Pułapka - Alex Kłoś - ebook + audiobook + książka

Pułapka ebook i audiobook

Kłoś Alex

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jesus Kowalski jest dziennikarzem kryminalnym w największym warszawskim dzienniku „Głos”. To utalentowany i energiczny reporter działający zgodnie z zasadami etyki swojego zawodu. Mieszka samotnie na Warszawskim Ursynowie. Pewnego dnia w jego życie wchodzi Lena, piękna sąsiadka, dyrektorka kreatywna agencji reklamowej. Miłość przychodzi w blasku letniego słońca. Ponury cień rzucają jednak kolejne tajemnicze morderstwa. Racjonalność śledczych zderza się z czymś, co jest jest śmiertelnie skuteczne i całkowicie niewytłumaczalne. Z pierwotnym złem, które wypełzło na światło dzienne, by siać chaos i zgrozę. Jesus towarzyszy od początku tej makabrycznej historii opisując ją w do „Głosu”. Niepostrzeżenie z obserwatora staje się jej uczestnikiem. Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Twierdza Wewnętrzna opisana w XVI wieku przez świętą Teresę z Ávila? Co kryje się za zasłoną codzienności? Jesus prowadzi swoje śledztwo prowadzony przez reporterskie doświadczenie i intuicję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 27 min

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wprowadzenie

Widać ją z dala na ska­li­stej rów­ni­nie. Od połu­dnia wisi mrok, od pół­nocy bije blask. Jest czarna i gładka jak lśnie­nie krysz­ta­ło­wego zwier­cia­dła. Jej szale są jak otchła­nie oce­anów. Do lewej wpa­dają grze­chy, do pra­wej uczynki serca. Choć tyle już w nich spo­częło i co dzień spo­czywa, wciąż tkwią w bez­ru­chu. Ale cza­sem, gdy sta­nie się coś wyjąt­ko­wego, coś, co sprawi, że szale zaczy­nają drgać, sły­chać tylko jedno pyta­nie: „Czy to już?”. Bo nikt nie zna dnia ani godziny. Tako w nie­bie, jak i w pie­kle.

Rozdział 1

1

1:400 000 000 000 000. MASZ JEDNĄ NA CZTE­RY­STA BILIO­NÓW SZANS NA TO, ŻEBY SIĘ URO­DZIĆ. Grubo? Bez wąt­pie­nia tak. Ale ja tam­tego poranka mia­łem na to cen­tral­nie wywa­lone. Mógł­bym spo­koj­nie prze­żyć ten dzień na Net­flik­sie, prze­cho­dząc z kub­kiem her­baty przez kolejny sezon kolej­nego serialu. Nie zro­bić ze swoim życiem kom­plet­nie nic. Bo to był słaby pora­nek…

Pierw­szą myślą, jaka przy­szła mi do głowy, była ta, że chyba jestem chory. Mam jakąś infek­cję albo zatru­cie. Drugą, że skoro tak, to powi­nie­nem zmie­rzyć tem­pe­ra­turę. Żeby jed­nak to zro­bić, trzeba mieć ter­mo­metr, a ja swój widzia­łem po raz ostatni jakiś rok temu. Ola­łem ter­mo­metr i po pro­stu wsta­łem z łóżka. Tak osią­gną­łem pion. Ale co dalej? Wyraź­nie czu­łem, że nie mam ochoty napi­sać ani jed­nego słowa. Świa­do­mość tego, że będę musiał popeł­nić jakąś histo­rię, która spad­nie na mnie, gdy tylko prze­kro­czę drzwi redak­cji, była rów­nie nęcąca jak per­spek­tywa roz­wo­że­nia warzyw dostaw­cza­kiem. Ale nie było innego wyj­ścia, bo nie byłem pisa­rzem, który może sobie wziąć wolne i spę­dzić dzień na Face­bo­oku. Byłem repor­te­rem na eta­cie, a w takiej sytu­acji nie ma prze­bacz, trzeba zro­bić swoje albo wyno­cha. To, że mi się nie chciało, nie było niczym nowym, bo w ponie­działki stan­dar­dowo mi się nie chce. I jed­no­cze­śnie wiem o tym, że jak już wsko­czę w tryby i zała­pię wiatr adre­na­liny, to pofrunę. Ale na pracę było o wiele za wcze­śnie. Co ja bym robił o siód­mej rano w redak­cji? O tej porze dzia­łał tylko dyżurny. A więc mogłem zro­bić coś cał­kiem innego niż zwy­kle. Na przy­kład pobiec do Lasu Kabac­kiego.

Nie zwle­ka­jąc, umy­łem zęby, zało­ży­łem buty, ter­mo­ak­tywną bluzę i dres. Przed wyj­ściem wypi­łem szklankę wody. Zawsze rano wypi­jam szklankę wody. Ruszy­łem truch­tem. Ściana drzew była nie­da­leko i za to wła­śnie lubi­łem ulicę Mako­lą­gwy na Imie­li­nie, w połu­dnio­wej czę­ści Ursy­nowa. Była połowa stycz­nia, tem­pe­ra­tura oscy­lo­wała gdzieś w oko­li­cach zera. Śnieg spadł na razie tylko raz i od razu stop­niał. Zmiana kli­matu spra­wiła, że zimą świat sta­wał się nagi. Nie okry­wała go baj­kowa pie­rzynka śniegu, a wkra­czała zimna pustka. Gdy wbie­ga­łem do Parku Kul­tury w Powsi­nie, poczu­łem wibra­cję tele­fonu. Był w kie­szeni spodni. Ode­bra­łem i usły­sza­łem głos redak­cyj­nej kole­żanki, która dziś peł­niła dyżur. Skoro dzwo­niła o tej porze, to musiała mieć ważny powód.

– Dzień dobry, Jesus. Nie zbu­dzi­łam cię?

– Daj spo­kój. Od pół godziny bie­gam po lesie.

– To wra­caj szybko do domu.

– Coś się stało?

– Tak. Masz robotę.

– A co kon­kret­nie?

– Czeka na cie­bie wyjąt­kowo paskudna histo­ria.

Rozdział 2

2

Pół roku wcze­śniej…

JAK CO RANO STRU­MIEŃ MIESZ­KAŃ­CÓW URSY­NOWA WLE­WAŁ SIĘ NA STA­CJĘ METRA IMIE­LIN. Po to, by pod zie­mią wsiąk­nąć we wta­cza­jące się co kilka minut składy, które wywo­ziły tłum w głąb mia­sta. Więk­szość ludzi wysia­dała na sta­cji Doma­niew­ska, aby oddać kolejny dzień życia Mor­do­rowi, jak war­sza­wiacy nazwali szklaną dziel­nicę biu­row­ców. Druga fala wysia­da­ją­cych opusz­czała wagony na sta­cji Cen­trum. Sta­cja Imie­lin nie wyróż­niała się niczym, no, może tylko tym, że naj­czę­ściej sły­chać było na niej ulicz­nych graj­ków. Tego dnia przy auto­ma­tach młody bro­dacz grał na skrzyp­cach „Yester­day” Beatle­sów. Szło mu przy­zwo­icie i co jakiś czas w czar­nym kape­lu­szu lądo­wała moneta. Ruszał smycz­kiem, a przed nim gnało wart­kim war­szaw­skim ście­giem życie. Po ozło­co­nych słoń­cem scho­dach lek­kim kro­kiem zeszła młoda kobieta. Jej uroda wyróż­niała się zde­cy­do­wa­nie. To była praw­dziwa pięk­ność. Skrzyp­kowi nie poda­ro­wała nawet krzty uwagi, nie mówiąc o kasie. Nie dzi­siaj, nie teraz, może kie­dyś… Teraz w jej ide­al­nie wyrzeź­bio­nej gło­wie, którą opro­mie­niała burza blond wło­sów, wiro­wały i huczały pro­centy, tabelki, zesta­wie­nia, sta­ty­styki. Jechała do swo­jej korpo w Mor­do­rze, wysia­dała za sześć sta­cji, na Wila­now­skiej, za nieco ponad trzy kwa­dranse zaczy­nało się spo­tka­nie z waż­nym dyrek­to­rem z Lon­dynu, timing miała na styk i skrzy­pek był bez szans.

Ślicz­ność z Mor­doru miała bojowy nastrój, pew­nie więc wma­sze­ro­wała na peron i sta­nęła po stro­nie, z któ­rej odjeż­dżają składy w stronę Mło­cin. Do wjazdu metra pozo­stała jesz­cze minuta, więc nie oparła się poku­sie zaj­rze­nia na Insta­gram. Zdję­cie, na któ­rym stała w sobot­nie połu­dnie nad Wisłą, szło jak burza. Sypała się lawina emo­ti­ko­nów i miód lał się na jej serce. „Bosko!”, „Wow!”, „Cudna!” – każdy props dawał jej kopa, roz­grze­wał mózg falą roz­ko­szy. Wiro­wały ser­duszka, uśmieszki i lajki. W pełni zasłu­gi­wała na te pochwały. A dziś wyglą­dała abso­lut­nie sza­łowo. Taki dzień jak dziś w fir­mie zda­rzał się tylko kilka razy w roku, więc wyto­czyła naj­cięż­sze działa. Na drogę zało­żyła teni­sówki, ale w biu­rze cze­kały rubi­nowe szpilki. Miała na sobie zie­loną miniówkę, a w ręku brą­zową skó­rzaną torbę z lap­to­pem. Więk­szość wylasz­czo­nych kobiet wygląda podob­nie, bo wszyst­kie sto­sują tę same spraw­dzone recepty, w wer­sji korpo: blond włosy, make-up, kusa spód­niczka i szpile. O praw­dzi­wym efek­cie decy­duje jed­nak coś zupeł­nie innego. Sek­sa­pil, któ­rego nie zastą­pią żadne zewnętrzne sub­sty­tuty. Błysk, który natych­miast łapie uwagę face­tów. Coś, co spra­wia, że w ich myślach poja­wiają się bar­dzo kon­kretne zmy­słowe marze­nia.

U tej dziew­czyny sek­sa­pil dzia­łał bez­błęd­nie. Tak sku­tecz­nie, że nie­je­den mąż i ojciec zary­zy­ko­wałby, gdyby poja­wiła się szansa na to, że może choć na moment zato­nąć pomię­dzy jej kształt­nymi, zapo­wia­da­ją­cymi roz­kosz udami. Ich posia­daczka stała ura­do­wana, wpa­tru­jąc się w magiczne okienko do szczę­ścia w wir­tu­al­nym świe­cie. Trzy­dzie­ści sekund póź­niej miała już nie żyć, ale na razie była pewną sie­bie mene­dżerką z pen­sją osiem tysięcy netto. A w ciągu pół roku spo­dzie­wała się do tego jesz­cze pod­wyżki. Jej przy­szłość ryso­wała się więc w abso­lut­nie jasnych bar­wach i szary świat wokół nie miał zna­cze­nia. Co mogło ją obcho­dzić na przy­kład to, że gapi się na nią jakiś dziwny typ? Prze­cież cią­gle wle­piali w nią swój wygłod­niały wzrok jacyś faceci.

Ten gość stał za jej ple­cami. Był tu już, gdy przy­szła. W jego posta­wie było coś, co mówiło, że albo na kogoś czeka, albo nie bar­dzo wie, co ma ze sobą począć. Solid­nie zbu­do­wany, ubrany w szary dres, nie­pa­su­jący do upal­nego poranka. Ponie­waż sta­nęła jakieś trzy metry od niego, był dla niej tylko kolej­nym cie­niem w metrze. Patrzył. I to jak! Tak jakby w jego oczy ktoś wkro­pił przez szparę mię­dzy jej udami kilka kro­pel kleju „Kro­pelka”. Być może innym razem potrak­to­wa­łaby taki zachwyt swoim tył­kiem jako kolejny miły ele­ment uda­nego poranka w dro­dze do firmy. Kto wie, być może poda­ro­wa­łaby mu nawet krótki i śliczny uśmiech? Być może wtedy wszystko poto­czy­łoby się ina­czej… Dziew­czyna nie czuła jed­nak dotyku jego źre­nic. Była we wła­dzy Marka Zuc­ker­berga i jego tajem­ni­czych algo­ryt­mów.

Świat tym­cza­sem nie stał w miej­scu. W tunelu zama­ja­czył blask nad­jeż­dża­ją­cego pociągu i już po chwili wagony z hukiem wje­chały na sta­cję. Ona i chło­pak stali w poło­wie dłu­go­ści peronu, w miej­scu, które metro mija, jadąc na­dal ze spo­rym roz­pę­dem. Nagle świat roz­padł się na kawałki. Wszystko wyda­rzyło się w oka­mgnie­niu.

Gdy czoło loko­mo­tywy było już bli­sko, chło­pak zła­pał dziew­czynę w pasie. Zatrze­po­tała roz­pacz­li­wie jak małe dziecko, które tata chce wsa­dzić do nie­chcia­nej kąpieli. Na próżno, bo uścisk miał silny. Pcha­jąc ją przed sobą, ruszył w stronę torów. Wypusz­czony z dłoni smart­fon ude­rzył w kamie­nie peronu. Ujrzała tylko zde­rzak metra i krzyk­nęła: „Mamo!”. Śmierć była łaskawa i zabrała ją w tym samym momen­cie. Mor­derca nie ucie­kał. Zatrzy­mał się o krok od hamu­ją­cego awa­ryj­nie pociągu. Skład zazgrzy­tał i zawył, aż wszystko zasty­gło i roz­le­gła się głu­cha, mar­twa cisza. Jakby słowa i krzyki uwię­zły w gar­dłach przy­gnie­cio­nych cię­ża­rem chwili.

Na zamarły z prze­ra­że­nia peron wysko­czył maszy­ni­sta. Miał trzy­dzie­ści lat, pra­co­wał od dwóch i ni­gdy dotąd nie przy­tra­fiło mu się nic rów­nie okrop­nego. Rzu­cił się pędem w stronę chło­paka. Z naprze­ciwka bie­gli już dwaj straż­nicy ochrony metra: pan pod wąsem, już nie pierw­szej mło­do­ści, w mun­du­rze i w żół­tej kami­zelce, oraz jego kolega, z grub­sza taki sam. Nie musieli się spie­szyć, bo dre­siarz stał tylko i patrzył w twa­rze ludzi za szybą, któ­rzy wie­dzieli już, że za nagłym hamo­wa­niem kryje się coś złego. Maszy­ni­sta dobiegł pierw­szy. Sta­nął dwa metry od chło­paka, jakby bojąc się, że ten go ugry­zie. Dyszał i patrzył mu w oczy.

– Dla­czego to zro­bi­łeś?!

– Zro­bi­łem to dla mojego pana.

– Jakiego pana, skur­wy­synu?

Wtedy dobie­gli straż­nicy. Z miej­sca się­gnęli po służ­bowe pisto­lety.

– Na zie­mię! Kurwa, kładź się na zie­mię! – wrza­snął star­szy, celu­jąc w dre­sia­rza.

Chło­pak stał bez ruchu. A oni bali się na niego rzu­cić. Był jakby nie­obecny, cał­kiem spo­kojny, a w oczach świe­ciło mu coś, co krzy­czało, że trzeba uwa­żać. Nagle uśmiech­nął się strasz­nie.

– To począ­tek.

– Czego? – zapy­tał maszy­ni­sta.

– Nad­cho­dzą czarne dni – odparł zabójca, patrząc mu w oczy.

Straż­nik poczuł, że pod wpły­wem tego spoj­rze­nia robi mu się słabo i że jest już sta­now­czo za stary na tę robotę. Poczuł w ustach gorycz bez­sil­no­ści. Miał ochotę strze­lić temu gościowi pro­sto w łeb. Spust parzył go w palec, a w gło­wie coś krzy­czało: „Zabij go! Uwol­nisz świat od zła!”. Ale nie. Jed­nak nie. Oparł się poku­sie. Opu­ścił broń. Jego kolega, który dotąd stał bez słowa, poki­wał tylko głową i dalej celo­wał ze swo­jej broni w mor­dercę.

W wago­nie tym­cza­sem wrzało. Ludzie na widok broni wpa­dli w panikę. Mło­dzi męż­czyźni roz­su­nęli siłą drzwi i na peron wylała się kałuża stra­chu, która ruszyła szybko ku scho­dom. Bły­ska­wicz­nie otwo­rzyły się kolejne wagony i zaro­iło się od oczu i lęku. Ktoś wpadł oczy­wi­ście na pomysł, żeby fil­mo­wać to tele­fo­nem. Na sta­cji tym­cza­sem uru­cho­miono pro­ce­dury awa­ryjne. Tory zostały zamknięte, nad­jeż­dża­jące pociągi zatrzy­mały się w tunelu. Po rucho­mych scho­dach zbie­gli poli­cjanci z patrolu pre­wen­cji, który wła­śnie doje­chał do sta­cji. Zatrzy­mali się obok straż­ni­ków.

– Kto to jest? – zapy­tał poli­cjant straż­nika, z wyce­lo­wa­nym pisto­le­tem.

– Mor­derca. Wepchnął dziew­czynę pod skład.

– Na pewno on?

– Tak.

– A gdzie jest ta dziew­czyna?

– Na torach. A on coś bre­dzi o sza­ta­nie – wyja­śnił straż­nik.

– O czym?

– W imię sza­tana – powie­dział nagle chło­pak, a potem zawył tak, jakby nie był czło­wie­kiem, a gło­śni­kiem, z któ­rym sprzę­gła się gitara elek­tryczna.

Ów dziwny pisk był tak prze­szy­wa­jący, że mun­du­rowi aż zatkali uszy. Dźwięk z metalu wkłu­wał się w uszy i bolał. Krzyk nagle się urwał, a chło­pak osu­nął się na kamienną posadzkę. Nie­przy­tomny.

– Jezus Maria… Co to jest? – wyszep­tał star­szy straż­nik.

Ciężko usiadł na ławce i zła­pał się za serce. Poli­cjanci jed­nym susem dopa­dli do dre­sia­rza. Skuli go kaj­dan­kami i poło­żyli na brzu­chu. Po scho­dach zbie­gali kolejni patro­lowcy, stra­żacy i ratow­nicy medyczni. Na pero­nie zako­tło­wało się od służb. Dwa filmy nakrę­cone komór­kami były już na Face­bo­oku i miały coraz wię­cej odsłon i udo­stęp­nień. Ratow­nicy wydo­byli spod wagonu szczątki.

Koła poka­wał­ko­wały dziew­czynę. Zebrali do worka coś, co jesz­cze parę minut temu było peł­nym życia czło­wie­kiem z pla­nami na przy­szłość. Spo­tka­nie w korpo odbyło się bez jej udziału. Wszy­scy byli w szoku. Prze­cież ni­gdy się nie spóź­niała! Gdy do firmy dotarła infor­ma­cja o tym, że została wepchnięta pod metro, ludzie przy biur­kach zamarli w prze­ra­że­niu.

Rozdział 3

3

BYŁEM PIERW­SZYM REPOR­TE­REM, KTÓRY DOTARŁ NA STA­CJĘ. Jecha­łem wła­śnie moto­cy­klem do redak­cji, docho­dziła dzie­wiąta i było już gorąco. Lipiec bił znów rekordy tem­pe­ra­tur. Od dwóch tygo­dni napły­wało powie­trze z Afryki, mia­sto dusiło się w skwa­rze, a poziom Wisły opadł tak, że war­sza­wiacy urzą­dzali sobie spa­cery bro­dem na drugi brzeg. Andrzej Horyto, nasz repor­ter zaj­mu­jący się histo­rią i zabyt­kami, napi­sał tekst o tym, że ludzie spa­ce­ru­jący po dnie rzeki zna­leźli szwedz­kie kule armat­nie.

– Może przy­da­dzą się, gdy wybuch­nie wojna o wodę? – zażar­to­wał ktoś na kole­gium.

Ja mia­łem w pla­nach spi­sy­wa­nie wywiadu z poli­cjan­tem roku. Dziel­ni­co­wym z Wawra. Nie lubię spi­sy­wać wywia­dów z dyk­ta­fonu. Wszy­scy w tej branży tego nie lubią albo to znie­lu­bią. To urzą­dze­nie jest nam abso­lut­nie nie­odzowne, bo o ile zwy­kły tekst gaze­towy można ogar­nąć kartką i dłu­go­pi­sem, to przy dłuż­szej roz­mo­wie musi być dyk­ta­fon. Wiem, że Ryszard Kapu­ściń­ski w ogóle nie noto­wał. Ale ja jestem tylko zwy­kłym żucz­kiem i wszystko muszę mieć zapi­sane lub nagrane. Jecha­łem więc spi­sać dziel­ni­co­wego i jakoś w poło­wie drogi poczu­łem wibra­cję w kie­szeni spodni. Wyczu­cie deli­kat­nego vibrato na sio­dle moto­cy­kla gra­ni­czy z cudem, ale tego dnia cud się wyda­rzył. Zatrzy­ma­łem się i ode­bra­łem, bo upar­ciuch dzwo­nił i dzwo­nił. Głos po dru­giej stro­nie był zimy jak stal:

– Jesus, posłu­chaj, Olek zadzwo­nił przed chwilą i powie­dział, że coś gru­bego dzieje się przy sta­cji Imie­lin. Chyba ktoś się rzu­cił pod metro – obwie­ścił głos.

Olek był tak zwa­nym lot­nym, czyli jeź­dził autem po mie­ście, obfo­to­gra­fo­wy­wał i fil­mo­wał wypadki komu­ni­ka­cyjne. Miał na stałe włą­czoną radio­sta­cję, przez którą pod­słu­chi­wał straż pożarną i pogo­to­wie. Było to moż­liwe, bo oni – w prze­ci­wień­stwie do poli­cji – nie korzy­stają z zako­do­wa­nych czę­sto­tli­wo­ści. Sły­szał więc, jak stra­żacy i ratow­nicy są infor­mo­wani przez swo­ich dys­po­zy­to­rów o tym, gdzie i po co mają jechać. Rzecz w tym, że takie radia miały też inne redak­cje i oczy­wi­ste było, że na Imie­lin walą już wszyst­kie media. Dałem gazu i doje­cha­łem migiem do naj­bliż­szej zawrotki, z niej wystrze­li­łem z powro­tem na Ursy­nów.

Sprzęt, któ­rym jeź­dzi­łem, był abso­lut­nie wyjąt­kowy. Kupi­łem sobie rok wcze­śniej BMW R 1150 GS Enduro. Potężny tere­nowy kawał żela­stwa, który potra­fił być bar­dzo szybki. Teraz zro­bi­łem wszystko, żeby wygrać wyścig i by „Głos” był wciąż naj­szyb­szym medium w mie­ście. Prze­je­cha­łem dwa czer­wone świa­tła i omi­ną­łem korek pasem zie­leni. Gdy dotar­łem do sta­cji, była już odcięta przez poli­cję. Przy wej­ściach stało sporo osób. Mia­łem szczę­ście, bo pierw­szy facet, któ­rego zagad­ną­łem, opo­wie­dział mi, co się wyda­rzyło. Stał nie­da­leko i widział całe zaj­ście, a do tego sły­szał to, co dre­siarz powie­dział o sza­ta­nie.

To było szo­ku­jące. Ulica była prze­ra­żona. Poga­da­łem jesz­cze z dwiema oso­bami i ruszy­łem do redak­cji. Jak dobrze ude­rzona kula bilar­dowa prze­le­cia­łem Wisło­stradą na Czer­nia­ków i zatrzy­ma­łem się na fir­mo­wym par­kingu, przed biu­row­cem kon­cernu medial­nego Informa. Mojego moco­dawcy i chle­bo­dawcy.

Budy­nek był wykoń­czony drew­nem i ktoś, zdaje się, powie­dział, że wygląda jak pudełko zgu­bione przez prze­bie­ga­jące dzieci. Na por­tierni swoją mło­do­ścią i urodą witały recep­cjo­nistki, umun­du­ro­wane w gra­na­towe służ­bowe gar­sonki. Na wdzięki jed­nej z nich poła­sił się redak­tor, który zosta­wił dla niej żonę i dziecko. To może wyda­wać się sza­lone, ale zakrę­co­nych histo­rii męsko-dam­skich było w Infor­mie pod dostat­kiem. Można by z nich na luzie zro­bić wyda­nie „Faktu” albo „Super­aka”. New­sroom war­szaw­skiego działu „Głosu” był pro­sty i przej­rzy­sty. Tak jak styl, któ­rym pisa­li­śmy. Repor­te­rzy powinni tak pisać. Na środku stał okrą­gły stół, przy któ­rym na kole­giach zasia­dało sze­fo­stwo i dyżurny repor­ter oma­wia­jący poprzedni i zapla­no­wany na kolejny dzień numer gazety. Na zie­lo­nej ścia­nie obok przy­mo­co­wane były lśniące niklem duże zatrza­ski, któ­rych szczęki ści­skały wie­czo­rem świeżo wypie­czone strony jutrzej­szego wyda­nia. Pły­ną­łem tą łajbą od pię­ciu lat i szcze­rze mówiąc, bar­dzo to lubi­łem. To był mój drugi dom. Redak­tor pro­wa­dzący czu­wał jak zwy­kle przy kom­pu­te­rze pod ścianą. Na mój widok odkleił się od ekranu.

– Cześć. Co masz?

– Dre­siarz dla sza­tana wepchnął dziew­czynę pod metro.

– Co?!

– To, co sły­szysz. Kosz­mar.

– Damy to na pierw­szą stronę, ale napisz krótko.

– Dla­czego?

– Była awa­ria w Czajce i to jest naj­waż­niej­sze.

– OK.

Dosko­nale wie­dzia­łem o tym, że z tema­tem oczysz­czalni ście­ków nie wygra nic. Musiałby chyba spaść samo­lot na cen­trum mia­sta. Ucie­kłem do kompa. To był mój kawa­łek redak­cji. Azyl, zatoczka. Na wszyst­kich biur­kach żół­kły sterty sta­rych gazet, zwi­sały przy­cze­pione scot­chem komiczne zdję­cia, stały białe pla­sti­kowe hełmy z budowy metra, prę­żyły się pro­por­czyki, maskotki, dewo­cjo­na­lia, kubki, znaczki, a nawet lalki. Repor­ter­skie tro­fea. Ja ude­ko­ro­wa­łem swoje miej­sce trzema zdję­ciami. Na pierw­szym był Muham­mad Ali, na dru­gim moto­cykl moich marzeń – BMW Sahara, nie­miecki woj­skowy model z cza­sów III Rze­szy, a na trze­cim zdję­ciu była Metal­lica, moja uko­chana kapela, na któ­rej kon­certy cho­dzi­łem regu­lar­nie od trzy­na­stego roku życia. Tylko tyle. Aż tyle. Cze­kały na mnie kla­wi­sze spa­ty­no­wa­nej dużej kla­wia­tury. Moni­tor też miał swoje lata. Podob­nie jak sta­cjo­narny czarny tele­fon. Taki ze skrę­co­nym kablem.

Zadzwo­ni­łem od razu do rzecz­nika pra­so­wego Komendy Sto­łecz­nej. Zna­li­śmy się pół roku, odkąd aspi­rant Paweł Maj­chrzak objął to sta­no­wi­sko. Po kilku minu­tach towa­rzy­skiej wręcz roz­mowy mia­łem kom­plet infor­ma­cji. Wło­ży­łem w uszy słu­chawki mp3 i odpa­li­łem „Master Of Pup­pets”. Moją ulu­bioną płytę Metal­liki, przy któ­rej nie­raz mia­łem ciary. Zaczą­łem stu­kać i słowa ska­py­wały na ekran jak kro­ple krwa­wego desz­czu. Tak zaczęła się kolejna robótka na około tysiąc pięć­set zna­ków.

Morderstwo dla szatana

Na sta­cji metra Imie­lin dre­siarz wepchnął młodą kobietę pod metro. W trak­cie zatrzy­ma­nia przez funk­cjo­na­riu­szy poli­cji krzy­czał, że zro­bił to dla sza­tana. Do tra­ge­dii doszło o godz. 8.45. Męż­czy­zna sto­jący na pero­nie metra wepchnął kobietę wprost pod najeż­dża­jący skład. Zgi­nęła na miej­scu. Metro hamo­wało awa­ryj­nie. Zatrzy­mały się składy jadące w obu kie­run­kach. Męż­czy­zna był spo­kojny, stał w miej­scu, w któ­rym popeł­nił mor­der­stwo. Nie ucie­kał nawet, gdy z wago­nów metra wybie­gli w panice pasa­że­ro­wie. Kiedy poja­wili się poli­cjanci, oświad­czył, że zamor­do­wał dziew­czynę dla sza­tana. A potem dodał, że nad­cho­dzą dni sza­tana. Takie infor­ma­cje uzy­ska­li­śmy od męż­czy­zny, który był świad­kiem tej sceny. Poli­cja doko­nała aresz­to­wa­nia. Metro pozo­sta­nie nie­czynne do godziny 22. – Sprawca zbrodni zosta­nie na pewno skie­ro­wany na obser­wa­cję psy­chia­tryczną – Paweł Maj­chrzak ze sto­łecz­nej poli­cji.

Jesus

Wrzu­ci­łem tekst pro­wa­dzą­cemu i krzyk­ną­łem:

– Wysła­łem!

– Mam! – odkrzyk­nął.

Cza­sem od tych krzy­ków czu­łem się tu jak na boisku. Przy­sia­dłem się do jego kompa i wspól­nie prze­czy­ta­li­śmy mate­riał. Redak­tor jak zwy­kle poprze­sta­wiał troszkę to i tamto. Za to brał prze­cież kasę. Naj­waż­niej­sze, że nie popie­przył niczego, bo i to się zda­rzało. Tekst od razu został wrzu­cony do sieci, a do tego miał pójść w jutrzej­szym wyda­niu papie­ro­wym. Robota została zro­biona, mogłem wrzu­cić na luz, czyli iść coś zjeść do naszej sto­łówki, nazy­wa­nej przez wszyst­kich żar­ło­daj­nią. „Głos War­szawy” zaj­mo­wał par­ter, wyżej była redak­cja ogól­no­pol­skiego wyda­nia „Głosu”, nad nią por­tal glos.pl, a na samej górze admi­ni­stra­cja. Sto­łówka mie­ściła się obok nas na par­terze. Informa miała dobre żar­cie, co było jedną z jaśniej­szych stron roboty w tym miej­scu.

Zja­dłem kotleta scha­bo­wego z ziem­nia­kami i surówką. A potem poje­cha­łem na trze­cie pię­tro, gdzie był redak­cyjny taras. Tra­ge­dia tej dziew­czyny pokryła mnie kurzem smutku. Zeszła mi dzien­ni­kar­ska adre­na­lina i zasty­głem w fotelu. Obok redak­cji stał duży sklep. Ludzie wcho­dzili i wycho­dzili, pako­wali żar­cie do aut i zni­kali. Jak zahip­no­ty­zo­wany patrzy­łem na tę ich krzą­ta­ninę. Mieli swoją robotę, może nie tak odje­chaną jak moja, ale prze­wi­dy­walną. Wie­dzieli, że poja­wią się w pracy o ósmej, a o szes­na­stej rzucą narzę­dzia, zamkną kompy i maile. A jutro od nowa to samo. Na moim tara­sie było kom­plet­nie ina­czej. Tu jutro mógł zwa­lić mi się na głowę samo­lot, a wraz z nim setka pasa­że­rów. Ta myśl spra­wiała, że mój mózg ni­gdy nie zwal­niał poni­żej pew­nych obro­tów. A każda z tych histo­rii zosta­wiała na nim ślad. Był więc świeży ślad po dzi­siej­szej dziew­czy­nie, a także ten, który zosta­wiła nasto­latka, która jadąc wąskim chod­ni­kiem na Moście Ponia­tow­skiego, stra­ciła rów­no­wagę i prze­wró­ciła się wprost pod najeż­dża­jący samo­chód. Patrzy­łem na ludzi paku­ją­cych swoje spra­wunki do aut i moje ciało sty­gło. W końcu zoba­czy­łem Andrzeja Horyto idą­cego po chod­niku do zapar­ko­wa­nego auta. To był sygnał, że już czas. Wsta­łem i też wysze­dłem.

Zawsze, gdy w mojej gło­wie poja­wiało się pyta­nie: „dla­czego to robię”, mia­łem gotową odpo­wiedź. Robię to dla­tego, że jestem w tym dobry. Ktoś musi dobrze opo­wia­dać o świe­cie ludziom paku­ją­cym żar­cie do aut pod hiper­mar­ke­tem.

Rozdział 4

4

W SOBOTĘ WSTA­ŁEM PARĘ MINUT PO ÓSMEJ. Zro­bi­łem sobie earl graya z mle­kiem, czyli her­batę Angoli. Ktoś mi kie­dyś powie­dział, że jeżeli w Anglii zama­wia się w knaj­pie her­batę, to trzeba zazna­czyć, że ma być bez mleka, bo ina­czej od razu dają bawarkę. Nie wiem, czy to prawda, bo ni­gdy tam nie byłem. Wysze­dłem na taras i usia­dłem na leżaku. Cie­szyła mnie wizja wol­nej soboty. W pracy miej­skiego repor­tera taki luk­sus nie zda­rza się czę­sto. Bywa, że w sobotę dzieje się coś, co trzeba opi­sać i wtedy robi się temat, a w nie­dzielę jedzie do redak­cji, żeby napi­sać tekst. Ten week­end mia­łem jed­nak tylko dla sie­bie i posta­no­wi­łem, że sobotę wyko­rzy­stam na moto­cy­klowy rajd po dzi­kim brzegu Wisły. Szybko wysko­czy­łem do spo­żyw­czego na poranne, sobot­nio-nie­dzielne zakupy. Sklep był kil­ka­set metrów od mojego domu i nazy­wał się „U Ireny”, od imie­nia wła­ści­cielki – weso­łej i bystrej ciem­no­wło­sej pięć­dzie­się­cio­latki. Dziś drzwi były sze­roko otwarte, bo aku­rat nie dzia­łała kli­ma­ty­za­cja. Powie­trze upar­cie mie­szał elek­tryczny wia­trak sto­jący na ladzie, za którą stał Janusz, mąż Ireny. Jedni się rodzą w czepku, inni w far­tu­chu. On ewi­dent­nie był z tych dru­gich.

– Co potrzeba? – powi­tał mnie sze­ro­kim uśmie­chem.

– Popro­szę dwa kilo jabłek, cztery pomi­dory, kilo­gram mar­chewki i kilo­gram poma­rań­czy – wyli­czy­łem z uśmie­chem. Pozbie­ra­łem też rze­czy z rega­łów: ser, salami, chleb i tak dalej.

– A cze­re­sienki nie? – zapy­tał pan Janusz.

– Mogą być. Pół kilo.

– No! I to mi się podoba – z apte­kar­ską dokład­no­ścią odwa­żył owoce.

Siwe włosy łagodną falą spły­wały mu na ramiona. Kie­dyś nawet roz­ma­wia­li­śmy o nich z Ireną. O tym kon­kret­nie, że Janusz ma piękne, na­dal gęste włosy i że w ogóle nie­źle się trzyma. Irena zdra­dziła, że w mło­do­ści był hipi­sem. Być może dla­tego na regale z prasą pano­wała demo­kra­cja. Były tytuły libe­ralne i kon­ser­wa­tywne. Obok libe­ralnego „Głosu” leżał pra­wi­cowy „Fun­da­ment”. A niżej kolo­rowe gazetki sprze­da­jące się twa­rzami cele­bry­tów, któ­rzy na szpal­tach peł­nych dopa­ko­wa­nych kola­nem emo­cji dzie­lili się opo­wie­ściami o tym, że pili, ćpali, łaj­da­czyli się, mają psy­cho­fana, zostali zdra­dzeni, wyko­rzy­stani, są od nie­dawna zako­chani, odko­chani, szczę­śliwi, zała­mani, szu­kają har­mo­nii albo wła­śnie ją uzy­skali dzięki psy­cho­te­ra­pii, nawró­ce­niu lub wypa­dowi na obóz jogi na Bali.

– Wie­dział pan o tym, że liczba zabójstw dzieci w Pol­sce wzro­sła o sto pro­cent? – zapy­tał nie­ocze­ki­wa­nie pan Janusz.

– Nie wie­dzia­łem.

– Mnie to nie dziwi.

– Czemu?

– Bo ludzie nie mają dziś zasad. Liczy się tylko kasa i, za prze­pro­sze­niem, koniec wła­snego chuja.

Byłem w szoku. Tak szcze­rej roz­mowy jesz­cze nie mie­li­śmy.

– Ludzie to ludzie. Zawsze są tacy sami, ale ważne jest to, jaki pły­nie przy­kład z góry – aż uniósł wska­zu­jący palec.

– To prawda. A kto wie, co na tej górze się dzieje? – odrze­kłem.

– Święta prawda.

Spoj­rzał na mnie z sym­pa­tią. A ja wró­ci­łem do domu w dobrym humo­rze, kopiąc puszkę po piwie.

Rozdział 5

5

JESUS NIE MIAŁ POJĘ­CIA, ŻE OBSER­WUJE GO KOBIETA STO­JĄCA W OKNIE NA TRZE­CIM PIĘ­TRZE JEGO BLOKU. Miała metr sie­dem­dzie­siąt trzy i wyspor­to­waną, zgrabną syl­wetkę. Na świat patrzyła wiel­kimi brą­zo­wymi oczami, które oka­lała firana dłu­gich rzęs. Uroku doda­wała jej kaskada czar­nych wło­sów spły­wa­ją­cych obfi­cie na ramiona. Obok takich nie­wiast Jesus nie prze­cho­dził obo­jęt­nie. Nie był prze­cież ani świę­tym, ani ascetą. Znali się z widze­nia, mijali się na podwórku lub w garażu, gdy on par­ko­wał moto­cykl, a ona biało-czar­nego mini coopera. Zawsze pozdra­wia­jąc z uśmie­chem. Wpro­wa­dziła się nie­dawno, jesie­nią. Przy­pusz­czał, że to babka z jakie­goś korpo. I nie mylił się, ale to korpo nie było takie jak wszyst­kie. Dziś była ubrana w biały szla­frok i popi­jała zie­loną her­batę z dużej szklanki. Gdy zro­biła krok w stronę kanapy, aku­rat ode­zwał się smart­fon. Zaświer­go­tał kusząco na para­pe­cie z jasnego drzewa. Spraw­dziła, kto też dzwoni… Jola! Uko­chana przy­ja­ciółka.

– Cześć, kochana. Jak tam?

Bożesz! Ależ one do sie­bie szcze­bio­tały! Jakby świat był tylko po to.

– Cześć. Patrzę na sąsiada.

– Na jakiego sąsiada?

– A jest tu taki jeden. Duży i czarny. A co tam u was?

– Jemy śnia­da­nie. A potem chcemy się prze­je­chać rowe­rami nad Wisłę. Dołą­czysz do nas? – zatir­li­tała Jola.

Lenę, bo tak miała na imię sąsiadka, z Jolą łączyła nie tylko głę­boka przy­jaźń, ale także rela­cja ero­tyczna. Gorąca namięt­ność, dla któ­rej prze­szkodą nie było to, że Jola miała chło­paka. Arek, czyli jej facet, wie­dział dosko­nale, co jest grane i bawiło go to, liczył też, że w końcu pew­nego dnia wylą­dują w łóżku we trójkę. Sąsiadka jed­nak od jakie­goś czasu nie miała ochoty na face­tów. Prze­je­dli się jej.

– Jedź­cie sami, kochani. Mam coś do zro­bie­nia w domu.

– Ale wie­czo­rem wysko­czymy do Varg, co? – zapy­tała z nadzieją Jola.

– Oczy­wi­ście, koniecz­nie!

Prze­ga­dały jesz­cze pół godziny życia. Bla, bla, bla. W tym cza­sie Lena wypiła drugi kubek zdro­wej zie­lo­nej her­baty. W końcu zakoń­czyły dia­log zmy­sło­wym „pa”. Lena miała do przej­rze­nia pre­zen­ta­cję, z którą w ponie­dzia­łek szła do klienta. Czym się zaj­mo­wała? O tym za chwilę. Tym­cza­sem wyszła na taras. Mogła bez ryzyka opa­lać się nago, bo blok miał trzy pię­tra. Miesz­kała na ostat­nim, a po dru­giej stro­nie ulicy stała tylko par­te­rowa willa. Nikt jej nie widział. Od sąsiada obok odgra­dzał ją biały mur, a leżak był usta­wiony w głębi tarasu. Zrzu­ciła więc szla­frok i poło­żyła się na gra­na­to­wym leżaku. Nad sobą miała duży para­sol, który kupiła tydzień temu w Ikei. Przy­po­mniał się jej Jesus, a potem jacyś inni kole­sie.

Prze­mknęło jej przez myśl, żeby może zro­bić sobie dobrze. Byłoby to cał­kiem zabawne! Orgazm na tara­sie… Opa­no­wała się jed­nak. Nie była aż taką świ­ru­ską, żeby robić to nago na tara­sie swo­jego bloku. Do szczę­ścia wystar­czył jej w pełni bal­kon. Kochała to miej­sce. To było jej pierw­sze miesz­ka­nie. Dwa pokoje. I kre­dyt, który pochła­niał dużą część jej pen­sji, bo z góry zało­żyła sobie, że spłaci go naj­szyb­ciej, jak się da. Ambitna. Czy bała się tego worka z kamie­niami? Nie, nie bała się. Zara­biała dzie­sięć tysięcy netto, miała trzy­dzie­ści dwa lata i pracę, którą kochała. Była bar­dzo dobrą dyrek­torką kre­atywną w agen­cji rekla­mo­wej Red. Tak dobrą, że mogła spać spo­koj­nie bez drże­nia o przy­szłość. Na hory­zon­cie jej nieba od dawna nie poja­wiły się chmury. Tak samo jak na nie­bie nad jej blo­kiem.

Upał był taki, że po pół godzi­nie za gorąco zro­biło się nawet pod para­so­lem. Wró­ciła nago do salonu. Pod jedną ścianą stała indyj­ska komoda z ciem­nego brą­zo­wego drewna, pod drugą niski jasny stół, przy któ­rym cze­kała zamszowa kanapa w kolo­rze ecru. Też z Ikei. Opa­dła na nią z ulgą. Przed oczami miała kilim, na któ­rym zie­lony kom­bajn żął zboże na polu, nad któ­rym zawi­sła krwawa kula słońca. Pod sto­pami czuła panele. Dobre, Clas­sena, klasa ście­ral­no­ści A5. Wyglą­dały jak sosnowe deski. Było widać nawet słoje. Wie­czo­rem zapa­lała żyran­dol, któ­rego ser­cem była biała kula. Wyra­stały z niej niklo­wane róże kwit­nące ener­go­osz­częd­nymi żarów­kami. Podob­nie jak Jesus miesz­kała sama.

W końcu odpa­liła lap­topa. Nie­ubła­ga­nie przy­szedł czas na przej­rze­nie pre­zen­ta­cji. Cho­dziło o popu­larne lody Orex. Red zostało zapro­szone do prze­targu, który ogło­sił jeden z więk­szych gra­czy na rynku pro­duk­tów spo­żyw­czych. To był kolejny gruby prze­targ, w któ­rym star­to­wali tego lata. Jak dotąd nie roz­bili banku, więc choć zabie­rała się do pracy nie­spiesz­nie, naprawdę bar­dzo zale­żało jej na zdo­by­ciu tego zle­ce­nia. A kiedy bar­dzo cze­goś chciała, to nie było dla niej prze­szkód.

Rozdział 6

6

WIE­CZO­REM WYSIA­DŁEM Z METRA NA STA­CJI POLE MOKO­TOW­SKIE. Rajd moto­cy­klem trwał kilka godzin i wró­ci­łem do domu total­nie uwa­lany bło­tem. Nie byłem spe­cjal­nie głodny, bo po dro­dze zja­dłem dwie kar­kówki z grilla. Ogromne, z bia­łym pie­czy­wem i kiszo­nymi ogór­kami. Jakieś tysiąc pięć­set kalo­rii. Do mojego limitu dwóch i pół tysiąca dzien­nie było jed­nak daleko, więc ugo­to­wa­łem ryż i usma­ży­łem pierś z kur­czaka, którą rano prze­ło­ży­łem z zamra­żal­nika do lodówki. Do tego warzywa i litr muszy­nianki.

Nie usta­wi­łem się z nikim na wie­czór, ale kon­tro­l­nie wysko­czy­łem na mia­sto. Cza­sami lubię tak robić. Róż­nie się to zresztą koń­czy. Posze­dłem wzdłuż Rako­wiec­kiej do Extremy. To mój ulu­biony klub. W week­end zawsze był tu duży ruch. Przy­cho­dzili ludzie z róż­nych szu­flad: mor­do­rowy pre­ka­riat, kre­atywni za kasę, kre­atywni bez kasy i tak dalej. Wszy­scy wcho­dzili pomię­dzy czer­wone ściany, czer­piąc głę­boko z drew­nia­nego ciem­no­brą­zo­wego baru. W jego lewym rogu stała gablota z kie­lisz­kami i szkla­necz­kami. Pod­świe­tlona ledo­wym szma­rag­do­wym bla­skiem wyglą­dała, jakby była pełna absyntu. Nic tylko pić i pić. Didżej miał swoje miej­sce w cen­trum sali, dziś grał funky, soul, cza­sami old­sku­lowy hip-hop. Par­kiet był jesz­cze pusty. Na pierw­szej linii frontu, przy bary­ka­dzie baru, pozy­cje strze­lec­kie zajęli zade­kla­ro­wani alko­ho­licy. Boha­te­ro­wie i kró­lo­wie nocy. Tu nie było miej­sca dla mię­cza­ków i beks. Tu bawiła się War­szawa! Husa­ria i kami­ka­dze.

Zamó­wi­łem piwo. Dziś zapla­no­wa­łem góra pięć piw. I ani grama wódki! Gorzałę omi­jam z daleka. Wódeczkę popi­jały za to wyszy­ko­wane, wyma­lo­wane i dobrze ucha­chane już panie. Jak zwy­kle przy­szły po kolejną por­cję wra­żeń, przy­no­sząc z domu nadzieję, że może znajdą w końcu faceta na tro­chę albo – kto wie – może i na dłu­żej. Dosta­łem piwo i odbi­łem od baru. Zają­łem pozy­cję obser­wa­cyjną pod ścianą. Tar­ło­wi­sko wibro­wało życiem. Kie­dyś pozna­łem w Extre­mie gościa, który miał już spo­koj­nie z pięć dyszek, czyli swoje wie­dział. Jego nar­ra­cja była bru­talna:

– Kiedy byłem młody, to w tym mie­ście było odwrot­nie. Czyli mało kobiet i dużo face­tów – tłu­ma­czył, paląc fajkę za fajką. – Teraz to one zasu­wają tabu­nami i roz­glą­dają się wygło­dzone za face­tami. Jak chcesz wyrwać laskę, to wystar­czy, że przyj­dziesz do knajpy o dwu­dzie­stej trze­ciej i nawet jeżeli jesteś zalany w trupa, to i tak na bank wyrwiesz coś w prze­dziale trzy­dzie­ści-czter­dzie­ści lat. Ja, gdzie nie pójdę, to widzę kobiety, które roz­glą­dają się za face­tami. Wcho­dzę o dzie­sią­tej w pią­tek do baru i na dzień dobry dostaję trzy spoj­rze­nia: „To ja! Chcesz poga­dać? Czy my się nie znamy?”. Wiesz, dla­czego te laski tak patrzą? Bo przy­je­chały do sto­licy zro­bić karierę i mają kło­pot, bo tu jest defi­cyt face­tów.

Tak nawi­jał i trzeba przy­znać, że miał sporo racji. To, o czym mówił, było widać na pierw­szy rzut oka. Było w czym wybie­rać. Ja dziś chcia­łem tylko tro­chę powi­bro­wać. Nie szu­ka­łem kobiety. Dwa mie­siące temu zakoń­czy­łem pół­roczny zwią­zek z korek­torką „Głosu”. Była fajna, ale miała poważny defekt. Urzą­dzała mi dzi­kie sceny zazdro­ści. Skoń­czy­łem z nią, gdy oka­zało się, że wyna­jęła detek­tywa, żeby spraw­dzał, co robię wie­czo­rami. Nie robi­łem nic. Sie­dzia­łem w cha­cie i tylko cza­sem wycho­dzi­łem na mia­sto. Przy­uwa­ży­łem gościa i go dopa­dłem, gdy szedł za mną po Chmiel­nej. Wydu­si­łem z niego, dla­czego to robi. Na szczę­ście ona ode­szła z Informy. Mia­łem święty spo­kój. Co za ulga! Nie szu­ka­łem kobiety nawet na one-night stand. Jesz­cze nie. Tak byłem prze­czoł­gany.

Zamó­wi­łem dru­giego bro­wara i poczu­łem, że nogi same zaczy­nają mi się poru­szać w rytm drga­ją­cej w powie­trzu muzy. Do baru pod­szedł tym­cza­sem Kur­czak, gość po czter­dzie­stce, cał­kiem dobry foto­graf, niski i posi­wiały już facet, lekko przy kości. Nało­gowy pod­ry­wacz, który ni­gdy nawet nie spró­bo­wał zakła­dać rodziny i na­dal bujał się ze stu­dent­kami. Miał patent pod tytu­łem: „Zro­bię ci super fotkę smart­fo­nem. Nie wie­rzysz? To się prze­ko­najmy”. Nie był dziś sam, przy­ho­lo­wał całe stadko pań. Didżej zlu­zo­wał i grał remiksy pol­skich prze­bo­jów. Szla­giery, bez któ­rych zdy­chają potań­cówki. Na par­kie­cie pre­zen­to­wały się ciała, prę­żąc się, wygi­na­jąc i zachwa­la­jąc: „Pro­szę! Pro­szę! Ja! Ja! Touch me, Baby!”. Fru­wały roz­dy­go­tane włosy i pul­so­wały oczy. Dołą­czyli śmiało do orgii. Dziew­czyny, jak to dziew­czyny, kusiły gry­ma­sami i pul­so­wa­niem bio­de­rek. Kur­czak podry­gi­wał z wła­ści­wym sobie bra­kiem obcia­chu, bawiąc świat luź­nym wdzię­kiem kome­dianta, któ­remu płacą za paro­dio­wa­nie dziecka z ADHD. Ja tań­czy­łem spo­koj­nie, jak zwy­kle. Po kilku kawał­kach dziew­czyny zbiły się w grupkę i zaczęły coś knuć. Druga blon­dyna, w spodniach z poma­rań­czo­wej skóry, spoj­rzała na mnie pyta­jąco.

– Hej, Jesus, chcesz zaja­rać?

Popa­trzy­łem na jej usta, czer­wone jak sen rzeź­nika.

– No, spoko.

Prze­brnę­li­śmy przez zbity już tłum i wyszli­śmy wprost w gorącą war­szaw­ską noc. Usie­dli­śmy na ławce w parku. Krę­cąca bru­netka w kusej czer­wo­nej sukience, na zgrab­nych, trzeba jej to oddać, nogach, obu­tych w cał­kiem sen­sowne złote szpilki, wyjęła z fio­le­to­wej torebki srebrną papie­ro­śnicę, która skry­wała przy­go­to­wane zawczasu skręty. Po chwili w powie­trzu roz­pły­nęła się woń mari­hu­any. Z roz­pędu też wcią­gną­łem dwie chmury i poczu­łem cie­pełko w mózgu. Rzadko to robi­łem, ale cza­sem dawa­łem się ponieść chwili. Obok stała blon­dynka, chyba już numer trzy. Była drobna, wciąż miała dziew­częcą twarz i zgrabne nóżki w sek­sow­nych czar­nych szor­tach. Lubię takie maleń­stwa. Oj, tak! Wie­dzia­łem, że ma ksywkę Lola.

– Co tam? – zaga­iła.

– W porządku, Lola. Co u cie­bie?

Miała wesołe nie­bie­skie oczy, z któ­rymi bar­dzo łatwo było się zaprzy­jaź­nić.

– U mnie? Kilka dni temu roz­sta­łam się z face­tem.

– Uuu… To współ­czuję.

– Dzięki. Ale wiesz… Poczu­łam ulgę. Ale pomy­śla­łam o tych wszyst­kich syl­we­strach, świę­tach, wigi­liach, o tym, że będę je spę­dzać sama. W War­sza­wie na stu face­tów jest sto osiem­na­ście kobiet.

– Nie przej­muj się. Jesteś zaje­bi­sta.

– Dzięki. Wiesz, tak w sumie, to też myślę, że będzie dobrze. Na Tin­de­rze mam już trzy­dzie­ści laj­ków i mogę roz­ma­wiać z face­tami przez cały dzień.

– No to chyba jed­nak nie jest tak źle być w War­sza­wie kobietą. Ładną oczy­wi­ście.

Roz­pro­mie­niła się.

– Tęsk­nisz za nim? – zaj­rza­łem jej głę­boko w oczy. Lśniły jak dwie iskierki zbli­ża­jące się po lon­cie do laski dyna­mitu.

– Nie tęsk­nię. Kiedy wycho­dził po piwo dla nas obojga, to potem wypi­jał butelkę i był już nawa­lony. Wiesz dla­czego?

– Słaba głowa?

– Po dro­dze wypi­jał na szybko setkę cytry­nówki.

– Zabawne.

– Prawda? Kiedy pyta­łam, o co cho­dzi, mówił, że to przez piwo, bo jest mocne. W końcu zapyta­łam w skle­pie i się wydało.

– Oj tam, setka cytry­nówki! – zaśmia­łem się.

– Wiesz… Pogo­ni­łam go przede wszyst­kim dla­tego, że mie­szał mi w gło­wie.

Wylą­do­wa­łem na ziemi.

– Długo byli­ście razem?

– Trzy lata.

– Sporo.

– Tak. Wiesz, jak to jest. Czło­wiek długo jest sam i jak w końcu zaczyna z kimś być, to potem ciężko mu znów wró­cić do sin­gielki.

– Jasna sprawa. Też jestem sin­glem.

– Naprawdę?

– Ale na razie dobrze mi z tym.

– Przy­stojny jesteś, pora­dzisz sobie… – uśmiech­nęła się.

– Mam nadzieję.

– Wiesz, on mi fizycz­nie bar­dzo odpo­wia­dał, byli­śmy sek­su­al­nie spa­so­wani. Ja tak mam, że facet musi mi się podo­bać fizycz­nie. Bez tego ni chuja. Mia­łam różne akcje, różni goście się poja­wiali, ale nie mogłam iść do łóżka z kole­siem, który mnie nie krę­cił.

– Rozu­miem cię, bo mam tak samo – odpo­wie­dzia­łem.

Patrzyła tak, jakby chciała, żebym ją wziął za rękę i zabrał gdzieś ze sobą. Ale ja wyraź­nie czu­łem, że to jesz­cze nie to. Spa­li­li­śmy jesz­cze jed­nego jointa. Od tego jara­nia zro­bi­łem się głodny i wyszli­śmy z Kur­cza­kiem do pobli­skiej keba­bowni czyn­nej 24 h.

Rozdział 7

7

LENA RUSZYŁA SIĘ Z DOMU O W PÓŁ DO DZIE­SIĄ­TEJ. Za pół godziny Jola i Arek mieli cze­kać w Var­gach. Poje­chała Ube­rem. Czer­wona skoda fabia zatrzy­mała się na rogu Jasnej i Sien­kie­wi­cza, kil­ka­dzie­siąt metrów od Varg. Mod­nego miej­sca, w któ­rym bawili się ludzie ze śro­do­wi­ska LGBT. Byli tu już nie­je­den raz. Weszła do środka i zacu­mo­wała przy różo­wym pla­sti­ko­wym barze. Zamó­wiła wódkę z colą. Dziś zało­żyła czarną mini sukienkę, po któ­rej latały wiel­kie białe muchy. Poza tym srebrne szpilki, srebrna torebka koperta i meta­liczny maki­jaż. Świetna sty­li­za­cja, ale nie­ko­niecz­nie na wie­czór w tym miej­scu, bo w Var­gach było Bear Party. Bro­daci goście tań­czyli przy­tu­leni i muskali się rzę­sami. Nie­rzadko musku­larni, mega­mę­scy. Było też jak zwy­kle sporo kobiet i face­tów, także tych, któ­rzy sami wybrali, że chcą nimi być. Pod sufi­tem krę­ciła się srebrna kula sypiąca odbla­skami na fio­le­towe ściany, mru­ga­jąca rado­ścią na zie­lony sufit i pla­sti­kową pod­łogę z zie­lonych i sza­rych kwa­dra­tów. Didżej, ubrany w czarny gim­na­styczny pod­ko­szu­lek i białą bejs­bo­lową czapkę, pod rękami miał dwa gra­mo­fony. Urzę­do­wał w wysta­ją­cej ze ściany bia­łej muszli. Pusz­czał disco przy­pra­wione dubem i reg­gae. Dźwięki, od któ­rych świat robił się mil­szym miej­scem do życia.

Szybko wlała w sie­bie drinka i zro­biła kilka kro­ków w stronę par­kietu. Tuż przed sobą miała dwie kipiące ceki­nami i bro­ka­tem laski. Za nimi samot­nie i rado­śnie jed­no­cze­śnie cele­bro­wał swoje ist­nie­nie nieco już star­szy gej. Zro­biła kolejne trzy kroki i sko­czyła w nurt tańca. Poczuła, jak ją zła­pał, zamknęła oczy i pod­nio­sła wysoko ręce, spla­ta­jąc na szczy­cie dło­nie. Poru­szyła ryt­micz­nie bio­drami. Ależ była sek­sowna! Jak łyżka w sło­iku z mio­dem. Otwo­rzyła usta, a potem lekko przy­gry­zła dolną wargę. Tań­czyła, nie zwra­ca­jąc uwagi na ludzi wokoło. Nie byli ważni. Co takiego mogli jej dać w tej chwili? Nic. Świat jed­nak szybko przy­po­mniał jej o sobie, bo poczuła na bio­drach dotyk rąk. Otwo­rzyła oczy, odwra­ca­jąc się. Zoba­czyła sze­roki uśmiech i zachę­ca­jący wzrok Joli. Zafun­do­wały sobie czuły i długi poca­łu­nek.

– Cze­ka­łam na cie­bie – powie­działa Lena.

– Jestem. Arek będzie za pół godziny.

Zie­lone pół­trampki, zie­lona mini spód­niczka, czer­wona bluzka, na któ­rej szcze­rzyła się ama­ran­towa tru­pia czaszka. Tak się ubrała. Zaje­bi­ście jak na pra­cow­nicę banku. Poznały się rok temu. Lena wyłu­skała na Tin­de­rze faceta. Był dow­cipny, inte­li­gentny, po pro­stu cwany. Zaczęli roz­ma­wiać o tym, co ich kręci i napi­sała mu, że lubi dziew­czyny, a on od razu zapro­po­no­wał trój­kąt z laską, która była tym zain­te­re­so­wana, też z Tin­dera. To wła­śnie była Jola. Umó­wili się we trójkę w knaj­pie. Trzeba dodać, że była zima. Facet od razu zszedł na drugi plan. Gwiazdą wie­czoru była Jola. Obcięta na jeża blon­dynka, pełna ener­gii i seksu, który był na wycią­gnię­cie dłoni. Total­nie się sobą zaja­rały. Jola była młod­szą mene­dżerką w banku.

Gdy koleś poszedł do kibla, Lena zapro­po­no­wała, żeby dały sobie z nim spo­kój i ucie­kły do niej. Jola była jed­nak cie­kawa, jak roz­wi­nie się akcja, bo ich nowy zna­jomy też ją zain­try­go­wał. Miał dobre maniery i potra­fił gadać, choć wyraź­nie było czuć, że jest chłop­cem z ulicy. Koniec koń­ców umó­wili się u niego, czyli gdzieś na Pra­dze. Za tydzień. Posta­rał się, żeby było miło, zamó­wił sushi, kupił dobre wino, whi­sky i szam­pana. Zapa­lił świece i kadzi­dełka. Miał duży tap­czan i biały puszy­sty koc. Popi­jali drinki i luźno kon­wer­so­wali. One pierw­sze zaczęły się cało­wać i roz­bie­rać. A potem połą­czyli się we wspól­nej grze w „zrób mi dobrze, panie bobrze”. Wszy­scy grali swoje role zna­ko­mi­cie, a do tego zro­biło się zabaw­nie, gdy on zmie­niał part­nerki, bo to ozna­czało obo­wiąz­kową zmianę pre­zer­wa­tywy. Ścią­gał więc i zakła­dał gumki, a one komen­to­wały i dopin­go­wały jego erek­cje. Wystar­czyło mu pary na trzy godziny akcji. Potem zosta­wiły go w domu, wsia­dły do tak­sówki i poje­chały do Leny, gdzie spę­dziły resztę nocy. Obu­dziły się rano przy­tu­lone i mocno zaprzy­jaź­nione. Z chłop­cem z Pragi wię­cej się nie spo­tkały, choć bar­dzo o to zabie­gał. Jola była już wtedy z Arkiem. Od razu zako­mu­ni­ko­wała, że jej zwią­zek ma cha­rak­ter otwarty. Jedy­nym ogra­ni­cze­niem jest szcze­rość, z jaką mówią sobie z Arkiem o tym, że mają na kogoś ochotę i jak było im z kimś innym. Druga strona miała prawo komen­to­wać sytu­ację i zgła­szać ewen­tu­alne uwagi. Arek jak dotąd nie miał żad­nych. Ze sobą też bzy­kali się tylko w gum­kach. To był sta­bilny układ, który trwał od ponad dwóch lat.

Lenę intry­go­wał ten układ. Arek był miłym i dużym gościem, na życie zara­biał jako tre­ner fit­ness. Zaprzy­jaź­nili się, ale Lena nie chciała iść z nim do łóżka. Usły­szał, że jest wyłącz­nie les­bijką i pogo­dził się z tym, że jego dziew­czyna ma dziew­czynę, u któ­rej nocuje od czasu do czasu. Zatem Lena tak cał­kiem nie była sin­gielką.

Vargi napęcz­niały tym­cza­sem od gości. Wszy­scy tu mieli ochotę na seks i nikt się z tym nie krył. One tań­czyły przy­tu­lone, a wokół pul­so­wały bro­date homo byty i odbyty. Szła obma­cy­wanka i leciały kon­kretne śli­maki. Jak gdyby tra­fiły na inną pla­netę albo do pra­czasu, w któ­rym bro­daty stwórca nie ule­pił jesz­cze Ewy. No, grubo. Po pro­stu.

– Jak przyj­dzie Arek, to raczej spa­damy, co? – szep­nęła jej do ucha Jola.

– No raczej.

I jak na zawo­ła­nie po w kilka sekun­dach po scho­dach zszedł Arek. Wła­ści­wie sfru­nął lekko w adi­da­sach, bia­łych spodniach i czar­nej koszuli. Rzu­ciły mu się w ramiona, a on objął je łap­czy­wie i zachłan­nie.

– Areczku, zabierz nas stąd, bo tu jest tak ostro, że mamy dość – poskar­żyła się Jola.

Arek zlu­stro­wał wzro­kiem salę.

– Wow! No, grubo jest fak­tycz­nie. Słu­chaj­cie, w Dark Housie jest bal u księ­cia Dra­culi. Może tam poje­dziemy?

– Gdzie? – zacie­ka­wiła się Lena.

– To jakiś sex klub na Chłod­nej. Zna­la­złem ogło­sze­nie na fej­sie. Raczej duży kon­kret.

Popa­trzyły po sobie. Sex klub na Chłod­nej? Nie brzmiało to za dobrze.

– Leniutku, idziemy na bal do Dra­culi? – w oczach Joli wibro­wały znaki zapy­ta­nia.

– Idziemy – zde­cy­do­wała bły­ska­wicz­nie Lena.

Nie chciała już patrzeć na ocie­ka­jące śliną brody. Arek objął je i odpły­nęli do wyj­ścia. Po kilku minu­tach pod­je­chał Uber i ruszyli na Chłodną. Stara war­szaw­ska ulica, która w cza­sie wojny świa­to­wej zna­la­zła się w gigan­tycz­nym żydow­skim get­cie. Miej­scu, w któ­rym Niemcy otwo­rzyli filię pie­kła. Szli po bruku, po któ­rym kie­dyś toczyły się żydow­skie wózki, na któ­rym umie­rały na tyfus dzieci. Szli do klubu Dark House, który – jak się oka­zało – był scho­wany na tyłach przed­wo­jen­nej pożydow­skiej kamie­nicy. Zatrzy­mali się na podwórku ante por­tas. Przy czar­nych sta­lo­wych drzwiach stał gość. Był opan­ce­rzony czarną skó­rzaną kurtką, a jego rów­nie ciemne spodnie w kant roz­ci­nały świat jak dzioby pan­cer­ni­ków. Nie było szyldu, neonu, graf­fiti. Nic, tylko ściana w bli­żej nie­okre­ślo­nym kolo­rze nocy. Na twa­rzy tego gościa także było widać tylko noc. Jola wystra­szyła się i cicho powie­działa, że może jed­nak lepiej nie wcho­dzić. Ode­szli więc na drugi koniec podwórka na naradę.

– Nie podoba mi się to miej­sce. Naprawdę chce­cie tam wejść? – zapy­tała.

– Skoro już przy­je­cha­li­śmy, to sprawdźmy cho­ciaż, jak tam jest – Lena była prze­ko­nana.

– Naj­wy­żej zaraz wyj­dziemy – poparł ją Arek, jak zwy­kle głodny wra­żeń.

– Ok, jak chce­cie – Jola poki­wała głową.

Nie była zachwy­cona. W Var­gach przy­naj­mniej było jasno. A tu? Te drzwi ją prze­ra­żały. Pode­szli do bram­ka­rza.

– Sto zło­tych od osoby – powie­dział bez zbęd­nych wstę­pów.

Wyjęli kasę. Każdy swoją. Arek podał kwotę, a bram­karz otwo­rzył drzwi i przez mie­niącą się czer­wie­nią fra­mugę wypły­nęło na podwórko nie­miec­kie techno. W tym momen­cie Lena poża­ło­wała, że nama­wiała, by wejść do środka, lecz było już za późno. Techno zawi­ro­wało i wepchnęło ich do klubu. Arek szedł pierw­szy. Kory­tarz był mroczny, wąski i oświe­tlony wątłą fio­le­tową poświatą wyplu­waną przez pro­sto­kątne lampki na sufi­cie. Za rogiem pół­mrok ustą­pił jasno­błę­kit­nemu, tro­chę szpi­tal­nemu świa­tłu. Nie wyglą­dało to dobrze, ale przy­naj­mniej było widać szat­nię i cze­ka­jącą w niej kobietę okrytą czarną pele­ryną.

– Roz­bierz­cie się – powie­działa, jakby mówiła „dobry wie­czór”. – Ze wszyst­kiego – dopre­cy­zo­wała. – Dosta­nie­cie ręcz­niki. – Pod­nio­sła do góry brwi, patrząc z zain­te­re­so­wa­niem na Lenę.

– Słu­cham? – Jola była wyraź­nie wystra­szona.

– Czy­ste, świeżo prane – uśmiech­nęła się Pele­ryna.

– Na pewno? – włą­czył się Arek.

– Na pewno, panie sza­nowny, to będzie Sąd Boży. No dobrze, może­cie zosta­wić bie­li­znę, ale zawiń­cie się w ręcz­niki. Taki mamy regu­la­min – wydęła wargi nie bez dumy.

A Arek pomy­ślał: „Ja pier­dolę, ile płacą tej kobie­cie za noc sta­nia w tej szatni? To jakiś mar­gi­nes spo­łeczny. Gdzie myśmy, kurwa, tra­fili!”.

– Za zagu­bie­nie numerka jest kara, dwie­ście zło­tych. Macie swoje pre­zer­wa­tywy?

– No jasne! – odpo­wie­dział Arek.

– A klapki?

– Jakie klapki? Co to, basen? – odpo­wie­działa pyta­niem Jola.

– Tu cho­dzimy w klap­kach. Taki jest regu­la­min. Wybierz­cie sobie coś – szat­niarka wyjęła pla­sti­kowy pojem­nik na brudną bie­li­znę. W środku było kil­ka­na­ście par kla­pek. Raczej tanich.

– O nie… Na bank zara­zimy się grzy­bicą – zapro­te­sto­wała Jola.

– Spo­koj­nie. Klapki są codzien­nie myte. Dbamy o gości, kocha­nie – szat­niarka bły­ska­wicz­nie wycią­gnęła rękę i pogła­skała Lenę po policzku, a ta zaci­snęła szczęki. Miała ochotę jej przy­pier­do­lić. Wyjęła z kosza białe japonki, które wyda­wały się być aku­rat. Jola i Arek też sobie coś dopa­so­wali.

– Świet­nie – z apro­batą poki­wała głową Pele­ryna.

– Tam są prze­bie­ral­nie, żeń­ska i męska – wska­zała parę drzwi.

Dziew­czyny weszły. W środku była tylko ławka. Wysko­czyły z ciu­chów i zawi­nęły się szczel­nie w ręcz­niki. Obie tylko w majt­kach, bez sta­ni­ków. Zało­żyły ze wstrę­tem klapki.

– Nie myśl – uspo­ko­iła Jolę Lena.

Arek wyszedł w czar­nych bok­ser­kach z ręcz­ni­kiem prze­rzu­co­nym przez ramię. Szat­niarka spa­ko­wała ich rze­czy w worki, które zawie­siła na wie­szaku za sobą. Numerki podała Arkowi. Popa­trzyli po sobie i bez spe­cjal­nego prze­ko­na­nia pode­szli do czar­nej kotary, za którą cze­kał bal u Dra­culi. Arek powol­nym ruchem ręki odsło­nił mate­riał. Ściany po dru­giej stro­nie były różowe, z lam­pek wyle­wało się czer­wone świa­tło, z gło­śni­ków napier­da­lało techno, a na środku cze­kał gruby wielki mate­rac. Lena wzdry­gnęła się na ten widok. „Coś okrop­nego. Kosz­mar! Jak można na czymś takim upra­wiać seks? Trzeba naprawdę mieć nie­równo pod sufi­tem” – pomy­ślała. Na ścia­nie wisiał moni­tor, na któ­rym wyświe­tlano „Nos­fe­ratu – sym­fo­nię grozy”, wyre­ży­se­ro­wany przez Frie­dri­cha Wil­helma Mur­naua hor­ror z 1922 roku. Kla­syka kla­syki. Okryty czarną pele­ryną wam­pir prze­pły­wał zamglo­nym kory­ta­rzem sta­rego zamku.

Należy dodać, że troje naszych boha­te­rów nie było jedy­nymi oso­bami, które oddy­chały lekko kwa­śnym powie­trzem tego pomiesz­cze­nia. Reszta gości obsia­dła sto­jące pod ścia­nami kanapy, obite sztuczną czer­woną skórą. Nikt nie zawra­cał sobie głowy wam­pi­rem na ekra­nie, gdyż na mate­racu duży łysy facet robił bru­netce fel­la­tio, a kilka innych osób przy­glą­dało się, jak dają radę w solo­wym show akcie.

– Co robimy? – zapy­tał Arek.

– Sia­damy. Jest wolne miej­sce – Lena wska­zała sofę na dru­gim końcu sali.

Pode­szli. Była czarna. Tapi­cerka z gru­bego mate­riału. Jola w myślach pra­wie pła­kała: „Ja pier­dolę! Mam na tym usiąść?!”. Usia­dła, sta­ra­jąc się nie dotknąć sofy ani mili­me­trem ciała. Lena nato­miast dała sobie na luz. Roz­wią­zała ręcz­nik i uło­żyła go tak, że mogła wygod­nie usiąść. Jej piersi zafa­lo­wały przed oczami, wywo­łu­jąc trze­po­ta­nie rzęs. Zało­żyła nogę na nogę i uśmiech­nęła się obo­jęt­nie. Cool. Arek był w naszkach, więc zro­bił tak samo i też było mu wygod­nie. Usie­dli z ulgą. Mogli z tego miej­sca obser­wo­wać klub. Para na mate­racu zaczęła się bzy­kać. Trzeba przy­znać, że patrzyło się na to nie­źle. Nagle zza baru sto­ją­cego pod jedną ze ścian pode­rwała się do lotu postać w pele­ry­nie. Blon­dyn o twa­rzy dziecka i grzywce w stylu pop­persa z lat osiem­dzie­sią­tych.

– To chyba Dra­cula – odgadł Arek.

Facet ukło­nił się lekko.

– Czego się napi­je­cie? – wska­zał na tonący w pół­mroku kon­tuar.

– Szam­pana – odpo­wie­dzieli chó­rem.

– Zna­ko­mi­cie – pop­pers odszedł do baru.

Za ladą cze­kała ruda kobieta ubrana tylko w czarne stringi. Na twa­rzy miała sce­niczny death­me­ta­lowy maki­jaż i mnó­stwo kol­czy­ków. „Nie­zła wariatka!” – pomy­ślał Arek. Zaczy­nało go bawić to miej­sce. Tym bar­dziej, że szam­pan był przy­zwo­ity i chłodny. Kie­liszki i butelkę przy­niósł pop­pers. Patrzył na nich z cie­ka­wo­ścią.

– To mój klub. Cie­szę się, że wpa­dli­ście. Jak się wam podoba?

– Jest kli­ma­tycz­nie – puściła oczko Jola już uspo­ko­jona.

– O tak. Mamy świetne imprezy. Przy­jeż­dżają do nas gwiazdy. Za tydzień będzie wyjąt­kowa postać. Suka.

– Suka? – zacie­ka­wił się Arek.

– To abso­lut­nie szcze­gólna osoba. Przy­jeż­dża ze swoim panem – pop­pers poło­żył nacisk na słowo „pan” i zna­cząco uniósł wska­zu­jący palec. – Jest mu cał­ko­wi­cie posłuszna, a on naprawdę ma świetne pomy­sły.

– Na przy­kład? – zapy­tała Lena.

– Na przy­kład wiąże ją i posuwa na wszyst­kie moż­liwe spo­soby. Nie tylko on oczy­wi­ście… Tak że jak­by­ście mieli ochotę…

– To nie nasz level – uśmiech­nęła się Lena, która też poczuła się już spoko w tym miej­scu.

– Rozu­miem – zama­chał rękami. – W przy­szłym mie­siącu przy­jeż­dża ekipa z Por­tu­ga­lii, będą krę­cili film.

– Porno? – zapy­tała roz­ba­wiona Jola.

– Oczy­wi­ście!

– Super – uśmiech­nęła się Jola, stara fanka porno.

– Chce­cie przyjść na casting? Jeste­ście bar­dzo ładne i macie nie­zgrane twa­rze.

– Nie jeste­śmy zain­te­re­so­wane aktor­stwem, ale dzię­ku­jemy za kom­ple­ment – odpo­wie­działa Lena.

– Fajny też jest ten pomysł z Dra­culą – wtrą­cił się Arek.

Pop­pers przy­jął kom­ple­ment z zado­wo­le­niem.

– Uwiel­biam te stare nie­miec­kie filmy. „Gabi­net dok­tora Cali­gari”, „Metro­po­lis” albo „Stu­dent z Pragi”. Wie­cie, o czym jest ten film?

– Nie – odpo­wie­dział za sie­bie i za kole­żanki Arek.

– O stu­den­cie, który sprze­dał swoje odbi­cie w lustrze cza­row­ni­kowi, a on wyko­rzy­stał je do stwo­rze­nia sobo­wtóra, który zruj­no­wał życie stu­den­towi.

– Zaje­bi­sty pomysł – powie­działa Lena.

– Ponura histo­ria.

– Ale dziś jest wesoło. Pij­cie szam­pana i baw­cie się. Tu wszystko wolno – puścił oczko i odszedł w stronę baru.

Na mate­racu łysy i bru­netka wrzu­cili naj­wyż­szy bieg. Ona miała jakieś dwa­dzie­ścia lat, była zgrabna, gibka i otwarta. On mógł być wła­ści­cie­lem hur­towni, gościem, który pro­wa­dzi dru­gie życie w towa­rzy­stwie dziew­czyny, którą aktu­al­nie spon­so­ruje. Był czer­wony i spły­wał potem. Ewi­dent­nie chciał się popi­sać. Być rów­nie dobry jak Antek Kró­li­kow­ski w sce­nie seksu z filmu „Bad Boy”. Dawał więc z sie­bie wszystko, ale było widać, że długo tak nie pocią­gnie. Nie te lata. Gdy skoń­czył, dostał brawa. Potem do akcji wkro­czyła jego pani, która ocho­czo zajęła się jego przy­ro­dze­niem. Miała je w ustach, poru­szała głową do tyłu i do przodu. Bar­dzo szybko. „Kurde. To jacyś wyczy­nowcy. Może wyna­jęci?” – pomy­ślał Arek.

Gdy cała sala patrzyła w sku­pie­niu na walkę na mate­racu, powie­trze prze­ciął ostry jak brzy­twa dźwięk dzwonka. Akcja w momen­cie się zatrzy­mała i oczy wszyst­kich skie­ro­wały się w stronę baru, skąd dobie­gał hałas. Stała tam cycata ruda kobieta trzy­ma­jąca w ręku duży srebrny dzwo­nek. Na oko jakieś lat czter­dzie­ści pięć lat. Ostro nim zama­chała i wnę­trze wypeł­niło się ostrym dźwię­kiem.

– O co jej cho­dzi? – zacie­ka­wiła się Jola.

– To chyba sygnał, że ma ochotę na kogoś – odgadł Arek.

– Może na cie­bie, Areczku? – rzu­ciła Lena.

– O kurwa, tylko nie to. Jak tak, to spier­da­lam.

Rude bab­sko wodziło oczami po sali. Kiedy spoj­rzała na Arka, ten poczuł, że żołą­dek pod­jeż­dża mu do gar­dła. Ona jed­nak poda­ro­wała mu tylko swój mokry uśmiech i pode­szła do blon­dyna na sąsied­niej kana­pie. Przy­jął jej zapro­sze­nie z wielką ochotą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki