Więzienny blues - Kłoś Alex - ebook + książka

Więzienny blues ebook

Kłoś Alex

0,0

Opis

Lata 90. Warszawa i Trójmiasto, euforia wolności, narkotyki, rock'n'roll. Dwóch przyjaciół z Sopotu wyrusza na wycieczkę w góry. Wszystko się zmienia, gdy po drodze, rzucając monetą, zdają się na wyrok losu. Od tej pory życie pisze dla nich całkiem innego bluesa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1. Droga

Roz­dział 1 Droga

JOHNNY WSTAŁ PRZED SIÓDMĄ. Ubrał się i zła­pał ple­cak, jesz­cze raz popa­trzył na Agnieszkę i dzie­ciaki, a potem zbiegł z trze­ciego pię­tra, otwo­rzył z roz­ma­chem drzwi od bloku i wypadł pod błę­kit zalany ogniem słońca. Jak kamień wylą­do­wał na ławce obok par­kingu. Roz­wa­lił się i omia­tał leni­wym spoj­rze­niem wie­żowce sopoc­kiego blo­ko­wi­ska Bro­dwino. Swój kwa­drat. Po kilku minu­tach na końcu ulicy poja­wił się czarny Mit­su­bi­shi Lan­cer. Zaha­mo­wał obok i przez otwarte okna zagrzmiało AC/DC. Bru­net za kie­row­nicą miał czarny T-Shirt i Ray-Bany Avia­tory z brą­zo­wymi szkłami.

– Jedziesz? – zapy­tał, jakby miał wąt­pli­wo­ści.

– Nie. Zostaję w domu – odpo­wie­dział ze śmie­chem Johnny. Wrzu­cił ple­cak na tylną kanapę i spo­czął po pra­wicy kie­rowcy, swo­jego naj­lep­szego kum­pla – Cygana.

Ruszyli z krót­kim piskiem opon. Aleja Grun­waldzka łączącą Sopot z Gdań­skiem, jest pro­sta jak mate­ma­tyka w zerówce. Bez trudu mogłoby nią prze­je­chać dziecko bez karty rowe­ro­wej. Dalej była sió­demka, która dziś jakby sama wjeż­dżała im pod koła. Cygan wolał ją od auto­strady, bo kró­cej i za darmo. Znów więc patrzyli na te same korale mie­ścin dyn­da­jące na poskrę­ca­nych sznu­rach kilo­me­trów. Na kra­jo­brazy prze­śli­zgu­jące się po szy­bach. Po AC/DC Johnny puścił Hur­tow­nię. I nagle jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki muzyczny wehi­kuł czasu prze­niósł go na melanż do Redy. Zagrzy­biony wszedł znów do przed­wo­jen­nej willi. Od ścian odbi­jały się mocne, surowe dźwięki. Tocząca się jak moto­cy­klowe koło per­ku­sja, trans­owy bas i zaje­bi­sty gita­rowy riff. Do tego nie­praw­do­po­dobny wokal. Ten głos był czy­stą obja­wioną prawdą! Psy­cho­de­liczny stru­mień lawy wlał mu się do mózgu i dotarł do duszy. Czuł, że ta muzyka przy­pły­nęła do niego wprost ze Wszech­świata. Zamu­ro­wało go z wra­że­nia. Przy otwar­tych tara­so­wych drzwiach stali na fajku per­ku­si­sta Hur­towni Bro­nek Danat i Niko­dem, czyli jej gita­rzy­sta i woka­li­sta. Patrzyli roz­ba­wieni. Grzyby prze­ro­biły ich tro­chę na żyrafy. – Siema Johnny. Co się chło­paku tak prze­ją­łeś? – zapy­tał Niko­dem – Cześć chło­paki. Co to za kapela?

– Sto­oges. Pierw­sza kapela Iggy Popa. Faj­nie grają, nie?

I to był ten moment, w któ­rym Johnny spo­tkał Boga. Był potem oczy­wi­ście na pierw­szym kon­cer­cie Boga w Pol­sce. To było na war­szaw­skim Tor­wa­rze. Tam też znów spo­tkał Niko­dema. Ale spo­koj­nie, po kolei. To był kosmiczny kon­cert, także dla Boga, któ­remu nie­za­po­mnia­nych wra­żeń dostar­czyli kra­jowi fachowcy od nagło­śnie­nia. Otóż chło­paki tak pod­łą­czyli kable z prą­dem, że gdy Iggy Pop w fer­wo­rze akcji zła­pał za barierkę oddzie­la­jącą od publicz­no­ści, to w jego ciało wlał się stru­mień prądu. Bez­względna siła elek­trycz­no­ści zaklesz­czyła go tak, że nie mógł się ode­rwać i wił się i trze­po­tał. Z ratun­kiem pospie­szył gita­rzy­sta, który sku­mał, że szef tym razem nie świ­ruje, a wal­czy o życie. Iggy wyznał potem, że wszyst­kie jego sławne prze­loty, kale­cze­nie się szkłem na sce­nie i seks z publicz­no­ścią, to był pryszcz w porów­na­niu z tym, co mu zafun­do­wano w War­sza­wie. Po sztuce był tak wykoń­czony, że zje­chał szyb­ciutko do hotelu. Także Iggiego już nie było, ale chłopcy z jego bandu chcieli bawić się dalej. Byli cie­kawi co im pokaże noc na „Dzi­kim Wscho­dzie”.

W tym momen­cie do akcji wkra­cza jesz­cze jedna postać. Paweł Laty­now­ski. Choć odgrywa tylko epi­zod, ale jest bar­dzo ważny. Laty­noś to dobry kum­pel Niko­dema. No i to wła­śnie Laty­noś rzu­cił pomysł wyjazdu na imprezę uro­dzi­nową do jed­nego zna­jomka. Niko­dem znał tro­chę tego gościa i powie­dział od razu: jo, jo, jo! Wspól­nie zapro­po­no­wali to Ame­ry­ka­nom, a ci na to, że OK, jedziemy! Zebrała się cał­kiem spora ekipa i jakieś dzie­sięć aut ruszyło do Rado­ści na ulicę Pomo­lo­giczną. Bo tak nazywa się ta ulica. Ten ich zna­jomy han­dlo­wał mię­sem i dru­tem. I oto widzimy jak na stole w ogro­dzie pię­trzą się góry wędlin i migo­czą bez­denne jeziora wódki. Drutu ni­gdzie nie widać, ale jest za to siatka, a za nią war­czą bojowo psy. Są oczy­wi­ście panie: mama, ciotka, żona i kole­żanki. Pano­wie? To głów­nie ukra­iń­scy koman­dosi. Przy­je­chali przy­pil­no­wać spraw swo­jego szefa, gospo­dina, wła­ści­ciela fabryki drutu na Ukra­inie. Noszą grube karki, łyse glace i cięż­kie, złote łań­cu­chy. Na widok takich cudów Ame­ry­ka­nie miękną. No bo raczej nie o taką noc im cho­dziło. Sytu­ację ratuje zespół Vil­lu­sion, który sup­por­to­wał Iggiego na Tor­wa­rze. Chło­paki przy­je­chali na Pomo­lo­giczną fur­go­netką pełną sprzętu. Wycią­gają migiem per­ku­sję, pie­cyki i gitary. Roz­brzmiewa huczne „Sto lat!”. I jest już lepiej. Ale to dopiero począ­tek! Bo zaraz ktoś zdej­muje z zawia­sów drzwi od garażu, które następ­nie lądują pod gru­szą. Ktoś, nie­ważne kto, sypie na nich grube i dłu­gie ścieżki koksu. Nie takiego syfu co teraz. W tam­tych cza­sach samara koki kosz­to­wała w War­sza­wie 150 PLN i ni­gdy potem nie było już w sto­licy tak czy­stego i taniego towaru. Wszy­scy rzu­cają się do drzwi i po chwili zaczyna się mega impreza. Wacek, gita­rzy­sta solowy Hur­towni, tań­czył na stole, przy któ­rym sie­dzieli Ukra­ińcy. A oni z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem obser­wo­wali jego wyczyny.

Uro­dziny dru­cia­rzo-masa­rza skoń­czyły się nad ranem. Jakiś czas potem, gdy Iggy znów był w Pol­sce, ktoś zapy­tał go na kon­fe­ren­cji pra­so­wej czy sły­szał o tej impre­zie. – Żałuję, że mnie tam nie było! – odpo­wie­dział z żalem. Po tej impre­zie Johnny poszedł spać dopiero następ­nego dnia wie­czo­rem. Ale wtedy był młody i mógł się tak bawić. Teraz też jest dobrze, ale ina­czej.

Ma dzieci i żonę. Musi zara­biać na życie i ma odpo­wie­dzialną robotę: pra­cuje na dźwigu w stoczni. Poza tym jest po sta­remu, czyli w week­endy gra kon­certy z Mor­lo­kiem, meta­lową kapelą z Trój­mia­sta, w któ­rej jest woka­li­stą i lide­rem. A teraz patrzy na to, co świat opo­wiada mu za oknem i słu­cha tego jak Hur­tow­nia koń­czy płytę. Powoli wraca do teraź­niej­szo­ści. Jest dobrze. Jadą z Cyga­nem na upra­gniony wyjazd w góry! Ale nagle, co to?… Dla­czego auto zaczyna ryczeć jak trak­tor?

– Ożesz ty! Tłu­mik się urwał – mówi Cygan, zaglą­da­jąc na pobo­czu pod brzuch samo­chodu. Wloką się dalej z hukiem jak czołg, do pierw­szego lep­szego mecha­nika. Jest we wsi i mają jakieś dzie­sięć kilo­me­trów. Gość ma aku­rat pilną robotę na kanale i dopiero za godzinę spawa im tłu­mik. Gdy koń­czy robi się czter­na­sta. Cygan daje gazu i lecą do War­szawy. A co do War­szawy, to krótko mówiąc, Johnny ni­gdy nie prze­pa­dał za sto­licą. Bo niby dla­czego miałby prze­pa­dać? Miej­scowe życie jest za dro­gie, za szyb­kie i zbyt ner­wowe dla gościa, który wycho­wał się przy plaży, a nie na asfal­to­wej łące wiel­kiego mia­sta. Naj­dłu­żej to spę­dził w War­sza­wie trzy mie­siące. Zade­ko­wał się u laski na Gro­cho­wie. Była wysoka, zgrabna i miała fajne czarne włosy.

Poza tym sła­bość do koksu. Sie­dzieli wie­czo­rami, albo krę­cili się po mie­ście. Kar­miła go i było im nawet dobrze, ale pew­nego dnia poczuł, że musi natych­miast wra­cać do kre­ski hory­zontu, dotyku wia­tru i szumu fal. Do tej roman­tyki. Potem już ni­gdy nie ruszył się ni­gdzie na dłu­żej.

– Poje­dziemy przez cen­trum – wypa­lił nagle Cygan.

– Ale po co? – zdzi­wił się Johnny.

– Zoba­czysz.

– Ale tak będzie dłu­żej, men!

– Mam ochotę na ten kebab przy Mar­szał­kow­skiej.

– No co ty? Jaja sobie robisz? Chcesz jechać przez zatło­czone mia­sto po to, żeby zjeść kebab? Pogięło cię?

– Naprawdę mam ochotę.

– No dobra, jak sobie chcesz – mach­nął ręką Johny.

O w pół do pią­tej zatrzy­mali się przy skrzy­żo­wa­niu Świę­to­krzy­skiej i Mar­szał­kow­skiej. To wła­śnie tutaj jest kebab, który Cygan pamię­tał z daw­nych lat. Czyli kwe­stia sen­ty­mentu, bo nie­ko­niecz­nie smaku. Zamó­wili dwa XL-e z kur­czaka, w cien­kim cie­ście i na ostro. Cygan zabrał się za swo­jego przy stole, a Johnny jedząc wyru­szył na reko­ne­sans naj­bliż­szej oko­licy. No i od razu wszedł na słup ogło­sze­niowy. A to co na nim zoba­czył spra­wiło, że prze­stał jeść i zamarł z papką w ustach. Przed nosem miał bowiem pla­kat z napi­sem:

Anth­rax

Kochał te szczęść liter. I patrzył teraz, nie dowie­rza­jąc wła­snym oczom. To nie była fata­mor­gana, to była rze­czy­wi­stość. Ale jakim cudem nie dowie­dział się, że Anth­rax i Devi­li­veD grają pierw­szego sierp­nia w Sto­dole? Był w szoku. Tym bar­dziej, że Devi­li­veD to byli prze­cież sta­rzy kum­ple Mor­loka. Naj­lep­szy meta­lowy skład w sto­licy. Jazda bez picu, bajeru i lukru. Sza­tany. Johnny zaszo­ko­wany wró­cił do Cygana, który na­dal sie­dział na ogro­do­wym krze­śle z OBI, które robiło za fotel w kra­inie kebabu.

– Cygan, ty weź pro­szę cię, ale zobacz ten pla­kat. No chodź…

– Czemu? – Cygan doja­dał XL-a i już zasta­na­wiał się nad powtórką.

– Chcesz zoba­czyć Anth­rax?

– Wolał­bym Metal­likę.

Zawsze to samo. Nie­koń­czące się dys­ku­sje, co jest lep­sze. Guns and Ros­ses czy Van Halen, Sex Pistols czy The Clash, Xenna czy Dezer­ter.

– Ale dziś jest Anth­rax.

– Prze­cież przed pół­nocą mamy być w Zako­pa­nem.

– No to będziemy jutro. Jest luz, czy nie?

Na razie Cygan nie odpo­wie­dział, tylko ruszał szczę­kami. Dwa dni temu zadzwo­nił do Domu Tury­sty w Zako­pa­nem i zare­zer­wo­wał dla nich spa­nie. Jutro mieli ruszyć przez Roz­tokę do Pię­ciu Sta­wów. To był wła­śnie ten super plan, który wymy­ślili kilka mie­sięcy temu. A kon­cert? Cygan, ow­szem, lubił rocka. Od dziecka słu­chali razem AC/DC i Black Sab­bath. Ale prawdę powie­dziaw­szy, to od jakie­goś czasu leciał u niego głów­nie rap. Muza, na którą Johnny miał wylane i mówił, że hip hopowa bejera – czyli dupeczki, dri­neczki i histo­rie z osie­dli – to fik­cja twór­czość dla mało­la­tów. Co innego rock. Rock to jest praw­dziwa muzyka!

– Przed Anth­ra­xem grają moi zna­jomi. Wej­dziemy za darmo – kusił Cygana. No, to był jakiś argu­ment, fakt, bo góry – fajna sprawa, wia­domo, ale roz­rywka to roz­rywka. A ten kon­cert fak­tycz­nie zapo­wia­dał się cie­ka­wie. Cygan wciąż jed­nak się wahał.

– No to może rzu­cimy monetą? – zapro­po­no­wał szybko Johnny.

– Dobra. Orzeł Anth­rax, reszka Zako­pane.

Johnny pod­rzu­cił dwu­zło­tówkę. Przy­kle­pał i pocze­kał kilka sekund, żeby pod­krę­cić napię­cie.

– Anth­rax! – obwie­ścił trium­fal­nie. Sprawa była więc jasna. Cygan ruszył po następny kebab, a Johnny zadzwo­nił do Różyka. Numer do woka­li­sty Devi­li­veD miał od lat w komórce.

– No sie­mano Johnny! Jak jest? – ura­do­wał się król war­szaw­skiego metalu. Było sły­chać, że Różyk jest już w klu­bie, bo w tle grzmiał ciężki i srogi riff.

– Stoję przy Mar­szał­kow­skiej, patrzę na pla­kat i widzę, że gra­cie dziś przed Anth­ra­xem.

– Dokład­nie czło­wieku, gramy przed Antra­xem.

– Zazdrosz­czę! Chciał­bym przy­naj­mniej to zoba­czyć.

– No to wpa­daj, men!

– Zapro­sze­nie jest ważne dla dwóch osób?

– Damy radę! Przy­jedź zaraz do klubu i zadzwoń. Git?

– Git!

Johnny roz­łą­czył się i odwró­cił do Cygana.

– Mamy wjazd.

– No to będziemy w Zako­pa­nem jutro po połu­dniu.

– Spo­koj­nie. Tatry nam nie uciekną.

Teraz przy­szedł czas na to, aby wyja­wić pewien sekret. Otóż Cygan przy­je­chał w to miej­sce z pew­nego powodu. Pamię­tał o czymś, o czym Johnny naj­wy­raź­niej zapo­mniał. Wsie­dli w furę o 16.55 i zawró­cili przy Kró­lew­skiej, a potem Mar­szał­kow­ską poto­czyli się w stronę Ronda Dmow­skiego. Tam drogę zagro­dził im tłum.

– Oż ty! Dziś jest rocz­nica wybu­chu Powsta­nia War­szaw­skiego! – przy­po­mniał sobie Johnny.

– I wła­śnie dla­tego tu jeste­śmy – Cygan poki­wał głową. Nagle jak na komendę wybu­chła godzina „W”. Zawyły syreny, do ich zawo­dze­nia przy­łą­czyła się pospiesz­nie kako­fo­nia klak­so­nów. Sil­niki umil­kły. Ludzie wyszli z aut i sta­nęli na bacz­ność. Zro­biło się sza­le­nie uro­czy­ście. Cygan i Johnny oczy­wi­ście sta­nęli tak samo. Zgro­ma­dze­nie na Ron­dzie Dmow­skiego odpa­liło czer­wone race i zro­biło się jak w barsz­czu. Świat zasnuł inten­syw­nie patrio­tyczny dym. Powie­trze zro­biło się cięż­kie od emo­cji i uczuć, a lep­kie i gorz­kie od wspo­mnień. Ta mie­szanka mocno ude­rzała do głowy.

– Jest kon­kret, nie? – powie­dział Cygan.

– No jo. Mega kon­kret.

Po dłu­gim uni­sono syreny miękko zeszły z tonu i roz­pły­nęły się w powie­trzu. Zmę­czone trą­bie­niem klak­sony uci­chły z ulgą. Opa­dła cisza. Przez moment można było wyobra­zić sobie świat przy­szło­ści, w któ­rym wszyst­kie fury będą miały napęd na prąd. Ale rze­czy­wi­stość wró­ciła hała­śli­wie pod skrzy­dła naf­to­wych kor­po­ra­cji. Ulica stała dalej, bo na ron­dzie na­dal pło­nęły race i łopo­tały flagi, mło­dzi męż­czyźni krzy­czeli, że są gotowi umrzeć za Pol­skę. Kiedy skoń­czyli wszystko ruszyło. Cygan i Johnny poje­chali w stronę Sto­doły. Johnny grał tu kilka razy i wywiózł dobre wspo­mnie­nia. Ucie­szył się więc na widok dłu­giego budynku pre­zen­tu­ją­cego się jak poma­rań­czowe pudełko tanich cze­ko­la­dek. Na fron­to­nie wisiał rząd afi­szy ze zdję­ciami i nazwami zespo­łów, które miały zagrać. Był kli­mat. Zapar­ko­wali auto i Johnny zadzwo­nił do Różyka, który ode­brał po kilku sygna­łach. Wyszedł po chwili. Miał dłu­gie czarne włosy, czarny gar­ni­tur i czarną koszulę. Na nosie czarne, rogowe oku­lary. Pier­ście­nie, bran­so­letki, kol­czyki, wszystko co trzeba. Znali się z John­nym dwa­dzie­ścia lat i Johnny był pewien, że ten gość prze­trwałby wszystko. Powsta­nie War­szaw­skie też, grze­jąc przy oka­zji spe­eda. Padli sobie w ramiona.

– Jak jest? – zapy­tał Różyk.

– Git – Johnny uśmiech­nął się.

– Git? – upew­nił się Różyk.

– Git.

Dwie gwiazdy rocka. Z tym, że Różyk był jed­nak tą więk­szą.

– Czyli dasz radę wpro­wa­dzić Cygana? – Johnny ski­nął brodą na przy­ja­ciela. Cygan z Róży­kiem znali się też nie od wczo­raj. Z tym, że była to zna­jo­mość dość luźna, impre­zowa można powie­dzieć. Przy­bili więc tylko piątki.

– No pew­nie. Ty Johnny wej­dziesz teraz, a Cygan przed samym kon­cer­tem wje­dzie przez tylne wej­ście. Czyli bądź tu Cyga­nie za dwie godziny, OK? – zwró­cił się do Różyka.

– Jo. Za dwie godziny.

Tak oto Cygan miał dwie godziny na solową prze­lotkę. Wie­dział dobrze jak wyko­rzy­sta ten czas. Skie­ro­wał się z powro­tem do Cen­trum i po nie­dłu­gim cza­sie zapar­ko­wał przed Mię­dzy Nami. Knaj­pie, którą odwie­dzał obo­wiąz­kowo, gdy tylko poja­wiał się w War­sza­wie. Miał sen­ty­ment do tego miej­sca. Wpa­dał tu w cza­sach, gdy sto­lica była klu­bową pusty­nią, a Mię­dzy Nami oazą, w któ­rej krzy­żo­wały się ścieżki ludzi z kli­ma­tów muzycz­nych, fil­mo­wych i mar­ke­tin­go­wych. Teraz gdy on, pra­gnąc odświe­żyć wspo­mnie­nia, dobi­jał do Mię­dzy, Johnny i Różyk buszo­wali już w naj­lep­sze po Sto­dole i wła­śnie wcho­dzili do nie­wiel­kiej sali, w któ­rej na co dzień ćwi­czyli tan­ce­rze. Takiej z gład­kim par­kie­tem i dużymi lustrami na ścia­nach. Dziś była tu gar­de­roba Devi­li­veD i widać było sporo zna­jo­mych twa­rzy. Ogól­nie rock­meni, gdy zbiorą się razem, to lubią poga­dać o kapel­kach, gitar­kach, kon­cer­ci­kach, imprez­kach, lasecz­kach, motor­kach i kasiorce. Są też rock­menki. Laski w skó­rza­nych spodniach z wło­sami do tyłka. One mają swoje sprawy. Wej­ście John­nego zostało natych­miast zauwa­żone. Zoba­czył bły­ski spoj­rzeń. Nie robiło to nami spe­cjal­nego wra­że­nia. Był przy­zwy­cza­jony. Sta­nął i cze­kał aż ktoś podej­dzie i zaczną się roz­mowy. Ale nagle ktoś prze­szedł, ktoś się poru­szył i Johnny dostrzegł, że po dru­giej stro­nie salki stoi nie­znana mu laska. Taka, że aż się zdzi­wił. Naprawdę pełen kon­kret. Żadna tam kolejna atrak­cyjna panna, jakie mija się idąc mia­stem w sło­neczny dzień. To była zadra, która wcho­dzi w mózg i zostaje tam na dłu­żej. Ona też się spoj­rzała i tak po raz pierw­szy się zoba­czyli. A raczej zde­rzyli źre­ni­cami, rzę­sami i mózgami. Poczuli to mocno. Była wysoką blon­dynką, sza­tań­sko zgrabną i ubraną w czerń. W jeansy rurki, Conversy i T-Shirt Black Sab­bath. Poczuł, że świata zaczyna drżeć i robi się jakoś dziw­nie. I nagle jak kró­lik z cylin­dra wysko­czył Różyk. Podał puszkę Heine­kena i puścił oczko.

– To Agnieszka – powie­dział cicho.

– Tak jak moja żona.

– No widzisz. Przy­szła z dziew­czyną naszego basi­sty. Chodź do niej.

– Po co? – zapy­tał z dziw­nym drże­niem głosu.

– Po nic. Po to, co zwy­kle. No chodź.

Pode­szli. Spoj­rzała na John­nego z zacie­ka­wie­niem. Z bli­ska wyglą­dała jesz­cze ostrzej.

– Moja droga. To mój friend – zaczął dwor­nie Różyk. – Abso­lut­nie wyjąt­kowy cat, Johnny. Woka­li­sta Mor­loka, naj­lep­szego meta­lo­wego bandu z Trój­mia­sta. Zosta­wiam was samych.

Zro­bił paradny ukłon i się ulot­nił. Jak kam­fora albo pie­nią­dze. Patrzyli na sie­bie i aż huczało od tych iskier, co to ni­gdy ich nie widać, ale walą tak, że oczy bolą. Bez wąt­pie­nia nie była to laska dla roman­tycz­nego poety, raczej dla fana myśli Nie­tz­schego. W jej oczach grała Nirvana, a na ustach Sex Pistols.

– Co tam? – zapy­tał w końcu.

– Nic.

– Kom­plet­nie nic?

– Mniej niż zero.

– Jak ja kocham ten numer.

– Lubisz Lady Pank? – spoj­rzała z nie­do­wie­rza­niem.

Roz­ło­żył prze­pra­sza­jąco ręce.

– Jestem pro­stym czło­wie­kiem. Pra­cuję w stoczni. Na dźwigu robię.

– Naprawdę? – zaśmiała się.

– Jo.

– Fajny jesteś, wiesz? – zmru­żyła oczy.

A potem uśmiech­nęła się tym uśmie­chem, który potrafi znisz­czyć czło­wieka tak jak krą­żek hoke­jowy nos lub oko. Nic potem już nie jest takie samo.

– Lubisz to? – rzu­ciła.

– Dzięki mojej pracy mam codzien­nie super widok na hory­zont. Chyba, że są chmury. Lubisz morze?

– A kto nie lubi?

– Nie­któ­rzy wolą góry.

– Pier­do­lić góry.

– A my wła­śnie jedziemy teraz z kum­plem w góry. Chcemy się przejść po Orlej Perci. Wiesz co to?

– Nie wiem. A powin­nam?

Bez powodu musnęła go koniusz­kiem palca po ramie­niu, a on poczuł się jak Zorro, pod któ­rym koń sta­nął dęba. Jak węgorz wyjęty z pułapki.

– Mam dziwne uczu­cie – powie­dział jakby do sie­bie.

– To fero­mony – obli­zała wargi. I już było poza­mia­tane. Libido ruszyło jak zwa­rio­wana karu­zela. Mózg zaczął żyć swoim życiem. Tak jak umysł ćpuna, któ­remu ktoś przed nosem zama­chał towa­rem.

A teraz wróćmy do Cygana. Wszedł wła­śnie do klu­bo­wego ogródka przed Mię­dzy Nami i usiadł przy wol­nym stole. Gdy pod­szedł kel­ner, zamó­wił sok poma­rań­czowy. Popi­jał z przy­jem­no­ścią małymi łycz­kami, przy­glą­da­jąc się dys­kret­nie klien­tom.

Obok, hono­rowe miej­sca zaj­mo­wało trzech wete­ra­nów. Nosili dostojne twa­rze wypłu­kane hek­to­li­trami gorzały, uwę­dzone milio­nami milio­nów fajek i zasy­pane taśmo­cią­gami wydmu­cha­nego proszku. Kilka sto­li­ków dalej cza­to­wała pięć­dzie­się­cio­let­nia kobieta w typie artystki, która coś tam maluje, coś rzeźbi i dora­bia sobie Taro­tem. Ciotka rewo­lu­cji, krótko mówiąc. Kie­dyś Cygan poznał malarkę, która po dwóch szyb­kich wód­kach wyznała, że prze­stała ukła­dać Tarota po tym, jak na jej ple­chach rano poja­wiały się krwawe ślady. Wyglą­dały tak, jakby coś we śnie roz­orało jej skórę pazu­rami. Sama prze­cież tego nie zro­biła. Cygan ogól­nie nie lubił wróżb. Wró­żyły mu wyłącz­nie Cyganki, i to tylko, gdy był mały, bo potem już ni­gdy nie chciał.

Dokoń­czył sok i ruszył Chmielną do Nowego Światu. Z daleka zoba­czył męż­czy­znę, który zbli­żał się drob­nymi kro­kami. Niczym kot. Cały na czarno. Był ubrany w mespa­dryle, rurki, koszulę, ręka­wiczki i kape­lusz. Zatrzy­mał się przed Cyga­nem, który wie­dział dobrze z kim ma do czy­nie­nia. To był Czarny Roman. Legenda war­szaw­skiej ulicy. Kie­dyś, dawno temu Cygan zoba­czył go na Mura­no­wie. Drep­tał w czar­nych skar­pet­kach i był jak wam­pir otu­lony przed słoń­cem w płaszcz nocy. Mam­ro­tał swoje zaklę­cia i wbi­jał w rze­czy­wi­stość oczami szpilki. Cygan dowie­dział się potem, że Roman tak naprawdę nazywa się Jan Polkow­ski i przed laty był dobrze pro­spe­ru­ją­cym cink­cia­rzem. Obra­cał walutą i ubie­rał się ele­gancko. Miał w tam­tych cza­sach na ulicy sza­cun, bo ludzie naj­zwy­czaj­niej w świe­cie bali się, widząc, że jest „jakiś inny”. Naj­pierw ucie­kła od niego żona. Znik­nęła z całą kasą. A potem dostał straszny łomot. I to był koniec. Odpu­ścił sobie prozę życia i prze­niósł się do poezji mroku.

– Dzień dobry panie Roma­nie – przy­wi­tał się grzecz­nie Cygan.

– Powró­żyć ci? Powiem ci, kiedy umrzesz. – Roman spoj­rzał mu pro­sto w oczy, aż Cygana troszkę oble­ciał strach.

– E nie. Nie chcę tego wie­dzieć. Nie lubię wróżb.

– Nie bój się, nie umrzesz jutro.

– Skąd pan to wie?

– Arcy Kurwa Mor­derca jesz­cze cię nie widzi.

– Całe szczę­ście.

– Ucie­kaj stąd. – Roman pochy­lił się tak, że Cygan poczuł na twa­rzy jego gorzki oddech.

– Dla­czego?

– Leci skała na War­szawę. Ma zamor­do­wać milion dwie­ście tysięcy ludzi.

– Jaka skała?

– Niebo zostało zajęte przez Arcy Kurwę Mor­dercę. W nie­bie został wywo­łany przez niego kata­klizm.

– A o tym skąd pan wie?

– Jestem świa­do­mo­ścią nie­śmier­tel­no­ści mordu. Świa­do­mość ta jest naj­moc­niej­szą prawdą nieba.

– Czy jest jakiś ratu­nek?

– Trzeba roz­ko­do­wać Arcy Kurwę Mor­dercę.

– Jak?

– Należy natych­miast dopro­wa­dzić śled­czą Mły­nar­ską. To naj­moc­niej­sza śled­cza z pokoju trze­ciego pię­tra komendy War­szawa Wil­cza 21. Sek­cja prze­ciwko życiu. Dopiero roz­ko­do­wa­nie uświa­domi wam, kto to jest Arcy Kurwa Mor­derca. Ura­tuje milion dwie­ście tysięcy ludzi – syczał Roman.

Cygan wypu­ścił gło­śno powie­trze. Tro­chę go to wszystko przy­tło­czyło.

– Uwa­żaj na sie­bie – poże­gnał go czło­wiek-nie­to­perz i pofru­nął w Chmielną.

Cygan doszedł powoli do Nowego Światu. Zjadł jesz­cze loda i zawró­cił. Kon­cert zaczy­nał się za nie­całą godzinę. Wsiadł w auto i nie­spiesz­nie poje­chał w stronę Moko­towa. Przed Sto­dołą stali na­dal fani meta­lo­wego gra­nia. Jesz­cze jadąc, zadzwo­nił do John­nego.

– Podejdź pod drzwi z tyłu budynku – usły­szał głos przy­ja­ciela.

Tak sta­nął przed masywną, agre­sywną płytą, która otwo­rzyła się tak jakby cze­kała na jego przyj­ście. Zoba­czył Różyka i John­nego.

– W porządku, loco? – spy­tał Różyk.

– Na maksa! – Cygan zro­bił krok i ener­gia kon­certu wessała go do środka.

Rozdział 2. Na scenie

Roz­dział 2Na sce­nie

POSZLI PRO­STO NA GÓRĘ. Devi­li­veD szy­ko­wał się do akcji. Jak żoł­nie­rze z roc­ko­wych sił spe­cjal­nych. Prze­ciw­nik został przy­bity do ziemi hura­ga­no­wym ogniem dział, które od dzie­się­ciu minut strze­lały Slay­erem. I teraz wszy­scy szy­ko­wali się na krwawą łaź­nię. Nikt nie miał złu­dzeń. Nad­cho­dziła meta­lowa maszynka do mięsa!

Trzeba zazna­czyć, że Devi­li­veD był skła­dem z mocną histo­rią. Z pierw­szego line-up’u prze­żyli tylko Różyk i per­ku­si­sta Bor­suk. Basi­sta i gita­rzy­sta od dawna grali pod zie­mią. Albo „po tam­tej stro­nie”, jak to piszą na Face­bo­oku ludzie, któ­rzy wie­rzą, że jest świat duchów, w któ­rym spo­tkają się ze wszyst­kimi, na któ­rych im zależy. Basi­sta wypa­ro­wał. Grzał zawo­dowo herę i snuł się po Dworcu Cen­tral­nym, pod­pie­ra­jąc swym udrę­czo­nym życiem szare ściany. Kie­dyś, gdy był na strasz­li­wym skrę­cie, rzu­cił się do taryfy, żeby wyrwać radio. Tak­sów­ka­rze pobili go tak, że coś mu trza­sło. Z cza­sem od ćpa­nia zma­lał o kilka cen­ty­me­trów i Johnny był w szoku, gdy spo­tkali się po kilku latach na jakimś pogrze­bie. Papież pol­skiej gitary baso­wej, bo tak go nazy­wali, sam pro­du­ko­wał w tam­tym cza­sach kom­pot. Miał melinę na Szmul­kach, a w niej dwa duże kotły. Na nad­garst­kach pie­lę­gniarka zain­sta­lo­wała mu wenflony, w które co kilka godzin wpusz­czał świeży towar. Wpadł w końcu, jak pra­wie każdy w tym biz­ne­sie i poszedł sie­dzieć. Wyszedł odkar­miony i wypo­częty, a potem znów zaczął pro­duk­cję. Tym razem w malut­kim domku na przed­mie­ściach. Prze­ro­bili mu go na for­tecę, a towar poda­wał wyłącz­nie dile­rom – przez mały otwór w ścia­nie. Ponie­waż był tam prak­tycz­nie zamu­ro­wany, poli­cja musiała użyć dźwigu do zerwa­nia dachu. Kiedy go wyj­mo­wali ze środka, z domku buchał ogień, bo chcąc zatrzeć ślady, wznie­cił pożar. Znów posie­dział i wyszedł. A potem się roz­pły­nął.

Pew­nego dnia na pod­ło­dze miesz­ka­nia, w któ­rym był widziany po raz ostatni, zna­le­ziono dziwną śmier­dzącą gala­retę i resztki ciu­chów. Wyglą­dało to tak, jakby ktoś roz­pu­ścił go w kwa­sie. Tyle o basi­ście. Pierw­szy gita­rzy­sta Devi­li­veD robił jedne z naj­lep­szych rif­fów w Pol­sce. Umarł, gdy zapa­ko­wany amfą wypił złą wódkę od Ruskich. Odszedł z pianą na ustach.

Johnny kochał tam­ten skład. Potem też było dobrze, bo Devi­li­veD nagrał pięć rów­nych albu­mów, po mistrzow­sku zszy­wa­jąc death metal i hard rocka.

Różyk na pły­tach śpie­wał po angiel­sku, a na kon­cer­tach w kraju po pol­sku. Kariera zażarła im tak, że jeź­dzili na trasy do Sta­nów i Japo­nii. Dziś grali, jakby jutro miało się wszystko skoń­czyć. Jakby cały kosmos miał spły­nąć z kupą w kiblu. Byli tak zako­le­go­wani, że Johnny znał tek­sty wielu ich nume­rów.

Różyk, który wie­dział o tym dosko­nale, nagle krzyk­nął do mikro­fonu:

– Hej ludzie, jest tu Johnny z Mor­loka. Chce­cie, żeby Johnny, zaśpie­wał z nami?

Johnny stał po pro­stu z boku sceny i patrzył jak grają. Nagle wszy­scy zaczęli się na niego patrzeć. Podra­pał się po gło­wie.

– Go, Johnny Go! – krzyk­nął Różyk. Był roze­brany do pasa i ocie­kał potem. U jego stóp drgały roz­pa­lone do bia­ło­ści ciała. Pły­wały w metalu, który bez­li­to­śnie spu­ścili ze sceny. Johnny poczuł mro­wie­nie w mózgu. Przez ciało prze­le­ciał mu dreszcz. Pod­szedł do dru­giego mikro­fonu, tego przez który gita­rzy­sta śpie­wał chórki. Spoj­rzał przed sie­bie. Sala była jak plac szczel­nie wybru­ko­wany gło­wami.

– Cześć ludzie, jestem Johnny. Zna­cie mnie?

Głowy odpo­wie­działy krzy­kiem.

– A ty znasz „Niebo”? – zapy­tał Różyk.

– No pew­nie. Kto nie zna? – wzru­szył ramio­nami Johnny.

– No to „Nie­bo­ooo”! – krzyk­nął Różyk.

Publicz­ność odpo­wie­działa histe­rycz­nie. To była bal­lada, ogól­no­pol­ski wręcz hit let­nich meta­lo­wych ple­ne­rów. Histo­ria o tym, jak chło­pak zako­chał się w dziew­czy­nie, zaczęli ze sobą być i on nauczył ją jeź­dzić moto­cy­klem. Potem się odko­chał i odszedł, a ona zgi­nęła na skrzy­żo­wa­niu pod cię­ża­rówką. Histo­ria oparta na fak­tach. Tak zgi­nęła kole­żanka Różyka. Johnny wie­dział o tym dosko­nale. Objął dłońmi mikro­fon. To był jego klucz do kró­le­stwa pie­kła i nieba. To, co prze­ży­wał, można było porów­nać tylko z uczu­ciem, które poja­wia się na moment przed nie­ocze­ki­wa­nym, zaje­bi­stym sek­sem. Albo gdy jesteś gwiazdą fut­bolu i za chwilę strze­lisz kar­nego. Ale tak poza tym, to było tak jak zwy­kle, czyli od ludzi jebało total­nie potem. Ruszyli. Różyk zaśpie­wał kilka pierw­szych lini­jek, a on dołą­czył w poło­wie zwrotki. Ich głosy spo­ty­kały się i skle­jały. Śpie­wali mistrzow­sko. W zaska­ku­ją­cych nie­kiedy inter­wa­łach. Znów poczuł dreszcz bie­gnący po skó­rze.

Miłość tak mocna jak śmierćFał­szywy poda­ru­nek losuPrze­klęta przez bogówBez szans na nowe roz­da­nieNad gro­bem czarna cere­mo­niaOdtrą­cone prze­pro­sinyZostała wiecz­ność i tajem­nicaBez­silny płacz i wypa­lone zni­czeUmarłe kwiaty wskażą ci drogę.

Numer zszedł jak lawina. Gdy wybrzmiał, wyko­nali niedź­wie­dzia. Gruch­nęły brawa. Johnny ukło­nił się nisko i zszedł na bok. Pro­sto na Agnieszkę. Wyglą­dała jak aktu­alna Miss mokrych nocy szes­na­sto­latka. Zła­pała go za ręce.

– To było zaje­bi­ste! Nagra­łam! Wrzu­cić na YouTuba?

– Wrzu­caj!

Był total­nie nała­do­wany adre­na­liną, a na jej widok wystrze­liły mu guziki. Zamie­nił się w ptaka, który uciekł z klatki i jak sza­lony roz­bija się po miesz­ka­niu. Oszo­ło­miony lotem zapo­mina o naj­bliż­szych cen­ty­me­trach. Byle dalej!

Tym­cza­sem Devi­li­veD łoił kolejny numer. Sta­nęli więc razem i patrzyli jak Różyk posyła publikę na deski. Cygan też patrzył, ale nie na kapelę, a na John­nego i Agnieszkę. Od zawsze mu tego zazdro­ścił. Tych lasek na plaży, które leciały, gdy tylko zaśpie­wał i zagrał na gita­rze. Zawsze poja­wiała się chętna. Zawsze! Co naj­mniej jedna. A on, żeby coś wyrwać, musiał świ­ro­wać i tań­czyć. No ale nie każdy rodzi się arty­stą.

Różyk skoń­czył swój show i zaczęła się prze­rwa. Tech­niczni zain­sta­lo­wali graty Anth­raxa. A Devi­li­veD w gar­de­ro­bie czy­nił honory. Każdy chciał się zała­pać na blask gwiazd rocka.

– Zobacz, już jest ponad sto odsłon! – Agnieszka poka­zała ekran smart­fona. To była kropka nad „i”. Weszła mu ostro hero­ina Inter­netu. Przy­pad­kowy rzut monetą uto­ro­wał drogę do szczę­ścia. Do przy­gody, od któ­rej mózg zaki­piał dopa­miną.

I wtedy zaczął grać Anth­rax. Ruszył meta­lowy walec. Pro­sto z Nowego Jorku. Tak jakby chcieli prze­wró­cić świat. Spa­dły naj­cięż­sze riffy. A Johnny od tego wszyst­kiego kom­plet­nie odle­ciał, wbiegł na scenę i rzu­cił się w morze głów i rąk. To był sta­ge­di­ving! Od dawna tego nie wyko­nał. Kie­dyś, dawno temu sko­czył tak na swoim kon­cer­cie, ale ludzie się roz­stą­pili i potłukł się kosz­mar­nie. Dziś tłum go zła­pał i zaczął pły­nąć nad gło­wami. Uno­sił się na ple­cach, to była magia. Po chwili łagod­nie wylą­do­wał gdzieś z boku.

I nagle obok wylą­do­wała Agnieszka, bo też sko­czyła za nim ze sceny! Zaczęła tań­czyć. Wario­wali tak, jakby chcieli roz­wa­lić sobie odci­nek szyjny krę­go­słupa. Czyli zro­bić whi­plash.

Anth­rax na bis zagrał ultra cięż­kie „Keep it in the Family” i melo­dyjne „Only”. Gdy roc­kowy pociąg sta­nął, poja­wił się Różyk, a w sekundę po nim Cygan.

– Jest impreza u Laty­no­sia, jedzie­cie z nami? – zapy­tał Różyk.

Johnny spoj­rzał na Cygana. A ten kiw­nął głową. Było już za późno na rajd przez Pol­skę. Teo­re­tycz­nie mogli wsiąść w furę i powal­czyć tak, żeby o czwar­tej nad ranem być w Zako­pa­nem. Ale po co? Prze­cież są dziew­czyny. Prze­cież jest impreza. Obaj znali Laty­no­sia i wie­dzieli, że będzie bar­dzo dobrze.

Agnieszka poje­chała z nimi. Gdy wjeż­dżali w nie­wielką uliczkę na Sady­bie w zim­nym brza­sku gazo­wych latarni Johnny prze­czy­tał na nie­bie­skiej tabliczce – Sosnowa. Auta zapar­ko­wały cia­sno przed nie­wiel­kim, sta­rym bliź­nia­kiem. To była chata Laty­no­sia.

Rozdział 3. Spacer po towar

Roz­dział 3Spa­cer po towar

KOMU WINA, KOMU DYMA? – krzyk­nął Różyk, gdy wszy­scy byli już w środku. Polała się whi­sky, popły­nęło czer­wone wino. W powie­trzu zawisł słodki zapach gan­dzi i zaczęły się tańce. Cygan szybko wyha­czył młodą, zgrabną bru­netkę, a Johnny wiro­wał z Agnieszką. Popi­jali z gwinta wino i ani się obej­rzeli, a byli już ele­gancko zro­bieni.

– Wypro­stu­jemy się? – zapy­tała.

– A mamy czym?

– Chło­paki cią­gną w piw­nicy.

Ski­nął ocho­czo głową i zeszli po wąskich schod­kach. Za sto­łem sie­dział Heniek, czo­łowy war­szaw­ski diler gan­dzi. Wysoki, wylu­zo­wany, dłu­go­włosy gość. Miał z pięć dyszek, a dilo­wał pew­nie ze dwie. Zaczął krę­cić ten biz­nes zaraz po upadku komuny. W cza­sach, w któ­rych załoga bawiła się tylko w jed­nym lili­pu­cim barze na tyłach kina Moskwa. Johnny był tam kilka razy. Nazy­wało się to A&P, ale wszy­scy mówili Pub Moskwa.

W środku było jak w amster­dam­skim cof­fee sho­pie, w któ­rym ktoś roz­lał kani­ster z LSD. Bar po kilku latach się roz­le­ciał, bo jazda była za ostra. Nawet jak na wariacki począ­tek lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Johnny poznał Heńka przy oka­zji swo­ich poby­tów w sto­licy i kilka razy nawet kupił od niego zioło. Kie­dyś na przy­kład zadzwo­nił i umó­wili się na Rako­wiec­kiej. Heniek pod­je­chał z rykiem na Har­leyu, wyjął z bagaż­nika butelkę wina i pocią­gnął słusz­nie z gwinta. Sprze­dał mu dobrą trawę i odje­chał. Z rykiem.

– Kopę lat! – ucie­szył się Heniek.

– Cześć, men! – przy­wi­tał go Johnny.

Jeden z obec­nych przy stole powró­cił do opo­wie­ści, którą prze­rwało poja­wie­nie się Agnieszki i John­nego.

– Mia­łem czter­dzie­ste uro­dziny, byłem w Ełku, no i były aku­rat Dni Mia­sta. Chło­paki dali mi w samo­cho­dzie wielką kre­skę. Gdy ją wcią­gną­łem, wzięli mnie pod pachy i zapro­wa­dzili pro­sto do balonu, bo był tam aku­rat balon. Wsa­dzili mnie do kosza, facet dał w pal­nik i odle­cie­li­śmy. Jak byli­śmy już jakieś dwie­ście metrów nad zie­mią, usły­sza­łem, że przez mikro­fon na sce­nie nawija aku­rat mój kolega. „Pro­szę pań­stwa, a teraz skła­damy życze­nia uro­dzi­nowe naszemu kole­dze Toma­szowi. Jest w balo­nie nad nami. Wszyst­kiego naj­lep­szego Tomku!!! Sto lat, sto lat…!”. I patrzę, a cały tłum mi śpiewa! Ha, ha, ha!

Wszy­scy zachi­cho­tali.

– Pano­wie, a poczę­stu­je­cie nas? – zapy­tała Agnieszka.

– Jasne. Kto by takiej odmó­wił!

Heniek się­gnął po talerz, na któ­rym były roz­sy­pane gotowe kre­ski. Podał Agnieszce zwi­nięty w rulo­nik bank­not stu­zło­towy i zaśpie­wał pod nosem:

Przy­je­chali na Żura­wią paste­rzeRoz­sy­pali dzie­cią­teczku na lustrzeChwała na wyso­ko­ści, chwała na wyso­ko­ściA towar do nosa.

Wybuchł rechot. Wszy­scy tu kumali cza­czę i wie­dzieli, o czym jest ta pio­senka. W sta­rych, dobrych cza­sach przy Żura­wiej była piz­ze­ria Da Ange­lio. Urzę­do­wał tam pan Śliwka. Ofi­cjal­nie ochro­niarz, a w rze­czy­wi­sto­ści pierw­szo­li­gowy diler koksu. Sprze­da­wał zna­jo­mym, ludziom z pół­światka i z pole­ce­nia. Jego koks był zaje­bi­ście czy­sty. Było minęło. Od dawna nie ma już ani tej piz­ze­rii, ani Śliwki. Teraz towar jest mocno przy­że­niony, ale gdy ktoś ma kon­takt, to na­dal może kupić pro­szek, który jest koka­iną nie tylko z nazwy. Tak jak ten mate­riał na tale­rzyku.

Agnieszka jed­nym snif­fem wcią­gnęła grubą jak dżdżow­nica kre­skę.

– Oż ty! Pro­fe­sjo­na­listka! – Heniek aż cmok­nął z zachwytu.

Johnny uśmiech­nął się pod nosem. Lubił te zało­ganc­kie powie­dzonka: „Oż ty żil­gas!”, „Kun­glans!”, „Szlus­drax!”. Wziął rulo­nik i wło­żył całe serce i płuca w to, żeby wypaść nie gorzej. Dał radę. Ści­snął pal­cami dziurki w nosie i wcią­gnął powie­trze, żeby towar wszedł głę­biej.

Ow­szem. Lubił koks. I miał z nim różne histo­rie. Osiem lat temu zagrali z Mor­lo­kiem na miej­skiej impre­zie w Gdań­sku. Gwiazdą wie­czoru był ścią­gnięty z Lublina Bajm. Beata Kozi­drak wyła tak, jakby chciała udo­wod­nić, że ma emi­sję nie gor­szą od Bruce’a Dic­kin­sona z Iron Maiden. Co oczy­wi­ście nie wcho­dzi w grę. Mor­lok zagrał swój set wcze­śniej. Dali czadu a potem Johnny krę­cił się i gadał z ludźmi. Wypił kilka piw, spa­lił z kimś jointa i w końcu spo­tkał zna­jomka z Gdyni. Kon­kret­nie Budzi­sza, czyli takiego jed­nego koleżkę, który balan­go­wał z muzy­kami. Był obrot­nym cwa­niacz­kiem, który wie­dział, jak i gdzie pod­cze­pić się pod hajs. Gość nie miał fri­ko­wego wyglądu i na luzie można go było wziąć za typa z jakiejś poważ­nej firmy. Przy­naj­mniej do momentu, gdy oka­zy­wało się, że Budzisz jest kok­sia­rzem wyczy­now­cem. Należy dodać, że histo­ria, o któ­rej mowa, roz­gry­wała się w cza­sach, gdy proszku nie dmu­chali jesz­cze dyrek­to­rzy i akto­rzy, poli­tycy i pre­zesi rad nad­zor­czych. Koks był towa­rem gang­ste­rów i ludzi z branży muzycz­nej.

Budzisz zapro­po­no­wał John­nemu nosa, a ten zgo­dził się z rado­ścią. Nie miał dzieci, nie pra­co­wał w stoczni na dźwigu i chęt­nie wcią­gał kre­ski wysy­py­wane na tale­rzy­kach, pudeł­kach od kom­pak­tów czy na stole. Warto dodać, że sam kupił koks led­wie kilka razy, bo jako gwiazda był czę­sto­wany, co było jed­nym z plu­sów tej roboty. Tym razem tra­fił na spe­edway. Budzisz miał dużą torbę i sypał co chwila. Sie­dzieli na przed­nich fote­lach jego fury i ścią­gali z pudełka kom­paktu pierw­szej Nirvany. Towar był mocny jak cho­lera. W nie­wiele ponad godzinę wyko­nali osiem kre­sek i tak się zapa­ko­wali, że włosy pra­wie sta­nęły im dęba.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki