Fałszywa nuta - Izabela Żukowska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Fałszywa nuta ebook i audiobook

Izabela Żukowska

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdańsk, rok 1939. Lisa Keller jest młodą dziewczyną marzącą o karierze pieśniarki. Tymczasem jednak pracuje w knajpie, wieczorami śpiewając dla gości. Przypadek sprawia, że do lokalu przychodzi Siegfried Lewenhart, znany muzyk i wpływowy dyrektor teatru. Przedstawia on dziewczynie z pozoru atrakcyjną propozycję: w zamian za wyświadczenie mu pewnej przysługi obiecuje uczyć Lisę śpiewu i zrobić z niej sławną artystkę. Lisa zgadza się i zostaje gospodynią u niegdyś słynnego, obecnie zapomnianego kompozytora. Atmosfera starej willi przesiąknięta jest wielką muzyką, przebrzmiałą sławą, dawnymi koncertami, nieznanymi utworami. Wkrótce okazuje się, że stary maestro także ma dla Lisy zaskakującą propozycję… Nad wszystkimi zawisło przekleństwo tajemniczego utworu, które dotknęło nawet… Adolfa Hitlera. Tam, gdzie prawda jest fałszem, jedynym wybawieniem staje się muzyka. Tak przynajmniej sądzi jeden z bohaterów książki, który wierzy w nadzwyczajną moc dźwięków. Ale w tej historii nic nie jest takie, jak się początkowo wydaje. A kiedy muzyka milknie, świat zmienia się nieodwracalnie.

To drugi tom serii. Polecamy również kolejne tomy w serii "Skazy" oraz "Złodziejka czasu" oraz cykl "Komisarz Franz Thiedtke".

Izabela Żukowska – pisarka i dziennikarka. Ukończyła muzykologię na Uniwersytecie Warszawskim i studia doktoranckie z socjologii na KUL. Na co dzień związana z Programem I Polskiego Radia, gdzie prezentuje audycje muzyczne. Z urodzenia i zamiłowania Gdańszczanka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 43 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Magdalena Kumorek

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgodwa

Całkiem niezła

Ładnie przeczytana a sama historia taka jakby niedokończona.
00



Fałszywa nuta

Tom 2Saga Gdańska

Izabela Żukowska

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Fałszywa nuta

Tom 2 Saga Gdańska

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody

Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Ten e-book jest zgodny z wymogami

Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)

Wydanie I, 2025

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka Auresusart

Grafika na okładce:

Anna Ismagilova/shutterstock

InezBazdar/shutterstock

nikkimeel/shutterstock

Copyright © dla tej edycji:

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025

ISBN 978-83-68254-46-4

Muzyka to dusza wszechświata,

skrzydła umysłu, lot wyobraźni

i wszelkie życie

Platon

Wokół było ciemno.Nie miało znaczenia, czy otworzy szeroko oczy i spróbuje wytężyć wzrok, czy zaciśnie powieki, mając nadzieję, że to tylko krótki sen, z którego zaraz się obudzi. Było tak ciemno, że trudno jej było nawet dostrzec własne dłonie. Przysuwała je do twarzy w nadziei, że w końcu coś zobaczy, ale koniuszki palców dotykały tylko skóry, błądziły po policzkach, pozwalając co prawda zachować poczucie, że ciągle istnieje, jednak ciemność nie chciała ustąpić.

Nigdy nie bała się ciemności. Nie bała się też małych zamkniętych pomieszczeń. W ogóle nigdy niczego się nie bała. Nie była strachliwa, choć matka powtarzała zawsze, że tylko ludzie bez wyobraźni nie odczuwają strachu. Być może miała rację. Jej zabrakło przecież wyobraźni, bo nie przeszło jej nawet przez myśl, że może znaleźć się w takim położeniu. Że wszystko to, co wydarzyło się dotąd, doprowadzi ją do miejsca, z którego nie była w stanie uciec. Choć właściwie nie wiedziała już, co lepsze – ucieczka czy to pogrzebanie za życia.

Drgnęła. Po policzku spłynęła jej kropla. Spadła z ciemności na twarz, ledwie musnęła skórę. W pierwszym momencie pomyślała, że to skrzydło nietoperza. Ale nietoperze nie mieszkają chyba w piwnicy. Gdyby to był szczur, dotknąłby raczej jej nóg, owinął się wokół nich tym swoim długim, nagim ogonem. Chyba że pod sufitem wiszą rury, po których mógłby się wspiąć. Nie mogła sobie tego przypomnieć.

Pod ścianą piwnicy stała duża szafa wypełniona konfiturami. Tak, na pewno była tu szafa z przetworami, których nikt nie ruszał, bo Volker Lewenhart nie przepadał za słodyczami, a w willi nie bywał przecież nikt, kogo można by nimi częstować. Pamiętała tę szafę, bo kiedy ją zobaczyła po raz pierwszy, pomyślała, że wszystkie ustawione równo słoiki nadają się do wyrzucenia.

Wyciągnęła rękę do przodu, zastanawiając się, czy szafa stoi w tym samym miejscu, ale przed sobą miała tylko nieprzeniknioną pustkę. Przylgnęła więc mocniej do ściany, by nie trafić przypadkiem na słoiki, które, rozkołysane nieostrożnym ruchem, mogłyby rozsypać się w mroku. Hałas roztrzaskującego się o podłogę szkła byłoby słychać nawet na sąsiedniej ulicy, a ona miała przecież siedzieć cicho. Tak cicho, by nikt nie domyślił się, że tu jest.

Rozdział 1

Dziękuję Pani za dedykację tamtego wieczoru. Jestem kompozytorem Teatru Miejskiego. Myślę, że nasze spotkanie nie było przypadkiem. Ma Pani zadatki na artystkę mojego teatru. Jeśli jest Pani zainteresowana moją propozycją, proszę przyjść do hotelu Kasino w Sopocie w najbliższą niedzielę o godzinie 15. Z ukłonami, Siegfried Lewenhart

Bukiet róż z liścikiem na eleganckim papierze został przyniesiony przez umyślnego z hotelu Danziger Hof. Lisa wpatrywała się w nakreślone starannym pismem słowa i miała ochotę zakrzyknął, że się udało, że spełnił się jej sen, choć nikt poza nią w niego nie wierzył. Chciała, by cały świat dowiedział się, że w końcu zdobyła to, o czym marzyła, choć wcześniej wszyscy pukali się w głowę za jej plecami.

Jej plan. Zachwycić i przekonać Siegfrieda Lewenharta, że będzie jego nowym odkryciem. Widziała się już na scenie, wyobrażała sobie miny przechodniów, gdy zobaczą ją paradującą główną ulicą, tajemniczą, nową gwiazdę mistrza. Ale do końca nie była pewna, czy uda się ten plan zrealizować. Siegfried Lewenhart nie był wylewny i nie wiedziała, czy uprzejmy uśmiech na jego szczupłej twarzy był wynikiem jej udanego występu, czy jego dobrych manier.

Kiedy spotkała go na ulicy, nie wiedziała jeszcze, że to sam dyrektor Teatru Miejskiego, słynny dyrygent, którego pomoc sprawiła, że kilka nikomu nieznanych śpiewaczek z prowincjonalnego miasta stało się słynnych daleko poza jego granicami.

– Może panienkę gdzieś odwiozę? – Wydawał się szczerze zmartwiony, gdy pomagał jej wstać z chodnika na Targu Drzewnym.

Idąc w stronę przystanku tramwajowego, potknęła się i upadła. Zaklęła pod nosem, bo kostka była chyba skręcona.

Pomógł jej wsiąść do swego sportowego, dwumiejscowego wozu. Mimo bólu, drogi samochód od razu zwrócił jej uwagę. Tak jak i elegancki garnitur z cienkiej bawełny.

– Dobrze by było, żeby nogę obejrzał lekarz – powiedział.

Nie, nie chciała jechać do lekarza. Pozwoliła się za to odwieźć do lokalu pana Saubera. Nie mogła dopuścić, by ten bogaty dżentelmen, w dodatku w drogiej limuzynie z otwieranym dachem, zobaczył zapyziałą uliczkę, przy której stała dwupiętrowa kamienica z mieszkaniami do wynajęcia. W jednym z nich mieszkała z ciotką Bronką. Właściwie to mieszkała tam ciotka Bronka, a ona tylko pomieszkiwała, skoro ciotka zgodziła się ją przygarnąć, gdy Lisa zdecydowała się na przeprowadzkę do miasta. Teraz nie chciała, by ten mężczyzna o szlachetnych rysach i zapewne z grubym portfelem jednym spojrzeniem zrównał ją z lokatorkami czynszówek na przedmieściach. Do domu odwiózł ją pan Sauber, pojechali furmanką, której używał, jeżdżąc na wieś.

Kilka dni później, gdy opuchlizna zeszła i Lisa wróciła do pracy, od razu dostrzegła go przy jednym ze stolików. Wyróżniał się. Na Siedlcach rzadko widywano takich elegantów. Nawet na niedzielną mszę miejscowi tak się nie stroili, bo tu nie było nikogo, kto mógłby sobie pozwolić na garnitur od braci Freymannów.

– Witam, pani… – uśmiechnął się, gdy do niego podeszła.

– Panno. Panno Keller. Nazywam się Lisa Keller.

– Witam, panno Liso Keller. Widzę, że noga już pani nie dokucza.

Właśnie w tym momencie, dokładnie wtedy, gdy wypowiadał te słowa, Lisa go rozpoznała. Przystojny mężczyzna koło czterdziestki, znacznie starszy od niej, ale ciągle w dobrej formie. Pociągła twarz, starannie przystrzyżone włosy, zadbane dłonie o długich palcach pianisty. Czytała, że był sławny na całe Prusy i znakomicie prowadził Wagnera w Operze Leśnej w Sopocie. I jeszcze, że miał romans z aktorką Teatru Miejskiego. Aktorka wyjechała do Berlina, romans się skończył. Lisa nie miała pojęcia, czy nadal jest wolny.

– Tak, jeszcze raz dziękuję za pomoc – odparła.

Uśmiechnął się.

– Czy mogę coś panu podać?

Zamówił kawę.

– Panno Liso, niech nam pani zaśpiewa! – Gdy stawiała przed nim filiżankę, rozległ się rozochocony głos z głębi sali. Ten głos kosztował ją guldena, ale była przekonana, że wydatek się opłaci.

Uśmiechnęła się przepraszająco i podeszła do wysłużonego pianina, przy którym siedział już pan Femke. Ów stały bywalec u pana Saubera akompaniował jej, kiedy śpiewała. Teraz otworzył wieko instrumentu i gimnastykował palce nad klawiaturą, by je rozgrzać.

– Chciałabym dziś tę piosenkę zadedykować panu, który siedzi przy tamtym stoliku. – Wskazała Siegfrieda Lewenharta, a wzrok wszystkich zebranych – nawet tych z ogródka, bo wieczór był ciepły i szeroko otwarto drzwi prowadzące na zewnątrz – powędrował do stolika, przy którym siedział.

– Kilka dni temu wybawił mnie z bardzo dotkliwej opresji. Jeszcze raz dziękuję. – Uśmiechnęła się, a on odwzajemnił się lekkim skinieniem głowy.

Cichy pomruk aprobaty podkreśliło kilka uniesionych w jego stronę kufli.

Jej głos niósł się nad ulicą Kartuską aż do Emaus, odbijał się od ścian kościoła Świętego Franciszka i wprawiał w pełne rozkoszy drganie dzwon na kościelnej wieży. Miała wrażenie, że kiedy śpiewa, a zawsze robiła to z przekonaniem, jej głos niesie się aż nad Motławę, a stamtąd unosi się nad zatokę i rozbrzmiewa ponad morskimi falami, których słony smak czuć było i tutaj. Uwielbiała to. Słuchający jej śpiewu u pana Saubera przecierali wilgotne oczy, a każdy z nich chciał, by została jego synową, bo taka dziewczyna to prawdziwy anioł, nieprawdaż?

Kiedy śpiewała, rozmowy cichły. A ona rozkoszowała się władzą, jaką dawał jej własny głos. Miała poczucie, że panuje nad salą, że ci mężczyźni o ogorzałych twarzach i nie najlepszej reputacji są w stanie zrobić wszystko, o co ich poprosi. Miała nadzieję, że i z nim tak będzie.

Kiedy szła do hotelu Kasino, miała na sobie pożyczoną sukienkę. Sukienka była biała, przewiązana cienkim czerwonym paskiem, i pasowała idealnie. Panna Flora z drugiego piętra czynszówki na przedmieściach wiedziała, jak się ubrać. Gdy Lisa poprosiła ją o pożyczenie czegoś, co pasowałoby do niedzielnego popołudnia w hotelu Kasino, sama podsunęła jej tę sukienkę.

– Ma pani piękny głos. – Siegfried Lewenhart przyglądał się spirali dymu, która unosiła się w powietrzu wydychana wprost z jego płuc. – Niekształcony, to słychać, ale ma pani talent, który z niedużą pomocą rozkwitnie.

Fale uderzały o brzeg plaży przed hotelem. Przy molo cumował statek spacerowy kursujący z Gdańska. Obok przepływała łódka, sunęła wolno, bo wiatr ledwie dotykał jej żagla. Był początek czerwca. Lato tego roku zapowiadało się upalnie.

– Mogę pomóc. Lekcje u mnie oczywiście kosztują.

Nie tego się spodziewała. Myślała, że umie śpiewać i nie potrzebuje lekcji. Poza tym nie miała pieniędzy.

– Spokojnie, mam dla pani propozycję. Jeśli się pani zgodzi, zajmę się pani karierą.

Zgodziła się bez wahania. Choć propozycja była dziwaczna. W innych okolicznościach nigdy by jej nie przyjęła, ale ostatecznie – myślała, wracając z Sopotu – cel uświęca środki. Nie jej oceniać decyzje ludzi takich jak Siegfried Lewenhart.

Ciotka Bronka nie była zachwycona.

– Obiecałam Stasi, że się tobą zaopiekuję – mówiła, pijąc zimną herbatę.

Lisa pakowała walizkę. Tylko kilka rzeczy, bo zamierzała wrócić za cztery, pięć dni.

–Nie podoba mi się, że się wyprowadzasz. Czasy nie są bezpieczne. Zresztą für junge Mädchen świat jest zawsze niebezpieczny. – Ciotka, choć była Polką, miała zwyczaj wtrącania niemieckich słówek i zwrotów, nawet gdy nie używała niemieckiego. Ojciec Lisy powtarzał zawsze, że przy tym swoim tramwajarzu z Siedlec zupełnie się zniemczyła. – Co ci obiecał ten… ten człowiek?

Wyjaśniła, że chodzi tylko o kilka dni, że zadzwoni, że Siegfried Lewenhart, sławny dyrygent z Teatru Miejskiego, poprosił ją, właśnie ją, nikogo innego, by oddała mu pewną przysługę, w zamian za którą będzie uczył ją śpiewu.

– Nie mogłam się nie zgodzić – powiedziała, stając w drzwiach. – Nic mi się nie stanie, ciociu. Jeśli wszystko się uda, będę z powrotem do niedzieli.

– Skoro tak mówisz, meine Kind. Zostaw przynajmniej numer telefonu, gdybym chciała dowiedzieć się, co się z tobą dzieje.

– Nie mogę. Nie mogę podać numeru, bo to pilnie strzeżony telefon.

– Pilnie strzeżony? A cóż to za zwyczaje?

– Pan Volker Lewenhart podobno nie życzy sobie, by ktokolwiek znał jego numer.

– Ten Volker Lewenhart? – Oczy ciotki Bronki zrobiły się okrągłe jak spodki, na których stawiała szklanki z zimną herbatą.

– Tak, ciociu. Ten pan Lewenhart – Lisa pocałowała ją na pożegnanie i wyszła.

Dom przy ulicy Abrahama z zewnątrz wyglądał całkiem zwyczajnie. To znaczy zwyczajnie jak na elegancką willę z tarasem otoczonym kolumnadą, z którego niczym wodna kaskada opadały do ogrodu półkoliście rozchodzące się schody. Miał jedno piętro, solidną suterenę i poddasze ukryte pod spadzistym dachem z czerwonej dachówki. Nad balkonem znajdującym się nad kolumnadą umieszczono okrągłe okienko otoczone stiukową girlandą, które doświetlało pomieszczenia na strychu. Okna na parterze i piętrze były duże i eleganckie, choć trudno było przez nie dostrzec to, co znajdowało się w środku. Wszystkie zasłonięto grubymi kotarami. Willa miała już kilka lat, ale była dobrze utrzymana. Fasada wyglądała na całkiem niedawno odmalowaną, była jasna, prawie biała. W czerwcowy poranek ta biel oślepiała.

Gorzej prezentował się ogród. Nie był duży, choć otaczał budynek ze wszystkich stron. Od ulicy oddzielał go gęsty żywopłot, którego dawno nie przycinano. Drzewa rosły bez żadnego planu, jakby ktoś rozrzucił je wokół domu przypadkowo. Były wątłe i wynędzniałe. Na trawniku widać było wydeptane ścieżki. Ubita ziemia świadczyła przynajmniej o tym, że ktoś w ogrodzie bywał. Nie było tu żadnych kwiatów, żadnych ogrodowych ozdób, choćby ławki, na której można by odpocząć w upalne popołudnie. Sąsiednie domy, równie reprezentacyjne i zadbane, kryły się w eleganckich ogrodach, wśród przyciętych trawników, kolorowych rabat i drzew rozkołysanych lekkimi podmuchami wiatru. Przed domem Volkera Lewenharta nikt nie przystawał z zachwytem. Nawet przyciągająca wzrok fasada willi nie była w stanie zrównoważyć złego wrażenia, jakie na przechodniach robiło brzydkie podwórko.

Lisa miała wrażenie, że oczekiwanie na to, by ktoś otworzył jej drzwi, trwało całą wieczność. W końcu usłyszała odbezpieczane zamki i odsuwane zasuwy. Drzwi uchyliły się, najpierw nieznacznie, potem nieco szerzej. Ze środka buchnął skisły zapach stęchlizny zmieszany z unoszącym się w powietrzu kurzem. Odsunęła się z obrzydzeniem. Jednak kiedy z mroku, jaki panował za drzwiami, wyłoniła się głowa, spróbowała się uśmiechnąć.

– Nie wie, że to bardzo niestosowne nagabywać ludzi bez ich przyzwolenia? – wyrzucił z siebie mężczyzna. Chciał zatrzasnąć jej drzwi przed nosem, ale nie pozwoliła.

– Dowiedziałam się, że panna Hoppe opuściła stanowisko u pana – powiedziała. – Przyszłam, bo chciałabym starać się o tę posadę.

– Nie jestem zainteresowany.

Znowu powstrzymała go przed zamknięciem drzwi.

– Co robi? – fuknął.

– Proszę poczekać. Mam referencje. – Sięgnęła do torebki. Szukała chwilę listu polecającego, który dostała od Siegfrieda.

– Powiedziałem, nie jestem zainteresowany.

– Proszę, tu jest list od moich poprzednich pracodawców. Bardzo proszę.

Mężczyzna z niechęcią wziął do ręki kopertę z listem. Kiedy go rozwijał, zauważyła lekkie drżenie dłoni. Mrużąc oczy, przeczytał.

– Jak się nazywa? – zapytał nie podnosząc wzroku.

– Lisa Keller.

– Umie gotować?

– Tak.

– Sprzątać?

– Oczywiście.

– Ma męża? Na przychodne nie przyjmuję.

– Nie, nie mam.

Bez słowa otworzył szerzej drzwi. Zrozumiała, że to zaproszenie, by wejść do środka.

– Ma dobre referencje. Mam nadzieję, że pani Diterrsdorf napisała prawdę – powiedział, zamykając zamki, zasuwając zasuwy i zakładając dwa łańcuchy, które były widoczne dopiero od środka.

– Ależ oczywiście, że tak. Sam się pan przekona, jeśli przyjmie mnie pan do siebie.

Zniecierpliwiony podniósł rękę, dając znać, by zamilkła.

– Miesiąc na próbę. A potem zdecyduję, co dalej.

Udało się.

Musiała przyzwyczaić się do panującego w willi mroku. Ledwie dostrzegała w nim sylwetkę Volkera Lewenharta. Starzec wyglądał niechlujnie i nie odpowiadał wyobrażeniu o eleganckim światowcu z berlińskich salonów. Miał na sobie gruby szlafrok, spod którego wystawały nogawki spodni. Pomarszczoną twarz porastał kilkudniowy, siwiejący zarost, włosy dawno nie były czesane.

– Jak będzie kradła, wyrzucę bez odprawy. Tu jest kuchnia. Obiad o drugiej, kolacja o szóstej. Śniadań nie jadam.

– Oczywiście, proszę pana.

– Maestro – przerwał. – Mówi do mnie maestro. Jestem kompozytorem. I dyrygentem. Tworzę nuty.

– Tak, wiem, maestro.

Przyjrzał się jej uważniej.

– No, właśnie. Dlatego wszyscy mówią do mnie maestro.

Ściany kuchni pokryte były kaflami w holenderskie wzory. Na kaflach furkotały wiatraki, okręty prężyły rozpostarte na wietrze żagle, a dzieci goniły za unoszącymi się w powietrzu latawcami. Cały ten malowany na niebiesko świat tańczył przed oczami i przyprawiał o zawrót głowy. Centralne miejsce zajmował masywny kredens, na którym stały mosiężne garnki, moździerze i fajansowe dzbanki. Po drugiej stronie pysznił się piec z drzwiczkami z kutego żelaza, z oddzielnym miejscem do pieczenia chleba. Piec był wygaszony i wyglądał, jakby nikt nie używał go od wielu dni. Na środku kuchni stał duży stół z krzesłami, nad którym zawieszono staromodną lampę. Była tu nawet nieduża tapicerowana kanapa z drewnianym oparciem. Choć wnętrze było okazałe, nie zainteresowało jej specjalnie, bo nie znalazła się tu przecież, żeby gotować.

Pokoje na parterze były obszerne, choć zasunięte kotary odbierały im tę część przestrzeni, którą dodałoby otwarcie okien na ogród. Wypełniały je liczne sprzęty, dębowe meble stojące na tle ciemnych tapet w gęste, staromodne wzory, piece kaflowe ustawione w kątach każdego z pomieszczeń, kotary wiszące nad drzwiami i zegary, których ten dom krył niezliczoną liczbę. W pierwszej chwili miała ochotę czym prędzej stąd uciec, bo atmosfera przytłaczała i przygnębiała jednocześnie. Ale szybko wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.

– Mam nadzieję, że będzie pan… to znaczny mam nadzieję, że maestro będzie ze mnie zadowolony.

– Pokój ma na dole. Na górę nie wchodzi. Jak złapię, wyrzucę, zrozumiała?

DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ

Spis treści

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9