11,99 zł
Po awaryjnym lądowaniu Sophie i Gibb znaleźli się na bezludnej wyspie. Szum morza, słońce, odurzający zapach kwiatów… i tylko ich dwoje. Nic dziwnego, że w rajskiej scenerii przychodzą im do głowy bardzo grzeszne myśli. Pokusa, by ulec namiętności, staje się coraz silniejsza…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 140
Rok wydania: 2016
Tłumaczenie:
Czy ten zwariowany Amerykanin wciąż jest w garniturze?
Sophie Cruz wylegiwała się w hamaku, obok luksusowego ośrodka wybudowanego w kostarykańskim wulkanicznym paśmie Kordylierów.
Do Bosque de Los Dioses, czyli Lasku Bogów, można się było dostać tylko przez porośniętą krzewami równinę. Monteverde, z której pochodziła Sophie, leżała około czterdziestu kilometrów na północ. Do tego kurortu przyjeżdżali bogaci, sławni i wpływowi goście.
Sophie się do nich nie zaliczała. Urodziła się i wychowała w pobliskich górach, tam był jej dom. Ludzie przyjeżdżali na wypoczynek i odjeżdżali. Widziała już różnych turystów, ale nikogo tak zestresowanego jak ów mężczyzna o płowych włosach, w garniturze od Armaniego.
Dwa tygodnie.
Tyle czasu już tutaj jest. Nigdy nie włożył dżinsów, szortów, sandałów, ba, nawet koszuli z krótkim rękawem. Zawsze w marynarce, pod krawatem, w drogich skórzanych butach, a przecież Bosque de Los Dioses, to nie nowojorska siedziba rady nadzorczej. Dziwne…
Intrygował ją, a nawet fascynował.
Opuściła rondo podniszczonego słomkowego kapelusza udekorowanego orchideą, poprawiła okulary przeciwsłoneczne i zaczęła się przyglądać mężczyźnie.
Ombre guapo. Przystojniak.
Rozmawiając przez komórkę, przemierzał tam i z powrotem werandę bungalowu. Platynowa bransoletka na jego przegubie pobłyskiwała w słońcu. Pasowała do niego, gładka, lśniąca, ale zarazem równie męska, jak jej właściciel. Bogaty, arogancki, władczy, w nieustannym ruchu. Nie ma znaczenia, skąd pochodzisz, ponieważ zmierzasz do tego samego miejsca co wszyscy, czyli na cmentarz. Dlaczego po drodze nie sprawić sobie trochę przyjemności? Po co tak pędzić?
Taki kostarykański przepis na życie, bez pośpiechu, kłótni, z wdzięcznością za to, co dał nam los. Oczywiście łatwo zdobyć się na filozoficzny spokój, kiedy wokół tyle piękna. Chociażby ten facet. Smakowity jak el casado.
Nie, to nie najszczęśliwsze porównanie, bo nazwa tego dania znaczy również „żonkoś”. Pożywną potrawę z fasoli, ryżu, smażonych bananów i mięsa Kostarykanki dają mężom do pracy. A to cudo w szarym garniturze nie wygląda ani trochę na żonkosia. Wyobraziła sobie, jak niesie papierową torbę z el casado, i zachichotała.
Blondyn o silnie zarysowanym podbródku. Pociągali ją jasnowłosi faceci, może dlatego, że niewielu znała. Wokół niej od zawsze kręcili się bruneci. Taki kraj. A ten boski egzemplarz na werandzie miał na szczęście złamany nos, inaczej byłby zbyt piękny.
Na karcie kredytowej, którą opłacił przelot, widniało nazwisko Gibb Martin. Miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, był świetnie zbudowany, szczupły. Na samą myśl, że dotyka jego bicepsów, poczuła mrowienie w dłoniach.
Miał szare oczy, przenikliwe spojrzenie. Poznali się na lotnisku, skąd go odebrała, i przylecieli razem do kurortu. Dziękując za udany lot, przytrzymał jej rękę odrobinę za długo i spojrzał tak, że przeszył ją dreszcz.
A może tylko tak jej się wydawało. Przecież nie był sam. Towarzyszyła mu wysoka, szczupła blondynka o wiecznie niezadowolonej minie, no i z piersiami jak balony. Sophie była niewysoką, dość pulchną brunetką z włosami do pasa, ale raczej mizernym biustem. Choć i tak było lepiej niż przed laty, kiedy bracia przezywali ją „naleśnik”.
Blondynka nie wyglądała na uszczęśliwioną. Narzekała na wszystko: wilgoć, brak miejsca w samolocie i ciasteczka oferowane podczas lotu, które powinny być bezglutenowe. Jej towarzysz nie reagował, po prostu wlepił wzrok w ekran laptopa i trwał tak do końca podróży. Sophie zrobiło się nawet trochę żal ignorowanej dziewczyny.
Minęły dwa tygodnie i blondynce nie poprawił się humor. Paradowała wsparta pod boki po werandzie w tak skąpym bikini, że równie dobrze można byłoby zrobić z niego sznurówki do butów. Koczkodan.
Ale co Sophie miała powiedzieć o sobie? Przysadzista dziewczyna w poszarpanych dżinsach i białym topie.
– Gibby! – krzyknęła blondynka.
Spojrzał na nią z irytacją i pokazał, że rozmawia przez telefon. Biedulka. Facet nie miał najwyraźniej czasu dla swojej panienki.
– Jeśli nie wyłączysz tej cholernej komórki i nie zabierzesz mnie w jakieś fajne miejsce, przysięgam, dziś wieczorem wracam do Miami.
Gibb przestał rozmawiać, zbliżył się do blondynki, szepnął jej coś na ucho i klepnął w pośladki. Zachichotała.
Sophie poczuła ukłucie zazdrości. Właściwie o kogo? O dziewczynę z nogami do nieba, na którą jej facet nie zwraca uwagi? Przecież nie chciałaby być na jej miejscu. Miłość musi być pełna namiętności.
Blondynka tymczasem wyciągnęła rękę, jak się okazało, po kartę American Express. Gibb otrzymał w zamian pocałunek w szyję.
Płacił jej. Cóż, nie ma czego zazdrościć. Blondynka spędzała czas w spa, a jej facet zamiast wypoczywać, pracował.
W spa była zatrudniona Josephina, siostra Sophie, w kontrakcie zakazano jej plotkowania o klientach, ale dziewczyny oczywiście przekazywały sobie co ciekawsze informacje.
Kilka minut później pojawiła się Josie z torbą el casado.
– Hola! – przywitała się.
– Co słychać?
Chociaż w ich domu mówiło się dwoma językami, to Josie wolała używać hiszpańskiego, a Sophie, być może dlatego, że po śmierci mamy mieszkała przez czas jakiś u ciotki w Kalifornii, angielskiego.
– Nic nowego. – Wczesnym popołudniem na ogół nic się nie działo, goście nie wrócili jeszcze z wycieczek. Josie przysiadła obok. – A u ciebie?
– Czekam na parę Argentyńczyków, a potem lecę do Libery.
– Jak się sprawuje El Diablo? Ten samolot ma tyle lat co ja. – Czyli czterdzieści jeden. Josie była starsza od Sophie o czternaście lat. Wyszła za mąż za szkolnego kolegę, z którym miała trójkę dzieci.
– Osiąga szczyty możliwości. – Pipera Cherokee 180F rocznik 1971 przejęła po ojcu, który dwa lata wcześniej przeszedł na emeryturę. Tylko ona była zainteresowana lataniem, nikt z sześciorga rodzeństwa nie zazdrościł jej prezentu. Zarabiała na życie, wożąc turystów tam, gdzie większe samoloty nie mogły lądować. Skończyła też kurs mechanika pokładowego i sama reperowała swojego „diabełka”.
Josie odwinęła domowej roboty wołowe tamales z liści kukurydzianych, w których się gotowały, i poczęstowała siostrę.
Sophie, jedząc, zerkała na blond towarzyszkę Gibba Martina. Blondynka pomachała na powitanie, na co Josie odpowiedziała uśmiechem.
– Znacie się?
– Jasne, codziennie o drugiej pojawia się w spa i robię jej masaż. Płaci kartą chłopaka, zostawia duże napiwki, mogę do niej machać i uśmiechać się cały dzień, jeśli tego chce.
– Wydaje się powierzchowna – stwierdziła Sophie.
– To fotomodelka, czego się spodziewałaś?
– Może nieco oryginalności?
– Czyżby twoje kąśliwe uwagi miały coś wspólnego z jej przystojnym, przedsiębiorczym facetem, na którego bezustannie się gapisz?
– Wcale się nie gapię.
– Jasne.
– No, może troszeczkę. A ile blondynów widzisz w okolicy? Nie chodzi o niego, a o kolor włosów.
– Tak, tak.
– A żebyś wiedziała.
Josie skinęła ze zrozumieniem i spojrzała na grubego łysielca zażywającego konnej przejażdżki.
– Gdyby tamten spaślak był blondynem, też byś się na niego gapiła?
– Oczywiście – skłamała.
– A tak przy okazji, twój uroczy biznesmen też się na ciebie gapi, kiedy tego nie widzisz.
– Naprawdę?
– Owszem, i to jak.
Sophie poczuła, że się rumieni. O co chodzi? Przecież nie jest w jego typie.
– A jak ci się układa z Emiliem?
– Co? – zapytała rozkojarzona. – Aaa… Emilio, uroczy chłopak.
– Jest teraz w San Jose, a Pan Wysoki Przystojny Blondyn tutaj – podsumowała Josie.
Sophie zastanawiała się, czy przypadkiem nie jest niestała w uczuciach. Musiała podzielić się wątpliwościami z siostrą. Zawsze to robiła.
– To, co się dzieje między mną a Emiliem, zmierza bardziej w kierunku przyjaźni niż miłości. Nawet jeszcze nie poszliśmy do łóżka.
– A ile czasu się spotykacie? Dwa miesiące?
– Widzieliśmy się pięć razy w ciągu dwóch miesięcy. I gdyby nam na sobie zależało, powinniśmy za sobą tęsknić. Mam rację?
– Za dużo oczekujesz. Emilio to miły mężczyzna, będzie dobrym mężem i ojcem.
– Czy to wystarczy?
Josie podniosła się, otrzepała okruszki jedzenia.
– A czego jeszcze trzeba?
– Namiętności na przykład.
– Namiętność szybko gaśnie, a potem liczy się przyjaźń.
– Kiedy tak to przedstawiasz, małżeństwo wydaje się nudne. – Sophie ziewnęła.
– Wcale nie, wraz z upływającym czasem zaczynasz doceniać inne rzeczy.
– Może tobie to wystarczy, mnie nie. Musi iskrzyć przez cały czas. Ognie piekielne albo nic.
– Przypominasz mamę bardziej, niż sądzisz. Idealizm w czystej postaci.
– Mam spore wymagania. Co w tym złego?
– Ciekawe, czy to wysokie wymagania, czy raczej bujasz w obłokach.
– Gdyby mama nie wierzyła w namiętną miłość, nie zostałaby w Kostaryce i nie miała siedmiorga dzieci.
– No dobrze, ale zastanów się, z ilu rzeczy musiała zrezygnować.
– Dla miłości.
– Nie było jej lekko. Zaczynała wszystko od nowa w obcym kraju. Inny język, kultura.
– Pokonała przeszkody, bo kochała ojca. Chciałabym, żeby ktoś zrobił coś podobnego dla mnie.
– Pamiętaj że lata lecą, zanim się obejrzysz, minie najlepszy czas, żeby urodzić dziecko.
– Dzięki za wsparcie, ale nie myślę jeszcze o dziecku. – Sophie założyła nogę na nogę i poprawiła rondo kapelusza.
– A powinnaś.
– Jeszcze się nie nacieszyłam życiem.
– Dzieci dostarczają sporo radości.
– Muszę uwierzyć ci na słowo.
– Przecież uwielbiasz swoich siostrzeńców.
– Daj już spokój, nie wciskaj mi macierzyństwa na siłę. Znajdę właściwego mężczyznę, przyjdzie czas i na dzieci. – Wzrok Sophie powędrował w stronę blondyna na werandzie.
– Ten Amerykanin nie jest dla ciebie.
– Wiem o tym, on jada kawior, ja fasolę. Hm, miło jest pomarzyć.
– Daj szansę Emiliowi. Zaproś go w niedzielę na kolację.
– Zobaczymy. – Sophie miała dwanaście lat, kiedy ich mama zmarła na zapalenie opon mózgowych. Po powrocie z Kalifornii, to Josie jej matkowała, co czasem irytowało Sophie. – Lepiej wracaj do spa i zajmij się masowaniem blond piękności.
– Kocham cię – odpowiedziała słodko na pożegnanie Josie.
Sophie zajęła się ponownie obserwacją Gibba Martina. Na szczęście blondynka już sobie poszła. Jej partner znowu rozmawiał przez telefon. Czy on kiedykolwiek odpoczywa?
Pora wracać do rzeczywistości. Musiała sprawdzić listę załadunkową. Spojrzała w niebo. Sądząc po pozycji słońca, było około wpół do drugiej. Nigdy nie nosiła zegarka, nie potrzebowała go. Z westchnieniem podniosła się z hamaka.
Gibb Martin wychylił się ponad poręczą werandy. Patrzył na nią! Te szare oczy…
Zdobyła się na uśmiech. Nie była blondynką z okładek, ale to jej się przyglądał.
Udała, że tego nie zauważa. Poprawiła włosy, przygryzła dolną wargę. Odeszła w stronę samolotu, kołysząc biodrami.
Czuła na plecach wzrok Gibba, ale kiedy odwróciła się, już go nie było. Urządziła ten spektakl na darmo? Kretynka.
Właściwie co za różnica? A tak przy okazji, warto się zastanowić, co naprawdę czuję do Emilia. Skoro tak bardzo interesował ją inny, Emilio może być najwyżej przyjacielem. Będzie musiała mu o tym powiedzieć.
Czy głupio robi, odrzucając miłego chłopaka? Być może, ale instynkt jej podpowiadał, że sama dobroć nie wystarczy do stworzenia udanego związku.
Przypatrywał się przez półprzymknięte bambusowe okiennice apetycznemu tyłeczkowi seksownej pilotki. Fajnie się poruszała. Powinien raczej skupić się na Stacy, jednak gdy tylko zobaczył te zmysłową Kostarykankę, nieustannie zaprzątała mu myśli.
Spotykał się ze Stacy dwa lata i można powiedzieć, że było to o wiele za długo. Hm, układ korzystny dla obu stron. On potrzebował efektownej dziewczyny, z którą dobrze wyglądałby na zdjęciach i na przyjęciach. Ona zaś zainteresowana była przede wszystkim jego kartą kredytową. Kiedyś ten układ funkcjonował nie najgorzej, ale ostatnio zaczęli działać sobie na nerwy. Stacy uważała, że poświęca jej zbyt mało czasu. Przyjazd z nią tutaj był błędem.
Kostarykanka kręciła się przy samolocie, coś sprawdzała. Kiedy pochyliła się, biały top podwinął się, ukazując kawałeczek piersi. Gibb odruchowo oblizał wargi i patrzył dalej. Szorty z obciętych dżinsów eksponowały kształtne uda. Różowy słomkowy kapelusz i różowe okulary w kształcie serduszek wskazywały na upodobanie właścicielki do różu. Kiedy lecieli samolotem, pachniała perfumami, w których dominującą nutą był słodki zapach różowego grejpfruta.
Poczuł, że robi mu się gorąco i nie miało to nic wspólnego z upałem. To trochę nie w jego stylu. Kiedy był z kimś w związku, nie interesował się innymi dziewczynami. Najlepszy przyjaciel Gibba, strażnik przybrzeżny porucznik Scott Everly, nazywał go seryjnym monogamistą.
Zadzwonił telefon.
Zerknął, kto to. Oho! O wilku mowa. Scott usiłował go złapać już od jakiegoś czasu. Zajmowali się razem, na razie po cichu, pewną inwestycją, która mogłaby zrewolucjonizować sposób podróżowania. W tym celu Gibb przyjechał w Kordyliery. Wstępny projekt już był gotowy. Czekali spokojnie na zatwierdzenie patentu, byli pewni pozytywnej opinii. W Bosque de Los Dioses miał niedługo pojawić się inwestor. Do tego czasu trzeba było wybudować tor dla prototypowego pojazdu jednoszynowego, który połączy tutejszy kurort z Monteverde.
Dzięki temu turyści zyskaliby nowy środek transportu poza samolotem. Już dwukrotnie w przeszłości zdarzyło się, że przechwycono i wykorzystano projekty Gibba bez jego zgody. Tym razem nie zamierzał na to pozwolić. Dlatego właśnie potrzebował Scotta. Teraz czekali, aż skończy mu się umowa ze strażą przybrzeżną. Im szybciej wszystko załatwią, tym większa szansa, że unikną przecieku.
Gibb odebrał telefon.
– Cześć, stary, gdzie się podziewałeś?
– Zakochałem się – odpowiedział Scott.
– A kiedy kończysz pracę w straży? Jak szybko możesz przylecieć? Potrzebuję cię.
– Nie słuchasz mnie. Naprawdę się zakochałem. To niezwykła kobieta, inteligentna, seksowna…
– Przestań bajdurzyć – prychnął Gibb. – Zaraz dokonamy wielkich rzeczy. Trzeba tylko uważać, żeby nikt nie odkrył naszych planów.
– Ja swoje, a ty swoje.
– Jasne, zakochałeś się do szaleństwa. Świetnie. Gratulacje. To kiedy mogę się ciebie spodziewać?
– Jest córką Jacka Bircharda, oceanografa, sama też się tym zajmuje – ciągnął Scott.
– Mówisz poważnie? – Gibb podrapał się po głowie. – A co ona na to, że zamierzasz spędzić kilka najbliższych lat na Kostaryce?
– Już nie zamierzam.
– Daj spokój, przecież wszystko ustaliliśmy. Nie dam rady bez ciebie.
– Dasz.
– Powiem inaczej. Nie chcę tego robić bez ciebie. Dzięki temu projektowi będziemy miliarderami.
– Gibb, ty już jesteś miliarderem.
– Jeszcze nie, ale chciałbym.
– Okej, jesteś tylko multimilionerem, nie wiem, biedaku, jak sobie poradzisz.
– Scott, nie wierzę, że mi to robisz. Pamiętasz, jak byliśmy dzieciakami i rozbijaliśmy namiot w ogrodzie? Już wtedy planowaliśmy, że będziemy razem pracować, ale ty musiałeś wstąpić do straży przybrzeżnej.
– Miałeś pracować tam ze mną.
– Czy to moja wina, że mam chorobę morską?
Tak naprawdę to się świetnie złożyło. Gdyby zatrudnił się w straży, nigdy nie wymyśliłby gry komputerowej, dzięki której stał się bogaty. Nie mógłby również dołączyć do grupy milionerów skłonnych inwestować w wynalazki. Miał talent do wyławiania dobrze rokujących projektów, które potem przynosiły ogromne dochody. „Charyzmatyczny wizjoner”, tak pisano o nim w „Wealth Maker Magazine”, co zresztą przyciągnęło spryciarzy bez skrupułów, którzy próbowali podkradać mu pomysły. Ufał tylko Scottowi, i to bezgranicznie.
– Nie, ale i nie moja, że się zakochałem. Przepraszam, Gibb, znalazłem kogoś, na kim mi zależy, nie chcę skończyć jak ty.
– Co to ma znaczyć?
– Nie chcę, żeby praca stała się sensem mojego życia.
– Gdyby nie praca, nie byłoby mnie tutaj.
– A gdzie jesteś, Gibb?
– Na szczycie tego cholernego świata.
– Zupełnie sam.
– Mylisz się. Jest ze mną piękna fotomodelka, mam bentleya, domek przy plaży…
– Żenię się w sobotę, czwartego lipca w Key West, na pokładzie Sea Anemone, o czwartej po południu. Mam nadzieję, że będziesz.
Dopiero teraz Gibb zdał sobie sprawę, jak bardzo chciał pracować ze Scottem. Nie chodziło tylko o zaufanie czy wspólne spędzanie czasu. Był mu też wdzięczny za uratowanie życia. Nurkowali wtedy na Wielkiej Rafie Koralowej. Płaszczka ukłuła Gibba w pierś, zostawiając jadowity kolec. Gdyby nie szybka reakcja przyjaciela, zginąłby w taki sam sposób jak słynny łowca krokodyli Steve Irwin. Na pamiątkę tego zdarzenia kupili dwie jednakowe platynowe bransolety, symbole dozgonnej przyjaźni.
– W tę sobotę?
– Tak.
– Przecież dzisiaj jest już środa.
– Wiem.
– Dlaczego nie zawiadomiłeś mnie wcześniej?
– Dopiero teraz zaręczyliśmy się.
– Tak szybko? Czyżby była w ciąży?
– Nie. Po prostu poczuliśmy, że to jest właściwy moment. – W głosie Scotta pobrzmiewała irytacja.
– Kiedy rozmawialiśmy sześć tygodni temu, nawet o niej nie wspomniałeś. Jak długo się znacie?
– Miesiąc.
– Co? I już jej się oświadczyłeś?
– Hej, przestań krytykować. Ona jest miłością mojego życia.
– O ile sobie przypominam, to zarzekałeś się, że nigdy się nie ożenisz.
– Mówiłem różne głupoty. Po prostu nie byłem nigdy wcześniej zakochany.
– A kelnerka z Panamy?
– To było tylko pożądanie. Poczujesz różnicę, kiedy sam się zakochasz.
– Poczekaj trochę, a zobaczysz, że ci przejdzie.
– Ani myślę – rzekł Scott stanowczo. – Czy przyjedziesz na wesele?
– To wariactwo! Rujnujesz nasze plany. Nie wierzę…
Scott rozłączył się. Gibb, zszokowany, wpatrywał się w telefon.
Sophie tankowała samolot, kiedy pojawił się Gibb Martin ze srogą miną.
– Chciałbym polecieć do Key West na Florydzie – rzucił despotycznym tonem.
– Co cię ugryzło? – zapytała zdziwiona.
– Muszę lecieć zaraz.
– Komar czy szerszeń?
Gdyby Gibb był postacią z kreskówki, w dymku nad jego głową pojawiłby się napis: „Nie żartuję. Liczy się każda minuta”.
– Przykro mi, amigo – wzruszyła ramionami.
– Dobrze zapłacę.
– To nie tylko kwestia pieniędzy. Mam zamówiony lot na drugą.
– Nie możesz wezwać innego pilota?
– A co się stało? Jakiś pożar? Ktoś umarł?
– Gorzej.
– Co może być gorszego od śmierci?
– Wesele.
– I o to tyle hałasu? – Sophie poczuła się zbita z tropu. – Jesteś przeciwnikiem ślubów?
– Nie, chociaż nie mam w tym względzie doświadczenia.
– Dlaczego zatem to taka pilna sprawa?
– Muszę zapobiec pewnemu małżeństwu.
– Rozumiem.
– Co rozumiesz?
– Wciąż kochasz byłą dziewczynę i nie chcesz, żeby wyszła za innego.
– O nie! To zupełnie inny przypadek.
– Tak? A jaki?
– Ona jest dla niego nieodpowiednia.
– Kto?
– To śmieszne. Znają się tylko miesiąc. Mój najlepszy przyjaciel zamierza popełnić poważny błąd.
– Tak, to rzeczywiście koniec świata.
– A ty poślubiłabyś mężczyznę, znając go tak krótko?
– Pewnie zależałoby od mężczyzny.
– Romantyczka.
– Jeszcze nie znalazłam tego jedynego, ale wierzę, że gdzieś istnieje.
– Boże, oszczędź mi tego! – Gibb wzniósł oczy do nieba.
– Co złego jest w miłości?
– Miesza w głowie, zaciemnia umysł, sprawia, że człowiek staje się głuchy na rozsądne argumenty.
– A jeśli ta kobieta uczyniła twojego przyjaciela szczęśliwym?
– Jemu tak tylko się wydaje.
– Skąd wiesz?
– Słuchaj, nie mam czasu na dyskusje. Muszę szybko dostać się na Florydę.
– A nie lepiej po prostu zadzwonić?