Rzeka zbrodni - Jakubowski  Jarosław - ebook + książka

Rzeka zbrodni ebook

Jakubowski Jarosław

3,9

Opis

Śmierć nadeszła nocą...

Cztery ofiary połączone więzami krwi...

Styczeń 1920 roku to dla Bydgoszczy gorący czas. Na mocy traktatu wersalskiego miasto ma przejść w ręce polskie.  Niemiecka administracja stopniowo przekazuje władzę, wojsko wycofuje się na zachód. Cały czas dochodzi jednak do różnych napięć między Niemcami i Polakami.

W tej atmosferze, na krótko przed oficjalnym przekazaniem Polakom kluczy do miasta, dochodzi do strasznej zbrodni. Zamordowana zostaje rodzina Blochów z barki „Annelise”. Ciała ułożone na wzór fontanny „Potop”, napis krwią na ścianie kajuty stanowią zagadkę, którą usiłują rozwiązać bydgoscy policjanci. Dla komisarza Leona Gajewskiego to pierwsza poważna sprawa kryminalna. Śledczy muszą się ścigać z czasem – od szybkiego zakończenia dochodzenia zależy uspokojenie nastrojów w mieście. Czy im się uda?

Weź głęboki oddech. Daj się ponieść ciemnej rzece…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (10 ocen)
4
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jarosław Jakubowski Rzeka zbrodni ISBN: 978-83-7785-826-4 Copyright © Jarosław Jakubowski, 2015 All rights reserved PROJEKT OKŁADKI: Grzegorz Kalisiak REDAKCJA: Katarzyna WójcikZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

ŚRODA, 21 STYCZNIA 1920 ROKU

Friedenstrasse na Okolu budziła się z nocnego letargu do nowego dnia. Na granitowych płytach trotuaru stukały obcasy pierwszych przechodniów, po brukowanej jezdni toczyły się drewniane koła wózka roznosiciela mleka, który przeciągłym wołaniem zachęcał mieszkańców do kupowania nabiału. Kiedy biednie odziany młody człowiek znalazł się u wylotu Friedenstrasse, mało brakowało, a wpadłby pod nadjeżdżający właśnie od strony Berlinerstrasse czarny automobil. Młodzieniec uskoczył, złorzecząc siedzącym w wehikule trzem mężczyznom. Byli to funkcjonariusze policji kryminalnej miasta Bydgoszczy.

Automobil zatrzymał się pod położoną najbliżej Brdy, okazałą kamienicą z czerwonej cegły z tynkowanymi zdobieniami. Z auta wysiadł niski mężczyzna w cyklistówce, siedzący dotąd obok kierowcy. Otworzył drewniane wrota bramy i zniknął w jej mrocznym wnętrzu.

W tym samym czasie w mieszkaniu na drugim piętrze młody, barczysty brunet, z tendencją do tycia i przedwczesnego siwienia, leżąc w łóżku o żelaznych rurkach, próbował ocenić, czy natarczywy terkot, który słyszy, pochodzi od wielkiego, ciężkiego budzika stojącego na nocnym stoliku, czy też od singera, na którym od wczesnego ranka pracowała jego matka.

— Ciszej! — ryknął brunet i z impetem, otwartą dłonią, z góry uderzył w budzik, który z miejsca ucichł. Wskazówki na pożółkłej od starości tarczy pokazywały godzinę szóstą.

Ucichł także terkot singera z sąsiedniego pokoju. Drzwi sypialni bruneta otworzyły się i ukazała się w nich głowa niemłodej już, zgarbionej kobiety. Miała na sobie podniszczony fartuch krawiecki, na który narzuciła wełnianą kamizelkę. Jej długie, siwe włosy ułożone były gładko za pomocą dwóch fiszbinowych spinek, tworząc z tyłu głowy niewielki kok, utrzymywany w całości dzięki dwóm krzyżującym się w nim drewnianym szpilom.

— Leoś, pan do ciebie! No, pospiesz się! — powiedziała kobieta i wycofała się do swojego pokoju.

Do sypialni wszedł niski mężczyzna w cyklistówce. Na widok szamoczącego się z kalesonami człowieka uśmiechnął się krzywo, jakby śmiech sprawiał mu przykrość.

— Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam… — wy śpiewał zachrypniętym głosem.

— Trochę za wcześnie na przyjęcie urodzinowe, nie, Krawczyk? — Brunet spojrzał spode łba na szczerzącego żółte zęby kolegę.

— Na przyjęcie nigdy nie jest za wcześnie, Gajewski. Na robotę też, kurwa jej mać… — zaklął cicho policyjny tajniak.

— Napije się pan kawy? — Starsza kobieta znowu stanęła w drzwiach sypialni.

— Z przyjemnością, ale czasu ni ma, pani Gajewska. No, Leoś, szef czeka na dole. — Krawczyk popędzał bruneta.

— Daj się człowiekowi chociaż umyć — syknął brunet, który w samych kalesonach klęczał przy łóżku i usiłował skupić się na porannej modlitwie, odmawianej do wiszącego u wezgłowia łóżka obrazka przedstawiającego dwoje dziatek kroczących przez kładkę w asyście biało upierzonego Anioła Stróża. Dobre oko dostrzegłoby pod obrazkiem wypisaną kaligraficznie wyblakłym inkaustem Pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej A.D. 1904.

Minutę później Leon Gajewski miał już na sobie podkoszulek i czarne spodnie, nieco za krótkie. W samych skarpetach poszedł do kuchni, gdzie stał metalowy stojak z miednicą i mydelnicą. W biegu chwycił jeszcze ze stołu dzbanek z kawą i pociągnął kilka łyków, pijąc prosto z dziobka. Namydlił sobie solidnie ręce, szyję i twarz, nie zapomniał też o pachach, po czym kilkoma energicznymi ruchami rąk spłukał z siebie pianę. Parsknął donośnie, wytarł się ręcznikiem, który zdjął z drewnianego wieszaka. Teraz mógł dokończyć kompletowanie garderoby. W sukurs przyszła mu starsza pani, która z szafy w sypialni wyjęła w tym czasie wykrochmaloną koszulę, krawat oraz odświeżoną marynarkę. Gdy mężczyzna włożył już to wszystko i przejrzał się w dużym tremo stojącym obok maszyny do szycia, ucałował sięgającą mu do ramion kobietę w czoło i powiedział do niej czule:

— Kochana mama.

Szybko założył ciemny płaszcz i kapelusz wiszące na wieszaku w przedpokoju, a także, pomagając sobie kościaną łyżką na długiej rączce, buty, które szybko przetarł chustką z ulicznego kurzu. Ponaglany ruchem głowy i rozwartych dłoni przez kolegę, skierował się na korytarz. Kiedy był już za drzwiami, usłyszał głos matki:

— Tylko zjedz coś ciepłego!

— Ty to masz farta, Leon — powiedział do niego Krawczyk, kiedy zbiegali po ciemnych drewnianych schodach. — Moja kobita mówi mi tylko, żebym nie chlał…

— Mądrą masz kobitę, Benek.

Znaleźli się w sieni wyłożonej kwadratowymi ceramicznymi kostkami w kolorze piasku pustyni. Pchnęli jeszcze wrota bramy i wychynęli na światło dzienne. Dozorca Boetcher zamiatał trotuar miotłą z brzozowych witek. Na widok Gajewskiego skinął głową i wymamrotał coś, co prawdopodobnie miało brzmieć jak „guten Tag”. Krawczyk odkłonił się i zajął miejsce obok kierowcy, a Gajewski usadowił się na tylnej kanapie automobilu, obok szpakowatego mężczyzny z sumiastym wąsem i zimnymi, niebieskimi oczami. Był to komisarz Bolesław Eckert, szef wydziału kryminalnego bydgoskiej policji. Na głowie miał nienagannie wyczyszczony melonik, a między połami jego zimowego płaszcza tkwiła hebanowa laska zakończona mosiężną, gładką rękojeścią.

— Cóżeście się tak guzdrali, Gajewski? W wojsku przecie byliście… — powiedział nadkomisarz, siląc się na surowy ton. Skinął na kierowcę i ten zawrócił w stronę Berlinerstrasse.

— Myślałem, że zaczynamy odprawą w komendzie o siódmej. Chciałem zaproponować mały poczęstunek, wie pan, pierwszy dzień w kryminalnym i dwadzieścia cztery mi dzisiaj stuknęło, a właściwie wczoraj, bo podobno urodziłem się o północy… To się zdarza tylko raz w życiu… — próbował zmienić temat Leon.

Eckert zaczął się śmiać. Śmiał się tak, że kierowca wymienił z Krawczykiem pytające spojrzenia, natomiast Gajewski wyglądał na całkowicie zbitego z tropu. Na szczęście Eckert szybko się opanował. Po chwili, już bez śladu uśmiechu na twarzy, powiedział do Leona:

— No, to macie prezent na obie okazje…

Gajewski postanowił się już nie odzywać. Czuł się niedobrze po wczorajszym wieczorze spędzonym w restauracji „Bristol” przy Mostowej, w towarzystwie pewnej młodej aktoreczki Teatru Concordia. Wiedział o niej tylko, że ma na imię Klara. Pod śledzia wypił stanowczo za dużo likieru, jak na swój gust. Nade wszystko preferował bowiem czystą, gdańską wódkę. W towarzystwie ślicznej dzierlatki nie chciał jednak uchodzić za wódożłopa. „Teraz masz za swoje, Leon” — myślał, zastanawiając się, czy jego sterany żołądek nie odmówi mu posłuszeństwa.

Dopiero po ujechaniu kilkuset metrów szeroką, brukowaną szosą znaleźli się w granicach właściwego miasta. Zabudowa wyraźnie zmieniła charakter z niskiej i niezbyt zwartej na bardziej wielkomiejską. Minęli rozciągający się na lewo od nich cmentarz Świętej Trójcy z wysokim, ceglanym ogrodzeniem i ażurową bramą kutą w żelazie. Odbili lekko w prawo i z turkotem przejechali przez kamienny most na kanale, uśpionym teraz z powodu zimowej przerwy w żegludze. Po prawej minęli majestatyczną bryłę Szkoły Przemysłowej, która z powodu swojej wysokiej wieży z zegarem zwieńczonej miedzianym hełmem, bardziej przypominała warowny zamek niż przybytek, w którym młodzież uczyła się rzemiosła mającego w przyszłości dać jej godziwe utrzymanie. Tutaj ruch był już większy. Od strony Nakielskiej nadjechał niebieski tramwaj, dzwoniąc ostrzegawczo. Kierowca przyhamował, żeby przepuścić pełną mieszkańców Wilczaka bimbę, która po kilku chwilach zniknęła im z oczu za załomem Berlinerstrasse. Oni tymczasem skręcili w lewo, w ulicę Hippel, by za moment wjechać w prawo, w szeroką Wilhelmowską. Jechali wzdłuż mieniącego się łuskami bladego światła kanału, który nieopodal zaczynał swój bieg I Śluzą. Przy kasynie wojskowym z charakterystyczną, centralnie umieszczoną kwadratową wieżyczką, kręcili się polscy żołnierze. Minutę później policjanci byli przy czerwonoceglastym budynku odwachu, z którego właśnie wyjeżdżało kilka po brzegi załadowanych wozów konnych. Domy przystrojone były zielonymi girlandami, biało-czerwonymi proporcami i wizerunkami białego orła w koronie.

— Patrzcie, panoszyli się tu prawie sto pięćdziesiąt lat, a teraz oddają miasto bez jednego strzału — powiedział Eckert na widok wyprowadzających się Niemców.

— A ja tam mówię, że jeszcze tu wrócą. Prędzej czy później, ale wrócą — odezwał się po raz pierwszy kierowca, aspirant Jacyna.

— Nie wszyscy wyjeżdżają — zauważył Gajewski. — U mnie w kamienicy tylko jedna rodzina, urzędnika starostwa Buchholza, spakowała manatki. Reszta siedzi, bo gdzie niby ma jechać? Tu się urodzili. Miasto tak samo ich, jak i nasze.

— Gadanie! — żachnął się Eckert. — Tu teraz jest Polska i polskie porządki!

— Oj! Panie komisarzu, oby nie polskie, oby nie polskie… — Krawczyk chwycił się za głowę, a Eckert udał, że chce go zdzielić ręką przez łeb.

— Głupie gadanie. Teraz będzie wszystko inaczej, zobaczycie — powiedział Eckert, ale bez przekonania.

Dopiero na moście Wilhelma można było zobaczyć, ile w tej Bydgoszczy wody! Bo ledwo co przejechali nad Młynówką, odnogą Brdy napędzającą koła pobliskich młynów, a już przecięli groblę i znowu znaleźli się wysoko nad lustrem, tym razem wartkiej Brdy. Po lewej rozciągał się widok na Śluzę Miejską i schowaną w głębi Dyrekcję Kolei, która majestatem i wysmakowaniem architektonicznych detali mogła równać się nawet z gdańską Technische Hochschule. Wzdłuż nabrzeży cumowały barki i holowniki, z których kominów unosił się dym — znak, że żyli tam ludzie.

Z prawej strony wyrosła najosobliwsza chyba część miasta, Wyspa Młyńska, zabudowana ogromnymi, szachulcowymi budowlami Młynów Królewskich. Bliżej, po drugiej stronie Brdy, sterczały magazyny wojskowe. Tutaj, także na wodzie, toczyło się życie. Kobiety na barkach rozwieszały pranie i przygotowywały śniadania, dzieci bawiły się z psami.

Bydgoskich policjantów otaczało już ścisłe centrum miasta. Gajewski pomyślał, że widział wiele niemieckich, przypominających bombonierki miast, ale żadne nie miało tego czegoś, co miała jego Bydgoszcz.

— Klein Berlin, panowie! — wydał z siebie okrzyk będący wyrazem zachwytu, a jednocześnie rozpaczliwą próbą zagłuszenia „rewolucji żołądkowej”.

— Żaden „klein Berlin”, tylko Bydgoszcz! Nasza Bydgoszcz — poprawił go Eckert.

— Racja, panie nadkomisarzu — zreflektował się Gajewski.

Skrzyżowanie Wilhelmowskiej z Gdańską od lewej i placem Teatralnym od prawej strony rzeczywiście było tętniącym sercem miasta. Co parę minut w jednym z czterech kierunków toczył się tramwaj, a ulicami spieszyło mnóstwo przechodniów, pomiędzy którymi przebijały się niezbyt liczne automobile oraz znacznie liczniejsze welocypedy i wózki, pchane przez wszelkiej maści ostrzycieli noży, kupców butelek czy zbieraczy złomu żelaznego. Poza zwiększoną liczbą patroli wojskowych i Straży Obywatelskiej nie dawało się odczuć żadnego napięcia. A przecież zaledwie wczoraj zjawiło się tu polskie wojsko! Gajewski, choć zawsze daleki od narodowej zadyszki, nie mógł powstrzymać wzruszenia na myśl o tym. W duchu całkowicie zgadzał się z Eckertem: teraz tu jest Polska i tak już zostanie, na zawsze, choćby nie wiadomo co miało się dziać.

Zegar na narożnej, okrągłej wieży kościoła klarysek wskazywał dwadzieścia po szóstej, kiedy skręcali na plac Teatralny. Od razu z prawej strony wyrósł klasycystyczny, dwukondygnacyjny fronton Stadt Theater, z trzema wejściami i trzema wnękami nad nimi, przy czym w zewnętrznych niszach dumnie jeszcze trzymały straż głowy Goethego i Mozarta. Środkowa wypełniona była całorocznymi kwiatami, a nad wszystkim górował tympanon z pruskim orłem. Po obu stronach tympanonu wznosiły się symetryczne wieże — zwieńczone czymś na kształt chińskich pagód. Gdy spoglądało się z dołu, nie było widać nadbudowy sznurowni, umieszczonej z tyłu gmachu.

Było to jedno z ulubionych bydgoskich miejsc Leona Gajewskiego, choć w niemieckim Teatrze Miejskim bywał rzadko. Częściej można było zobaczyć go w kawiarni „Teatralna”, mieszczącej się na tyłach gmachu za skwerem, na którym prężyła się naga „Łuczniczka” z brązu. Najchętniej chodził do Concordii w Resursie Kupieckiej przy Wilhelmowskiej. W tym polskim teatrze spędzał co najmniej jeden wieczór w miesiącu.

Teraz jednak nie miał nastroju ani czasu, żeby napawać się dostojeństwem Teatru Miejskiego, który odtąd miał służyć polskim artystom i widzom. Automobil szybko przejechał mimo wysokich, reprezentacyjnych kamienic piętrzących się vis-à-vis teatru, przeciął most Gdański zawieszony nad Brdą i skręcił w lewo, w kameralną ulicę Szpichlerną stanowiącą nadbrdziańskie nabrzeże. Nazwę swą miejsce to wzięło od pięciu spichrzy wybudowanych w stylu holenderskim, które swymi obło rysowanymi szczytami wyróżniały się na tle dominującej tu, geometrycznej architektury epoki wilhelmińskiej.

Na nabrzeżu tłoczył się tłumek gapiów, którzy z ulgą oderwali się od swoich kramów z rybami, rozstawionych na placu przyległym do Brdy, między spichrzami a przypominającym wiktoriańską posiadłość Pałacykiem Lloyda.

Policjanci zaparkowali wśród straganów i torując sobie drogę łokciami i kuksańcami, stanęli przy krawędzi nabrzeża, tuż przed czarną burtą stalowej barki, na której widniał namalowany na biało drukowanymi literami napis „Annelise”. Jednostka była nowoczesna, miała własną maszynę parową i napęd bocznokołowy.

Tłum wpatrywał się w jedno miejsce. W sterówkę połączoną ze sterem systemem lin.

Na pokładzie kręciło się kilku mundurowych.

— Jacyna, Krawczyk, zrobić mi tu porządek! Ale już! — wrzasnął Eckert.

Obaj wywiadowcy zaczęli wypraszać z pokładu barki niepowołane osoby. Po paru minutach na „Annelise” znajdowali się tylko czterej policjanci kryminalni i pewien blady posterunkowy, który z przejęciem wydukał:

— Panie nadkomisarzu, posterunkowy Wojciechowski z komisariatu na Fryderykowskiej melduje, że na pokładzie ujawniono zwłoki czterech osób płci obojga!

— To akurat widzę — odparł srogim głosem nadkomisarz, uważnie dokonując oględzin miejsca.

Krawczyk z Jacyną przystąpili do przeszukiwania pokładu. Gajewski niemo wpatrywał się w sterówkę barki. Wydawało mu się, że to, co widzi, jest tylko koszmarnym filmem. Ale to nie był film. Przypominał mu o tym ząb, prawa dolna szóstka, która ćmiła go już od paru dni, a teraz znowu się odezwała.

— Kto znalazł? — zapytał matowym głosem Eckert.

— Mleczarka Alicja Spustek. Jak co dzień rano przyszła z kanką mleka i zastała właśnie to… Zaraz przybiegła na komisariat… Musieliśmy wzywać lekarza, bo zasłabła — odparł posterunkowy.

— Spisaliście dane? — zapytał Eckert.

— Tak jest! Zresztą już tutaj jest. O, tam stoi! — powiedział policjant, wskazując jedną z kobiet stojących na nabrzeżu.

— Niczego nie ruszaliście? — Nadkomisarz surowo spojrzał na młodego policjanta.

— Gdzieżbym… panie nadkomisarzu… ja myślałem, że takie rzeczy się nie dzieją naprawdę… Kto to mógł zrobić? — Posterunkowy podrapał się w głowę, zsuwając czapkę na tył swego czerepu.

— Tożsamość denatów? — zapytał Eckert, jakby nie słysząc pytania młodego człowieka.

— Tak jakby. Mleczarka mówi, że to Niemcy nazwiskiem Bloch. Rodzina znaczy. Rodzice Ernst i Hildegarde, dzieci Karl i Eleonore. Bliźnięta, lat siedemnaście. Pochodzą z Gdańska. W Bydgoszczy cumują od jakichś dwóch miesięcy. Wożą towary kolonialne. Po barce widać, że raczej zamożni.

— No, to wszystko, posterunkowy. Dziękuję. Aha, nie kłapcie językiem na prawo i lewo, co się tu stało, zrozumieliście? — huknął Eckert.

— Tak jest! — wrzasnął posterunkowy, wypiąwszy się jak struna. Jeszcze raz rzucił okiem na to, co znajdowało się w sterówce, przez co jego twarz odruchowo wykrzywiła się w słabo tłumionym grymasie przerażenia.

— Gajewski! — zawołał Eckert do wywiadowcy stojącego przy burcie od strony Brdy. Gdy Leon się odwrócił, stary policjant zobaczył, że jego twarz jest biała.

— Co z wami? — zapytał Eckert.

— Nie wiem… żołądek i jeszcze na to wszystko ząb — odparł cicho Gajewski.

— Do jasnej cholery, weźcie się w garść, bo odeślę was do przerzucania papierków! — ryknął Eckert, ale w jego oczach widać było zmartwienie stanem podwładnego.

W tym momencie we wnętrzu Gajewskiego coś się zagotowało, zatrzęsły nim torsje — wychylił się przez burtę i puścił do wody tęgiego pawia. Wytarł usta chustką i powiedział w miarę normalnym tonem:

— Już mi lepiej, panie nadkomisarzu.

— O, widzę, że ktoś dokarmia rybki w Brdzie! — Usłyszeli za plecami męski głos. Eckert znał ten głos. Należał do około sześćdziesięcioletniego wyprostowanego mężczyzny, który nosił się niezwykle elegancko. Jego siwą, okrytą czarnym kapeluszem głowę utrzymywał w pionowej pozycji sztywno wykrochmalony, wysoki kołnierzyk białej koszuli, przewiązany czarną muchą. Na widok Gajewskiego, którego widział pierwszy raz, mężczyzna uchylił melonika, ukazując okoloną siwym włosem łysinę, upstrzoną plamami wątrobowymi.

— Doktor Zdzisław Hoffmann, prosektor i patomorfolog ze Szpitala Miejskiego.

— Komisarz Leon Gajewski. Asystent pana nadkomisarza — odkłonił się Leon.

— Nowy? — zapytał uprzejmie Hoffmann.

— W policji kryminalnej owszem, nowy, ale wcześniej już służyłem… tu i ówdzie… — Gajewski zaczął, ale po chwili zamilkł, widząc, że Hoffmann nie słucha go zbyt uważnie.

— Możemy przystąpić do pracy? — zapytał prosektor i widząc gest potwierdzenia dany przez Eckerta, wciągnął na dłonie rękawiczki i skinął do swoich ludzi, którzy czekali na nabrzeżu, przy czarnym karawanie zaprzężonym w parę koni. Każdy z czterech mężczyzn wyciągnął z wnętrza pojazdu nosze i po chwili stali już na pokładzie, czekając na dalsze dyspozycje przełożonego.

— Widzę, że wciąż nie dorobiliście się automobilu — rzekł Eckert.

— Nasi klienci nie są wymagający — odparł Hoffmann i się uśmiechnął. — No i nigdzie im się już nie spieszy. A więc, co my tu mamy? — powiedział doktor tonem ni to uroczystym, ni to ironicznym.

Eckert polecił Krawczykowi i Jacynie, żeby przetrząsnęli całą barkę w poszukiwaniu „wszystkiego, co podejrzane i nie tylko”, a Gajewskiemu kazał zostać przy sobie; miał uważnie słuchać i patrzeć.

Zbliżyli się do sterówki „Annelise”. Była szczelnie wypełniona plątaniną nagich, skrwawionych ciał. Ernst Bloch miał na sobie tylko kapitańską czapkę z symbolem gdańskiej żeglugi. Otwarte oczy trupa wpatrywały się w majaczący kilkaset metrów dalej most Cesarski. Jego brzuch był rozpłatany, a wyjęte z niego jelita ciasno zawiązane na kole sterowym utrzymywały zwłoki w pozycji stojącej. Mężczyzna miał ponadto poderżnięte gardło. Głębokie rany cięte szyi widoczne były również na pozostałych trzech ciałach. Lewym ramieniem Ernst Bloch obejmował ciało swej żony, które opierało się częściowo o niego, częściowo o ścianę sterówki. Głowa kobiety odchylona była ku tyłowi, tak że we wnętrzu otwartej rany szyi dostrzec można było kości kręgosłupa. Poniżej spoczywało ciało Karla Blocha, ułożone w pozycji półklęczącej, z lewą nogą zgiętą w kolanie, a drugą wyciągniętą w tył. Trup obejmował prawą ręką udo swej matki, a lewą wyciągał ku górze, opierając ją na lewym barku ojca. Głowa chłopca opuszczona była w dół, jakby wstydliwie. Eleonore Bloch jako jedyna z tej osobliwej grupy leżała na wznak, u stóp swych rodziców, z głową umieszczoną tak, aby twarz „wpatrywała się” w oblicze matki. Lewa dłoń dziewczyny była uniesiona i opierała się na karku brata. Druga ręka spoczywała wzdłuż ciała. Całość „kompozycji” uzupełniał pies: czarny, duży mieszaniec, którego poranione, błyszczące od skrzepów krwi truchło leżało z wyciągniętymi przednimi łapami na łonie dziewczyny.

Wszystkie trupy zostały obwiązane konopnym sznurem. Połączył on ciała w jedną upiorną kompozycję.

— Jezu, kto to zrobił i dlaczego? — wyszeptał Gajewski.

— Nie pytaj o to Jezusa, młody człowieku. On z pewnością nie ma z tym nic wspólnego — odparł Hoffmann, który z zimnym wyrazem twarzy dokonywał oględzin ciał. — Morderstwa dokonano kilka godzin temu. Rodzaj ran wskazuje na to, że zostały zadane ze znaczną siłą i z zaskoczenia, najpewniej we śnie. No i jeszcze jedno. Krawędzie ran są idealnie równe. Użyto bardzo ostrego narzędzia — referował medyk.

— Nóż rzeźnicki? — zapytał Eckert.

— Raczej skalpel. Nóż nie zapewnia takiej finezji cięć, choć przy wprawnej ręce… — odparł w zadumie Hoffmann.

— Co myślicie, Gajewski? — Eckert spojrzał na podwładnego, który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zwałowisko ciał.

— Zastanawia mnie sposób ułożenia zwłok. Po co ktoś zadawał sobie tyle trudu, żeby zrobić z nich taką… piramidę? Świeże trupy są bezwładne, więc dla pewności powiązał je sznurem. Wygląda jak jakieś przedstawienie…

— Żywy obraz. Pamiętam takie jeszcze z Krakowa. Ludzie przebierali się w kolorowe stroje z epoki i tworzyli różne scenki historyczne. Sam kiedyś pozowałem jako książę Hohenzollern w hołdzie pruskim… — powiedział Eckert.

— Jaką scenkę odgrywają ci tutaj? — zapytał Gajewski, nie mogąc oderwać wzroku od ciał, które z jednej strony napawały go grozą, z drugiej jednak — wydały mu się czymś tak dalece wyobcowanym od tego, co dotąd znał, że był bliski uznania ich za rodzaj prowokacji. Jego uwagę zwracała szczególnie Eleonore Bloch. Jej zgrabne, dziewczęce ciało na skutek upływu krwi było niemalże białe. Wyglądała jak postać z jednej z tych seryjnych litografii przedstawiających scenki mitologiczne, jakie widywał na ścianach w mieszkaniach tego miasta.

— Zanim tu posprzątamy, warto by porobić trochę zdjęć — zdecydował Eckert.

— Nie mamy aparatu, panie komisarzu. Jeszcze nie przydzielili — wtrącił Gajewski.

— Nie przydzielili! Przecież nie będziemy tu ściągać fotografa z miasta.

— Nie musicie, mam własny sprzęt. Zaraz każę mojemu człowiekowi zrobić co trzeba — powiedział jak zwykle uprzejmie Hoffmann.

Obaj policjanci spojrzeli na niego z niekłamanym podziwem.

— Lepiej pan wyposażony niż policja kryminalna — rzucił Eckert.

— Uznajmy, że będziecie moimi dłużnikami — odparł doktor.

Jeden z asystentów prosektora przyniósł z auta niewielki skrzynkowy aparat z magnezją i przystąpił do obfotografowywania miejsca zbrodni.

Podłoga zbryzgana była skrzepłą krwią. Krwawy ślad wyraźnie prowadził z niewielkiej kabiny mieszkalnej, umieszczonej — podobnie jak sterówka — w części rufowej barki. Policjanci i Hoffmann skierowali się w tamto miejsce. Kabina mieszkalna również nosiła ślady krwi. Były nie tylko na podłodze i łóżkach, ale i na ścianach, szybach luków, a także na suficie. Wśród bezładnych plam na biało lakierowanym sklepieniu kabiny widniał również krwawy napis drukowanymi bukwami:

AUFER A NOBIS, QUAESUMUS, DOMINE, INIQUITATES NOSTRAS

— Zgładź nieprawości nasze, prosimy, Panie… — powiedział głośno Gajewski.

— Nie wiedziałem, że policjanci znają łacinę — rzekł Hoffmann.

— A ja nie wiedziałem, że medycy tak nie doceniają policjantów — odparł Leon. — Byłem ministrantem u Świętej Trójcy. To zdanie z mszy łacińskiej. Zna je każdy średnio rozgarnięty katolik.

Po wykonaniu serii zdjęć doktor Hoffmann wyciągnął ze swojej podręcznej torby srebrzyste nożyce i porozcinał sznur w kilku miejscach. Ciała zdążyły już zesztywnieć, więc po uwolnieniu z więzów tylko nieznacznie zmieniły położenie. Kompozycja jednak „rozlazła się” i już nie przypominała tej „idealnej”, której kształt nadał jej zbrodniarz. Pracownicy prosektorium przystąpili do układania ciał na noszach. Musieli użyć sporej siły, żeby oderwać jedno od drugiego. Parami wynosili trupy, przykryte białymi płótnami, do karawanu. Materiał nasiąkał krwią. Kiedy przyszła pora na Ernsta, spojrzeli pytająco na Hoffmanna. Ten kilkoma cięciami nożyc uwolnił szypra Blocha od upiornej wachty. Okręcone na kole sterowym wnętrzności odwinął i ułożył wraz ze zwłokami mężczyzny.

— A co z psem? — zapytał Gajewski.

— Piesek oczywiście też jedzie z nami. Panowie, proponuję randkę u mnie, powiedzmy o drugiej po południu. Powinienem wtedy wiedzieć już więcej niż teraz — uśmiechnął się lekarz.

— Niech pan nie zapomni o zdjęciach. I o negatywach też — odparł ponuro Eckert. Jego twarz stężała, bo na nabrzeżu właśnie zrobiło się spore zamieszanie i wjechały tam dwa duże automobile. Wysiadło z nich po czterech mężczyzn, nie licząc szoferów, którzy pozostali wewnątrz aut. Byli to przedstawiciele nowych, polskich władz miasta, ustępującego magistratu niemieckiego oraz jacyś inni osobnicy, nieznani żadnemu z kryminalnych. Jak spod ziemi wyrośli także policjanci i funkcjonariusze miejskich służb porządkowych, którzy energicznie zabrali się do odpychania tłumu od nabrzeża. W kilku przypadkach nie obyło się bez użycia pałek.

— Gajewski, czuję że to nie jest nasz dzień — rzucił Eckert. Tymczasem Hoffmann i jego asystenci dyskretnie opuścili pokład.

Eckert rozpoznał wśród przybyłych sylwetkę komisarycznego prezydenta miasta, mecenasa Emila Iwaszki, oraz burmistrza Waltera Hoppego. Był z nimi miejski komendant policji, inspektor Franciszek Dolatowski. Jego zwalistą sylwetkę rozpoznali również trzej pozostali kryminalni. U Gajewskiego znowu odezwały się sensacje żołądkowe. Oficjele zatrzymali się przy karawanie, a sądząc po ich minach, nie byli zadowoleni z tego, co ujrzeli w jego budzie.

Grupa sztywnych panów błyszczących lakierkami i stukających laseczkami gęsiego pokonała trap i udała się wprost do stojących na rufie Eckerta i Gajewskiego, do których dołączyli tymczasem Jacyna i Krawczyk.

— Macie coś? — rzucił do wywiadowców Eckert.

— Nic, wszystko wypucowane jak na jakie święto — odparł Krawczyk.

— Święto, cholera… — powiedział cicho nadkomisarz do obu wywiadowców, bo właśnie zbliżali się do nich oficjele.

Niektórzy z nich sięgnęli po białe chustki, które przykładali sobie do ust. Widok zbryzganego krwią pokładu niekorzystnie działał na ich systemy trawienne, nie mówiąc o nerwowych.

— Nadkomisarz Eckert, nasz najlepszy oficer śledczy — przedstawił policjanta przybyłym komendant Dolatowski. — Eckert, panowie chcieliby usłyszeć, co się tu stało.

— Moje uszanowanie. Na początku proszę niczego nie dotykać i w miarę możności nie zadeptywać śladów — powiedział prostodusznie Eckert.

— Do rzeczy, nadkomisarzu! — ponaglił go Dolatowski.

— Poczwórne morderstwo. Rodzice i dwoje dzieci. Narodowości niemieckiej. Rany cięte i kłute, gardeł, klatki piersiowej, brzucha. Ciała zostały ułożone w rodzaj kompozycji malarskiej czy też rzeźbiarskiej. Jeszcze dzisiaj powinny być gotowe zdjęcia. À propos, panie inspektorze, nasz wydział nie dysponuje ani jednym aparatem fotograficznym…

— Pamiętamy o aparacie, Eckert — odparł nerwowo Dolatowski. I jakby dla zatarcia złego wrażenia dodał: — Z Warszawy jedzie już do nas specjalista od daktyloskopii.

— Od daktyli? — rzucił przez zęby Krawczyk, a Jacyna z Gajewskim uśmiechnęli się ukradkiem.

— Od daktyloskopii! Nowa metoda badania odcisków palców. Niezawodna i pozwalająca na bezbłędne wytypowanie sprawcy — reklamował nowinkę Dolatowski, co policjanci przyjęli w milczeniu, kiwając głowami.

— Jest jeszcze jedno — ciągnął Eckert, na którym nie robiły wrażenia popisy komendanta. — Napis na suficie kabiny mieszkalnej. Panowie pozwolą. — Eckert zaprosił oficjeli bliżej. Nie wszyscy skorzystali z zaproszenia. Mecenas Iwaszko wyglądał na zdruzgotanego.

— Panowie, ze swej strony dopilnuję, żeby w czasie dochodzenia zapewniono wam wszelką pomoc, na jaką nas stać — powiedział uroczyście komisaryczny prezydent. — Ale oczekuję szybkich postępów. Jutro rano na biurku chciałbym mieć pierwszy raport. Panowie rozumieją, jak delikatna jest ta sprawa…

— Za pozwoleniem, panie mecenasie — odezwał się milczący dotąd były burmistrz Hoppe. — Ponieważ ofiary były Niemcami, również czuję się w obowiązku czuwać nad przebiegiem postępowania. Nie można wykluczyć, zwłaszcza w obecnej sytuacji, że do mordu doszło na tle narodowościowym, a to by oznaczało, że sprawa wymaga szczególnego potraktowania. Łącznie z rozszerzeniem ekipy śledczej o naszych sprawdzonych ludzi.

— Pragnę zwrócić panu uwagę, panie burmistrzu Hoppe, że w obecnej sytuacji rozszerzenie ekipy śledczej o Niemców odebrane by zostało przez polską opinię publiczną bardzo negatywnie. Nasze miasto nie może pozwolić sobie na złą prasę w kraju. Poza tym zapewniam pana, że w dochodzeniu zostaną wzięte pod uwagę wszystkie wątki, te prawdopodobne i te całkiem wyssane z palca — zakończył z naciskiem mecenas Iwaszko.

— Chciałbym wierzyć, że pańskie zapewnienia znajdą pokrycie w faktach — ripostował Hoppe.

— A ja chciałbym wierzyć, panie Hoppe, że Niemcy nie wykorzystają tego strasznego mordu do wzniecenia niepotrzebnych niepokojów, których efektem będzie jedynie pogorszenie sytuacji ludności niemieckiej Bydgoszczy — palnął stojący nieco z tyłu, niski i krępy mężczyzna z przedziałkiem pośrodku dużej, kwadratowej głowy. Był to Jan Dębski, redaktor naczelny „Dziennika Bydgoskiego”.

— Dziwię się stronie polskiej, że tak lekkomyślnie dopuszcza na miejsce zbrodni żurnalistów — nie dawał za wygraną Hoppe.

— Nie jestem tu jako dziennikarz, tylko jako sekretarz Rady Ludowej tego miasta, panie były burmistrzu Hoppe! — huknął Dębski.

— Tylko nie tym tonem! — odparł obrażony Prusak.

Policjanci z pewnym rozbawieniem przysłuchiwali się tym słownym przepychankom. Eckert, jak kątem oka zauważył Gajewski, aż kipiał, żeby wreszcie ruszyć w miasto w poszukiwaniu sprawcy. Nie mógł ścierpieć, że musi tracić czas na jałowe pogaduszki z dyletantami, za jakich miał urzędników ratuszowych obu nacji.

— Panowie! Nie miejsce i pora na tego rodzaju dyskusje. Ważne jest, abyśmy wspólnie, podkreślam wspólnie, uczynili wszystko, aby jak najszybciej schwytać sprawcę tego odrażającego czynu. Jezus Maria, nie tak wyobrażałem sobie ten dzień… — W głosie Iwaszki zabrzmiała autentyczna gorycz.

— Panie redaktorze — zwrócił się do Dębskiego komisaryczny prezydent. — Mniemam, że wykaże pan zrozumienie i powstrzyma się z informacjami na ten temat, przynajmniej do czasu pierwszych ustaleń. Na mieście jest już i tak nerwowo…

— Panie mecenasie. Służba państwu jest dla mnie najwyższym nakazem. A dyskrecję w tym przypadku rozumiem właśnie jako służbę państwu. Mam nadzieję, że prasa niemiecka wykaże również dobrą wolę — powiedział z naciskiem, zwracając się do Hoppego.

— Panowie wybaczą, ale robota czeka — wtrącił Eckert niecierpliwie.

— Tak, tak, oczywiście, a więc czekam na panów w swoim gabinecie w ratuszu. Jutro punkt siódma. Wybaczcie wczesną porę, ale mamy tu cały czas istne urwanie głowy — pożegnał się zatroskany Iwaszko i wraz z towarzyszącymi mu Polakami zszedł z pokładu. Ukłonili się także Hoppe i jego przyboczni, podążając w ślad za polskimi dziedzicami swej władzy.

— Nie wiem jak wy, ale ja umieram z głodu — westchnął Krawczyk.

— Dobra, ale najpierw ściągnij tu paru naszych, Jacyna, niech pilnują, żeby nikt nie wchodził. Ty, Krawczyk, pogadaj z tą mleczarką, Alicją Spustek. Przyciśnij ją, przecież bywała tu prawie codziennie! Gajewski! Trzeba wysłać do Gdańska zapytanie, czy Blochowie byli notowani, a jak tak, to za co. No, jazda, weźcie automobil! — skończył Eckert, wymachując rękami, jakby przeganiał natrętne muchy. Wyglądało na to, że chce sobie spokojnie coś przemyśleć.

Gajewski, schodząc z pokładu, myślał tylko o tym, jak pozbyć się bólu tej przeklętej szóstki.

W gospodzie „Pod Złotym Łososiem”, w narożniku Starego Rynku, zwanego jeszcze przez co bardziej upartych Friedrichsplatz, oraz Kościelnej, panował poranny gwar. Minęła ósma; gospoda wypełniała się kupcami, którzy byli na nogach już od kilku godzin i głód mocno dawał się im we znaki. Język niemiecki mieszał się z polskim w dziwny, jedyny w swoim rodzaju koktajl. Pomiędzy stołami szybkim krokiem chodzili kelnerzy z tacami, nachylając się co chwila, aby dosłyszeć zamówienie klienta. Tu i ówdzie wybuchał głośny śmiech albo komuś wymsknęło się zbyt głośne przekleństwo, na co stojący za barem szynkarz Mintz reagował uniesieniem brwi i zmarszczeniem czoła. W powietrzu unosił się dym papierosów i cygar, opary z gorących potraw oraz piwa pieniącego się w masywnych kuflach z grubego szkła tudzież kieliszków doskonale schłodzonej wódki, pitej pod śledzika prosto z beczki.

Przy jednym ze stołów starszy mężczyzna z sumiastym wąsem trzymał w ręku „Dziennik Bydgoski” z datą 19 stycznia 1920 roku i powoli czytał na głos siedzącej z nim kobiecie w długiej, szarej sukni przepasanej fartuchem:

— „Przestroga. Jutro, we wtorek, niezawodnie cała ludność polska Bydgoszczy wyjdzie na ulice, aby powitać wkraczające tutaj wojska polskie. Z tej okazyi zapewne skorzystać będą chcieli rozmaici rzezimieszkowie dla uprawiania swego złodziejskiego rzemiosła. Zaleca się przeto usilnie, aby mieszkania dobrze były zamknięte lub ażeby odpowiednio były pilnowane. Lepiej zabezpieczyć się przed niespodziankami, niż narzekać poniewczasie”.

— Teraz to mogę se tę przestrogę powiesić na gwoździu — żachnęła się kobieta. — Wszystko nam z piwnicy wczoraj wynieśli!

Dosłyszał to jegomość pałaszujący właśnie białą kiełbasę z chrzanem.

— Taaa. Władza się zmienia, granice przesuwają, a ludzie wciąż tacy sami — rzucił w stronę sąsiadów.

— Oj tak, panie… A co to będzie, jak te bose Antki z Kongresówki tu zjadą… — westchnęła w odpowiedzi kobieta w fartuchu.

— Nie ma co się dziwić, że chcą przyjeżdżać. Dla nich jesteśmy ziemia obiecana — zauważył ten, który czytał gazetę.

— A co my takie bogate, żeby Galicjoków jeszcze dokarmiać? — upierała się kobieta.

— Wszyscyśmy teraz Polacy, a nie Krzyżaki, Galicjoki i bose Antki — odparł jej towarzysz i zatopił usta w zawiesistej piwnej pianie.

Nieco dalej, przy ławie ustawionej prostopadle do okna wychodzącego na Rynek, siedziało czterech mężczyzn. Jedli jajecznicę smażoną na dużej ilości boczku i zagryzali ją ciemnym, razowym chlebem, grubo smarowanym masłem z fajansowej maselnicy, popijając to jasnym, bydgoskim piwem. Rozmawiali tak dyskretnie, że ich słów nie mógłby usłyszeć nawet ktoś siedzący przy sąsiednim stole. Mężczyznami tymi byli policjanci miejscowego wydziału kryminalnego.

— Uruchamiamy wszystkich szpicli w mieście, musimy wiedzieć, z kim się Blochowie spotykali, z kim robili interesy, musimy wiedzieć o nich wszystko. Jasne? — Eckert spojrzał na twarze kolegów.

— Jasne, szefie — odparli niemal chórem.

— Ta mleczarka, mówiła o nich coś więcej? — To pytanie Eckert skierował do Krawczyka, który jako jedyny z nich robił ołówkiem kopiowym notatki w swoim zatłuszczonym kajecie. Teraz wyciągnął go z wewnętrznej kieszeni marynarki i przewertował.

— Byli podobno odludkami, do Bromb… to znaczy Bydgoszczy zawijali co parę miesięcy, nie mieli tu znajomych ani przyjaciół. „Żyli na barce jak na bezludnej wyspie”. Tak powiedziała ta Spustek — referował Krawczyk swoim nosowym głosem.

— Za to na pewno mieli wrogów — wtrącił Gajewski, wpatrując się w piwo kołyszące się na dnie kufla, który powoli obracał w dłoni.

— Dzieci nie chodziły do szkoły, czasami wyprowadzały psa na spacer. Stary lubił sobie czasem wypić, ale prawie nie schodził na ląd. Stara w ogóle się nie odzywała, jakby była niemową. — Krawczyk zatrzasnął kajet i schował go do kieszeni.

— Wiecie, co sobie myślę… — Eckert jakby dopiero co wybudził się z głębokiej zadumy. — Że pogrzebię sobie w archiwum naszych policajów, a wy, moje pieski gończe, pójdziecie w miasto. Przed spotkaniem z tymi ważniakami chcę, żebyście przynieśli mi w zębach konkrety, zrozumiano? No, kończymy i robimy! To kto płaci?

Wszyscy jak na komendę spojrzeli na Gajewskiego. Było nie było, miał urodziny i zaczynał robotę w policji kryminalnej. Zrozumiał to bez słów. Skinął na obera i poprosił o rachunek. Perspektywa wydania pliku marek polskich, a przede wszystkim asystowania przy autopsji nie napawała Leona optymizmem, jednak solidne śniadanie i kufel wybornego piwska solidnie rozjaśniły mu w łepetynie. Poczuł przypływ sił i dobrego humoru. Zapomniał nawet o ćmieniu zęba.

Nagle twarz Gajewskiego rozjaśniła się, jakby ujrzał samą Dziewicę Orleańską. Zobaczył jednak nie dziewicę, ale niejakiego Heńka Zubka, ksywa Harnaś, śródmiejskiego złodzieja. Miał z nim do wyjaśnienia pewną niecierpiącą zwłoki kwestię. Jeszcze w 1919 roku, będąc początkującym policjantem, ustalił Harnasia jako organizatora dużego włamania do Magazynów Prowiantowych na Wilhelmowskiej. Zginęło sporo długoterminowego jedzenia i wojskowych ubrań. Koledzy sypnęli Harnasia, ale ten zaszył się gdzieś na kilka długich miesięcy. Razem z towarem. A teraz wszedł sobie do knajpy „Pod Złotym Łososiem”, wystrojony jak stróż w Boże Ciało, w towarzystwie damy, o której można by powiedzieć wszystko poza tym, że dobrze się prowadzi. Usiedli przy stole w głębi sali, Harnaś zawołał kelnera i dość długo mu coś tłumaczył.

Leon wstał od stolika i ruszył w tamtą stronę, potrącając obera, który właśnie wrócił z rachunkiem.

— Co jest, Leon?! — zawołał za nim Eckert.

— Zaraz wracam! Pilnujcie wyjścia! — rzucił Gajewski, nie spuszczając wzroku z Harnasia. Jego kwadratowa, nieco małpiatkowata morda uśmiechała się od ucha do ucha, aż marszczył mu się płaski, złamany przed laty nochal. Jego kompanka w odpowiedzi na Heńkowe wice śmiała się ochryple.

— Serwus, Harnaś! — huknął Gajewski, podchodząc do stołu. Mina Heńkowi mocno zrzedła. Wyglądało na to, że prowadzi niezwykle ciężką walkę wewnętrzną.

— Serwus, Dziki! — odpowiedział Heniek i w tym samym momencie chwycił stół, przy którym siedział wraz z kurewką, i rąbnął blatem w Gajewskiego, który ledwie zdążył zasłonić twarz przed nokautem. Harnaś zerwał się i widząc, że wyjście na Rynek ma zablokowane, pognał na tyły gospody, o mało nie przewracając szynkarza Mintza. Leon ruszył za nim, nie zważając na przekleństwa rzucane mu przez mewkę. Także zderzył się z Mintzem, a ponieważ dysponował znacznie większą masą niż Heniek, powalił szynkarza jak kula kręgiel.

Gajewski wypadł na wybrukowane kocimi łbami podwórze. Dwaj ubrani w długie fartuchy robotnicy ładowali na zaplecze beczki z piwem, które staczali po drewnianej pochylni z wozu konnego, całkowicie blokującego bramę wjazdową. Gajewski uśmiechnął się, bo to oznaczało tylko jedno: Harnaś musi być gdzieś tutaj. Nie mylił się. Z jednego z drewnianych krużganków z głośnym miauknięciem zeskoczył kot. Po chwili rozległ się głuchy stukot butów po deskach. Gajewski pobiegł w tamtą stronę. Szybko wdrapał się na krużganek i pchnął drzwi do korytarza jakiegoś mieszkania. Pachniało tu starzyzną i niewietrzonymi betami. Wtem z głębi mieszkania rozległ się wrzask po niemiecku:

— Pomocy! Bandyta!!!

Gajewski wpadł do pokoju, w którym na wielkim łóżku leżała jakaś starowinka i darła się wniebogłosy. Heniek właśnie otwierał okno wychodzące na Rynek. Leon dopadł go w chwili, kiedy tamten przełaził przez parapet, najwidoczniej licząc, że zdoła zjechać w dół po rozwieszonej pod oknem markizie. Policjant chwycił Heńka za nogę, ale bandzior wymknął mu się i zleciał w dół, na markizę, a po niej „spłynął” na trotuar. Leon razem z nim, uznał bowiem za stosowne nie puszczać jego nogi. Poczuł okropny ból łokcia i całej prawej strony ciała, ale skupił się na obezwładnianiu Heńka. Po chwili złodziej leżał skuty kajdankami, a Jacyna z Krawczykiem podnosili go z trotuaru. Gajewski z trudem stanął na nogach.

— Gajewski, wydaje wam się, że jesteście jakiś bohater do cholery?! — ryknął Eckert, podchodząc do niego.

— O, naczelnik potrafi mnie docenić — wystękał Gajewski, masując obolałe miejsce.

— Dziki, ty jesteś większy wariat, niż ustawa przewiduje! — wołał Heniek Zubek odprowadzany przez Jacynę i Krawczyka do automobilu, zaparkowanego na płycie Rynku, nieopodal miejsca, w którym jeszcze w zeszłym roku stał pomnik króla Prus Fryderyka II.

— Rachunek czeka, Dziki. Tylko nie mów Mintzowi, że komisariat pokryje straty, bo nie pokryje! — powiedział Eckert, po czym zatrząsł się od tubalnego śmiechu.

Gajewski na chwilę wszedł do gospody, gdzie usiłował wytłumaczyć Mintzowi, że nie chciał zniszczyć jego markizy. Szynkarza uspokoiły dopiero banknoty położone przed nim przez klnącego na czym świat stoi Gajewskiego. Prezent dla Klary diabli wzięli…

— A co z tą? — zapytał Jacyna, pokazując zapłakaną towarzyszkę Heńka, którą mocnym chwytem trzymał pod rękę.

— Książeczka w porządku? — zapytał Eckert.

— Tak — odparł Jacyna.

— To niech pracuje dalej — rzucił na pożegnanie nadkomisarz.

Leon z Eckertem wsiedli do samochodu i odjechali. Gajewski prowadził, jego szef siedział z tyłu razem z Harnasiem. Jacyna puścił kurewkę, która na odległość posłała mu zalotnego całusa. Rozdzielili się z Krawczykiem i każdy z nich poszedł penetrować swoje rewiry. Wiedzieli, co robić.

— Masz szczęście, Heniek, że dzisiaj moje urodziny. Innym razem już byś leżał w krankenhauzie — powiedział Gajewski, patrząc na siedzącego przed jego biurkiem zatrzymanego. Twarz Harnasia była dość mocno pokancerowana. Na prawym policzku błyszczała czerwona opuchlizna, przekreślona ukośnie głębokimi zadrapaniami.

Obecny w tym samym pokoju nadkomisarz Eckert ćmił fajkę i wyglądał na całkowicie pochłoniętego przeglądaniem starych sprawozdań, sporządzanych kaligraficznym pismem, rzecz jasna po niemiecku.

Gajewski wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki papierośnicę i wydobył z niej papierosa. Przypalił go sobie metalową zapalniczką na benzynę, która służyła mu jeszcze od wojny, i zaciągnął się ze smakiem. Harnaś patrzył na niego z wyraźną zazdrością.

— To co, będziemy się na siebie gniewać czy będziemy współpracować? — zapytał Leon.

— Papierosa — odezwał się w końcu Heniek.

— To nie jest odpowiedź — odparł Leon, wypuszczając przed siebie kłęby dymu.

— Czego chcesz? — burknął Harnaś.

— Najpierw ustalimy zasady: mówisz do mnie „panie komisarzu” i nie zadajesz pytań, tylko na nie odpowiadasz. Dobrze? — zamruczał surowo Gajewski.

— Czego chcesz? — powtórzył hardo Zubek, podnosząc swoją małpiatkowatą mordę.

Gajewski wstał zza biurka. Wciąż kulejąc, podszedł do zatrzymanego. Stanął z tyłu i pochylił się nad nim, czując odór nie do końca przetrawionej wódy.

— Chcę, żeby tacy jak ty gnili w pudle do końca życia. Ale ponieważ trafiłeś na dzień dobroci dla zwierząt, dam ci szansę. Wiem, że kręcisz się na nabrzeżach i robisz przy nielegalnym handlu. Znasz szyprów, marynarzy, flisaków i kto tam jeszcze spływa do naszego pięknego miasta. Jeszcze dziś masz dowiedzieć się wszystkiego o niejakim Ernście Blochu i jego rodzinie. Barka „Annelise” — wycedził powoli.

Na dźwięk tego nazwiska Heniek drgnął, co nie uszło uwagi Gajewskiego.

— Jeśli uznam twoje informacje za wartościowe, jestem skłonny zapomnieć sprawę Proviant Amtu. Ale jeśli nie, spotka cię los znacznie gorszy od tego, który możesz sobie wyobrazić. To jak będzie? — zapytał Gajewski.

Harnaś spojrzał na niego wzrokiem niewyrażającym najmniejszych emocji i powiedział:

— Ma pan gadane jak z filmu.

— Na filmach się nie gada. Są nieme. No, decyduj się Harnaś, bo czas leci! — wykrzyknął Gajewski.

— Niech będzie, że się zgadzam, ale pan naczelnik świadkiem, że jest układ — odparł cwaniak Harnaś.

Eckert spojrzał na przesłuchiwanego spode łba i nieznacznie skinął głową. Gajewski podał Heńkowi otwartą papierośnicę i przypalił mu peta.

— A tak przy okazji. Co robiłeś dziś w nocy? — zapytał, wbijając w Heńka lodowaty wzrok.

— Różne rzeczy na „p”, panie komisarzu. Ta pani, co ze mną była, może potwierdzić. — Heniek uśmiechnął się, ukazując liczne braki w uzębieniu. Ten widok przypomniał Leonowi o dziurawej prawej dolnej szóstce.

— Dobra, spadaj, bo na twój widok zęby mnie bolą. O czwartej w „Pod Złotym Łososiem”. Lepiej, żebyś był — rzucił na pożegnanie Gajewski. Heniek wyszedł, energicznie zamykając drzwi.

— Nie pochwalam waszych metod śledczych, Gajewski — odezwał się po chwili milczenia Eckert. — Nie jesteśmy po to, żeby wchodzić w układy z bandytami, tylko żeby ich pakować do kryminału.

— Znam Harnasia jeszcze z czasów gimnazjalnych. Już wtedy zarabiał na życie kradzieżami i włamami. Może nie jest szczytem mieszczańskich cnót, ale uczciwy z niego złodziej. Nie tyka mokrej roboty. Takie ma jedenaste przykazanie — odparł Gajewski.

— Był u nas w Legionach chłopak, co tak jak pan wierzył w zasady. Któregoś dnia dowódca oddziału wysłał go na zwiad. Trafił na ruski patrol. Widzieliśmy to przez lornetki z naszego okopu. Rzucił broń, uniósł ręce. Kozak nawet nie zeskoczył z konia, tylko pociągnął do niego z nagana. Jego głowa rozprysła się jak arbuz. Chłopak pewnie do końca wierzył, że jeńców się nie zabija. — Eckert skończył i wrócił do wertowania niemieckich ksiąg.

— Nie wiara go zabiła, ale Kozak. Ryzyko pomyłki biorę na siebie — odparł Gajewski i zdusił papierosa w popielniczce po brzegi wypełnionej niedopałkami.

— Po co tyle palicie, zdrowia szkoda — gderał Eckert, a Gajewski starał się sobie przypomnieć, kiedy został nałogowym palaczem. Popalał już w gimnazjum, kiedy urywali się z chłopakami nad Kanał Bydgoski. Przede wszystkim pograć w piłkę na błoniach nad wodą, ale w przerwach między meczami popalali jak smoki. Patrzyli, jak przez śluzy przeciskają się barki załadowane drewnem, zbożem, cegłami i Bóg wie czym jeszcze. Stali przechyleni przez balustrady, odprowadzając wzrokiem potężne sągi drewna spławiane przez ubogo odzianych i klnących ile wlezie flisaków. Łazili zwykle aż do ostatniej, VI Śluzy, po drodze, w restauracji Rasmusa przy V Śluzie, kupowali lemoniadę i ze skrywaną zazdrością patrzyli na kawalerzystów w odświętnych mundurach, którzy przychodzili tu z pobliskich koszar na schadzki z miejscowymi dziewczynami. Kiedyś jeden żołnierz poczęstował ich papierosami. Dym dusił i gryzł w oczy, ale zaciągali się, nie chcąc wypaść na szczeniaków. Czasami rzucali do wody kawałki kory i robili zakłady: ten, kto wygra, będzie kiedyś z nich wszystkich najbogatszy. Jednak Leonowi nigdy nie imponowało bogactwo. Marzył za to o podróżach do dalekich krajów. Kiedy jakaś barka znikała mu z oczu, czuł okropny żal, że nie ma go na niej.

— Nie spać, Gajewski! — Niski głos Eckerta wyrwał go z zamyślenia. — Weźcie no porcję tych knig i pomóżcie mi, bo już mi się w oczach dwoi od tej ich kaligrafii.

— Że też Prusacy zawsze muszą być tacy zorgowni — westchnął Gajewski, ciskając na swoje biurko pokaźny stos akt.

Zegar stojący w rogu gabinetu dopiero co wybił trzy kwadranse na dwunastą, kiedy do pokoju śledczych w budynku dawnej Rejencji przy Wilhelmowskiej wszedł młody policjant w mundurze.

— Panie komisarzu, jakiś pan do pana… Mówi, że z Warszawy.

W następnej chwili, nie czekając na zaproszenie, do pokoju wkroczył filigranowy, łysy mężczyzna z czernionym „brykiecikiem” pod nosem i rzadkimi pasemkami włosów przyklejonymi do czaszki. W lewej ręce, przez którą przewieszony miał płaszcz, trzymał melonik i laseczkę, w prawej zaś — dużą czarną torbę ze skóry, zamykaną u góry na zatrzaski. Wyglądał trochę jak postać z wodewilu, ale zachowywał się nadzwyczaj dystyngowanie.

— Witam panów! Kazimierz Orłowski z Wydziału Czwartego Komendy Głównej Policji Państwowej. Zajmuję się daktyloskopią — przedstawił się przybysz.

— Proszę, niech pan spocznie, posterunkowy, weźcie od pana rzeczy i przynieście no dzbanek kawy! Pan napije się kawy? — spytał Eckert daktyloskopa Orłowskiego.

— Nie pijam. Jeśli już, to herbatę — odparł Orłowski.

— Posterunkowy, przynieście kawy i herbaty! Tylko migiem! — Nadkomisarz popędził mundurowego.

— Jak zapewne panowie wiedzą, komenda główna przykłada wielką wagę do badań daktyloskopijnych. Pan komendant główny w instrukcji z 24 grudnia zeszłego roku napisał, że daktyloskopia służy nie tylko do stwierdzenia tożsamości danej osoby, lecz umożliwia także odkrycie zbrodniarza oraz udowodnienie popełnionego czynu karygodnego na podstawie odcisków palców pozostawionych nieświadomie przez złoczyńcę na miejscu czynu — wyrecytował Orłowski, aż bydgoscy śledczy otworzyli szeroko usta z wrażenia. — Oczywiście, technika jest nowa i zna ją zaledwie kilkudziesięciu policjantów w Rzeczypospolitej. Niemniej jednak komenda główna, mając na względzie wagę sprawy, przysłała mnie tutaj, abym na miejscu służył fachową pomocą, jak też poduczył w tym fachu miejscowych policjantów. Najlepiej będzie, jeśli wyznaczy mi pan asystenta. Wówczas ja będę miał podręczną pomoc, a pan — z czasem — nowego daktyloskopa — zakończył orację warszawiak.

Eckert westchnął głęboko.

— Gajewski szybko się uczy, będzie dobrą pomocą podręczną. Co, Gajewski? — zwrócił się do Leona, który z wściekłością pomyślał o tym, że będzie tracił czas na jakichś daktylach, podczas gdy morderca będzie chodził sobie wolny po ulicach.

— Ale mnie pan nadkomisarz wkopał z tą asystenturą — odparł z rezygnacją wywiadowca.

— Gajewski się zgadza z przyjemnością. Jak herbata? — zapytał, uśmiechając się, Eckert.

— Wyborna — odparł znad filiżanki Orłowski.

— To kwestia wody. Bydgoszcz ma najlepszą, jaką piłem — skwitował ze znawstwem Eckert.

Na schodach urzędu śledczego minęli się z wracającymi z miasta Jacyną i Krawczykiem. Głośno i wesoło o czymś rozprawiali. Widząc zbolałą minę Leona, Krawczyk powiedział:

— Przynieś nam z pół kilo daktyli z kolonialki!

Obaj wywiadowcy zaśmiali się, a Leon pogroził im pięścią.

Prawie do drugiej po południu zajęło Gajewskiemu asystowanie Orłowskiemu na „Annelise” przy zdejmowaniu śladów palców. Było ich mnóstwo. Gajewskiemu nie chciało się wierzyć, jak z tej plątaniny linii można wydobyć tę jedną jedyną, pasującą do mordercy. Ale Orłowski metodycznie pokrywał powierzchnie barki srebrzystym proszkiem ze szklanego pojemnika, rozprowadzając go za pomocą pędzelka. Potem przykładał do zaznaczonych w ten sposób śladów czarne taśmy, które kolejno przekładał papierową folią i chował w jednej z przegródek swej torby.

Gajewski uważnie obserwował poczynania fachowca z Warszawy i raz po raz zadawał pytania.

— Co za cholerstwo ma pan w tym słoiczku?

— Proszek cynkowy — padła spokojna odpowiedź.

— I to ma nam pomóc znaleźć sprawcę?

Orłowski na chwilę przerwał swoje zajęcie, spojrzał na Gajewskiego i rzekł:

— Daktyloskopia to najpoważniejszy środek sprawdzenia tożsamości osoby.

— Niby dlaczego? — nie dawał za wygraną młody policjant.

— Bo opieramy się na pewniku, że nie ma dwóch ludzi, którzy by mieli jednakowe linie papilarne. To te drobniutkie sfałdowania naskórka na opuszkach palców. Są też na nogach. Linie te od urodzenia aż do śmierci nie zmieniają swego układu.

Leon spojrzał na swoje dłonie i zadumał się.

— A skąd wiadomo, że to pewnik? Wszystkich ludzi przecież nie sprawdzimy. Mogą się zdarzyć dwa jednakowe przypadki — powiedział.

— Nie. Nigdy się nie zdarzą. Pewnik to pewnik — odparł Orłowski, nieco już poirytowany.

— Raczej pewnik to wiara, że się nie zdarzą.

— Panie Gajewski, nie filozofujcie mi tu, tylko lepiej pomóżcie. Mamy jeszcze sporo powierzchni do zbadania! — Warszawiak po raz pierwszy od przyjazdu nieznacznie podniósł głos. Odchrząknął, zdziwiony własną reakcją, po czym łagodniej już dodał: — Prócz odcisków palców, daktyloskopujemy wszelkie odciski pozostawione przez przestępcę na przedmiotach, które przechowują je na sobie, to jest powierzchniach gładkich i twardych, takich jak szkła, marmur, politurowane meble i tym podobne…

Leon pomyślał, że gdyby tylko przesadził most Gdański, mógłby już za parę minut zobaczyć Klarę. Najpewniej miała teraz próbę przed jutrzejszą akademią z okazji powrotu Bydgoszczy do Polski. Ale dzwony z kościoła klarysek oraz położonych nieopodal farnego i pojezuickiego odezwały się na Anioł Pański, przywołując komisarza do porządku.

— No dobra, ma pan już zebrane odciski. Jak pan teraz z nich wybierze podejrzanych? — zapytał Leon, kiedy ku jego zadowoleniu Orłowski wreszcie zakończył robotę.

— Każdą odbitkę daktyloskopijną robi się w dwóch egzemplarzach. Jeden odsyła się do komendy okręgowej, drugi do Wydziału Rejestracyjno-Karnego Komendy Głównej Policji Państwowej, dołączając, o ile to możliwe, fotografię przestępcy wraz z kliszami. Tożsamość osoby ustalamy przez porównanie nadesłanej karty daktyloskopijnej z identyczną, znajdującą się ewentualnie w Wydziale Rejestracyjno-Karnym — wyrecytował Orłowski.

— Znaczy metodą eliminacji? — upewnił się Gajewski.

— Nie inaczej — odpowiedział daktyloskop, zamykając swoją magiczną torbę. — Będę musiał pobrać odciski od wszystkich, którzy byli na miejscu zbrodni. Od denatów też.

— No to chodź pan, bo nam całkiem wystygną — odparł zawadiacko Leon, gdy mijali Teatr Miejski. Zastanawiał się jedynie nad tym, na co komu daktyloskop, jeśli morderca działał w rękawiczkach.

W piwnicy Szpitala Miejskiego przy Gdańskiej, na tyłach kościoła klarysek, panował chłód przemieszany z wilgocią. Gajewski z Orłowskim szli łukowato sklepionym korytarzem, nikło oświetlonym żarówkami w blaszanych kloszach. Wreszcie dotarli do otwartych drzwi kostnicy. Jacyna i Krawczyk stali na korytarzu, paląc papierosy przy dużej spluwaczce służącej za popielniczkę.

Wewnątrz podłużnej sali w dwóch rzędach, przy przeciwległych ścianach, na specjalnych wózkach leżały zwłoki przykryte białymi płótnami. Na dużych palcach nóg nieboszczycy mieli założone sznureczki z przywiązanymi do nich tekturowymi identyfikatorami.

Mężczyźni musieli przejść przez całą przechowalnię, bo dopiero za nią znajdowała się sala sekcyjna. Na każdym z czterech kamiennych stołów, które się tam znajdowały, spoczywały zaszyte już zwłoki Hildegarde, Ernsta, Eleonore i Karla Blochów. Wykonane grubą nicią szwy tworzyły wielkie litery Y na ich korpusach. Zmieszana z krwią woda spływała ukośnymi nacięciami w blatach do rur kanalizacyjnych prosektorium. Ubrany w biały, ochlapany na czerwono fartuch doktor Hoffmann dyktował asystentowi uwagi do protokołu sekcji zwłok. Eckert stał obok i w zamyśleniu drapał się po potylicy, wpatrując się w nieokreślony punkt na podłodze, wyłożonej małymi, czarnymi i szarymi kwadracikami z glazury. Wyglądało to tak, jakby obmyślał jakiś ruch na ogromnej szachownicy, którą tworzyły. Na widok Gajewskiego przybrał minę jeszcze bardziej marsową. Do mroźnego pomieszczenia weszli Jacyna z Krawczykiem. Czekali na polecenia szefa.

— Chcę wiedzieć o każdym pederaście w tym mieście i o każdym miłośniku nieletnich płci obojga. Odwiedźcie wszystkie domy publiczne, rozpytajcie dziewczyny i alfonsów o ludzi z takimi skłonnościami. Na celownik bierzemy też lekarzy od chorób wenerycznych. Trzeba ich wypytać, czy nie leczyła się u nich Eleonore. Blochowie nie byli u nas notowani, czekamy na wieści z Danzig, ale póki co musimy się chwytać tego wątku — powiedział Eckert.

Gajewski nie w pełni pojmował, do czego zmierza jego szef. Doktor Hoffmann dostrzegł jego pytające spojrzenie i powiedział cicho, choć bardzo starannie akcentując słowa:

— Badanie wykazało, że młoda Blochówna chorowała na syfilis, natomiast jej brat odbywał stosunki homoseksualne. Ostatni niedługo przed śmiercią…

— Zgładź nieprawości nasze — zabrzmiał głucho zachrypnięty głos Gajewskiego. — Morderca chciał ich ukarać…

— Możliwe — odparł Eckert, który doszedł do podobnego wniosku. — Spójrz na zdjęcia. I na to.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki