Siedem kłamstw - Elizabeth Kay - ebook + audiobook + książka

Siedem kłamstw ebook i audiobook

Kay Elizabeth

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Największy debiut literacki roku. Nie znajdziecie thrillera bardziej ekscytującego i budzącego większy niepokój.

Kłamstwa są ryzykowne, ale to prawda prowadzi do katastrofy…

Jane i Marnie były nierozłączne od jedenastego roku życia.

Jako młode kobiety poślubiły przystojnych, atrakcyjnych mężczyzn.

Po latach Jane i Marnie nadal się przyjaźnią, a obaj mężczyźni nie żyją.

Jednak, gdyby Jane od początku była szczera, gdyby nie posunęła się do pierwszego niewinnego kłamstwa, może osoba, którą tak kocha, nadal by ją kochała. Może wszystko ułożyłoby się inaczej.

I nagle przed Jane otwiera się możliwość wyznania prawdy – obyście tylko chcieli jej uwierzyć. Opowiada wspólną historię obu kobiet, obnażając każde z siedmiu fatalnych kłamstw, ujawnia pokłady mroku, jakimi przepojona była ich przyjaźń. Toksyczne sekrety buzują pod powierzchnią. To opowieść o obsesji, o żalu i o rzeczywistym wymiarze prawdy.

Prawdy, którą poznasz tylko ty. Ale czy ją przyjmiesz?

Siedem kłamstw” to hipnotyczna, mistrzowsko napisana powieść, od której nie sposób się oderwać. Prawa do niej w ciągu dwóch miesięcy zostały sprzedane do 25 krajów.

„Mroczna, wciągająca historia z jednym z najciekawszych i najbardziej urzekających narratorów, jakich spotkałam. Zdecydowanie polecam.” - Shari Lapena

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 5 min

Lektor: Izabela Markiewicz

Oceny
3,4 (27 ocen)
4
10
7
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Dobrze spędzony czas

Dobrze i lekko się czyta, jednak dla mnie to nie thriller, ale opowieść o relacji. Zakończenie niejednoznaczne, dające pole do popisu wyobraźni.
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Jako fanka brytyjskich thrillerów psychologicznych chętnie sięgnęłam po debiut literacki Elizabeth Kay, która od lat związana jest zawodowo z rynkiem wydawniczym, a więc chyba dobrze wie, co czytelnika zaciekawi... Książka nosi tytuł „Siedem kłamstw” i jest thrillerem z gatunku tych lżejszych, bogatych w warstwę obyczajową. To historia dwóch przyjaciółek, które znają się od wielu lat, jednak teraz znalazły się w punkcie, który ich przyjaźń może nie przetrwać... Książka przedstawiona jest z perspektywy jednej z nich w narracji pierwszoosobowej – Jane opowiada o losach ich przyjaźni i o swoich siedmiu kłamstwach, które według niej doprowadziły je do tej aktualnej, niepewnej sytuacji. Historia nie toczy się chronologicznie, Jane z perspektywy, gdzie jest teraz, opowiada o ich przyjaźni nielinearnie podążając wspomnienie za wspomnieniem na zasadzie skojarzeń, ale jednak czytelnik nie ma poczucia chaosu, wszystko toczy się płynnie, zgrywa się w jedną całość. Ta opowieś...
00

Popularność




Pierwsze kłamstwo

PIERW­SZE KŁAM­STWO

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

– I tak wygra­łem jej serce – zakoń­czył z trium­fu­ją­cym uśmie­chem. Odchy­lił się na opar­cie, splótł ręce za głową i wypiął pierś. Zawsze był taki zado­wo­lony z sie­bie. Popa­trzył na mnie, potem na pacana na krze­śle obok i z powro­tem na mnie. Cze­kał na odzew. Chciał zoba­czyć przy­milne uśmie­chy, liczył na nasz podziw i apro­batę.

Nie­na­wi­dzi­łam go. Nie­na­wi­dzi­łam z całej duszy, zapie­kle, do cna. Cier­pia­łam, kiedy powta­rzał tę histo­rię za każ­dym razem, gdy przy­cho­dzi­łam na kola­cję, czyli co pią­tek. Nie­ważne, kogo ze sobą przy­pro­wa­dza­łam. Obo­jęt­nie, z jakim palan­tem aku­rat się spo­ty­ka­łam.

Nie­zmien­nie czę­sto­wał ich tą histo­rią.

Bo widzi­cie, to histo­ria o jego naj­więk­szym trium­fie. Dla męż­czy­zny pokroju Char­lesa – odno­szą­cego suk­cesy, boga­tego, cza­ru­ją­cego – taka piękna, inte­li­gentna i bły­sko­tliwa kobieta jak Mar­nie sta­no­wiła naj­waż­niej­sze tro­feum do kolek­cji. A ponie­waż kar­mił się uzna­niem i podzi­wem ota­cza­ją­cych go ludzi, a ja mu tej satys­fak­cji nie zapew­nia­łam, więc doma­gał się pokla­sku od gości.

Zawsze mnie kor­ciło, cho­ciaż ni­gdy się do tego nie posu­nę­łam, aby zwró­cić mu uwagę, że serce Mar­nie ni­gdy nie było do wygra­nia. Serca, jeżeli mamy być szcze­rzy, a ja wresz­cie jestem, nie można wygrać. Ow­szem, można je poda­ro­wać, zdo­być, skraść czy pod­bić. Ale na pewno nie da się go wygrać.

– Śmie­tany? – spy­tała Mar­nie.

Stała przy stole z bia­łym fajan­so­wym dzban­kiem. Włosy miała zebrane w kok wysoko nad kar­kiem, kilka luź­nych pase­mek wiło się przy policz­kach. W łań­cuszku na szyi prze­su­nięte zapię­cie zna­la­zło się tuż przy meda­lio­nie.

Pokrę­ci­łam głową.

– Nie, dzięki.

– Ty nie – powie­działa i uśmiech­nęła się. – Wiem, że ty nie.

Na początku muszę coś wyja­śnić. Mar­nie Gre­gory to naj­bar­dziej nie­sa­mo­wita, inspi­ru­jąca i zdu­mie­wa­jąca kobieta, jaką znam. Jest moją naj­bliż­szą przy­ja­ciółką ponad osiem­na­ście lat – nasza rela­cja osią­gnęła doro­słość; teraz możemy pić, wycho­dzić za mąż, upra­wiać hazard – a przy­jaź­nimy się od szkoły śred­niej.

To był począ­tek roku. Długi ogo­nek jede­na­sto­la­tek prze­su­wał się w kie­runku stołu na dru­gim końcu wąskiego kory­ta­rza. W nie­któ­rych miej­scach zbite w małe grupki wybrzu­sza­ły­śmy zdy­scy­pli­no­waną poje­dyn­czą kolejkę i wtedy ona przy­po­mi­nała węża, który nały­kał się myszy.

Dener­wo­wa­łam się, bo nie zna­łam żad­nej z dziew­czy­nek, i już oswa­ja­łam się z myślą, że przyj­dzie mi w samot­no­ści prze­żyć więk­szą część dekady. Patrzy­łam na te grupki i wma­wia­łam sobie, że nie mam ochoty dołą­czyć do żad­nej z nich.

Zbyt szybko prze­su­nę­łam się do przodu, zro­bi­łam za duży krok i nadep­nę­łam na piętę dziew­czynki przede mną. Ona się odwró­ciła, ja wpa­dłam w panikę; na pewno mnie ofuk­nie, poniży przy rówie­śnicz­kach. Tym­cza­sem strach znik­nął, gdy tylko ją zoba­czy­łam. To brzmi idio­tycz­nie, wiem, ale Mar­nie Gre­gory jest jak słońce. Tak wtedy pomy­śla­łam i teraz czę­sto też tak myślę. Ona ma nie­sa­mo­wi­cie jasną, wręcz por­ce­la­nową cerę i tylko od czasu do czasu – na przy­kład po gim­na­styce albo gdy coś ją bar­dzo ucie­szy – różo­wieją jej policzki. Kasz­ta­no­wo­rude włosy Mar­nie wiją się w spi­ralki, poły­sku­jąc zło­tem i czer­wie­nią, a oczy ma jasno­nie­bie­skie, nie­mal prze­zro­czy­ste.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­łam i cof­nę­łam się ze wzro­kiem wbi­tym w czubki moich nowych, wyglan­co­wa­nych butów.

– Jestem Mar­nie – przed­sta­wiła się. – A ty jak masz na imię?

Ten pierw­szy kon­takt jest sym­bo­liczny dla całej naszej rela­cji. Mar­nie cechuje otwar­tość, jej głos budzi cie­pło i miłość. Ona jest skromna, a jed­no­cze­śnie pewna sie­bie, nie peszy się, nie doszu­kuje pod­tek­stów w roz­mo­wie. Ja nato­miast należę do tych prze­wraż­li­wio­nych. Oba­wiam się ewen­tu­al­nych oznak nie­chęci i cze­kam na to, co według mnie musi nastą­pić. Nie­zmien­nie spo­dzie­wam się kpin. W prze­szło­ści tak było z powodu prysz­czy na czole, myszo­wa­tych wło­sów, przy­du­żego mun­durka. Teraz przez ton głosu, jego drże­nie, ubra­nia – wygodne, ale rzadko twa­rzowe, fry­zurę, teni­sówki, obgry­zione paznok­cie.

Ona jest świa­tłem, a ja mro­kiem.

Wie­dzia­łam to wtedy. A teraz ty już też to wiesz.

– Nazwi­sko? – wark­nęła nauczy­cielka w nie­bie­skiej bluzce zza biurka przed czo­łem kolejki.

– Mar­nie Gre­gory – odpo­wie­działa spo­koj­nie i pew­nie.

– E… F… G… Gre­gory. Mar­nie. Idziesz do tam­tej klasy z literą C na drzwiach. A ty? – zwró­ciła się do mnie. – Jak się nazy­wasz?

– Jane – odpar­łam.

Nauczy­cielka ode­rwała wzrok od kartki i prze­wró­ciła oczami.

– Och. Prze­pra­szam. Baxter. Jane Baxter.

Spraw­dziła listę.

– Idziesz razem z nią. Tam. Drzwi z literą C.

Ktoś mógłby zauwa­żyć, że to była przy­jaźń podyk­to­wana opor­tu­ni­zmem i że byłam gotowa zaak­cep­to­wać każdą pro­po­zy­cję, która nio­sła życz­li­wość, sym­pa­tię, miłość. Może to prawda. Nie­mniej pozwolę sobie zauwa­żyć, że było nam prze­zna­czone trzy­mać się razem, że nasza przy­jaźń musiała zostać zapi­sana w gwiaz­dach, bo póź­niej to Mar­nie będzie mnie potrze­bo­wać.

To brzmi non­sen­sow­nie, wiem. I może to non­sens. Jed­nak cza­sami mogła­bym przy­siąc, że wcale nie.

– Chęt­nie – ode­zwał się Stan­ley. – Popro­szę tro­chę śmie­tany.

Młod­szy ode mnie o dwa lata Stan­ley był uty­tu­ło­wa­nym praw­ni­kiem. Miał jasne, pra­wie białe włosy, które opa­dały mu na oczy, i wiecz­nie szcze­rzył zęby w uśmie­chu, czę­sto bez zro­zu­mia­łego powodu. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści swo­ich rówie­śni­ków potra­fił roz­ma­wiać z kobie­tami; zapewne dla­tego, że spę­dził dzie­ciń­stwo w oto­cze­niu sióstr. Ale był potwor­nym nudzia­rzem.

Oczy­wi­ście, Char­les dosko­nale się czuł w jego towa­rzy­stwie. Przez co jesz­cze wzro­sła moja nie­chęć do Stan­leya.

Mar­nie podała dzba­nek ponad sto­łem, przy­ci­ska­jąc dło­nią bluzkę do brzu­cha. Nie chciała, aby mate­riał – chyba jedwab – otarł się o paterę z owo­cami.

– Macie ochotę na coś jesz­cze? – zapy­tała, popa­trzyła na Stan­leya, na mnie, a na koniec na Char­lesa. Miał roz­pięte górne guziki koszuli w biało-nie­bie­skie paski i trój­kąt ciem­nych wło­sów wysta­wał spo­mię­dzy brze­gów mate­riału. Oczy Mar­nie na moment zawi­sły na tym miej­scu. Pokrę­cił głową i wtedy polu­zo­wany kra­wat jesz­cze bar­dziej prze­su­nął mu się w lewo.

– Świet­nie – skwi­to­wała Mar­nie, usia­dła i wzięła łyżeczkę dese­rową.

Roz­mowę, jak zwy­kle, zdo­mi­no­wał Char­les. Stan­ley sta­rał się dotrzy­mać mu kroku i kiedy tylko miał szansę, dorzu­cał uwagi o wła­snych suk­ce­sach, ja się nudzi­łam i Mar­nie, jak podej­rze­wa­łam, też.

Obie odchy­lone na opar­cie sączy­ły­śmy resztkę wina i pro­wa­dzi­ły­śmy w myślach wyima­gi­no­wane roz­mowy.

O wpół do jede­na­stej Mar­nie, jak zwy­kle o tej porze, wstała od stołu.

– No tak – powie­działa.

– No tak – powtó­rzy­łam i też się pod­nio­słam.

Zebrała ze stołu cztery sala­terki i usta­wiła je w zgię­ciu lewego ramie­nia. Kro­pelka soku z malin skap­nęła z kra­wę­dzi któ­re­goś z naczyń na białą bluzkę. Zabra­łam ze stołu pustą teraz paterę – kilka lat temu Mar­nie sama ją zro­biła na warsz­ta­tach garn­car­skich – oraz dzba­nek ze śmie­taną i ruszy­łam za nią do kuchni w głębi miesz­ka­nia.

To miesz­ka­nie, ich miesz­ka­nie, sta­no­wiło potwier­dze­nie ich związku. Char­les wpła­cił pokaźną zaliczkę, bo to on pokry­wał więk­szość wydat­ków, oczy­wi­ście pod dyk­tando Mar­nie. Ona z miej­sca wie­działa, że to miesz­ka­nie było im prze­zna­czone, i chyba was nie zasko­czę, gdy powiem, że per­swa­zja przy­cho­dziła Mar­nie w natu­ralny spo­sób.

Kiedy się tam wpro­wa­dzili, miesz­ka­nie przy­po­mi­nało ruderę; cia­sne, ciemne, zanie­dbane, wil­gotne, roz­cią­gnięte na dwóch pozio­mach, spra­wiało odpy­cha­jące wra­że­nie. Ale Mar­nie, odkąd pamię­tam, była wizjo­nerką; ona widzi rze­czy nie­wi­dzialne dla innych. Znaj­duje nadzieję w naj­ciem­niej­szych miej­scach – zabawne, we mnie też – i ufa, że zmieni je w coś wiel­kiego. Od początku zazdro­ści­łam jej tej wiary w sie­bie. U niej bie­rze się ona z uporu. Mar­nie nie czuje stra­chu przed porażką nie dla­tego, że ni­gdy żad­nej nie ponio­sła, dla niej porażka ozna­cza jedy­nie zmianę kie­runku, prze­szkodę na dro­dze do koń­co­wego suk­cesu.

Pra­co­wała nie­zmor­do­wa­nie wie­czo­rami i w week­endy i wyko­rzy­stała cały doroczny urlop na stwo­rze­nie tego cudu. Drob­nymi dłońmi zry­wała tapety, papie­rem ścier­nym zdzie­rała starą farbę z drzwi, pro­sto­wała wykła­dziny, kła­dła pod­łogi, szyła rolety aż do chwili, gdy pokoje zaczęły ema­no­wać tym samym cie­płem, które ona ma w sobie; wyczu­walną, a jed­no­cze­śnie nie­uchwytną atmos­ferą praw­dzi­wego domu.

Mar­nie wsta­wiła sala­terki do zmy­warki, zosta­wia­jąc mię­dzy nimi spore odstępy.

– Tak się dokład­niej umyją – wyja­śniła.

– Wiem – odpar­łam, bo za każ­dym razem mówiła to samo w odpo­wie­dzi na moją coty­go­dniową reak­cję, ciche jęk­nię­cie, gdyż według mnie mar­no­wała wodę.

– Dobrze nam się z Char­le­sem układa – rzu­ciła.

Dreszcz, który prze­biegł mi po krę­go­słu­pie, spo­wo­do­wał, że się wypro­sto­wa­łam i wstrzy­ma­łam oddech.

Tylko raz roz­ma­wia­ły­śmy o niej i Char­le­sie, i to w kon­tek­ście dłu­giej i fru­stru­ją­cej histo­rii jej bar­dzo daw­nego związku. Od tam­tej pory nie wycho­dzi­ły­śmy poza prak­tyczne tematy; mówi­ły­śmy o ich pla­nach na week­end; pomy­śle zakupu domu w przy­szło­ści gdzieś poza Lon­dy­nem; o jego matce cier­pią­cej na raka, samot­nie żyją­cej w Szko­cji.

Na przy­kład abso­lut­nie nie roz­ma­wia­ły­śmy o tym, że oni byli razem już od trzech lat i że przed kil­koma mie­sią­cami nie­spo­dzie­wa­nie – wiem, nie powin­nam tam grze­bać – zna­la­złam w szu­fla­dzie noc­nej szafki Char­lesa zarę­czy­nowy pier­ścio­nek z bry­lan­tem. Nie wspo­mi­na­ły­śmy o tym, że nawet bez tego pier­ścionka oni zmie­rzali w stronę trwa­łego związku, który sce­men­tuje ich na zawsze w spo­sób, w jaki ja i Mar­nie nawet po pra­wie dwu­dzie­stu latach ni­gdy nie były­śmy zwią­zane.

Pomi­ja­ły­śmy fakt, że ja go szcze­rze nie­na­wi­dzi­łam.

– Tak – powie­dzia­łam tylko ze stra­chu, że całe zda­nie, a nawet dwu­sy­la­bowe słowo zabu­rzy naszą przy­jaźń.

– Jak sądzisz? – spy­tała. – Uda nam się?

Ski­nę­łam głową i prze­la­łam resztę śmie­tany z dzbanka do pla­sti­ko­wego pojem­nika z super­mar­ketu.

– Według cie­bie pasu­jemy do sie­bie, prawda?

Otwo­rzy­łam lodówkę i scho­wana za drzwiami powoli, bar­dzo powoli, wsta­wi­łam śmie­tanę na górną półkę.

– Jane? – pona­gliła mnie.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam. – Według mnie tak.

Wtedy po raz pierw­szy okła­ma­łam Mar­nie.

Zasta­na­wiam się teraz – szcze­rze mówiąc, nie­mal codzien­nie – czy gdy­bym wtedy nie skła­mała, mogła­bym unik­nąć kolej­nych kłamstw. Tłu­ma­czę sobie, że tamto pierw­sze kłam­stwo było naj­mniej istotne ze wszyst­kich. Ale kłam­stwo pozo­staje kłam­stwem. Gdy­bym w tam­ten piąt­kowy wie­czór odpo­wie­działa szcze­rze, wszystko mogłoby się uło­żyć – uło­ży­łoby się – ina­czej.

Chcę, żebyś o tym wie­działa. Wtedy myśla­łam, że postę­puję słusz­nie. Stare przy­jaź­nie są jak splą­tana lina, miej­scami prze­tarta, a miej­scami gruba i zasu­płana. Bałam się, że włókna tej naszej bli­sko­ści są za cien­kie, za bar­dzo postrzę­pione, żeby utrzy­mać cię­żar mojej prawdy. Bo prawda o tym, że nikt ni­gdy nie budził we mnie takiej nie­chęci jak on, zruj­no­wa­łaby naszą przy­jaźń.

Gdy­bym była wtedy szczera – gdy­bym poświę­ciła naszą przy­jaźń dla ich miło­ści – Char­les naj­praw­do­po­dob­niej na­dal by żył.

Drugie kłamstwo

DRU­GIE KŁAM­STWO

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

A oto moja prawda. Nie chcę, aby zabrzmiało to zbyt dra­ma­tycz­nie, ale uwa­żam, że zasłu­gu­jesz na jej pozna­nie. Myślę, że musisz ją poznać. Należy tak samo do cie­bie jak do mnie.

Tak, Char­les nie żyje, ale ni­gdy nie życzy­łam mu śmierci. Szcze­rze mówiąc, nawet mi przez myśl nie prze­szło, że tak szybko skoń­czy się jego nie­zno­śna obec­ność. Zali­czał się do męż­czyzn domi­nu­ją­cych; miał naj­bar­dziej dono­śny głos, naj­szer­sze gesty, był naj­wyż­szy, naj­bar­dziej bar­czy­sty, naj­sil­niej­szy i naj­lep­szy ze wszyst­kich w pokoju. Można powie­dzieć, że stał się ponad­cza­sowy, co obec­nie, oczy­wi­ście, brzmi raczej iro­nicz­nie. Sam fakt jego ist­nie­nia wyda­wał się dowo­dzić, że on zawsze będzie.

W pierw­szych latach życia – zapewne tak samo jak w przy­padku więk­szo­ści z was – ramy, w jakich funk­cjo­no­wa­łam, wyty­czała rodzina. Istotne decy­zje, takie, które defi­nio­wały moją codzien­ność – gdzie miesz­ka­łam, z kim spę­dza­łam czas, a nawet jak mia­łam na imię – wcale nie nale­żały do mnie. Rodzice byli lal­ka­rzami nada­ją­cymi kształt mojemu życiu.

W końcu nad­szedł czas, gdy spo­dzie­wano się po mnie wła­snych wybo­rów; w co się bawić, z kim, gdzie i kiedy. Wcze­śniej rodzina była dla mnie wszyst­kim, potem stała się jedy­nie fun­da­men­tem, na któ­rym mogłam budo­wać swoją toż­sa­mość. Odkry­cie, że jestem osob­nym bytem, oka­zało się bar­dzo krze­piące, a jed­no­cze­śnie tro­chę przy­tła­czało.

Mnie się poszczę­ściło, bo zna­la­złam towa­rzyszkę.

Szybko sta­ły­śmy się z Mar­nie nie­roz­łączne. W ogóle nie były­śmy do sie­bie podobne, a jed­nak nauczy­ciele czę­sto nas mylili. Ni­gdy się nie roz­sta­wa­ły­śmy. Sie­dzia­ły­śmy w jed­nej ławce na wszyst­kich lek­cjach, razem prze­cho­dzi­ły­śmy z sali do sali i wra­ca­ły­śmy do domu tym samym auto­bu­sem.

Mam nadzieję, że kie­dyś pozna­cie podobną przy­jaźń. Taka nasto­let­nia rela­cja cał­ko­wi­cie cię pochła­nia, wydaje się wieczna, bo cemen­tują ją nowe doświad­cze­nia oraz poczu­cie świeżo pozna­nej wol­no­ści. Zna­le­zie­nie pierw­szej bli­skiej przy­ja­ciółki, kiedy się ma jede­na­ście lat, jest fascy­nu­jące. Upaja świa­do­mość, że ist­nieje taka osoba, która cię potrze­buje, zabie­gasz o jej względy, osza­ła­mia uczu­cie, że uwa­ża­cie się za bez­gra­nicz­nie do sie­bie przy­wią­zane. Jed­nak ta wcze­sna więź nie jest trwała. Pew­nego dnia zechcesz uwol­nić się od tej przy­jaźni w pogoni za kochan­kami. Będziesz się z niej oswo­ba­dzać noga za nogą, wspo­mnie­nie za wspo­mnie­niem do chwili, kiedy będziesz mogła egzy­sto­wać nie­za­leż­nie i na powrót sta­niesz się jedną osobą w miej­sce tam­tych wcze­śniej­szych dwóch.

Mar­nie i ja cią­gle były­śmy tam­tymi dwiema, gdy po stu­diach wpro­wa­dzi­ły­śmy się do miesz­ka­nia w dziel­nicy Vau­xhall. Miesz­ka­nie było nowo­cze­sne, nasz budy­nek liczył nie­całe dzie­sięć lat, ota­czały go podobne budynki z podob­nymi miesz­ka­niami, w któ­rych kory­ta­rze z nie­bie­ską wykła­dziną pro­wa­dziły do iden­tycz­nych sosno­wych drzwi. Miesz­ka­nie miało pod­łogi z drew­no­po­dob­nych paneli, nowo­cze­sną kuch­nię i ściany w mdłym kolo­rze magno­lii. We wszyst­kich pomiesz­cze­niach, rów­nież w sypial­niach, zain­sta­lo­wano oświe­tle­nie punk­towe, a na posadzce w łazience poło­żono różowe płytki. To miesz­ka­nie spra­wiało wra­że­nie zim­nego, nie­przy­tul­nego, a zara­zem zawsze w nim było za cie­pło. Jed­nak uwa­ża­ły­śmy to lokum za nasz raj, tam chro­ni­ły­śmy się przed wście­kle jaskra­wymi neo­nami i wiecz­nym hała­sem kosmo­po­li­tycz­nego mia­sta, w któ­rym ani ona, ani ja, w tam­tym cza­sie, nie czu­ły­śmy się do końca swo­bod­nie.

Wszystko wtedy ina­czej wyglą­dało. Przy płat­kach śnia­da­nio­wych oma­wia­ły­śmy plany na dany dzień i roz­dzie­la­ły­śmy zada­nia: nowa butelka szam­ponu, bate­ryjki do pilota, coś na kola­cję. Razem szły­śmy na sta­cję metra. Wsia­da­ły­śmy do tego samego wagonu. Co prawda powin­nam wybie­rać wagon na końcu składu, żeby wycho­dząc, mieć bli­żej do wyj­ścia z metra, ale były­śmy ze sobą tak mocno zwią­zane, że jazda osobno wyda­wała się absur­dem.

Spie­szy­ły­śmy do domu, żeby wypeł­nić luki, które poja­wiły się w ciągu dnia. Nasta­wia­ły­śmy czaj­nik, włą­cza­ły­śmy pie­kar­nik i śmia­ły­śmy się z głup­ko­wa­tych współ­pra­cow­ni­ków albo szlo­cha­ły­śmy po fatal­nych zebra­niach. Łączyła nas zaży­łość, miesz­ka­ły­śmy razem w spo­sób, który nas spa­jał: wspólny kar­ton mleka w lodówce, sterta butów przy drzwiach wej­ścio­wych, wymie­szane książki na pół­kach, foto­gra­fie w ram­kach na para­pe­tach. Obie były­śmy tak mocno osa­dzone w życiu tej dru­giej, że poja­wie­nie się choćby naj­mniej­szej szcze­liny wyda­wało się nie­moż­liwe.

Mia­ły­śmy mało pie­nię­dzy i mało czasu, a jed­nak co kilka tygo­dni wypusz­cza­ły­śmy się w nie­znane rejony tego nowego świata; szły­śmy do restau­ra­cji albo do baru, odkry­wa­ły­śmy kolejny kawa­łek nowego dla nas mia­sta. Mar­nie, oprócz etatu, zaj­mo­wała się pisa­niem jako wolny strze­lec i wiecz­nie szu­kała tema­tów. Marzyło jej się, że odkryje jakąś restau­ra­cję, która póź­niej zdo­bę­dzie gwiazdkę Miche­lina. Po stu­diach pra­co­wała w dziale mar­ke­tin­go­wym sieci pubów, ale już po kilku mie­sią­cach stwier­dziła, że wola­łaby robić coś bar­dziej twór­czego i oso­bi­stego, coś, co dawało więk­szą satys­fak­cję. Zało­żyła blog kuli­narny: zbie­rała infor­ma­cje, recen­zo­wała restau­ra­cje i w końcu zaczęła two­rzyć wła­sne prze­pisy.

Chyba naj­bar­dziej cie­ka­wie było na początku. Wkrótce zaczęło przy­by­wać osób odwie­dza­ją­cych jej blog. Na ich prośbę zabrała się do nagry­wa­nia wła­snych fil­mi­ków kuli­nar­nych. Przy­jęła ofertę spon­so­ringu od firmy pro­du­ku­ją­cej sprzęt kuchenny z gór­nej półki, a ta zarzu­ciła nasze miesz­ka­nie żeliw­nymi patel­niami, paste­lo­wymi kokil­kami i mnó­stwem gadże­tów, któ­rych dwie osoby praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie użyją. Potem Mar­nie dostała pro­po­zy­cję pro­wa­dze­nia sta­łego kącika w gaze­cie. Jed­nak wcze­śniej były­śmy tylko my dwie; prze­glą­da­ły­śmy cza­so­pi­sma w poszu­ki­wa­niu naj­now­szych miejsc, które warto odwie­dzić.

Myślę, że gdy obser­wuje się dwoje ludzi jedzą­cych w publicz­nym miej­scu, można dużo powie­dzieć o ich związku. Obie uwiel­bia­ły­śmy przy­glą­dać się parom wcho­dzą­cym za rękę, grup­kom męż­czyzn w gar­ni­tu­rach, któ­rzy coraz bar­dziej hała­su­jąc, wypeł­niali sobą całą dostępną prze­strzeń, pota­jem­nym roman­som, oko­licz­no­ścio­wym kola­cjom, pierw­szym rand­kom. Lubi­ły­śmy „czy­tać” salę, odga­dy­wać prze­szłość i prze­wi­dy­wać przy­szłość gości, two­rzyć histo­rie o ich życiu z cichą nadzieją, że się nie mylimy.

Gdyby ktoś z was jako klient sie­dzący przy jed­nym z tam­tych sto­li­ków zaba­wił się w tę samą grę i dla odmiany nas poob­ser­wo­wał, zoba­czyłby dwie młode kobiety, jedną wysoką i jasną, drugą przy­gar­bioną i ciemną, które świet­nie się bawią w swoim towa­rzy­stwie. Pew­nie już zro­zu­mie­li­ście, jak cie­szyła nas ta przy­jaźń o moc­nych gałę­ziach i splą­ta­nych korze­niach. Ten ktoś zoba­czyłby, jak Mar­nie bez pyta­nia, bez zasta­no­wie­nia, a nawet bez potrzeby sięga po pomi­dorki na moim tale­rzu, a ja pod­bie­ram pla­sterki pikli czy ogórka z jej tale­rza.

Od trzech lat, odkąd Mar­nie zamiesz­kała z Char­le­sem, nie były­śmy we dwie w restau­ra­cji. Nie zacho­wu­jemy się tak swo­bod­nie jak daw­niej. Nasze światy się roz­dzie­liły. Jestem spo­ra­dycz­nym gościem w jej życiu. Nasza przy­jaźń już nie funk­cjo­nuje jako nie­za­leżny byt, stała się naro­ślą, zgru­bie­niem na naskórku innej miło­ści.

Wtedy nie wie­dzia­łam – i na­dal nie wiem – czy miłość Mar­nie i Char­lesa była więk­sza od tam­tej mię­dzy nami. Nie­mniej wyczu­wa­łam, że ich miło­ści, tej roman­tycz­nej, musi się pod­po­rząd­ko­wać ta nasza. Mimo że nasza miłość, która kwi­tła pod­czas wspól­nych spa­ce­rów po szkol­nych kory­ta­rzach, powro­tów auto­bu­sem po lek­cjach, spa­nia jedna u dru­giej, zda­wała się znacz­nie bar­dziej zasłu­gi­wać na trwa­nie przez całe życie.

W każdy pią­tek, o jede­na­stej wie­czo­rem, kiedy od nich wycho­dzi­łam, czu­łam, że żegnam się z miło­ścią, która mnie ukształ­to­wała, zde­fi­nio­wała, zde­cy­do­wała o tym, kim jestem. Było mi ciężko z nimi razem i ciężko osobno.

Bole­sna prawda, z któ­rej wtedy zda­łam sobie sprawę, a któ­rej do końca nie poj­muję, brzmi tak, że to ja sama dopro­wa­dzi­łam do tej sytu­acji. Byłam w pełni odpo­wie­dzialna za pierw­szą oddzie­loną koń­czynę, pierw­szą zła­maną kość, pierw­sze porzu­cone wspo­mnie­nie.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Trzy mie­siące po pozna­niu Jona­thana zamiesz­ka­łam z nim w jego dwu­po­zio­mo­wym miesz­ka­niu na Isling­to­nie. Tak, byli­śmy mło­dzi i nie­przy­tom­nie, do sza­leń­stwa zako­chani. Nie­zwy­kle łatwo odna­la­złam się w nowej sytu­acji. Rzadko mojemu raczej zwy­kłemu życiu towa­rzy­szy taka eks­cy­ta­cja. Cudow­nie miesz­kało mi się z Mar­nie – byłam szczę­śliwa – jed­nak zaczę­łam tęsk­nić za czymś jesz­cze, chcia­łam cze­goś wię­cej.

Spora część mojego dzie­ciń­stwa upły­nęła w domu, który z zewnątrz spra­wiał wra­że­nie szczę­śli­wego, ale ni­gdy nie speł­niał tej obiet­nicy. Rodzice roz­wie­dli się po dwu­dzie­stu pię­ciu latach. Powinni się roz­stać znacz­nie wcze­śniej, bo przez ich kłót­nie i awan­tury życie w domu stało się trudne do znie­sie­nia.

Krótko mówiąc, mój ojciec był kobie­cia­rzem. Wdał się w dwu­dzie­sto­letni romans z sekre­tarką, a oprócz tego pozwa­lał sobie na wiele prze­lot­nych przy­gód w trak­cie mał­żeń­stwa. Robi­łam wszystko, co w mojej mocy, żeby chro­nić moją młod­szą o cztery lata sio­strę przed awan­tu­rami, dra­ma­tami i napiętą atmos­ferą. Zabie­ra­łam ją na dwór, pod­krę­ca­łam muzykę i wiecz­nie odwra­ca­łam jej uwagę, kusząc naj­róż­niej­szymi obiet­ni­cami. Ale to temat na inną oka­zję. Chcę tylko powie­dzieć, że pew­nie bar­dziej niż inni tęsk­ni­łam za roman­tyczną miło­ścią. Uwiel­bia­łam Mar­nie. Ale ta nowa miłość kom­plet­nie mnie pochło­nęła.

Pozna­li­śmy się z Jona­tha­nem na Oxford Street, mie­li­śmy wtedy po dwa­dzie­ścia dwa lata. O szó­stej po połu­dniu zmie­rza­li­śmy do swo­ich domów na prze­ciw­nych bie­gu­nach mia­sta. Jak czę­sto o tej porze zamknięto bramkę w wej­ściu na sta­cję, żeby ogra­ni­czyć tłok na pero­nach. Z ciem­nego nieba w każ­dej chwili mógł lunąć deszcz, bure chmury sunęły nad naszymi gło­wami.

Jona­than i ja – nic o sobie nie wie­dząc – tło­czy­li­śmy się w kolejce do kas. Wszy­scy­śmy pra­gnęli jak naj­prę­dzej zna­leźć się w innym miej­scu i uwol­nić się z tego tłumu. Czu­łam napie­ra­jące na mnie ciała, posztur­chi­wa­nie łokci, nadto poufały dotyk ud, czy­jąś pierś pod poty­licą. Sta­li­śmy ści­śnięci jak sar­dynki, cały widok zasła­niały mi plecy męż­czy­zny przede mną.

W końcu gdzieś przed nami szczęk­nął metal i bramkę otwarto od wewnątrz. Tłum zafa­lo­wał w goto­wo­ści. Męż­czy­zna przede mną, cały czas zasła­nia­jąc mi widok, prze­su­nął się odro­binę, wci­snę­łam się na jego miej­sce i wtedy zarzu­ciło go na mnie, a ja wpa­dłam na osobę sto­jącą za mną. Tłum po bokach powoli ruszył przed sie­bie, kiedy my w środku zato­czy­li­śmy się do tyłu.

– Co do…! – wark­nę­łam, gdy zła­pa­łam rów­no­wagę.

– Pani… – ode­zwał się, odwra­ca­jąc do mnie.

Wie­dzia­łam. Tak samo jak wtedy z Mar­nie. Od razu wie­dzia­łam! To brzmi idio­tycz­nie, naiw­nie. Setki razy sły­sza­łam takie uwagi od ludzi: gdy wpro­wa­dzi­łam się do niego, kiedy zgo­dzi­łam się za niego wyjść, nawet w wie­czór poprze­dza­jący ślub. Odpo­wia­da­łam wtedy, że życzę im, aby pew­nego dnia też wie­dzieli, i mam nadzieję, że was kie­dyś też coś takiego spo­tka.

Z Mar­nie chyba jed­nak było ina­czej. Obie kogoś szu­ka­ły­śmy. Cze­kało nas sie­dem lat w szkole i żadna z nas nie chciała ich spę­dzić samot­nie. Rado­ści, jaka nas ogar­nęła, kiedy się zna­la­zły­śmy, towa­rzy­szyło poczu­cie ogrom­nej ulgi.

A co do Jona­thana… hmm, nie wiem. Ni­gdy nie sądzi­łam, że należę do kobiet, które w taki spo­sób się zako­chują. Przede wszyst­kim nie było we mnie takiego pra­gnie­nia, nie czu­łam pustki, nie musia­łam sobie niczego udo­wad­niać. Po pro­stu go zoba­czy­łam i intu­icyj­nie wie­dzia­łam, że chcę go bli­żej poznać. Moje wra­że­nie mogła­bym opi­sać sło­wami, które od dzie­się­cio­leci służą do mówie­nia o wiel­kiej miło­ści, ale to tru­izmy, w które ja ni­gdy nie wie­rzy­łam. Zie­mia wcale nie usu­nęła mi się spod nóg; wręcz prze­ciw­nie, czu­łam się pew­nie i sta­bil­nie jak ni­gdy. Nie było drże­nia dłoni, koła­ta­nia serca, nie pło­nęły policzki. Żad­nych motyli w brzu­chu. Jedy­nie wra­że­nie, że on jest jak dom, któ­rego zawsze potrze­bo­wa­łam, a tak naprawdę ni­gdy nie mia­łam.

– Pan… – ode­zwa­łam się, popra­wia­jąc klapy płasz­cza. Patrzył na mnie zmie­szany oliw­ko­wo­zie­lo­nymi oczami. Wal­czy­łam z absur­dalną chę­cią dotknię­cia dło­nią jego policzka. – Pan wła­śnie…

– Mój sza­lik – powie­dział, wska­zu­jąc zie­mię. – Pani przy­dep­nęła mój sza­lik.

– Nic takiego nie… – Spoj­rza­łam w dół. Sta­łam na frędz­lach gra­na­to­wego sza­lika. – Och. – Szybko cof­nę­łam stopę. – Prze­pra­szam.

– Kurde, rusz­cie się wresz­cie – ode­zwał się głos za nami, gło­śny i bur­kliwy, głos z tłumu.

– Tak, racja – przy­znał mój towa­rzysz, roz­glą­da­jąc się wokół. – Prze­pra­szam.

Zaczął prze­su­wać się do przodu, a ja, z absur­dal­nym uśmie­chem na twa­rzy na­dal przy­ci­śnię­tej do jego ple­ców, szłam tuż za nim. Nie­sieni przez tłum, przy­kle­jeni do sie­bie prze­cię­li­śmy hol z kasami, zje­cha­li­śmy rucho­mymi scho­dami i podrep­ta­li­śmy w kie­runku pero­nów. W pew­nej chwili zaczę­li­śmy ze sobą roz­ma­wiać. Nie umiem powie­dzieć, co mówi­li­śmy, w każ­dym razie gdy nad­szedł czas, żeby się roz­dzie­lić, bo on jechał na pół­noc, a ja na połu­dnie, było coś o szalu i o pubie, który według niego nie ist­niał.

– Pan nie wie, o czym mówi – obru­szy­łam się. – Byłam tam dzie­siątki razy. Mogę pana tam zabrać, choćby w tej chwili.

– Bar­dzo pro­szę – zgo­dził się.

Ludzie prze­ci­skali się obok roz­dzie­leni na dwa stru­mie­nie i zni­kali na pero­nach.

– To jak? – spy­ta­łam.

– Chodźmy – zde­cy­do­wał.

Pub, tak jak mówi­łam, stał na swoim miej­scu; miał tra­dy­cyjny, nie­mal śre­dnio­wieczny wystrój; ściany wyło­żone drew­nem, niski sufit i otwarty komi­nek. Nazy­wał się i na­dal nazywa się Wind­sor Castle. Nie zaglą­da­łam tam od lat. To ukryte w wąskiej bru­ko­wa­nej uliczce miej­sce, dzie­sięć minut spa­ce­rem od Oxford Street, świa­dec­two daw­nej wer­sji mia­sta, ist­niało na długo przed poja­wie­niem się fir­mo­wych skle­pów w wyso­kich budyn­kach oraz kawiarni, które w tej oko­licy znaj­dują się co mniej wię­cej sto metrów.

Prze­sie­dzie­li­śmy tam cztery godziny, do chwili gdy bar­manka dzwon­kiem dała znak, że czas na ostat­nie zamó­wie­nia, a potem noga za nogą wró­ci­li­śmy na sta­cję, pustą teraz, poże­gna­li­śmy się poca­łun­kiem – co w ogóle nie leżało w moim cha­rak­te­rze – i obiet­nicą następ­nego spo­tka­nia. Poczu­łam, jak coś we mnie drgnęło, gdy zdjął dło­nie z moich bio­der. Patrzy­łam za nim, gdy się odda­lał w ciem­no­zie­lo­nym płasz­czu obi­ja­ją­cym mu się o uda, i już wie­dzia­łam, że jestem w nim zako­chana.

Miłość jest fun­da­men­tem, na któ­rym byłam gotowa – mogła­bym – zbu­do­wać życie. Ist­nieje taka wer­sja świata, w któ­rym na­dal jeste­śmy razem, cią­gle sobą zauro­czeni. Przy­rze­ka­li­śmy sobie nie­za­chwianą miłość, rado­sne cele­bro­wa­nie życia i nie­słab­nącą ani na moment więź. Cza­sami aż trudno uwie­rzyć, że zabra­kło tego cze­goś, co wcze­śniej wyda­wało się pewne.

Oświad­czył mi się rok póź­niej – dokład­nie co do dnia – w tym samym pubie. Nie­zdar­nie przy­klęk­nął na jedno kolano i powie­dział, że uło­żył mowę, nauczył się jej na pamięć, a teraz wszystko wyle­ciało mu z głowy. Ale zapew­nił mnie, że do końca życia będzie mnie kochał i tyle na razie musi mi wystar­czyć.

Pomy­śla­łam, że niczego wię­cej mi nie potrzeba.

Jesie­nią wzię­li­śmy ślub w urzę­dzie stanu cywil­nego. Nie zapro­si­li­śmy gości. Uczci­li­śmy ten dzień butelką naj­droż­szego szam­pana, jakiego zna­leź­li­śmy w pobli­skim skle­pie mono­po­lo­wym. Na weselne śnia­da­nie poszli­śmy do Wind­sor Castle. To było oczy­wi­ste miej­sce, świa­dek naj­waż­niej­szych wyda­rzeń w naszym związku. Zło­ży­łam zamó­wie­nie przy barze; powie­dzia­łam, że mój mąż ma ochotę na bur­gera, z naci­skiem na słowa „mój mąż”. Bar­manka prze­wró­ciła oczami, lecz zaraz się uśmiech­nęła nieco roz­ba­wiona wido­kiem panny mło­dej w jasno­nie­bie­skiej sukience i pana mło­dego z zie­lo­nym kra­wa­tem. Nasz deser, brow­nie z lodami wani­lio­wymi, dosta­li­śmy na tale­rzy­kach ozdo­bio­nych napi­sem Gra­tu­la­cje z lukru w kolo­rze cze­ko­lady.

Z waliz­kami na kół­kach uda­li­śmy się na dwo­rzec Water­loo, zła­pa­li­śmy pociąg na połu­dniowe wybrzeże i poje­cha­li­śmy do małego pen­sjo­natu w nad­mor­skiej wsi Beer. Dotar­li­śmy tam póź­nym wie­czo­rem i mel­du­jąc się, oznaj­mi­li­śmy w spo­sób cha­rak­te­ry­styczny dla nowo­żeń­ców, że pań­stwo Black mają tu rezer­wa­cję.

– Na Jane? – upew­niła się star­sza kobieta w recep­cji. Docho­dziła dzie­siąta i wła­ści­cielka wcale nie kryła nie­za­do­wo­le­nia, że zawra­camy jej głowę.

– Tak – potwier­dzi­łam. – Na nazwi­sko Jane Black. – Tamta mogła mówić, co chciała, robić, co chciała, a i tak nie zepsu­łaby mi mojego szczę­ścia.

– Na pię­trze, drzwi po pra­wej stro­nie na końcu kory­ta­rza. – Się­gnęła po nie­duży złoty klucz z przy­mo­co­wa­nym gru­bym zło­tym łań­cu­chem kloc­kiem z wyrytą czwórką. – Coś jesz­cze?

Zgod­nie pokrę­ci­li­śmy gło­wami.

Jona­than zaniósł bagaże na górę i wsta­wił do pokoju. Pod­łoga była z ciem­nych desek, na łóżku leżała kapa z haftem w paste­lowe kwiatki. Zasłony w rdza­wym kolo­rze były szczel­nie zacią­gnięte, sto­jąca w naroż­niku lampka z różo­wym aba­żu­rem rzu­cała mięk­kie świa­tło. Na sta­ro­mod­nym maho­nio­wym biurku w wia­derku z lodem cze­kała minia­tu­rowa butelka szam­pana. Jona­than go odkor­ko­wał, roz­lał do kie­lisz­ków i po raz drugi wypi­li­śmy toast za nasz ślub.

*

Kiedy się obu­dzi­li­śmy, słońce kła­dło na koł­drze deseń z żół­tych i poma­rań­czo­wych cętek. Pamię­tam cie­pło jego piersi na moich ple­cach, dłoni na moim brzu­chu i ust na łopatce. Pamię­tam tamto uczu­cie, gdy leża­łam wtu­lona w niego, bez­piecz­nie nim oto­czona, pamię­tam dotyk jego dłoni, kiedy obró­cił mnie ku sobie, i tamte żar­liwe poca­łunki, gdy doma­gał się cze­goś wię­cej.

Dopiero gdy roz­le­gło się puka­nie do drzwi i kobieta z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem podała ręcz­niki, które powinny się zna­leźć w łazience, wyszli­śmy z łóżka i zaję­li­śmy się pla­no­wa­niem dnia. Odcią­gnę­łam zasłony i zapa­trzy­łam się na morze. Cią­gnęło się po hory­zont obra­mo­wane po bokach bia­łymi kli­fami z gęstą zie­loną trawą na szczy­tach. Mimo paź­dzier­nika niebo było bez­chmurne i zachę­ca­jąco nie­bie­skie.

Nało­ży­li­śmy tra­perki i nacią­gnę­li­śmy grube weł­niane swe­try.

Plaża była kamie­ni­sta. Ruszy­łam ścieżką w tamtą stronę, w stronę toczą­cych się fal, które ude­rzały o brzeg.

– Popatrz! – zawo­łał Jona­than, wska­zu­jąc klify ponad nami. – Myślę, że tam powin­ni­śmy pójść.

Masze­ro­wa­li­śmy pod górę asfal­tem, mija­jąc zapar­ko­wane samo­chody i okna z zacią­gnię­tymi zasło­nami, aż dotar­li­śmy na łąkę z tablicą z wypi­sa­nymi godzi­nami, wol­nymi dniami i małym bile­to­ma­tem.

– Ruszamy dalej – zde­cy­do­wał Jona­than, prze­ci­na­jąc łąkę pomię­dzy kil­koma zapar­ko­wa­nymi fur­go­net­kami.

Szli­śmy w mil­cze­niu, obok sie­bie, a cza­sem gęsiego, kiedy czymś roz­pro­szona zosta­wa­łam w tyle i po chwili go doga­nia­łam.

On zawsze był taki sku­piony, szcze­gól­nie na dwo­rze, ni­gdy nie roz­sta­wał się z apa­ra­tem, cie­kawy, co zoba­czy, co czeka go dalej, za rogiem. Mnie cie­szyło odosob­nie­nie, gdzie ciszę zakłó­cał jedy­nie huk morza biją­cego o skały i skrzek mew nad głową.

Po mniej wię­cej godzi­nie dotar­li­śmy do następ­nej wio­ski, chyba jesz­cze mniej­szej od Beer, z małym budyn­kiem z toa­le­tami na par­kingu oraz z kawia­renką krytą strze­chą.

– Może mają otwarte – powie­dział Jona­than, a ponie­waż on był ze mną, mieli.

Zamó­wił dla sie­bie kawę, a dla mnie szklankę zim­nego soku poma­rań­czo­wego. Usie­dli­śmy na zewnątrz przy pik­ni­ko­wym stole i zapa­trzeni na morze, cze­ka­li­śmy na nasze kanapki z beko­nem. Kilku ryba­ków roz­ma­wiało, sto­jąc w cia­snym kole, wza­jem­nie chro­niąc się przed wia­trem. Wyobra­zi­łam sobie, że dys­ku­tują o poło­wie, o cenie dor­sza, robią plany na resztę dnia.

Po śnia­da­niu spa­ce­ro­wa­li­śmy po plaży, spo­kojne fale obmy­wały szcze­liny w kamie­niach i lizały pode­szwy naszych butów. Jona­than wytro­pił dróżkę w zaro­ślach u stóp klifu i uparł się, żeby spraw­dzić, dokąd pro­wa­dzi. Prze­dzie­ra­li­śmy się mię­dzy krza­kami i coraz bar­dziej odda­la­jąc się od wybrzeża, posu­wa­li­śmy się wąską błot­ni­stą ścieżką przez las, omi­ja­jąc kol­cza­ste krzewy i pokrzywy. Wspi­na­li­śmy się coraz wyżej, a klify na­dal góro­wały nad nami. Po dzie­się­ciu, może pięt­na­stu minu­tach dotar­li­śmy do roz­wi­dle­nia szlaku; po lewej mie­li­śmy zbo­cze z wyku­tymi w skale stop­niami, po pra­wej dróżkę wzdłuż kra­wę­dzi urwi­ska.

– Spró­bujmy tędy – zapro­po­no­wał Jona­than, poka­zu­jąc na prawo.

– Lepiej nie – odpar­łam.

On spę­dził dzie­ciń­stwo na wsi, oswoił się z bło­tem, sia­nem i trawą po kolana. To nie były moje kli­maty. Ow­szem, ocza­ro­wały mnie widoki, dźwięki i niczym nie­ogra­ni­czona prze­strzeń, ale czu­łam się w tym miej­scu jak intruz, nie­spo­kojny i nie­po­żą­dany.

– Tam wygląda bez­piecz­niej. – Wska­za­łam na lewo.

– No chodź – nama­wiał mnie z uśmie­chem. – Dasz radę.

Waha­łam się. Byłam gotowa się sku­sić, zachę­cona jego wiarą we mnie, jego pew­no­ścią. Rzadko potra­fi­łam mu cze­go­kol­wiek odmó­wić. Chcesz znać prawdę? Zga­dza­łam się pra­wie na wszystko.

Otwo­rzy­łam pię­ści, wypro­sto­wa­łam palce i prze­su­nę­łam się w jego stronę na wąski skalny występ.

Cof­nął się kilka kro­ków, swo­bod­nie i zwin­nie jak lino­sko­czek balan­su­jący na linie.

– A nie mówi­łem – pochwa­lił mnie. – Świet­nie ci idzie.

Półka nie miała wię­cej niż trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów sze­ro­ko­ści. Tam nie było miej­sca na obie stopy razem.

– Zrób kolejny krok – zachę­cał.

Oczyma wyobraźni zoba­czy­łam przy­szłość; Jona­than mówi do dziecka, dodaje mu odwagi. Myśl o tym czymś, co dopiero miało się wyda­rzyć, zachę­ciła mnie.

– Na co cze­kasz? Chodź – nama­wiał. – Pil­nuję cię.

Unio­słam nogę i powoli prze­sta­wi­łam ją ponad morzem daleko pode mną. Kiedy but dotknął pod­łoża, ode­tchnę­łam z ulgą.

– Co teraz? – zapy­ta­łam. Jakoś nie­for­tun­nie się prze­krę­ci­łam i zna­la­złam się twa­rzą do klifu, przy­ci­śnięta pier­sią do skały, obcasy butów zawi­sły w powie­trzu. – Co mam robić?

– Idź nor­mal­nie – pora­dził. – Albo powoli się prze­su­waj. Sta­raj się o tym nie myśleć.

Patrzy­łam na niego kilka kro­ków przede mną. Uśmie­chał się. Widzia­łam zaczątki zmarsz­czek wokół oczu, dołeczki w policz­kach. Wycią­gnął do mnie rękę, obrączka na palcu bły­snęła w słońcu. Drugą ręką przy­trzy­my­wał się skal­nego występu nad nami, widzia­łam goły kawa­łek ciała w miej­scu, gdzie pod­ko­szu­lek wysu­nął się spod paska spodni.

Wychy­li­łam się ku niemu. I wtedy obsu­nęła mi się noga. Pamię­tam tamto wra­że­nie spa­da­nia, gdy tra­ci­łam rów­no­wagę. Pamię­tam, jak powie­trze uwię­zło mi w płu­cach, jak w panice pró­bo­wa­łam uchwy­cić się skały. Poczu­łam ude­rze­nie w plecy, gdy pew­nym ruchem przy­ci­snął mnie do klifu i prze­je­cha­łam policz­kiem po szorst­kiej skale.

– Już dobrze – powie­dział. – Nic się nie stało.

– Nie – zapro­te­sto­wa­łam. – To nie­bez­pieczne. Nie powin­ni­śmy tu wcho­dzić.

Twarz mnie pie­kła, bolały kolana po kon­tak­cie ze skalną ścianą.

– Nic ci nie będzie – uspo­ka­jał mnie. – Obie­cuję. Dasz radę.

Potrzą­snę­łam głową.

– No dobrze – ustą­pił. – W porządku. Nie dener­wuj się. Powoli się wyco­faj.

Ostroż­nie poko­na­łam kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów dzie­lące mnie od tra­wia­stej ścieżki.

– Pój­dziesz tam­tędy – powie­dział. – Zgoda?

Kiw­nę­łam głową. Dotknę­łam policzka, myśla­łam, że krwa­wię, ale odję­łam czy­ste palce.

– Okej – rzu­cił. – Spo­tkamy się na górze.

Ski­nę­łam głową, a on już wspi­nał się na klif.

Wiem, powie­dzia­łam, że wszę­dzie poszła­bym za nim, i to prawda. Jed­nak coś w jego odwa­dze kłó­ciło się z moim wro­dzo­nym lękiem. I cho­ciaż się sta­ra­łam, ten lęk cza­sami brał górę. Wybra­łam bez­piecz­niej­szy szlak i po paru minu­tach spo­tka­li­śmy się na szczy­cie.

Gdy­bym wtedy wie­działa, że czeka nas tylko kilka wspól­nych mie­sięcy, wykrze­sa­ła­bym w sobie odwagę, żeby spę­dzić z nim tam­tych kilka minut.

Z per­spek­tywy czasu zwią­zek z Jona­tha­nem wydaje mi się nazna­czony jakąś tra­giczną iro­nią. Pozna­li­śmy się na skrawku wiel­kiego mia­sta i to miej­sce stało się sym­bo­lem naszej miło­ści, naszego wspól­nego życia do czasu, kiedy dokład­nie w tym samym miej­scu zakoń­czył się nasz zwią­zek. Zako­cha­li­śmy się w sobie na rogu Oxford Street i feral­nie wła­śnie tam Jona­thana spo­tkała śmierć. O tam­tym dniu mogę powie­dzieć o wiele wię­cej niż o dniu, kiedy się pozna­li­śmy. Przez wiele tygo­dni prze­su­wały mi się przed oczami ponure slajdy, cała sekwen­cja, która dopro­wa­dziła do jego śmierci. Na­dal mam ją pod powie­kami.

Jona­than po raz pierw­szy biegł w Mara­to­nie Lon­dyń­skim. Pro­gnozy ostrze­gały przed desz­czem ze śnie­giem i pory­wi­stym wia­trem. Ale on był pod­eks­cy­to­wany. Tre­no­wał od wio­sny; przy­wykł do bie­ga­nia w desz­czu, więc się nie przej­mo­wał.

Tam­tego ranka trudno go było okieł­znać, nie mógł usie­dzieć w jed­nym miej­scu, traj­ko­tał o wszyst­kim i o niczym, zara­żał mnie swoją ner­wo­wo­ścią. Żyli­śmy zwy­czaj­nie. Nasze poranki to ter­kot budzika, kawa, śnia­da­nie, prysz­nic, szu­ka­nie klu­czy, wycho­dze­nie z domu na ostat­nią minutę, stały krze­piący rytm codzien­no­ści.

Chcia­łam dzie­lić z nim jego suk­ces, uda­łam się więc pro­sto na Mall. Wiele godzin sta­łam za meta­lową barierką, ledwo świa­doma upływu czasu. Atmos­fera była eks­ta­tyczna, pod­nie­ce­nie i ner­wo­wość paro­wały z ota­cza­ją­cego mnie tłumu. Pierwsi, jakby w ogóle nie byli zmę­czeni wysił­kiem, prze­mknęli eli­tarni bie­ga­cze, krótko po nich prze­bie­gło kilku męż­czyzn, a potem kilka kobiet i chwilę póź­niej para w kostiu­mach dino­zau­rów z twa­rzami mokrymi od potu.

Jona­than posta­no­wił zmie­ścić się w cza­sie poni­żej trzech godzin i nie wąt­pi­łam, że osią­gnie cel. Prze­biegł obok miej­sca, gdzie sta­łam, w pięć­dzie­sią­tej pierw­szej minu­cie trze­ciej godziny i trzy minuty póź­niej prze­kro­czył linię mety.

Ja ni­gdy nie odno­si­łam spek­ta­ku­lar­nych suk­ce­sów. Wciąż ciężko pra­co­wa­łam, ale raczej się nie wyróż­nia­łam. Zawsze uczest­ni­czy­łam, ni­gdy nie wygry­wa­łam. A Jona­than tak, Jona­than wygry­wał. Prze­kra­czał nawet wła­sne wyśru­bo­wane rekordy.

Dla­tego wcale nie byłam zasko­czona, kiedy ogło­szono go milio­no­wym uczest­ni­kiem biegu, licząc od pierw­szego Mara­tonu Lon­dyń­skiego w 1981 roku, i z tej oka­zji tele­wi­zja BBC News prze­pro­wa­dziła z nim wywiad. Pod­czas imprez spor­to­wych to on zawsze stał za kamerą, krę­cił różne mate­riały dla kana­łów infor­ma­cyj­nych i spor­to­wych, ale tam­tego dnia sam odpo­wia­dał na pyta­nia z ogrom­nym wdzię­kiem i skrom­no­ścią. Pomy­śla­łam nawet, że może powi­nien się zasta­no­wić nad zmianą zawodu i sta­nąć po dru­giej stro­nie kamery.

Po wywia­dzie wybra­li­śmy się do Wind­sor Castle na szyb­kiego drinka dla uczcze­nia jego suk­cesu.

Ni­gdy tam nie dotar­li­śmy.

Kiedy ze sta­cji metra na Oxford Cir­cus szli­śmy w stronę wąskiej bru­ko­wa­nej uliczki, pijany kie­rowca nie wyha­mo­wał przed przej­ściem dla pie­szych i potrą­cił mojego męża.

Pamię­tam, jak leżał na ple­cach na bruku z nogą zgiętą w kola­nie pod nie­na­tu­ral­nym kątem. Oczy miał zamknięte, jakby spał, i prze­chy­loną głowę z pod­bród­kiem opar­tym na piersi. Na­dal był w czar­nych spoden­kach i w żół­tej obci­słej koszulce. Ple­cak leżał odrzu­cony jakiś metr czy dwa od niego, kawa­łek cien­kiej folii, którą roz­dano zawod­ni­kom, wysta­wał spod zamka. Butelka z wodą powoli sto­czyła się do kra­węż­nika.

Gro­ma­dził się tłum, rowe­rzy­ści i piesi, tylko tak­sów­karz zastygł za kie­row­nicą.

Jona­than też zastygł, dziw­nie nie­ru­chomy, usztyw­niony i jakoś zbyt spo­kojny, aby to wyglą­dało na sen. Kałuża krwi poja­wiła się przy policzku i spły­wała pod ciało.

Pamię­tam przy­jazd ambu­lansu, zaha­mo­wał tuż przy nas z wyciem syreny. Syrena szybko uci­chła; wrył mi się w pamięć nagły brak ogłu­sza­ją­cego hałasu, tylko świa­tła cią­gle pul­so­wały: czer­wone, nie­bie­skie, czer­wone, nie­bie­skie. Dwoje ratow­ni­ków w zie­lo­nych kom­bi­ne­zo­nach wysko­czyło ze środka i bie­gnąc, wykrzy­ki­wało coś do sie­bie ponad maską karetki. Wszystko działo się jakby w zwol­nio­nym tem­pie; ratow­niczka nakła­dała białe latek­sowe ręka­wiczki, naj­pierw na prawą, potem na lewą dłoń, nacią­ga­jąc je po kolei na palce. Z ramie­nia zwi­sała jej torba. Nie wia­domo skąd poja­wiła się poli­cjantka w kape­lu­szu; na­dal widzę, jak gestem daje znak ludziom, żeby zro­bili przej­ście: odsuń­cie się, pro­szę, rozejdź­cie, tu nie ma nic do oglą­da­nia.

Ratow­nicy krzą­tali się przy nas, zba­dali Jona­tha­nowi puls, wodzili rękami po ciele, roz­cięli koszulkę, świe­cili latarką w oczy.

– Gdyby pani tak… – zwró­ciła się do mnie kobieta, odsu­nę­łam się więc i przy­sia­dłam na pię­tach. Uni­formy ratow­ni­ków co rusz odsła­niały reflek­tory ambu­lansu i raziło mnie świa­tło. Przy­mknę­łam powieki i poczu­łam pod nimi wil­goć.

Uło­żyli na noszach dziwny okryty pla­sti­kiem kształt i wsu­nęli do ambu­lansu. Poje­cha­li­śmy uli­cami Lon­dynu na połu­dnie do St Geo­rge’s Hospi­tal. Towa­rzy­szył nam radio­wóz, a poli­cjantka, na­dal w kape­lu­szu, pod­trzy­mała mnie za łokieć, gdy wycho­dzi­łam z ambu­lansu, i usia­dła ze mną w pocze­kalni. Kazała mi oddy­chać: nabrać powie­trza przez usta, licząc do sze­ściu, przy­trzy­mać je przez sześć sekund i wypu­ścić powoli, też licząc do sze­ściu. Potem poszła, zosta­łam sama i cią­gle cze­ka­łam. Było już ciemno, kiedy lekarz zapro­sił mnie do sąsied­niego pomiesz­cze­nia, żeby powie­dzieć to, co już wie­dzia­łam, potwier­dzić, że Jona­than nie żyje.

Zapro­po­no­wał, że zadzwoni po kogoś z moich zna­jo­mych, nawet nie koja­rzę, czy go o to pro­si­łam. Wyszłam ze szpi­tala, zatrzy­ma­łam tak­sówkę i wyre­cy­to­wa­łam adres miesz­ka­nia na Vau­xhall. Kiedy tam doje­cha­łam, trzech mło­dych męż­czyzn w krót­kich spoden­kach i w spor­to­wych koszul­kach ze zło­tymi meda­lami zwy­cięz­ców mara­tonu na szyi sie­działo przy sto­liku przed pubem nad rzeką. Poczu­łam, jak wielka bańka roz­sa­dza mi pierś. Zoba­czy­łam sie­dzą­cego z nimi Jona­thana, on też był w krót­kich spoden­kach i w spor­to­wej koszulce, z meda­lem na szyi i świę­to­wał zwy­cię­stwo. Żółć pode­szła mi do gar­dła, prze­łknę­łam ślinę, bo prze­cież to nie działo się naprawdę, a ja umia­łam sobie przy­po­mnieć, co mam robić i jak być sobą w tej chwili.

Usia­dłam oparta ple­cami o wej­ście do budynku i wyobra­zi­łam sobie, jak pod­nosi się z jezdni, roz­ciera łok­cie, strze­puje dło­nią dro­binki asfaltu z piersi. Jest w szoku i chyba się zło­ści, pod pra­wym okiem, w miej­scu ude­rze­nia, ma małe roz­cię­cie, ale poza tym nic mu nie jest: cho­dzi, mówi, rusza się, żyje. Zaci­snę­łam powieki i zoba­czy­łam jego przy­dłu­gie włosy, ramiona sple­cione na piersi, lekko spi­cza­sty pod­bró­dek, piegi na mostku nosa po godzi­nach bie­ga­nia na słońcu.

Chwy­ciły mnie tor­sje. To mrzonki – nie ma małej ranki pod okiem, przy­dłu­gich wło­sów, pie­gów, nie będzie kolej­nych godzin spę­dzo­nych na bie­ga­niu – ni­gdy wię­cej go nie zoba­czę, nikt go nie zoba­czy, a to za trudne, wręcz nie­moż­liwe, żeby się działo naprawdę.

Rozdział czwarty

Roz­dział czwarty

Przez jakiś czas to ja byłam wygrana. W całym tego słowa zna­cze­niu. Jeżeli życie jest lote­rią, czymś, co można prze­grać – a jestem pewna, że można – w takim razie musi być rów­nież czymś, co udaje się wygrać.

Mar­nie uma­wiała się z mnó­stwem nie­od­po­wied­nich face­tów, któ­rzy za dużo pili, w week­endy ćpali na pla­cach zabaw i wcią­gali kre­ski w toa­le­tach, a ja byłam zako­chana w cudow­nym męż­czyź­nie. Kiedy kole­żanki ze stu­diów spę­dzały piąt­kowe wie­czory w okrop­nych klu­bach z ryczącą muzyką, stro­bo­sko­po­wym oświe­tle­niem i lepką pod­łogą, ja pla­no­wa­łam mie­siąc mio­dowy. Gdy one prze­ży­wały koniec kolej­nego związku bez przy­szło­ści, lecząc zła­mane serce dżi­nem i jedze­niem na wynos, ja już byłam mężatką. Mia­łam męża. I co waż­niej­sze, byłam w nim zako­chana na zabój. Moje kole­żanki dopro­wa­dzała do szału cia­snota we wspól­nych miesz­ka­niach, kłó­ciły się o soli­darne dzie­le­nie rachun­ków, o roz­lane mleko, o odpływ w wan­nie zatkany wło­sami łono­wymi, o prze­le­wa­jący się prysz­nic, o sterty brud­nych naczyń na bla­cie nad zmy­warką. Tym­cza­sem ja miesz­ka­łam w uro­czym dwu­po­zio­mo­wym miesz­ka­niu z wyso­kimi sufi­tami i z dużymi oknami. Spraw­dza­łam na ścia­nach próbki farb, a oparte o komi­nek opra­wione gra­fiki cze­kały na powie­sze­nie.

Mar­nie zło­żyła wypo­wie­dze­nie. Nie­które dziew­czyny zwal­niano w ramach reduk­cji eta­tów, cza­sem zwy­czaj­nie wyrzu­cano, inne narze­kały na sze­fów i bez­sen­sowną codzienną rutynę: roz­no­sze­nie kawy, wzy­wa­nie tak­só­wek, zama­wia­nie ryz papieru do dru­karki. Ja awan­so­wa­łam. Zaczy­na­łam jako asy­stentka admi­ni­stra­cyjna w inter­ne­to­wej fir­mie han­dlo­wej, która sprze­da­wała dosłow­nie wszystko: książki, zabawki, elek­tro­nikę. Po jakimś cza­sie dosta­łam pro­po­zy­cję przej­ścia do nowego zespołu spe­cja­li­zu­ją­cego się w wypo­sa­że­niu wnętrz. Ta praca mi się podo­bała, bo dawała widoki na przy­szłość w roz­wi­ja­ją­cej się fir­mie. Zara­bia­łam może nie za dużo, ale wystar­cza­jąco na opła­ce­nie rachun­ków.

Powo­dziło mi się lepiej niż im. Byłam od nich szczę­śliw­sza.

Chyba też dumna, że pierw­sza zna­la­złam miłość. Teraz, kiedy to mówię, czuję się nie­zręcz­nie, bo wiem, że to brzmi głu­pio, dzie­cin­nie, ale tak było, a ja obie­ca­łam ci szcze­rość.

Z nas dwóch to Mar­nie pierw­sza pode­rwała chło­paka. Liczy­ły­śmy sobie trzy­na­ście lat, Richard o rok wię­cej. Miesz­kał z matką, bo jego rodzice byli roz­wie­dzeni. Miał mar­chew­ko­wo­rude włosy i pie­go­wate policzki. Mar­nie poszła z nim do kina, ich palce w poło­wie filmu zetknęły się w pudełku z popcor­nem i potem już do końca seansu trzy­mali się za ręce. Na drugą randkę poszła do niego do domu i jego mama zro­biła im nug­getsy z kur­czaka. A dzień póź­niej Richard zerwał z Mar­nie. Doszedł do wnio­sku, że darzy uczu­ciem inną dziew­czynkę z naszego rocz­nika – zdaje się, miała na imię Jes­sica – o takim samym kolo­rze wło­sów jak jego, przez co podobno bar­dziej do sie­bie paso­wali.

Stwier­dzi­łam, że też muszę mieć chło­paka, i kiedy Mar­nie lizała rany, ja namó­wi­łam na randkę chło­paka o imie­niu Tim. Nie poszli­śmy do kina, tylko na spa­cer, on zafun­do­wał mi lody i wie­dzia­łam, że zna­la­złam w nim brat­nią duszę. Tim był o wiele przy­stoj­niej­szy od chłop­ców, z któ­rymi uma­wiały się kole­żanki z klasy, i dzięki temu wzro­sła moja popu­lar­ność, a co za tym idzie, atrak­cyj­ność na rand­ko­wym rynku. Nie­stety, ja nie mia­łam rów­nie pozy­tyw­nego wpływu na jego noto­wa­nia i zerwał ze mną po nie­ca­łych dwóch tygo­dniach.

Obie z Mar­nie prze­ży­wa­ły­śmy razem miło­sny zawód; posta­no­wi­ły­śmy, że ni­gdy wię­cej się nie zako­chamy i zosta­niemy les­bij­kami.

Nie sądzisz, że w sumie to dość intry­gu­jące?

Już wtedy prze­czu­wa­ły­śmy, że w doro­słym życiu zwy­kła przy­jaźń nie wystar­czy, że będziemy potrze­bo­wać cze­goś wię­cej. Wie­dzia­ły­śmy już jako pod­lotki, że naj­bar­dziej liczy się miłość roman­tyczna.

Nie umiem ci powie­dzieć, kiedy dokład­nie wszystko się zmie­niło. Przez długi czas, bo przez ponad dzie­sięć lat, nie mia­ły­śmy przed sobą sekre­tów. Mówi­ły­śmy sobie o wszyst­kim; o chłop­cach, póź­niej o męż­czy­znach, o rand­kach i o sek­sie, o związ­kach i o miło­ściach. A jed­nak w jakimś momen­cie roman­tyczne związki stały się czymś ist­nie­ją­cym poza naszą przy­jaź­nią. Już nie prze­ży­wa­ły­śmy ich razem, fil­tro­wa­ły­śmy infor­ma­cje, nie wcho­dzi­ły­śmy w szcze­góły.

Oba­wiam się, że sama dopro­wa­dzi­łam do takiej sytu­acji.

Czy zwie­rzy­łam się jej, co czu­łam, gdy zako­cha­łam się w Jona­tha­nie? Czy podzie­li­łam się z nią wra­że­niami po naszym pierw­szym wie­czo­rze? Nie sądzę.

Zaczę­łam ją zanie­dby­wać. Po pracy szłam do Jona­thana, on szy­ko­wał kola­cję, mówił o nie­wy­ko­rzy­sta­nej prze­strzeni w miesz­ka­niu, o pustych pół­kach, o w poło­wie zapeł­nio­nych szu­fla­dach, pytał, czy chcia­ła­bym tam doło­żyć moje rze­czy. Wizja domu, domu z nim, oka­zała się nie­zwy­kle kusząca.

– Wypro­wa­dzam się – poin­for­mo­wa­łam Mar­nie któ­re­goś wie­czoru po powro­cie do naszego miesz­ka­nia.

– Aha – bąk­nęła roz­tar­gniona. Sie­działa na naszej biało-nie­bie­skiej kana­pie z nogami w kap­ciach na ławie i stu­kała w kla­wia­turę nowego lap­topa. Poprzed­niego wie­czoru nagrała swoje pierw­sze wideo: prze­pis na car­bo­narę, moje ulu­bione danie. – To nie­moż­liwe – mruk­nęła. – Jak ja…? – Pod­nio­sła komórkę i z furią prze­bie­rała kciu­kami po ikon­kach.

– Do Jona­thana – doda­łam.

– Kiedy? – zain­te­re­so­wała się.

– Jutro.

Pod­nio­sła na mnie wzrok.

– Co? – Zmarsz­czyła czoło. – Jutro? Prze­cież dopiero go pozna­łaś.

– Minęły trzy mie­siące – zazna­czy­łam.

– To nie­wiele!

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Dla mnie wystar­czy.

– Uhm. Jesteś pewna? – Zamknęła lap­top. – To musi być już jutro?

Kiw­nę­łam głową.

Teraz, patrząc wstecz, mogę sie­bie kry­ty­ko­wać za tam­ten pośpiech, za nad­gor­li­wość, lecz szcze­rze mówiąc, niczego bym nie zmie­niła.

Pomo­gła mi się spa­ko­wać, spre­zen­to­wała kom­plet ostrych noży, naczy­nie żaro­od­porne jak kocio­łek i czer­wony ser­wis.

– Bo teraz musisz się nauczyć goto­wać – sko­men­to­wała. – Nie możesz żyć na fasoli i grzan­kach.

– Będę wpa­dać w porze posił­ków – zażar­to­wa­łam.

– Mam nadzieję – odparła. – Bez cie­bie nie mam dla kogo goto­wać.

Zasta­na­wia­łam się, czy chce być miła, czy może zakłada, że wrócę za kilka tygo­dni. Teraz wiem, że nie. Chyba przy­jęła do wia­do­mo­ści, że zro­bi­łam kolejny krok, roz­po­czę­łam nowy etap.

Patrzy­łam, jak w stary egzem­plarz „Eve­ning Stan­dard” zawija kom­plet koki­lek. Z góry wie­dzia­łam, że ni­gdy ich nie użyję. Z wes­tchnie­niem odło­ży­łam je na bok.

– Jesteś pewna? – zapy­tała. – Jasne, on jest świet­nym face­tem, ale uwierz, pytam nie ze względu na mnie, tylko na cie­bie, nie za szybko, jesteś prze­ko­nana?

– Jestem – powie­dzia­łam i byłam.

– Będę za tobą tęsk­nić.

– Wiem – wyzna­łam. – Ja za tobą też.

Łzy zadu­siły mnie w gar­dle, kiedy pomy­śla­łam o tych wszyst­kich rze­czach, któ­rych mi będzie bra­ko­wać: jej skar­pet­kach w jaskra­wych kolo­rach suszą­cych się na kalo­ry­fe­rze, zawi­nię­tych w folię reszt­kach z obiadu cze­ka­ją­cych na mnie w lodówce, uśmiech­nię­tych buź­kach ryso­wa­nych pal­cem na zapa­ro­wa­nym lustrze w łazience. Prze­łknę­łam klu­skę w gar­dle i zdo­by­łam się na uśmiech, a ona zamknęła moje dło­nie w swo­ich i mocno je uści­snęła.

W pierw­szych tygo­dniach było mi tro­chę trudno, bo pró­bo­wa­łam dzie­lić czas mię­dzy nich oboje. Nie chcia­łam, żeby Mar­nie myślała, że prze­stało mi na niej zale­żeć, bo to nie­prawda, a jed­no­cze­śnie pra­gnę­łam, aby Jona­than czuł, że cała należę do niego. Kiedy zale­d­wie kilka tygo­dni póź­niej zmarła bab­cia Mar­nie i zapła­kana zadzwo­niła do mnie w środku nocy, ubra­łam się, zaspana wyszłam z domu, zła­pa­łam tak­sówkę i w nie­całe pół godziny zna­la­złam się w daw­nym miesz­ka­niu. Myślę, że od tam­tej pory wie­działa, że tak jak kie­dyś, teraz też zja­wię się przy niej, jeśli będzie mnie potrze­bo­wać.

Mar­nie i Jona­than zostali przy­ja­ciółmi. Ona w dzie­ciń­stwie nie nauczyła się jeź­dzić na rowe­rze, on posta­wił sobie za punkt honoru ją tego nauczyć. Oddał jej jeden ze swo­ich sta­rych rowe­rów, a ona była dumna, że ma męski rower z ramą. Mar­nie z kolei poka­zała Jona­thanowi, jak się robi car­bo­narę. Oświad­czyła, że wcze­śniej pró­bo­wała mnie wpro­wa­dzić w arkany sztuki kuli­nar­nej, ale zada­nie oka­zało się wielce nie­wdzięczne i dla­tego od tej pory z nim zamie­rza dzie­lić sekrety kuchni.

Wszystko świet­nie się ukła­dało. Jona­than miał mnó­stwo zain­te­re­so­wań – kolar­stwo, biwa­ko­wa­nie, wspi­naczka – ja mia­łam tylko Mar­nie. Kiedy więc on spę­dzał week­endy na łonie natury w namio­cie szar­pa­nym wia­trem, z pają­kami w śpi­wo­rze albo w butach prze­mok­nię­tych po desz­czu, ja pomiesz­ki­wa­łam u mojej ser­decz­nej przy­ja­ciółki w naszym daw­nym cie­płym i przy­tul­nym miesz­ka­niu. Tam­tych kilka lat sta­no­wiło naj­lep­szy okres w moim życiu. Jakże cie­szyło mnie odkry­cie, że po pierw­sze, zasłu­guję na miłość dwojga ludzi, a po dru­gie, że potra­fię oboje miło­ścią obdzie­lać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki