Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Czas nie biegnie. Czas pamięta."
Adam prowadzi uporządkowane życie – kawa o tej samej porze, ten sam balkon, to samo milczenie.
Ale wszystko zmienia się, gdy znajduje list... napisany jego własnym charakterem pisma, którego nigdy nie napisał.
Od tego momentu rzeczywistość zaczyna się kruszyć. Pojawiają się wspomnienia, które nie są jego.
Ludzie rozpoznają go, choć sam ich nie zna.
A czas – czas zaczyna płynąć w dziwnym kierunku.
RIFT to melancholijna opowieść o tożsamości, czasie i cienkiej granicy między rzeczywistością a tym, co możliwe.
Nastrojowa, niepokojąca i pełna subtelnych detali – idealna dla fanów seriali Dark lub Black Mirror oraz powieści Murakamiego. Dla każdego, kto kiedykolwiek miał wrażenie, że nie do końca jest „tu i teraz”.
Czy jesteś gotów otworzyć list?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 101
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To, co postrzegamy jako rzeczywistość, to tylko jedna z warstw. Przezroczysta, łagodna w dotyku, ale nietrwała. Pod nią – inne światy. Inne wybory. Inne wersje nas samych. Czasem się przecinają. Czasem przeciekają przez siebie nawzajem. I wtedy słyszymy głosy, które jeszcze nie padły, widzimy światła, które dopiero mają się zapalić. Niektóre wspomnienia nie pochodzą z naszego życia. Ale czujemy je jak własne. Bo może rzeczywistość jaką znasz nie jest jedyna.
– Z innej warstwy czasu
Styczniowy poranek na Bielanach pachniał wilgotnym betonem i kawą rozpuszczalną. Blok, w którym mieszkał Adam, był jednym z tych, które na zdjęciach satelitarnych wyglądały jak powtarzalne wzory na wykładzinie – szare, równe, nieco smutne. Z okien na siódmym piętrze szarzał las, który o tej porze roku przypominał bardziej zbiór cieni niż drzewa.
Adam otworzył oczy o siódmej czterdzieści dwie, bez budzika, jak zwykle. Dzień przeciskał się przez zasłony, rozlewając się po mieszkaniu długimi smugami. Czarny kot o długiej lśniącej sierści siedział już na parapecie, wpatrzony w gołębie, które z jakiegoś powodu zawsze wybierały właśnie ten balkon. Prawdopodobnie ich celem było zasranie każdego centymetra betonowej podłogi.
– Już wstałeś, wojowniku? – mruknął Adam, przeciągając się i przecierając oczy. Chwilę wpatrywał się w popękany sufit, ale zaraz ponownie zamknął oczy. Wiedział jednak, że sen nie powróci. Nie po tym, jak minęła siódma czterdzieści dwie.
Goku odwrócił głowę powoli, jakby w odpowiedzi. Potem zeskoczył z parapetu i ruszył w stronę kuchni, żeby pokazać, dokąd jego współlokator powinien się udać w następnej kolejności i co powinno się teraz wydarzyć – rytuały.
Rytuały są ważne. Obaj je lubili. Nadawały dniu rytm i odmierzały czas.
Kawa. Jedna łyżeczka cukru, bez mleka. Kromka z serem, ale tylko jeśli chleb nie był zbyt suchy. Spotify w tle, ale tylko instrumentalne – słowa przeszkadzały mu myśleć.
Adam nie mówił zbyt wiele, nawet do siebie. Lubił ciszę. Nie tę absolutną, głuchą, ale tę złożoną z drobiazgów: kapania wody, szurania łap Goku, dalekich odgłosów z ulicy. Zbierał te dźwięki jak ktoś, kto układa puzzle ze wspomnień.
Po śniadaniu usiadł do pracy. Projekt dla agencji z Poznania – logo jakiegoś start-upu, który chciał „nowoczesnej identyfikacji wizualnej z duszą i efektem wow”. Wiedział, co to znaczy. Wszyscy chcieli czegoś, czego nie da się nazwać. Więc rysował.
Mijały godziny. Zrobiło się południe. Goku zniknął gdzieś do sypialni. Adam zapomniał sprawdzić skrzynkę na listy. Nie był w niej od piątku. Pewnie tylko rachunki i reklamy, ale coś… coś go tknęło. Zerknął na zegarek. 12:06.
Wstał, włożył kurtkę i zjechał windą na dół. Na klatce pachniało kurzem i starą farbą. Drzwiczki skrzynki z numerem 47 skrzypnęły lekko. W środku: gazetka z Biedronki, dwie ulotki z pizzerii, jakieś białe coś.
Koperta.
Bez znaczka, bez pieczątki. Pożółkła, jakby nie do końca nowa bez adresu, tylko z samym imieniem: „Adam”. Pismo... dziwnie znajome.
Zacisnął palce na papierze.
Nie otworzył jej od razu. Wsunął do kieszeni i wrócił na górę, z lekkim uciskiem w żołądku, którego nie potrafił jeszcze nazwać.
Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, Adam zsunął kaptur i rzucił klucze na komodę przy wejściu. Goku już czekał pod drzwiami, jakby wiedział, że coś się wydarzyło. Zawsze tak robił, gdy Adam przynosił coś nietypowego. Albo był głodny. Trudno było powiedzieć.
Mieszkanie było nieduże, ale przytulne. Salon połączony z kuchnią, niewielka sypialnia, łazienka z zieloną mozaiką sprzed dwóch dekad i balkon, z którego można było patrzeć na cały las bielański i kawałek linii metra.
Ściany w kolorze ciepłej szarości, gdzieniegdzie podrapane przez Goku. Nad biurkiem półka z aparatami – od radzieckiego Zenita po starą Leicę, którą kupił tanio na aukcji i której nigdy nie odważył się użyć. Wszystko tu miało jakiś ślad czasu. Nic nie było zupełnie nowe.
Na jednej ze ścian wisiało duże zdjęcie – sam je zrobił: linia drzew na tle zimowego nieba, z jednym samotnym ptakiem lecącym gdzieś poza kadr. Lubił na nie patrzeć, bo było nieruchome. Stałe. A przynajmniej tak się wydawało. Podszedł do okna.
Z siódmego piętra świat wyglądał inaczej. Trochę jak makieta. Bloki wyglądały na poustawiane z klocków, drzewa na miniaturowe, a samochody przesuwały się leniwie jak na jakimś automacie. Lasek Lindego, nagi o tej porze roku, miał w sobie coś z ruin – tylko naturalnych. Tych, które nie potrzebują człowieka, by się zawalić.
Adam miał ulubione drzewo, stare, z rozgałęzionym pniem. Czasem patrzył, jak pada cień jego korony na chodnik i sprawdzał, w jakim miejscu zatrzyma się o różnych porach roku. Dziwne hobby, ale pomagało mu łapać ciągłość. I czas.
Koperta leżała teraz na stole, obok kubka z zimną kawą i zeszytu z niedokończonymi szkicami. Patrzył na nią, ale nie ruszał. Jeszcze nie.
Wiedział, że to zwykły list. Na pewno.
Musi być.
Z kuchni dobiegł cichy brzęk. Goku zrzucił łyżkę z blatu. Symbol subtelnego sabotażu.
Adam uśmiechnął się bez uśmiechu i wyjął karmę z szafki. Kot zamruczał, jakby wszystko wróciło na swoje miejsce.
Ale list nadal tam był. Nie pasował do tego dnia, do Goku, do kawy, do dźwięków miasta. I dlatego właśnie Adam jeszcze go nie otworzył.
Zanim jeszcze wrócił do pracy, zanim jeszcze raz spojrzał na list, Adam usiadł na podłodze, oparty o kanapę, z kubkiem w dłoni i cichym, ambientowym szumem sączącym się z głośników.
Goku wskoczył mu na kolana bez pytania.
Zamknął oczy.
Czasem robił to bez powodu. Po prostu… zamykał oczy, żeby sprawdzić, co się pojawi. Tym razem wrócił do domu swojego dzieciństwa. Do kuchni, w której pachniało ciastem drożdżowym i cynamonem. Do stołu z niebieskim obrusem w kratkę. Do światła, które wpadało przez półprzymkniętą roletę.
Miał może siedem, może osiem lat. Ojciec siedział naprzeciwko niego, z gazetą rozłożoną szeroko, tak że zasłaniała mu pół twarzy. Matka coś mieszała przy kuchence. Adam trzymał w rękach pudełko puzzli – dokładnie zapamiętał obrazek: zegar słoneczny na tle nieba, połowa nieba była dzienna, druga nocna.
Ale to nie puzzle były dziwne. Dziwne było pytanie, które wtedy zadał. Nie wiedział dlaczego.
– A co by było, gdybyśmy nie istnieli w tej samej kolejności?
Ojciec opuścił gazetę.
– Co masz na myśli?
Adam nie wiedział, jak to ubrać w słowa. Coś o tym, że może dziś jest „później” dla niego, a „wczoraj” dla innych. Że może nie widzimy tego samego świata w tym samym czasie. Ale nie powiedział tego. Pokręcił głową i cicho pod nosem wymamrotał – To nie ten raz.
Ojciec tylko się uśmiechnął i wrócił do czytania. Matka zamieszała zupę. A on patrzył na zegar nad kuchnią, który od tamtego dnia wydawał się tykać trochę inaczej.
To wspomnienie wracało do niego co jakiś czas. Nigdy nie był pewien, czy naprawdę miało miejsce. Może coś mu się przyśniło. Może wcale nie było puzzli, tylko obrazek na lodówce. Ale pytanie… to pytanie było prawdziwe.
I właśnie dlatego teraz nie otwierał listu.
Bał się, że może tam być odpowiedź.
Wrócił do biurka, ale nie od razu usiadł.
Spojrzał na ekran, na otwarty plik z logo, które projektował od tygodnia. Krzywe, wektory, siatki, kolory – wszystko w idealnym porządku. A jednak coś w nim samym było wykrzywione.
Nie mógł przestać myśleć o tamtym dniu. O puzzlach.
Czy naprawdę je miał? Czy to był prezent? Czy sam je wybrał? Obraz był tak wyraźny, że aż podejrzany. Czy wspomnienia mogą być zbyt ostre?
Zegary słoneczne. Dzień i noc w jednym obrazku.
Wtedy, jako dziecko, nie wiedział, co to znaczy. Ale teraz... teraz skojarzył. Przecież tamta połowa z nocnym niebem nie miała sensu. Zegar słoneczny nie działa w nocy. To był błąd.
Albo metafora.
Westchnął. Przeciągnął dłonią po twarzy i przysunął krzesło. Goku wskoczył na parapet i znów wpatrywał się w gołębie, jakby nic się nie działo. I może właśnie dlatego Adam poczuł ukłucie niepokoju. Bo wszystko było zbyt normalne. Nawet jak na niego.
Na ekranie monitora przesunął myszką ale przez ułamek sekundy coś mignęło mu w rogu pulpitu.
Jakiś stary plik.
Z nazwą, której nie pamiętał, by tworzył:
„skan_puzzle_99.jpg”
Zamrugał. Cofnął myszkę.
Nie było niczego. Żadnego pliku o takiej nazwie. Może źle spojrzał. Może to był inny folder, może to nie było „99”, tylko „96” – nieistotne.
Ale myśl już zapadła.
„Czy nie istniejemy w tej samej kolejności...?”
Znów usiadł.
Patrzył na ekran.
Nie robił nic.
A list dalej leżał obok, na stoliku – nieotwarty, cichy i uporczywy jak tykanie zegara, który tylko on słyszy.
Popołudnie przeszło niepostrzeżenie w wieczór.
Adam kończył projekt, stukając w myszkę z precyzją kogoś, kto nie tyle się spieszy, co próbuje się wyciszyć przez ruch. W pliku z logo każdy piksel był już tam, gdzie trzeba. Nie poprawiał już nic – tylko jeszcze raz sprawdzał linie, kolory, kontrast. Jakby w tym uporządkowanym układzie mógł znaleźć coś, czego nie mógł odnaleźć w sobie.
W tle leciał cichy ambient – powolne, rozciągnięte tony, które przypominały mu wiatr w wentylacji albo dźwięki metra, gdy człowiek jest sam na peronie.
Około 18:30 zsunął okulary z nosa i odchylił się na krześle. Jego ręce były chude, dłonie z długimi palcami miały lekko pożółkłe opuszki – od kawy, od tuszu, od czasu.
O tej porze mieszkanie przygasało. Zgaszone światło biurkowe, ciepła poświata z kuchni i ten granatowy filtr zza okna, który wszystko lekko rozmywał. Czarny kot zwinął się na parapecie, jakby sam stanowił część wystroju.
Adam podszedł do okna, z kubkiem, który wciąż pachniał kawą, choć od dawna była już zimna. Siódme piętro dawało wrażenie oddalenia, jakby wszystko działo się pod jego stopami. Ulica, chodnik, przechodnie, auta z zapalonymi światłami – wszystko jak miniaturowy świat, który mógłby w każdej chwili zatrzymać jednym ruchem ręki.
W jego odbiciu w szybie majaczyła twarz, którą znał aż za dobrze. Rysy ostre, nos lekko skrzywiony, jakby kiedyś złamany. Niezgolony zarost, zmarszczka między brwiami od zbyt długiego skupiania się. Włosy w nieładzie – nigdy nie miał cierpliwości do fryzjerów.
Nie był brzydki. Ale był człowiekiem, na którego raczej się nie patrzyło drugi raz.
Czasem czuł się jak duch – nie dlatego, że nikt go nie zauważał, ale dlatego, że jemu samemu było z tym wygodnie.
Odstawił kubek. Spojrzał na list.
Leżał tam, gdzie go zostawił.
Nie przesunął się nawet o milimetr.
Ale Adamowi zdawało się, że coś się jednak zmieniło. Jakby otaczała go delikatna aura napięcia – ledwo wyczuwalna, ale natrętna. Jak zapach ozonu przed burzą. Albo jakby ktoś przez cały dzień delikatnie przesuwał wskazówki zegara o pół sekundy w tył.
Nie otworzył listu. Jeszcze nie.
Podszedł do Goku i pogłaskał go po karku. Kot spojrzał na niego jak zwykle – jakby wiedział więcej, niż powinien.
Potem zgasł ekran monitora.
Zegar na nim pokazywał 18:42.
Adam zamrugał.
Nie był pewien, czy to godzina się zmieniła, czy on na chwilę zniknął z czasu.
Chwilę po dziewiętnastej Adam zarzucił na ramię starą, wysłużoną torbę, w której spoczywał jego aparat. Ten sam od lat, z paskiem poplamionym tuszem i czarną skórą, która z czasem przybrała wypłowiały ciemno szary kolor.
Goku spojrzał na niego spod półprzymkniętych powiek, ale nie ruszył się z parapetu. To był ich wieczorny rytuał – Adam wychodził, kot zostawał na straży. Milczące porozumienie.
Zamknął drzwi, zjechał windą i wyszedł z klatki, gdzie powietrze miało w sobie zimową suchość. Bielany nocą były inne niż za dnia – mniej ludzi, więcej światła. Latarnie rzucały długie cienie, a drzewa, pozbawione liści, wyglądały jak druty plączące niebo.
Nie chodził nigdy w konkretnym kierunku. Po prostu szedł tam, gdzie nogi go niosły. Czasem w stronę lasu, czasem w okolice osiedla z lat sześćdziesiątych, gdzie bloki miały wyblakłe kolory i napisy zrobione przez dzieci sprzed wielu lat.
Podobała mu się powtarzalność tego wszystkiego. Schody zawsze skrzypiące w tym samym miejscu. Latarnia mrugająca dokładnie co siedem sekund. Brama, która zawodziła metalicznie, gdy ktoś ją zbyt mocno pchnął. Miasto miało swoje tempo, swoje błędy, swoje zapętlone melodie.
Zatrzymał się przy jednej z bocznych uliczek, gdzie rósł jego ulubiony klon – teraz czarny, nagi, ale wciąż piękny. Podniósł aparat. Spojrzał przez wizjer. Kadr idealny: drzewo, latarnia, cień przechodzącego kota. Klik.
Chwilę później zrobił zdjęcie pustemu przystankowi. Zawsze fotografował przystanki. Fascynowały go. Miejsca oczekiwania. Przejścia. Ludzie pojawiali się tam tylko na chwilę, jakby nigdy nie należeli do konkretnego punktu w czasie. Zawsze „zaraz”, nigdy „tu”.
Klik.
Spojrzał na zdjęcie – na ekranie nie było nic nadzwyczajnego, ale poczuł lekkie ukłucie niepokoju. Jakby coś znajomego przemykało w tle kadru.
Zacisnął palce na aparacie i ruszył dalej.
Spacer trwał około godziny. Po drodze minął może trzy osoby. Żadna nie spojrzała mu w oczy. I dobrze.
Wrócił do mieszkania. Kot siedział dokładnie w tym samym miejscu, co wcześniej, jakby wiedział, że wszystko miało trwać tylko chwilę.
Powiesił kurtkę, wyjął aparat, postawił torbę na stoliku. Obok niej – list.
Wciąż nie otwarty.
Ale teraz wyglądał inaczej. Nie w sensie fizycznym – papier był ten sam, kolor ten sam. Ale coś było nie tak. Jakby list wiedział, że Adam widział już wystarczająco dużo, by być gotowym.
A jednak… wciąż go nie otworzył.
Jeszcze nie.
W kuchni zagotował wodę, wsypał herbatę do kubka z lekko obtłuczonym rantem. Goku zeskoczył z parapetu i przeciągnął się jak kot, który zna przyszłość, ale nie ma zamiaru się nią dzielić.
Zgasił światło, pozostawiając tylko ciepłą poświatę lampki przy kanapie. Wieczory lubił spokojne, wyciszone. Usiadł w fotelu z herbatą w dłoniach. Znowu spojrzał na list.
Zignorował go.
Sięgnął po notes, chciał zapisać coś o kadrach – o tym klonie na rogu ulicy, o przystanku z migającą lampą. W jego głowie kadry układały się jak dźwięki – każda fotografia miała swój rytm, jak krótkie zdanie. Może kiedyś zrobi z tego cykl.
Zanotował godzinę zdjęcia, którą zapamiętał – 20:19.
Zerknął na telefon – 19:59
Zmarszczył brwi.
Spojrzał na notatnik.
20:19
Zawsze zapisywał czas wykonania zdjęcia. Zawsze. Miał na to niemal odruch. Zresztą… był pewien, że sprawdzał wtedy godzinę na zegarku. Stary Casio, dokładny do sekundy.
A jednak – coś się nie zgadzało.
Otworzył aplikację w aparacie, sprawdził właściwości ostatniego zdjęcia.
Czas utworzenia pliku: 20:19:04
Spojrzał raz jeszcze na swój zegarek: 19:59.
Zamrugał.
Zegarek powinien być niezawodny. Komputer i telefon ściągały godzinę z sieci ale zdjęcie miało zarejestrowaną późniejszą godzinę, niż jest teraz.
Zerknął powoli na list kątem oka.
Może to był przypadek. Może jakaś synchronizacja się rozjechała. Ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś się przesunęło. Jakby czas sam zmienił tor – niezauważalnie, ale z konkretnym zamiarem.
Wziął łyk herbaty. Była za gorzka. Nie pamiętał, żeby nie dodał cukru.