać się na dół. Ostrożnie stawiane kroki odbijały się echem od stropów w całej piwnicy. Odłupane kawałki tynku toczyły się z łoskotem, wypryskując spod butów, które zbliżały się do schronu. Kiedy pomarańczowe światło omiotło jego wnętrze, kiedy ukazały się zasypane pyłem twarze ludzi zebranych na kilkunastu metrach kwadratowych na wpół przywalonej cegłami piwnicy, młody żołnierz o dziecięcej twarzy, który niósł nad sobą pochodnię, zatrzymał się gwałtownie.

Helena nie wiedziała, jak długo trwała ta chwila, gdy stali tak naprzeciwko siebie, nagle nie abstrakcyjni, a całkiem realni, fizycznie obecni, wrogowie, których twarze nabrały rzeczywistego kształtu.

– Panie poruczniku! – krzyknął żołnierz nagle za siebie. – Tu są ludzie!

Helena ze zdumieniem stwierdziła, że żołnierz wypowiedział te słowa po polsku.

ROZDZIAŁ3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26

Copyright © Oficynka & Izabela Żukowska, Gdańsk 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie drugie w języku polskim, Gdańsk 2020

Redakcja: zespół

Korekta: Marta Stochmiałek

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce:

© Pixabay; Nattapol_Sritongcom / Adobe Stock

ISBN 978-83-66899-28-5

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek