Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wałbrzych znów przyciąga uwagę – nie tajemniczym kompleksem Riese ani historią Trzeciej Rzeszy, tylko brutalnym morderstwem. Róża Hochberg, samozwańcza dziedziczka zamku Książ, ginie na zimnym torowisku. Kilka dni później znika detektyw, który próbował odkryć prawdę. Miasto zaczyna szeptać o seryjnym mordercy – strażniku sekretów ukrytych głęboko w Górach Sowich.
Na miejscu pojawia się nietypowe trio: była policjantka z przeszłością, przewodnik z obsesją na punkcie wojny i preppers, który zna wszystkie teorie spiskowe świata. Wciągnięci w prywatne śledztwo, schodzą coraz głębiej – dosłownie i w przenośni – w świat bunkrów, kłamstw i złota, które miało zmienić bieg historii.
Kompleks Olbrzym jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Tu nie chodzi o legendy. Tu chodzi o to, co ludzie są w stanie ukryć pod ziemią… i jak bardzo nie chcą, żeby to wypłynęło.
Autor bestsellera „Gustloff” podnosi poprzeczkę i prowadzi czytelników tunelem w głąb Gór Sowich, w których przeszłość miesza się z krwią i legendami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2025 KRZYSTOF PIERSA
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2025 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: MAŁGORZATA STAROSTA
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Projekt okładki, projekt typograficzny, skład i łamanie: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, MAŁGORZATA SZOSTAK, SYLWIA WĘGIELEWSKA
Fotografia wykorzystana na okładce: SHUTTERSTOCK
Lektor audiobooka: Sławomir Popek
Motta rozdziałów oraz niemieckie wypowiedzi bohaterów w przekładzie autora. Tłumaczenie wykonane wykonane przez Autora z Google Translate i ChatGPT
WYDANIE I
ISBN 978-83-68205-56-5
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Der Riese hütet unsere Geheimnisse. Der Riese selbst wird immer noch von Wölfen bewacht
Olbrzym strzeże naszych tajemnic.
Samego olbrzyma zaś wciąż strzegą wilki
Szarpał ze wszystkich fsił, lecz nie był w stanie się wyswobodzić. Odpowiedziało mu wyłącznie dzwonienie łańcuchów i kolejna dawka bólu. Zimna stal torów kolejowych wbijała mu się w plecy. Drżenie stalowych szyn zdradzało najgorsze z możliwych.
Zbliżał się pociąg.
Detektyw Sośnierz rozglądał się, lecz atramentowa czerń nocy nie pozwalała mu niczego dostrzec, przynajmniej z początku. Oczy przyzwyczajały się do ciemności. Wysokie pnie bezimiennych drzew pięły się ku niebu ozdobionemu przez setki gwiazd. Anonimowi świadkowie jego egzekucji niczym ponurzy strażnicy tuż przy krześle elektrycznym. Sekundy upływały niemiłosiernie, odliczając zbliżający się koniec. Wzbierające na sile drżenie torów wystarczało za posępny zegarek.
Wiedział, że nie powinien brać tej sprawy, że ta pomylona franca mówiła mniej, niż rzeczywiście wiedziała. Wmawiał sobie, że pieniądze nie śmierdzą, że pokręci się trochę po lesie, że to miła odmiana po ciągłym fotografowaniu niewiernych mężów i ich kochanek.
Och, jak bardzo pragnął wrócić do tych rutynowych zleceń. Po cholerę ruszał tę sprawę?!
– Unser Feind muss wissen, dass er auf deutschem Boden, niemals sicher sein wird. Aus jeder Ritze, aus jedem Winkel kann ein ‚Werwolf’ hervorspringen, bereit, den tödlichen Schlag zu versetzen1.
Dopiero wtedy Sośnierz dostrzegł sylwetkę człowieka stojącego na nasypie kolejowym, kilka metrów od niego. Długi czarny płaszcz. Szeroki kapelusz. Nie widział jego twarzy. Po głosie rozpoznał, że to mężczyzna. Wysoki, szeroki w barach, wyraźnie zaokrąglony. Wiedział, że facet mówi po niemiecku, choć nie pojmował znaczenia słów. Jedynie Werwolf tak wyraźnie dzwoniło mu w uszach.
Wilkołak. A więc jednak… naprawdę istnieli? Nadal… istnieli?
Tory drżały coraz mocniej.
– Słuchaj… dogadamy się. Rozumiem, że nie chcesz, żebym kręcił się wokół tej sprawy. Dotarło do mnie. Zostawię to i wyjadę. Zniknę stąd. Z Wałbrzycha, ze Śląska… wyjadę choćby z Polski! Nigdy więcej o mnie nie usłyszysz!
– Unsere Gegner wollen alles zerstören, was uns lieb und teuer ist2. – Mężczyzna mówił spokojnie, akcentując każdą kropkę, jakby wygłaszał przemówienie do wielotysięcznego tłumu. Ten głos. Sośniesz znał tego człowieka. Być może to któryś z jego klientów. Albo mijali się na mieście? Nie miał jednak wątpliwości, że ten ktoś musiał mieszkać w okolicy.
– Nie wiem, kim jesteś. Nie widziałem twojej twarzy. Nie trafiłem na żadne szczegóły. Tylko… coś o Rüdigerze i Szarlotcie, ale to wszystko. Żadnych konkretów! Przysięgam! Klnę się na matkę!
– Wir werden mit noch größerer Wildheit und Entschlossenheit kämpfen3.
Szarpał ze wszystkich sił, a stalowe kajdanki wbijały mu się w nadgarstki, niemal masakrując kciuki. W końcu odpuścił, dysząc ciężko, a zdruzgotane ręce zalała nowa fala bólu. Błyszczące łzy wściekłości popłynęły po jego policzkach.
– Die ‚Werwölfe’ sind ein Symbol unseres unbeugsamen Willens4.
– Człowieku! Wystarczy! Halt! Rozumiesz?! Halt! – wrzeszczał. – Wypuść mnie! Wypuść, kurwa! Niczego nie widziałem! Nic nie wiem! Halt, kurwa!
– Jeder Deutsche, der den ‚Werwölfen’ beitritt, wird Teil dieses Grossen Kampfes um die Zukunft unseres Volkes5 – recytował niczym ostatnią modlitwę za duszę skazańca tuż przed rozstrzelaniem. Nie zważał na szarpiącego się detektywa. Ledwie zerkał w jego stronę.
Cóż. Sośnierz nie był pierwszym. Z pewnością nie będzie również ostatnim.
– Ludzie! Ludzie, ratunku! Na pomoc!
Wrzeszczał, ile tylko miał siły w gardle. Nawoływał i błagał. Nikt mu jednak nie odpowiedział. Żadnego domu ze światłem w okiennicach. Żadnego samochodu ani przechodzących ludzi. Nikogo ani niczego. Tylko on, drzewa i tory.
Przeklinał w myślach to cholerne zlecenie. Przeklinał swoją pewność siebie i chciwość. Kto na jego miejscu nie połasiłby się na taki skarb? Powinien był przewidzieć, że istnieje powód, dla którego ukryte wciąż pozostaje ukryte. Najbardziej jednak przeklinał Agnes Hochberg. Gdyby nie ona…
– Człowieku, kurwa, zlituj się! – łkał, wyciągając ręce i głowę w stronę egzekutora, przynajmniej na tyle, na ile pozwalały ciasne kajdany.
Wtedy dostrzegł białą łunę reflektora, wynurzającą się zza górki niczym anioł śmierci nawiedzający miasto. Łuna powiększała się szybko. Bardzo szybko.
– Ich rufe alle Deutschen auf, den ‚Werwölfen’ beizutreten6.
Blade światło wysokoprężnej spalinowej śmierci oblało ich blade twarze. Sośnierz natychmiast spojrzał na swojego oprawcę. Patrzyli sobie w oczy. Więc miał rację. Znał go. Znał go bardzo dobrze.
– To ty?! Ale… dlaczego?
– Es lebe Deutschland! Es lebe unser Führer! Heil Hitler!7 – odparł z uśmiechem, a w jego głosie pierwszy raz można było usłyszeć subtelną nutkę radości i dumy, a także mrocznej satysfakcji okalającej każdą spółgłoskę.
Sekundę później przejechał pociąg.
* * *
Posterunkowy Hubert Korona ustawił się na tle ścianki w swoim gabinecie. Poprawił koszulę, dopiął każdy guzik. Wciągnął brzuch i poprawił włosy, jednocześnie powtarzając w głowie wszystkie informacje związane z wczorajszym wypadkiem. Wpatrywał się w obiektyw kamery, pozwalając operatorowi złapać ostrość, z uporem maniaka ignorując jednocześnie szczerzącą się do niego dziennikarkę w krótkiej spódniczce, wysokich szpilkach, opinającej garsonce i z dziwną ozdobą we włosach, jak jakaś przedwojenna damulka. Magdalena Koteć-Baharska zaskarbiła sobie w komisariacie pseudonim Superdziennikarka. Nie dlatego, że wyglądała jak pogodynka z TVN-u. Nie dlatego, że miała parcie na szkło niczym radny przed wyborami.
Nazywali ją Superdziennikarką, bo była tak do bólu wkurwiająca.
Niejednokrotnie przyjeżdżał na miejsce zbrodni albo do śmiertelnego wypadku. Widział samochody owinięte wokół drzewa, z kierowcą przemielonym na miazgę. Pijaczków spalonych na odrażający węgiel w jakiejś PRL-owskiej melinie. Wyławiał nastolatków utopionych w jeziorze, sinych i napuchniętych. Pocieszał rodziny obserwujące to wszystko, którym właśnie walił się świat. Przy takich sprawach nerwy miał napięte jak postronki, a adrenalina wybijała poza skalę. Ludzka tragedia odgrywała się na jego oczach, i to właśnie wtedy przyjeżdżał jeden telewizyjny debil z drugim, robiący sobie wyświetlenia, lajki pod płaszczykiem przekazywania najważniejszych informacji.
Korona osobiście lubił wyłącznie technicznych. Operator kamery kręcił tylko tam, gdzie mógł, i to, co mógł, ale przede wszystkim nie przeszkadzał. Stali w wyznaczonych miejscach i nikogo nie zaczepiali. Dziennikarze zaś biegali po całym miejscu zdarzenia, potykali się o rozwinięty wąż strażacki, deptali dowody, wzdychali na widok trupów i zaczepiali mundurowych, podsuwając im gąbczaste mikrofony pod twarze z tym swoim idiotycznym: „A co się tutaj stało?”.
„Gówno. Gówno, panie redaktorze. Jakieś inne pytania?”
– Za chwilę będziemy mogli zaczynać. – Koteć-Baharska wyszczerzyła perliste ząbki w uśmiechu.
– Mhm – odparł beznamiętnie.
Niejeden kumpel zazdrościł mu posady rzecznika prasowego. Wyśle maile, polansuje się przed kamerą, popatrzy na dupy i jeszcze dostanie za to dobrą premię. Gdyby tylko znali prawdę…
Czerwona lampka kamery mrugnęła ostrzegawczo. Operator niemal niezauważalnie kiwnął głową, a Superdziennikarka wyszczerzyła się jeszcze bardziej.
– A więc czy mogę zapytać o zdarzenie, które miało miejsce wczorajszego wieczoru? – zapytała, po czym podstawiła mu mikrofon pod brodę.
– Wczoraj w nocy, z piętnastego na szesnasty maja, doszło do wypadku na trakcji kolejowej na trasie Wałbrzych– Świdnica. W wypadku zginęła jedna osoba, mężczyzna w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Służby zabezpieczyły już miejsce zdarzenia. Trwają procedury mające na celu ustalenie okoliczności zdarzenia.
Ledwo postawił kropkę, a dziennikarka zabrała mikrofon, atakując kolejnym pytaniem.
– To już drugi taki „wypadek” w ostatnich tygodniach, prawda? Nie tak dawno mieliśmy łudząco podobny incydent.
Korona zacisnął zęby.
– To prawda. Dwa tygodnie temu doszło do podobnego wypadku na trakcji kolejowej, w którym śmierć poniosła pięćdziesięcioletnia kobieta.
– Czy udało się już coś ustalić w poprzedniej sprawie?
– Na ten moment wciąż mają miejsce działania o charakterze śledczym. Nie jestem w stanie powiedzieć więcej w tej sprawie.
– Czy istnieje możliwość, że oba morderstwa są powiązane?
– Pani redaktor – wycedził. – Nikt jeszcze nie mówi o morderstwach. Na razie mamy do czynienia z wypadkami. Tak jak już powiedziałem, biegli sprawdzają wszystkie poszlaki. Proszę o nienakręcanie teorii kryminalnych.
– Wśród mieszkańców miasta mówi się, że obie ofiary były ze sobą powiązane. Ludzie szepczą o seryjnym mordercy. Nadali mu nawet pseudonim Konduktor.
„Ludzie? Czy może ty sama?”, pomyślał.
– Na ten moment mogę uspokoić ludzi, że nie mamy dowodów na udział osób trzecich w zdarzeniu.
– Albo oznacza to, że morderca dobrze się maskuje? – wtrąciła.
– Pani redaktor, proszę nie robić sobie żartów. W policji operujemy na faktach i dowodach. Teorie zostawiamy dziennikarzom – odgryzł się z uśmiechem.
Kącik wyszminkowanych ust Koteć-Baharskiej drgnął delikatnie. Nim Korona zdążył cokolwiek dodać, dziennikarka obróciła się w stronę obiektywu kamery.
– Najpierw pięćdziesięcioletnia kobieta, a teraz znany lokalny detektyw. Co łączy te dwie sprawy? Kto następny padnie ofiarą nieuchwytnego Konduktora? Czy może raczej powinnam zapytać… jakiej tajemnicy strzeże? Magda Koteć-Baharska, Wiadomości Wałbrzyskie.
Sie haben Krallen und scharfe Reißzähne. Sie bleiben stets wachsam. Sie jagen im Rudel, aber auch alleine gefährlich sind
Mają pazury i ostre kły. Zawsze pozostają czujne.
Polują w stadach, ale w pojedynkę też są niebezpieczne
Nad Arbeitslager Gross-Rosen wstał kolejny słoneczny poranek, którym Henryk się delektował, gdy nad ziemią wciąż unosiła się rosa. Przyjechał właśnie nowy transport, z którego bez trudu wydzielił piętnastu robotników. Choć byli wychudzeni, na tle pozostałych wynędzniałych żydków wyglądali na mocarzy. Powinni wytrzymać przynajmniej trzy tygodnie. Może nawet cztery? Anna z pewnością będzie zadowolona.
* * *
Bruno Majher z obrzydzeniem wpatrywał się w ekran hotelowego telewizora, na którym wyświetlano najnowszy odcinek Wiadomości Wałbrzyskich. Natchniona dziennikarka nie podawała nazwisk, lecz wspomnienie o „znanym lokalnym detektywie” wystarczająco wyraźnie sugerowało Artura Sośnierza. Określenie „kobieta będąca barwną postacią wałbrzyskiej społeczności” z dużą dozą prawdopodobieństwa oznaczało Różę Hochberg.
– Żmija mogła jeszcze zaprosić wszystkich na pogrzeb – warknął, z całych sił ściskając pilota.
– Bruno, uspokój się, proszę – odezwał się Wincent Gehem, mężczyzna po sześćdziesiątce, którego spojrzenie zdradzało nieprzespane noce. – To nie czas na takie komentarze.
Majher odwrócił się, by coś odpowiedzieć, lecz gdy spojrzenie tego drugiego wskazało fotel w rogu pokoju, natychmiast zrejterował. Siedząca w nim młoda kobieta zanosiła się szlochem, drżąc przy tym na całym ciele. Natychmiast do niej podszedł.
– Agnes…
– Zabiłam go – wyszeptała.
– Nikogo nie zabiłaś. To nie twoja wina.
– Właśnie że moja. To ja wynajęłam Sośnierza. To przeze mnie on teraz… Przepraszam, Wincencie… Powinnam była posłuchać cię na samym początku. Moja matka… powinna była posłuchać cię na samym początku.
Wincent nerwowo obracał obrączką na palcu lewej dłoni. Zdawała się palić go niczym rozgrzana do czerwoności stal.
– Nie mogłaś o tym wiedzieć. Nie zadręczaj się tym.
– Mówiłeś, żeby zostawić to wszystko w diabły. Po co nam to było? Ale nie, musiałyśmy bawić się w poszukiwaczy skarbów, wielkich sprawiedliwych – kpiła, wycierając zaczerwienione oczy. – I dokąd nas to zaprowadziło? Teraz… teraz…
– Wszystko będzie dobrze. – Wincent próbował ją uspokoić, coraz mocniej ściskając złoty pierścionek. – Nic już… nie zrobimy.
Bruno chciał chwycić Agnes za rękę, lecz ta natychmiast schowała dłoń.
– A więc… zostajemy do pogrzebu… i wyjeżdżamy? – zapytał.
Kobieta przełknęła łzy i usiadła prosto.
– Nie. Jeszcze nie. Jest jeszcze jedna rzecz, którą chcę sprawdzić. Jestem to winna… przynajmniej Sośnierzowi.
– Agnes…
– Napisałam już w tej sprawie do jednego… dobrego przyjaciela.
– Przyjaciela? Kogo?
– Poznaliśmy się przez internet. Posiada dużą wiedzę o podobnych sprawach. Można powiedzieć, że nawet jest ich… fanem.
– Agnes, chyba nie mówisz o tym całym…?
Nie musiała odpowiadać. W jej wzroku widział potwierdzenie.
* * *
W jednej z gdańskich strzelnic sportowych miała miejsce osobliwa randka równie osobliwej pary. Tomek Ginlet i Kornelia Jędrzejczyk stali na stanowiskach, czekając na pozwolenie na oddanie strzału. Przewodnik z gdańskiego Muzeum Drugiej Wojny Światowej i była policjantka. Ogień i woda. Nierozłączni od ponad roku. Romeo i Julia ze szczęśliwym zakończeniem.
Z tą jedną różnicą, że szekspirowska Julia nie zaciągała Romea na romantyczny piknik do lokalnej strzelnicy z glockiem 17C kaliber dziewięć milimetrów.
Poznali się rok wcześniej, gdy zamordowany dziadek Tomka zapobiegawczo zostawił mu zakodowany testament, którego rozszyfrowanie wymagało słynnej Enigmy. Na szali znalazła się wtedy tajemnica jednego z największych skarbów drugiej wojny światowej. Ginlet został niespodziewanie wplątany w zabójstwo swojego dziadka i gdyby nie pomoc Kornelii, sam już dawno wąchałby kwiatki od spodu.8
– Jak tam na studiach? Zbliża się sesja, prawda? – zagadała, nie odrywając wzroku od czarnego punktu na białej tablicy.
– Kiedy o tym mówisz, czuję się jak jakiś dwudziestoletni studenciak, który ma w głowie tylko melanż i juwenalia – odparł i się roześmiał. Wiedział, że każde słowo pochwały na temat doktoratu z historii będzie oznaczać jej triumf. W końcu sama namówiła go do powrotu na uczelnię. Westchnął pokonany. – No dobrze, niech ci będzie. Jest naprawdę ciekawie. Dowiedziałem się wielu nowych rzeczy na temat lat czterdziestych i trzydziestych. Okres dwudziestolecia międzywojennego pozostaje dla mnie niezwykle interesującym momentem historii. Chciałoby się powiedzieć: momentem zwrotnym. Wiesz, w szkole o dwudziestoleciu opowiada się bardzo krótko. Była sobie Europa, nagle pojawił się Hitler i równie nagle wybuchła wojna. Nic z tych rzeczy. Już po traktacie wersalskim w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym nikt nie miał wątpliwości, że kolejna Wielka Wojna to tylko kwestia czasu.
– Jak to było? Auschwitz nie spadło z nieba? – skwitowała, oddając kolejny strzał. – Widzę, że jesteś nieźle wkręcony, historyku.
– Ostatnio profesor Bułecki powiedział, że zaproponuje moją kandydaturę dziekanowi – dodał po chwili. – Mógłbym zostać pełnoetatowym pracownikiem naukowym.
– Długie wykłady, sztruksowe marynarki i studentki trzeciego roku?
– Oczywiście. Jak powszechnie wiadomo, zainteresowanie historią to seksapil w czystej formie – zadrwił. – Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego Chanel nie wypuściło zapachu pod nazwą „Historyk numer pięć”.
– Może nie poznali jeszcze tak mądrego i jednocześnie przystojnego doktora?
– Doktoranta – poprawił. – Jeszcze sporo mi brakuje.
– Och, proszę, z twoją wiedzą już dawno mógłbyś być profesorem. To, co cię odróżnia, to brak tej nieszczęsnej sztruksowej marynarki i umiejętność mówienia zwykłym polskim językiem. Gdyby było więcej wykładowców takich jak ty, nikt nie myślałby o historii jak o nudnym zbiorze dat i nazwisk.
Ginlet uśmiechnął się pod nosem, przyznając jej rację.
– Coś nowego w biurze? – zmienił temat, nawiązując do jej działalności prywatnego detektywa.
– Nudy jak stąd do Wejherowa – prychnęła i jakby na potwierdzenie swoich słów oddała kolejny strzał. – Większość spraw to zdrady. Żona szuka dowodów, że mąż ją zdradza. Mąż szuka haków, żeby rozwieść się z żoną. Czasami tęsknię za komisariatem. Tam wiedziałeś, że jak jest akcja, to jedziesz do czegoś grubszego.
– Grubszego i niebezpieczniejszego – podkreślił.
– Ostatnio koledzy opowiadali, że szukali seryjnego podpalacza w Chełmie. Gość puścił z dymem cztery samochody, a dochodzeniówka nie ma pojęcia, kto to zrobił.
– To chyba niedobrze?
– To wręcz chujowo, a nie niedobrze. No wyobraź sobie. Zostawiasz swoją toyotę na parkingu przed blokiem, a w środku nocy zmienia się w jedną wielką świeczkę. Zgłaszasz sprawę na policję, a oni nic nie wiedzą i nic nie robią. Wracasz do domu i na tym kończy się sprawa. No i jak ludzie mają się czuć bezpieczni w takiej sytuacji?
– I takich spraw najbardziej ci brakuje? – zdziwił się.
– Nie tylko. Wiem, że to zabrzmi jak frazes z amerykańskiego filmu, ale czasami brakuje mi tego zastrzyku adrenaliny. Jako detektyw czuję się trochę jak na emeryturze.
– Spokojne życie to rzeczywiście okrutna klątwa – zakpił.
– Nie mędrkuj tak, tylko weź się w końcu do strzelania – zakrzyknęła, odkładając pistolet. – No co jest, historyku? Cel i pal! Czekam na ciebie!
Tomek, przygotowany w odpowiedniej postawie, zacisnął mocniej dłonie i wstrzymał oddech. Bang. Bang. Bang. Dziesięć strzałów w stronę tarczy na drugim końcu stanowiska. Echo dzwoniło w uszach, a chmura siwego dymu unosiła się tuż nad nim. Wypuścił powietrze z płuc. Czuł się jak po solidnym treningu na siłowni. Ręce bolały go od nadgarstków aż po barki. Seria dziesięciu strzałów trwała kilkadziesiąt sekund, a miał wrażenie, jakby stał na swoim stanowisku cały dzień. Wziął kolejny oddech, próbując uspokoić serce. Sprawdził, czy w komorze nie ma naboju, odłożył broń na specjalną półkę i nacisnął guzik uruchamiający wyciąg do tarczy. Z satysfakcją stwierdził, że większość pocisków wylądowała w czarnym. Kiedy Kornelia po raz pierwszy zabrała go na strzelnicę, dwa „prawidłowe strzały w czarne” stanowiły jego maksimum. Chwycił tarczę do ręki i zaczął liczyć punkty.
– Pięćdziesiąt osiem punktów. Jedna dziewiątka! – krzyknął radośnie, przeliczywszy trafienia. Trzy strzały padły na trójkę. Były też trzy siódemki, szóstka, ósemka, piątka, no i ta dumna dziewiątka.
– Świetnie, skarbie! Gratuluję! – Kornelia zdążyła już zdjąć okulary ochronne, gdy papierowa tablica znalazła się przed nią. Nawet z tej odległości Tomek widział, że środek tarczy jest poszatkowany. Zerknęła na niego zarumieniona.
– No powiedz.
– Ewidentnie zerwałam ósmy i dziewiąty strzał… – wymamrotała.
– Byłaś dużo lepsza ode mnie, prawda?
– Odrobinę.
– No weź, powiedz.
– Oj, Tomek…
– Przecież nie będę zazdrosny o coś tak…
– Dziewięćdziesiąt dwa.
Tylko proceduralny zakaz przemieszczania się po strzelnicy pod groźbą wyrzucenia powstrzymał go przed szturmem na jej stanowisko, by ponownie policzyć wynik.
– G-gratuluję. Co policjantka, to policjantka.
– Była policjantka. – Uśmiechnęła się, fachowo odciągając spłonkę i rozmontowując magazynek.
– Niech będzie.
– Czyżbym usłyszała jednak nutę zazdrości, panie historyku?
– Ani trochę!
– Tomeeek… – zaczęła z przekąsem.
– Przecież wiem, że jesteś ode mnie dużo lepsza. Zresztą jak na moje drobne obycie z bronią…
– Tomeeek…
– I chyba mam kontuzję nadgarstka. Glock też mi do końca nie leży.
– W domu ci rozmasuję.
– Nadgarstek?
– A wolisz coś innego?
Już miał się wdać w dyskusję o tajnikach masażu, gdy poczuł wibrację telefonu. Sprawdziwszy, kto do niego dzwoni, aż otworzył szerzej oczy.
– To Brain? On prawie nigdy nie dzwoni, bo przecież „rząd może go namierzyć” – zakpił. – Ciekawe, o co chodzi. – Odebrał połączenie. – Cześć, Miłoszu, co słychać? A co się stało? Wpaść na kawę? Tak po prostu czy to jakiś kryptonim? O… No dobra. Kiedy? Dzisiaj? – Zerknął na Kornelię, która kiwnęła przyzwalająco. – Tak, możemy wpaść. O której? Zaraz? – Ponownie zerknął na kiwającą Jędrzejczyk. – Niech będzie, to zamawiaj pizzę i już jedziemy.
Pospiesznie zdali broń opiekunowi strzelnicy, podpisali protokoły i ruszyli do wyjścia.
– Coś się stało? – zapytała, gdy tylko wyszli na zewnątrz.
– Brain zaprasza nas na kawę. Ma jakiś ważny temat do przegadania.
– Powiedział chociaż, co to?
– Znasz go. To nie jest rozmowa na telefon, bo nigdy nie wiesz, kto jeszcze może być na linii – stwierdził, naśladując głos przyjaciela. – Domyślam się jednak, że nie łamałby swojego foliarskiego kodeksu dla samego cappuccino.
Kornelia westchnęła ciężko.
– Oby zamówił dobrą pizzę.
* * *
– Nikt was nie śledził? – zapytał kurtuazyjnie wysoki mężczyzna z brodą zaplecioną w warkoczyki, jednocześnie lustrując każdą uliczkę i każde okno w zasięgu wzroku.
Miłosz „Brain” Matuszyński, wyspecjalizowany informatyk zarabiający o wiele za dużo jak na samotnego, bezdzietnego fana teorii spiskowych, przesiadującego na foliarskich forach przez większość swojego życia. Tomek kiedyś żartował, że jego kumpel nawet w lokalnej Żabce płaci nieoznakowanymi banknotami.
Teraz wyglądał na wyraźnie poruszonego. Czegokolwiek dotyczyła sprawa, nie była to po prostu jakaś plotka lub przesłanka o zaginionym skarbie. Było to coś… osobistego.
– Brain, na rany Chrystusa… – warknęła Kornelia. – Co się znowu stało?
– Nie tutaj… w środku.
Jędrzejczyk spojrzała na Tomka i oboje westchnęli niemal jednocześnie.
Mieszkanie Braina wyglądało jak zawsze. Przestronne sto pięć metrów kwadratowych, obwieszone telewizorami wyświetlającymi każde wydanie wiadomości w Europie. Głosy prezenterów zlewały się w cudaczny chór, dla którego tło stanowił szum wielkich hotelowych klimatyzatorów, schładzających przeszklone szafy serwerowe i liczne komputery stacjonarne. Kable zasilania spięte taśmą ciągnęły się po podłodze niczym arterie potwora, do którego paszczy Kornelia i Tomek sami zdecydowali się wejść.
Brodacz wskazał im szeroki stół w jadalni, na którym poza wcześniej zamówionymi kartonami pizzy stały butelki coli i trzy laptopy, także wyświetlające najświeższe wydanie wiadomości.
– Ile ty płacisz za prąd? – jęknął Tomek, licząc włączone urządzenia.
– Wystarczająco mało, bym wciąż pozwalał sobie na odpalenie tego wszystkiego.
Kornelia pierwsza usiadła przy stole, goszcząc się w najlepsze. Otworzyła karton z wciąż parującą pizzą i wyrwała kawałek z przepysznie ciągnącym się serem.
– No dobra, to opowiadaj, co się dzieje? – zapytała, zanim przełknęła pierwszy kęs. – Znalazłeś grobowiec Hitlera?
– To coś zupełnie innego. Napisała do mnie moja… dobra znajoma.
– Dziewczyna? Fiu-fiuuu!
– To ty masz znajome? – wtórował Tomek.
Brain prychnął w odpowiedzi.
– Patrzcie go, szeroki jak tir na parkingu. Tak, moja dobra znajoma do mnie napisała. Poznaliśmy się na jednym forum. Zaciekawiła ją sprawa SS-manów uciekających do Argentyny, a ponieważ na co dzień posługuję się Enigmą, mogłem jej podpowiedzieć…
– Brain – upomniała go Kornelia.
– Tak, wiem, do brzegu. W każdym razie moja znajoma nazywa się… Agnes Hochberg.
Brain zrobił ewidentną pauzę, czekając na reakcję pełną szoku i niedowierzania, lecz nic takiego się nie wydarzyło.
– Agnes Hochberg – powtórzył, świdrując Tomka spojrzeniem niczym szkolny belfer pytający, ile to jest dwa plus dwa.
– Ładne nazwisko – stwierdziła Kornelia. – Rozumiem jednak, że to miało nam zerwać czapki z głów czy coś w ten deseń?
– Przynajmniej tobie, panie „pracowniku muzeum”. – Wskazał oskarżycielsko na Tomka. – Agnes Hochberg. Z Hochbergów. Tych Hochbergów.
Tomek westchnął ciężko.
– Hochberg von Pless, prawda? Chodzi ci o tych arystokratów ze Śląska?
Brain z dumą kiwnął głową, natychmiast przejmując temat.
– Hochbergowie byli właścicielami praktycznie połowy Śląska. Kopalnie, fabryki, manufaktury… całe wsie należały do nich! Odwiedzała ich elita polityczna, biznesmeni i artyści. Nawet zamek Książ był ich własnością. TEN zamek Książ, panie muzealniku!
– Tak, tak – odburknął Tomek. – Mów dalej.
– Agnes Hochberg napisała do mnie w sprawie jej domniemanego spadku. Jej matka, Róża Hochberg, miała podobno dostęp do jakichś ważnych informacji.
– Jak ważnych? – wtrąciła Kornelia.
Brain wyraźnie przygasł.
– Niebezpiecznie ważnych. Kilka dni temu jej matka… została zamordowana.
Kornelia odłożyła pizzę. W jednej chwili straciła apetyt.
– O cholera… Miłoszu, tak mi przykro.
W odpowiedzi kiwnął głową i uśmiechnął się nieznacznie.
– Agnes też jest… w kiepskim stanie. Nie mam serca o wszystko jej wypytywać. Wiem tyle, że jej matka zaczęła szukać informacji na temat spadku. Rozmawiała nawet z radą miasta o zgromadzonych przez nią dowodach. Kilka dni później znaleziono ją na torach.
– Jezu Chryste – jęknął Tomek. – Dziewczyna musi być zdruzgotana.
– Uwierz mi, nie jest lekko. Chciała jednak wyjaśnić całą sprawę. Czuła, że jest to winna matce. Wynajęła jakiegoś lokalnego detektywa, żeby sprawdził wszystkie tropy po kolei.
– I co odkrył? – dopytywała Kornelia.
– Niewiele. – Brain chwycił pilota i przełączył kanał na najbliższym telewizorze.
Cała trójka wpatrywała się teraz w relację dziennikarki na temat kolejnego domniemanego morderstwa. Dzieło seryjnego mordercy nazwanego Konduktorem. Dookoła zdarzenia z kolei gromadziło się coraz więcej specjalistów od spiskowych teorii.
– Więc zarówno matka tej Agnes, jak również prywatny detektyw zginęli jedno po drugim, próbując ustalić szczegóły testamentu Hochbergów, tak? – podsumowała Kornelia.
– Dokładnie.
– I teraz w tej sprawie ta dziewczyna napisała do ciebie?
Brain kiwnął głową.
– Za cztery dni ma się odbyć pogrzeb Róży Hochberg. Agnes prosiła, żebym przyjechał. Mówiła, że już nie chce poruszać sprawy testamentu. Nie chce, żebym został trzecią ofiarą.
Ginlet skrzyżował ręce na piersi, spoglądając na Wiadomości Wałbrzyskie.
– Cóż… kimkolwiek jest ten cały Konduktor, wyraźnie zależy mu na tajemnicy. Nie uwierzę natomiast, że jedziesz tam tylko po to, by poklepać po plecach przyjaciółkę z internetu. Nie wierzę też, że wezwałeś nas, żebyśmy w międzyczasie podlewali ci kwiatki albo karmili kota.
– Zgadza się – odparł szczerze. – Nie mogę powiedzieć, że nie będę dociekał prawdy. Poza tym to miejsce… dosłownie leży na sekrecie. Największym powojennym sekrecie. Chciałoby się wręcz rzec, że… olbrzymim.
– Olbrzymim? – zainteresował się Ginlet, jednocześnie powtarzając sobie w głowie to jedno słowo niczym refren piosenki. Olbrzym. Olbrzym. Olbrzym. Dopiero po chwili połączył fakty. Brain zaś z satysfakcją przyglądał się rewolucji umysłowej rozgrywanej na jego oczach. W końcu uśmiechnął się szeroko.
– Nie sądzisz chyba…
– Owszem, sądzę.
– Gdyby to była prawda… gdyby TO miało okazać się prawdziwe… Wszystkie podręczniki od historii musiałyby zostać przepisane!
– Wiem o tym.
– O czym wy mówicie? – wtrąciła Kornelia. – Na co znowu wpadliście?
Brain spojrzał na nią wyraźnie uradowany.
– Słyszałaś może kiedyś o kompleksie Riese?
* * *
Chwilę później wyszli od Braina. Tomek narzucił szybkie tempo spaceru, ledwo zwracając uwagę na Kornelię. Serce łomotało mu w piersi, a pot spływał po karku. Miłosz zaproponował wspólną wyprawę do Wałbrzycha. Ta cała Agnes Hochberg mogła być zamieszana w największą ze śląskich tajemnic. Co tam Śląsk! Jeśli legendy o Riese okazałyby się prawdziwe, historia całej Europy zostałaby wywrócona do góry nogami!
Obiecali na spokojnie się zastanowić, czy pojadą z nim na miejsce. Za dwa dni miał się odbyć pogrzeb Róży Hochberg. Dzisiaj wieczorem albo jutro rano musieliby być w pociągu. Brain tłumaczył, że pojedzie, tak czy inaczej, że dla niego najważniejsze jest wsparcie przyjaciółki w tak trudnej chwili. Choć Tomek nie wątpił w jego intencje, nie miał jednocześnie wątpliwości, że nie chodzi tylko o to.
Chodziło o Riese.
Kornelia pomimo tempa szła równo z nim, uśmiechając się przy tym zawadiacko. Nachylała się, by dostrzec wydęte policzki i grymas złości na twarzy ukochanego.
– Wałbrzych! – prychnął. – W środku tygodnia! Też sobie wymyślił! To przecież na drugim końcu Polski!
– Zgadza się.
– Trafił na jakąś foliarską teorię i teraz oczekuje, że rzucimy wszystko i ruszymy na kolejną wyprawę w poszukiwaniu zaginionej Arki? Ciekawe, czy muzeum zaakceptuje takie L4! Mogę przecież w ogóle nie dostać urlopu, nawet jeśli podeprę to faktem, że jadę na pogrzeb! Zresztą nie mógłbym używać tak dramatycznej sytuacji jako wymówki.
– Może tak być.
– Właśnie, te morderstwa. Szalenie niepokojące. Jeśli ta Róża Hochberg o czymś wiedziała… jeśli detektyw czegoś się dokopał… Ktokolwiek jest teraz w Wałbrzychu, obserwuje otoczenie tej Agnes. Jeśli my również zaczniemy węszyć… jakie jest prawdopodobieństwo, że nie zostaniemy wzięci na celownik?
– Raczej nikłe – przyznała rację. – Wyjazd do Wałbrzycha z Brainem to pchanie się w niebezpieczeństwo.
– Ale ten foliarski debil na pewno pojedzie – warknął, kontynuując elaborat. – Zresztą nie dziwię mu się. Jeśli ta dziewczyna jest mu bliska… trzeba wesprzeć ludzi w takiej sytuacji. Tylko czy Brain tak po prostu pojechałby do Wałbrzycha, poszedł na pogrzeb i wrócił? Nie wierzę w to! Nie postawiłbym nawet grosza na tę wersję wydarzeń. Pewnie już teraz drukuje przedwojenne mapy i przewodniki turystyczne.
– Też tak sądzę.
– Więc pcha się prosto w ręce tego mordercy. Gość ewidentnie nie żartuje. Możemy w przyszłym tygodniu usłyszeć w wiadomościach, że „zdarzył się kolejny wypadek na trakcji kolejowej”.
– Tak może się wydarzyć – przyznała.
– No ale nieee! Jemu to pewnie w głowie już jeździ Złoty Pociąg! Kaczka dziennikarska, która urosła do rangi legendy! Słowo daję, jakbym dostawał złotówkę za każdego foliarza, który w muzeum opowiadał mi o nazistowskim złocie ukrytym gdzieś w piwnicach, zamkach, klasztorach… To kompletnie bez sensu. Kolejna durna teoria!
– No tak, tam jest jeszcze ten Złoty Pociąg – przypomniała sobie. – Czyli to nie jest sprawa związana z tym całym Riese? Trochę się w tym gubię.
– Kompleks Riese jest badany od dziesięcioleci! – kontynuował Tomek. – Sprawdzali go dosłownie wszyscy, zarówno oficjalne służby, jak i amatorzy. Uniwersytety, ministerstwa, muzea, niezależni archeolodzy, lokalni poszukiwacze, zarówno z wykrywaczami metalu, jak i różdżkami od żył wodnych. Dosłownie każdy prześwietlał już ten teren wzdłuż i wszerz. Nikt nigdy niczego nie znalazł. Nie mamy żadnych szans, żeby coś znaleźć!
Kornelia poczuła wibrację telefonu. Przeczytała SMS-a. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Brain pyta, czy wolimy samolotem na wrocławskie lotnisko, czy pociągiem.
– Pociągiem. Nie lubię latać. Poza tym w warsie mają przepyszne pierogi z mięsem.
* * *
Rozłączył się i schował telefon do kieszonki w kamizelce. Poprawił beret i szaliczek. Szare poranki wciąż bywały chłodne. O tak wczesnej porze był jedyną osobą na starówce. Wszystkie sklepy pozostawały zamknięte, a on siedział na ławeczce i karmił gołębie. W kieszeniach miał czerstwe kajzerki, które rozrywał w rękach albo kruszył. Choć był już tak stary, że nie wyobrażał sobie spaceru bez drewnianej laski, w jego dłoniach wciąż tliła się wystarczająca siła. Uśmiechnął się, rzucając kolejną porcję wysuszonego pieczywa. Miejskie ptaszyska zbierały się wokół niego, gruchając radośnie.
– Ein Volk9 – wyszeptał.
Położył sobie na dłoni kilka kawałków zeschniętego miąższu. Gołębie wskakiwały mu na ręce i na ramiona, racząc się każdym zdobytym okruchem chleba. Delikatnie dziobały, wspinając się po jego palcach, do ostatniej chwili nie zdając sobie sprawy z zagrożenia.
Chwycił jednego z nich delikatnie, lecz stanowczo.
– Ein Reich10.
Ciszę rozdarł trzepot spanikowanych skrzydeł, a po nim trzask maleńkiego kręgosłupa. Stado gołębi w jednej sekundzie wzbiło się w powietrze, łopocząc okrutnie, jakby chciały całemu ptasiemu światu oznajmić, że właśnie były świadkami zbrodni. Na ławeczce został tylko on sam. W dłoniach trzymał martwego ptaka ze skręconym karkiem.
Wziął głęboki oddech i przymknął oczy, jakby zaciągał się papierosem. Każdy mięsień, każda komórka skóry, każda iskra życia przeszywająca jego ciało poczuły tę nagłą przyjemność, tak znaczącą i jednocześnie tak błyskawicznie ulotną.
Wstał z ławeczki i pokuśtykał w stronę śmietnika. Bez chwili zawahania wrzucił tam ptasie truchło.
– Ein... Führer11.
1 Nasz wróg musi wiedzieć, że na niemieckiej ziemi nigdy nie będzie bezpieczny. Z każdej szczeliny, z każdego kąta może wyłonić się „Wilk”, gotów zadać śmiertelny cios.
2 Nasi przeciwnicy chcą zniszczyć wszystko, co jest dla nas drogie.
3 Będziemy walczyć z jeszcze większą zaciekłością i determinacją. Źródło: przemówienie radiowe o „Wilkach”, 23 lutego 1945 roku.
4 Wilkołaki są symbolem naszej niezłomnej woli.
5 Niemiecki naród zawsze będzie walczył o swoje prawa i swoją wolność.
6 Wzywam wszystkich Niemców do stania się wilkołakami.
7 Niech żyją Niemcy! Niech żyje nasz Führer! Chwała Hitlerowi!
8 Nawiązanie do powieści Gustloff. Tajemnica Bursztynowej Komnaty.
9 Jeden lud.
10 Jeden naród.
11 Jeden wódz.