Psychoterapeutka - Helene Flood - ebook + książka

Psychoterapeutka ebook

Flood Helene

3,8

Opis

Wciągnęła cię „Pacjentka”? Musisz przeczytać „Psychoterapeutkę”!

Czy ekspertka od cudzej psychiki może się mylić co do własnych emocji?

Sara prowadzi praktykę psychoterapeutyczną dla trudnej młodzieży w starym odziedziczonym domu, który od lat odnawia jej mąż Sigurd. Pewnego ranka mężczyzna zostawia jej wiadomość, że wyjechał na weekend z kolegami i jest już na miejscu. Kilka godzin później do Sary dzwonią przyjaciele męża: Sigurd się nie pojawił i nie odbiera telefonu.

Początkowy gniew Sary na męża z upływem czasu przeradza się w strach. Kobieta zaczyna czuć się obserwowana, przedmioty wokół niej znikają i znów się pojawiają, a dom przestaje być bezpiecznym miejscem. Gdy wychodzi na jaw straszna prawda o zniknięciu Sigurda, Sara zaczyna wątpić w swoje zdrowie psychiczne.

Helene Flood, norweska psycholożka specjalizująca się w zagadnieniach wstydu, przemocy i poczucia winy, napisała przejmujący thriller o destrukcyjnych emocjach w związku i wpływie rodzinnego dziedzictwa na wybory, jakich dokonujemy jako dorośli ludzie. Książka natychmiast stała się bestsellerem w Norwegii i została sprzedana do dwudziestu sześciu krajów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (11 ocen)
4
1
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Terapeuten

Redakcja: Maciej Robert

Korekta: Renata Burlikowska

Projekt graficzny okładki: Tomasz Majewski

Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska

Redaktor prowadzący: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

© Helene Flood. First published by Aschehoug Forlag, 2019

Published in agreement with Oslo Literary Agency and Book/lab Literary Agency, Poland.

Copyright © Agora SA, 2020

© Copyright for the Polish translation by Ewa M. Bilińska, Art of Translation, 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-268-3369-4

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Piątek, 6 marca: Wiadomość

Kiedy wychodził, było ciemno. Obudziłam się, czując,

jak pochyla się nade mną i całuje mnie w czoło.

Idę już, szepnął.

Odwróciłam się, ciągle w półśnie. Miał na sobie kurtkę.

Z ramienia zwisała mu torba.

Idź, wymamrotałam w odpowiedzi.

Śpij sobie spokojnie dalej, odparł.

Usłyszałam jego kroki na schodach, ale zanim drzwi się

za nim zamknęły, zapadłam ponownie w sen.

Kiedy się budzę, jestem w łóżku sama. Pomiędzy roletą a framugą okna jest szpara, przez którą wpada słaby promień słońca, trafia mnie prosto w oko i budzi. Jest wpół do ósmej. To dobra chwila, żeby wstać.

Rozespana idę boso do łazienki, przechodzę przez płyty wiórowe ułożone na całej szerokości korytarza i stąpam po mokrych drewnianych paletach zakrywających goły beton w łazience. Nie mamy tu żadnej lampy sufitowej, ale Sigurd zainstalował sobie do zdejmowania płytek robocze światło i ta prowizoryczna lampa nadal tam stoi, niepokojąco niezmienna. Na szczęście w tej chwili jest dostatecznie jasno, żebym nie musiała jej zapalać. Jest skuteczna, jak to zazwyczaj bywa z oświetleniem do pracy, ale emituje ostre, białe światło, za sprawą którego mam uczucie, jakbym brała natrysk w bezlitośnie odartej z intymności szkolnej łazience. Odkręcam wodę pod prysznicem, żeby się rozgrzała, a ja w tym czasie się rozbieram. Bojler wymaga wymiany, ale Sigurd bierze zazwyczaj szybki prysznic, a ja nie zamierzam dziś myć włosów, więc powinno wystarczyć.

Kabina prysznicowa jest z plastiku. To też miało być tymczasowe. Sigurd zaprojektował dla nas natrysk, wymurowany kąt ze szklanymi drzwiami, wyłożony drobnymi kafelkami w biało-niebieskie wzory. Ze wszystkich niedokończonych pomieszczeń w tym domu przestój w pracach jest najbardziej widoczny w łazience. Stare kafle są już skute, a nowe nie zostały jeszcze położone. Nie mamy lamp, żadnej porządnej zasłonki, chodzimy po paletach, żeby nie uszkodzić podłogi, mamy dziurę w ścianie, z której wypływa woda, no i tę prowizoryczną kabinę, smutną pozostałość po dziadku Sigurda ze strony matki. Przez pewien czas po wkroczeniu na ten opuszczony plac budowy oczyma wyobraźni widziałam dom takim, jak miałby wyglądać w przyszłości: kafelki w błękitny wzór, gładkie ściany, wbudowane lampy, pod stopami ciepłe płytki ceramiczne, gorąca woda wypływająca w idealnie odmierzanej ilości z nowoczesnej armatury prysznicowej z wieloma opcjami regulacji. Teraz widzę jedynie czas, jaki jest na to wszystko potrzebny. Kiedy wkładam dłoń pod strumień wody i czuję, jak temperatura powoli wzrasta, łapię się na myśli, że w pewnym sensie przestałam już wierzyć, iż ten dom kiedykolwiek zostanie ukończony.

Strumień gorącej wody mnie rozbudza. Jest tu zimno, w sypialni bywa do wytrzymania, za to w łazience jest lodowato. Zima była długa i co rano stałam tu nago i przebierałam nogami, podstawiając rękę pod strumień wody. Teraz przynajmniej powoli zbliża się wiosna. Prysznic dobrze mi robi, woda biczuje moje chłodne, pokrytą gęsią skórką ciało, a ja zbieram ją w dłonie i zanurzam w niej twarz, czuję, jak wreszcie wyrywam się z objęć nocy i oddaję we władanie dnia.

Piątek. Trzech pacjentów, moja zwykła piątkowa ekipa. Najpierw Vera, potem Christoffer, a na końcu Trygve. Trochę niemądrze jest planować sesję z Trygvem jako ostatnią osobą w piątek, ale to co tydzień takie kuszące, ta ulga, kiedy jego godzina się kończy. Nabieram w ręce kolejną porcję wody, zanurzam twarz i przecieram policzki. Sigurd razem z kolegami zostanie w Norefjell do niedzieli. Jestem sama przez cały weekend.

Wracam do sypialni, żeby się ubrać, nie mam siły przebywać w tej lodowatej łazience ani sekundy dłużej, niż jest to konieczne. W łóżku leżą nasze pomięte kołdry. W pomieszczeniu unosi się ciężki zapach snu, na pewno mojego, a może również Sigurda. Nie spojrzałam na zegarek, kiedy on wychodził, ale chyba minęło już od tamtej chwili kilka godzin. Nie mamy szafy, ale Sigurd zamontował pomiędzy kominem a ścianą metalowy drążek, na którym wiszą moje sukienki oraz jego koszule i marynarki. Ubrania Sigurda wiszą bezładnie, moje w równych rządkach, posegregowane według kolorów. Przyglądam się jego części, nie wydaje mi się, żeby czegoś ubyło, ale w końcu miał jechać prosto w góry. Zniknęła torba stojąca wcześniej na podłodze i przypominam sobie, że kiedy wyjeżdżał, miał ją na ramieniu. Nakładam koszulę i spodnie, decyduję się w tym dniu na neutralną elegancję i wybierając jasnoniebieską, dopasowaną bluzkę, myślę sobie, że już za kilka godzin będę mogła tu wrócić, zabrać strój treningowy, jeśli zdecyduję się pojechać do klubu fitness, a jeśli nie, to ubrać się w spodnie od piżamy i luźny tiszert. Tylko najpierw przyjmę trzech pacjentów.

Trzech pacjentów to w sumie za mało. Powinnam mieć codziennie czterech, a w jeden lub dwa dni w tygodniu optymalnie pięciu. Tak sobie obliczyłam, zaczynając własną działalność. Przy prywatnej praktyce jest mniej roboty papierkowej, tak powiedziałam Sigurdowi, kiedy układaliśmy plany, siedząc w kuchni naszego dawnego mieszkania przy Torshovparken, i wpisywaliśmy kolejne pozycje naszego budżetu w arkusz Excela: mogę spokojnie przyjąć czterech pacjentów dziennie, a pewnie i pięciu. W większość dni pięciu. A przynajmniej raz w tygodniu, ale weź, przecież nie zaszkodzi nam trochę dodatkowych pieniędzy. Zaśmialiśmy się.

– Tylko nie zapracuj się aby na śmierć – rzekł Sigurd.

– Co ty powiesz – odpowiedziałam.

On rozpoczął własną działalność w tym samym czasie, robił swoje obliczenia, które wpisywał we wspólny arkusz w Excelu. Co najmniej ośmiu klientów jednocześnie, a najlepiej dziesięciu. Pomoc pozostałym partnerom biznesowym w razie potrzeby, liczy się każda godzina pracy.

– Trochę będziemy robić w nadgodzinach – mówiliśmy sobie – ale pieniądze pójdą do wspólnej kasy.

Teraz przez większość dni tygodnia mam trzech pacjentów i tylko wyjątkowo pięciu jednego dnia. Dlaczego tak się stało? Znalezienie klientów jest trudniejsze, niż myślałam, a młodzież często odwołuje sesje, jednak to tylko część przyczyn. Zapinam ostatnie guziki koszuli, jestem teraz uosobieniem skromności. Siedząc wtedy w kuchni w Torshov, przy starej biurkowej lampie Sigurda, oświetlającej nam komputer i rozłożone papiery, na których robiliśmy notatki, zapomniałam w swoich obliczeniach o jednej ważnej rzeczy. O czynniku ludzkim. Nawet ja, tak świetnie radząca sobie samodzielnie, potrzebuję innych ludzi. Jednym ruchem wyrzuciłam z życia moich kolegów z pracy i nigdy nie przypuszczałam, że mogę się poczuć osamotniona. Że popadnę z tego powodu w apatię. Gdyby ktoś powiedział mi rok temu, jakim ciężarem będzie dla mnie reklamowanie się w celu pozyskania nowych pacjentów, jak bardzo nie będę lubiła tego robić, to na pewno bym mu nie uwierzyła.

Jeśli o mnie chodzi, śniadanie jest najprzyjemniejszym posiłkiem dnia. Czytając gazetę, siedzę przy naszej kuchennej wyspie z kromką chleba i kawą. Najbardziej lubię jadać w samotności. Sigurd zawsze wychodzi wcześnie, na stojąco wlewa tylko w siebie parę łyków kawy. Ja lubię jeść powoli. Poczytać dyskusje polityczne w „Aftenposten”, recenzje filmów. Kontemplować dzień.

Odłożył swój kubek, który stoi na blacie kuchennym obok zlewu. Wystrój kuchni to jedna z niewielu rzeczy, które zostały w tym domu w miarę ukończone, a blat jest tak gładki, że nawet z tego miejsca mogę dostrzec zaciek z kawy pod jego kubkiem. Oczywiście być może między kobietami a mężczyznami występuje pod tym względem jakaś biologicznie uwarunkowana różnica, czego przykładem jest zdolność do zauważenia plamy po kawie, okruchów pod tosterem, kropli wody na blacie. Sigurd chce mieć ładnie, planuje każdy szczegół domu, tworzy staranne rysunki i imponujące prezentacje graficzne, ale potem zawodzi w detalach. To tylko drobiazgi, czemu o to tyle zrzędzę, po co się tym irytuję, ale z drugiej strony – dlaczego on nie może poświęcić tych trzech sekund, których te sprawy wymagają?

Zagłębiona w tych myślach dostrzegam haczyk na ścianie, na którym zawsze wisi tuba z dokumentami Sigurda. Używa jej do noszenia rysunków między pracą a domem, wygląda jak szara rura z twardego plastiku z czarnym paskiem na ramię przymocowanym po obu stronach i jeśli Sigurd ma ją w domu, wisi zawsze na tym samym haczyku. Przyglądam się pustemu wieszakowi i marszczę czoło. Czyż nie miał jechać bezpośrednio do Thomasa i stamtąd zabrać chłopaków? Czy nie powiedział tego wyraźnie? I czy tuba z dokumentami nie wisiała tutaj poprzedniego wieczoru?

Zawsze uważałam, że wyjątkowo trudno jest przejść do porządku dziennego nad niespójnościami. Obserwuję, jak ludzie to robią, i im zazdroszczę. Miał już nie zaglądać do pracy, no tak, ale może źle go zrozumiałam. Zamierzał pojechać wprost do Thomasa, tak mówił, no cóż, może czegoś nie dosłyszałam, może miał tylko najpierw coś na szybko załatwić w pracowni. Może zostawił tubę z dokumentami w biurze, a ja, uznawszy, że wisiała tutaj wczoraj wieczorem, tak naprawdę zapamiętałam przedwczorajszy wieczór. Tak musi być o wiele łatwiej. Ludzie z gorszą pamięcią wydają się znacznie mniej podejrzliwi w stosunku do otaczającego ich świata, mniej kłótliwi. Żeby wziąć za przykład obecną sytuację: pamiętam bez cienia wątpliwości, że rozmawialiśmy o tym wczoraj, kiedy wstałam z sofy w naszym prowizorycznie zaaranżowanym salonie i podeszłam tutaj, do aneksu kuchennego, żeby wylać resztki herbaty, wyrzucić do kubła zużytą torebkę i wstawić kubek do zmywarki, pamiętam, jak odwróciłam się, stojąc może metr od miejsca, w którym siedzę teraz, i zapytałam Sigurda, o której jutro wyjeżdżają. I pamiętam Sigurda tak dobrze, jakbym miała przed oczami jego zdjęcie, takie w bajecznej rozdzielczości, miliardy megapikseli, tak że każda niedoskonałość skóry widoczna jest w najdrobniejszym szczególe, pamiętam jego wymiętolony sweter i dziurawe spodnie, które często nakłada wieczorem, to, jak przesunął dłonią przez swoje zmierzwione loki, spojrzał na mnie zwężonymi ze zmęczenia oczami, jakbym go obudziła, i powiedział:

– Och. Ruszam wcześnie. Chciałbym być u Thomasa o wpół do siódmej.

A ja odpowiedziałam:

– Wpół do siódmej?

A on na to:

– Tak. Wtedy wyruszymy z rana i mamy cały dzień w górach.

Więc może po prostu się zapomniał i niechcący zabrał tubę z dokumentami. A może miał zamiar trochę popracować w górach. Albo zmienił zdanie i mimo wszystko zajechał do biura.

Moja pamięć jest zbyt szczegółowa. Zbyt dokładnie przypominam sobie, jak wyglądał w chwili, gdy o tym rozmawialiśmy, że miał na sobie ten beżowy sweter w kiepskim fasonie i z czarnym kołnierzykiem, sprawiający wrażenie, jakby kupiła mu go jeszcze matka, i dokładnie tak jest, to ona mu go kupiła, zanim mnie poznał, obiecał mi, że nie będzie go nosić, kiedy już odważyłam się powiedzieć, że na widok tego swetra jeży mi się włos na głowie. To całkiem nieistotny szczegół, nic, co potrzebowałabym zapamiętać. A na pewno nie jest warte pamiętania to, że odpowiedziałam OK, a kiedy wstawiłam kubek i odwróciłam się w stronę sofy, siedział tam już z laptopem na kolanach i ze zmrużonymi oczami wpatrywał się w monitor, brwi ściągnięte, usta półotwarte, i że powstrzymałam chęć powiedzenia zrób sobie lepsze światło, niszczysz wzrok, i zabierz tego laptopa z kolan, źle wpłynie na jakość twojego nasienia, a może się zdarzyć, że w którymś momencie zechcemy, żeby było najwyższej jakości, i nie siedź tak ze zgiętym karkiem, będą cię bolały plecy, i że wszystko, co powiedziałam, to było: „Idę się położyć. Dobranoc”.

To wszystko jest nieistotne. Człowiek powinien posiadać umiejętność odróżniania rzeczy ważnych od całej reszty. Gdybyśmy mieli wszystko pamiętać, trudniej byłoby odszukać kluczowe informacje, te, które naprawdę trzeba pamiętać.

Myję zęby w łazience, balansując na jednej z palet, które Sigurd przywiózł z któregoś ze swoich placów budowy i ułożył na naszej podłodze. Umywalka należała jeszcze do dziadka Torpa, podobnie jak kabina prysznicowa, co oznacza, że została zainstalowana przed 1970 rokiem i że już nigdy potem nie została poddana żadnej innej konserwacji poza tymi, które samodzielnie przeprowadzał Stary Torp. Bateria składa się z dwóch kurków, osobnego dla ciepłej i zimnej wody, i kiedy im się przyglądam, dosłownie widzę odkręcające je powyginane artretyzmem, zniekształcone dłonie Starego Torpa. Dziadek Sigurda nie wierzył w ziemskie dobra. Według niego wkroczenie komunistów do Norwegii było nieuniknione. Zapewne rozczarowało go, że trwa to tak długo, bo czekał na nich już od lat pięćdziesiątych. Kiedy w końcu wydał ostatnie tchnienie w swoim centrum dowodzenia na poddaszu, jego przekonania w niczym nie naruszył upadek Związku Radzieckiego, nie zmieniło go też wyjście Chin na prowadzenie w globalnej gospodarce, jednak ten szczwany lis na pewno musiał czuć zniechęcenie, kiedy jego zdrowie zaczęło się sypać, a kraje komunistyczne na całym świecie coraz bardziej ulegały kapitalistycznym ideom. Podczas zimnej wojny przeżył swój czas świetności i z niezwykłą dumą opowiadał każdemu, kto go odwiedzał, głównie matce Sigurda lub nam, że policyjny wywiad założył dla niego w latach siedemdziesiątych teczkę. Ale w zeszłym roku wszystko się skończyło i teraz pamiątki obecne w tym domu są wszystkim, co po nim pozostało, stare piece i krany, i centrum dowodzenia, które już od dawna stoi nietknięte, ze swoimi metrami półek pełnymi lektur, pisemkami dla członków partii komunistycznej i biuletynami marksistów-leninistów, mapami ściennymi, na których Stary Torp oznaczył pinezkami miejsca, które uważał za strategicznie ważne cele, a także starym, zardzewiałym rewolwerem, należącym prawdopodobnie do kogoś, kto walczył podczas rewolucji w Rosji, a który on nabył w latach siedemdziesiątych, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwa lub dać tajnym służbom powód do interesowania się nim.

Śmierć Starego Torpa dała nam z Sigurdem możliwość spełnienia marzeń dotyczących mieszkania. W latach pięćdziesiątych Nordberg było dzielnicą jak każda inna, ale z upływem lat jej status wzrastał i w 2014 roku dla młodych, pełnych nadziei par takich jak my zgromadzenie dostatecznego kapitału, żeby tutaj zamieszkać, graniczyło już z niemożliwością. Po odwiedzeniu starego dziwaka mogliśmy sobie w drodze do metra powzdychać i powiedzieć, tylko spójrz na ten widok, i tak blisko stąd do lasu, szybki dojazd metrem do miasta, i do tego widać morze. Nie było po co więcej mówić. Nam przeznaczony był szeregowiec na przedmieściach, bez dobrego dojazdu gdziekolwiek lub widoku na cokolwiek. Ale dwa dni po tym, jak stary został znaleziony, stwierdzono jego zgon, a ciało odesłano do biura pogrzebowego do dalszych przygotowań, matka Sigurda zadzwoniła do nas i powiedziała:

– Posłuchajcie. Czy dom dziadka przy Kongleveien to nie byłoby coś idealnego dla was?

Margrethe jest jedynaczką i mieszka w nowoczesnej willi w Røa. Harald, brat Sigurda, osiadł w San Diego i nie potrzebuje domu w Oslo. Domek letniskowy w Krokskogen, należący wcześniej do nieżyjącego już ojca Sigurda, został przekazany Haraldowi, który obiecał nie sprzedawać go, dopóki matka nie będzie na tyle wiekowa, żeby nie móc już z niego korzystać; Harald weźmie też swój udział, gdy w swoim czasie zostanie sprzedany dom Margrethe. Dom Starego Torpa został oddany nam.

Niemiłą części historii związanej ze śmiercią Starego Torpa jest to, że minęły prawie trzy tygodnie, nim został znaleziony. Wyzionął ducha w swoim centrum dowodzenia na poddaszu – położonym dokładnie nad sypialnią, którą teraz dzielimy z Sigurdem – kiedy siedział, popijając kawę z termosu i analizując mapę z czasów, kiedy Niemcy wciąż jeszcze dzieliły się na Wschodnie i Zachodnie. Prawdopodobnie stanęło mu serce. Nie było w tej śmierci nic zagadkowego, człowiek miał prawie dziewięćdziesiąt lat. Nie był też szczególnie towarzyską osobą i nie odwiedzał go nikt poza najbliższą rodziną. Kiedy to się zdarzyło, Margrethe przebywała na jednym ze swoich dwumiesięcznych wyjazdów w ciepłe kraje, a my z Sigurdem zobowiązaliśmy się odwiedzać go raz w tygodniu i sprawdzać, czy wszystko jest w porządku. Ale byliśmy zajęci, mieliśmy swoje prace oraz własne życie i od czasu do czasu pomijaliśmy cotygodniową wizytę, potem pewnego dnia pojawiliśmy się po ponaddwutygodniowej nieobecności i cisza uderzyła nas od pierwszej chwili, kiedy tylko Sigurd przekręcił klucz w zamku. „Dziadku?” – zawołał.

Pamiętam, że popatrzyliśmy na siebie z przepraszającymi uśmiechami, z lekkim poczuciem winy, że stary komunista tak długo był sam, i kiedy teraz przypominam sobie uśmiech Sigurda, dostrzegam w nim napięcie, jakby w zwisających kącikach ust miał przyczepione niewidzialne agrafki. Mam ochotę powiedzieć, że już wtedy wiedzieliśmy, chociaż zdaję sobie sprawę, że to brzmi przesadnie dramatycznie. Ale być może to poczucie winy spowodowało wrażenie, że coś jest nie tak. „Dziadku?”

To ja go znalazłam. Leżał z twarzą opartą na mapie. Skórę miał szarą i chropowatą, suchą jak pergamin i równie mało żywą jak on sam, pełną krwawych podbiegnięć, typowych dla leżącego od dłuższego czasu martwego ludzkiego ciała. Chętnie wymazałabym ten widok z pamięci. Żółte paznokcie sprawiające wrażenie, że zaraz odpadną. Kręgi szyjne prawie na wylot przebijające pergaminową skórę. Ciężka, zatęchła woń rozkładającego się mięsa. Od tamtej pory starałam się nie wchodzić do centrum dowodzenia. Być może to właśnie ta trauma spowodowała, że Margrethe wpadła na pomysł przekazania nam domu.

Chcieliśmy go natychmiast wyremontować, zmyć ze ścian zapach starego człowieka, opróżnić dom z pozostałości po Starym Torpie i zmienić go w nasz własny. Sigurd niezwłocznie wykonał szkice, ja ułożyłam budżet. Nasza świeżo zdobyta niezależność finansowa otwierała przed nami nowe możliwości. Dwaj koledzy Sigurda ze studiów zamierzali otworzyć własne biuro architektoniczne i zaprosili go do wspólnego projektu. Nie mieliśmy teraz żadnych wydatków ani kredytów hipotecznych do spłacenia, a sprzedaż naszego mieszkania pozwoliła sfinansować jego wkład w firmę. Nie lubiłam swojej pracy w publicznym ośrodku zdrowia psychicznego dla młodzieży. Teraz mieliśmy miejsce na stworzenie gabinetu we własnym domu. To był początek nowego okresu w naszym życiu. Cztery dni przed wprowadzeniem się pojechaliśmy do ratusza w Oslo i wzięliśmy ślub. Później razem z moją siostrą i dwójką najlepszych przyjaciół Sigurda z ich dziewczynami poszliśmy zjeść po napoleonce w cukierni Halvorsena. Niczego to nie zmieniło, nadal mieliśmy pozostać tymi samymi osobami, ale chcieliśmy uporządkować naszą formalną sytuację. Pierwszą noc w nowym domu spędziliśmy na dmuchanym materacu w salonie. Wznieśliśmy toast za pomocą prosecco i powiedzieliśmy sobie, że właśnie nastały nowe czasy.

Okazało się jednak, że pozbyć się Starego Torpa będzie trudniej, niż sądziliśmy. Remont trwał długo. Podobnie jak rozkręcanie naszych nowych miejsc pracy. Szczególnie Sigurd dużo pracował po godzinach, a plan remontu wymagał przede wszystkim jego obecności, jego znajomości rzeczy, jego praktycznych rąk. Wystartowaliśmy pełni zapału i energii. Zdarliśmy tapety, skuliśmy kafle w łazience. Co nieco również skończyliśmy, zamontowaliśmy nowe meble w kuchni i zaaranżowaliśmy mój gabinet nad garażem. Ale potem nasz zapał nieco opadł. Sigurd pozyskał nowych klientów i musiał więcej pracować. Siedział pochylony nad deską kreślarską. Nastała zima, dni były coraz chłodniejsze i krótsze, a nam ubywało energii. Po skończonej pracy nie mieliśmy siły brać się do malowania ani jechać do Maxbo, żeby wybierać słuchawkę prysznicową lub baterię, czy do sklepu z kaflami lub farbami, nie mieszaliśmy zaprawy, nie zdzieraliśmy kolejnych pasów tapety, zamiast tego zapadaliśmy się w naszą starą sofę zabraną z Torshov i oglądaliśmy telewizję. Czasami Sigurd wracał do domu dopiero późnym wieczorem, przygarbiony, z tubą z dokumentami zwisającą mu z ramienia.

Latem, mówiliśmy sobie. Wykorzystamy na remont letni urlop. Zostały już do niego tylko niecałe trzy miesiące i przeraża mnie to, że straciłam wiarę. Coś innego się wydarzy. Powiemy, że jesienią, a potem nadejdą chłody i minie kolejna długa zima, podczas której na sztywnych i odrętwiałych z zimna stopach będę przestępować z nogi na nogę na paletach w łazience.

Kiedy przychodzę do gabinetu, Vera już czeka. Prowadzę praktykę w pomieszczeniu nad garażem. Mam tam malutką poczekalnię z półką na buty, krzesłem i niedużym stolikiem z czasopismami, którą od mojego biura oddzielają drzwi. Vera siedzi na krześle. Na kolanach trzyma tygodnik, ale wydaje mi się, że go nie czyta. Kiedy wchodzę, podnosi wzrok.

– Cześć, pani doktor – mówi.

Ma w sobie tę poranną, starannie uczesaną świeżość.

– Cześć – odpowiadam. – Poczekaj, muszę tylko... Zaraz cię zawołam.

– W porządku – mówi zgodliwie, wystylizowane w łuk brwi ma uniesione w tym wyrazie twarzy, który u niej najczęściej widuję, w tej szczypcie ironii, którą okrasza większość swoich wypowiedzi.

Wchodzę do gabinetu i zamykam za sobą drzwi, aby spojrzenie Very nie podążyło za mną do środka i nie śledziło każdego mojego ruchu.

Sam gabinet Sigurd obmyślił bardzo ładnie. Nie jest duży, a skośny dach powoduje, że najważniejszą rzeczą było dobre wykorzystanie przestrzeni. Wyburzył ścianę z jednej strony, tej wychodzącej na podjazd, i całą przeszklił. Stoją tam moje dwa fotele, piękne fotele od Arne Jacobsena, a pomiędzy nimi mieści się mały stolik. Kiedy siedzimy w tych fotelach, moi pacjenci i ja, znajdujemy się w najlepiej oświetlonej części całego pomieszczenia. W dachu ponad naszymi głowami Sigurd wstawił okno połaciowe, więc tamtędy również wpada światło, a dwie proste lampy sufitowe nadają temu kącikowi przyjazny i miły charakter również wtedy, kiedy na dworze szaleje jesienna wichura lub panuje lodowata zima. Przy drugiej z krótszych ścian, tej, która oddziela gabinet od poczekalni, ustawił dla mnie nieduże, białe biurko. Na ścianach po obu stronach drzwi aż do samej góry powiesił półki, dzięki czemu mam sporo miejsca na swoje książki i segregatory. Krótsza ściana i podłoga zrobione są z przyjemnego dla oka, jasnego drewna, obie dłuższe ściany są pomalowane na biało i wszystko razem jest takie nowoczesne, budzące pozytywne skojarzenia. W miejscu, gdzie skośny dach prawie styka się z podłogą, ustawiłam kilka roślin i chociaż trudno jest utrzymać je przy życiu, bo kiedy po skończonym dniu pracy wyłączam ogrzewanie, robi się tu zimno, to jednak stwarzają pewien nastrój. Tutaj możesz oddychać, mówi do mnie to pomieszczenie. Tutaj możesz być sobą. Nic z tego, co tu powiesz, nie zostanie osądzone, ujawnione ani wyśmiane. Tego właśnie chciałam – mieć gabinet, który zaprasza. I mam go. Trzeba to Sigurdowi przyznać.

Ale teraz Vera siedzi i czeka na mnie w poczekalni, a ja czuję, jak w gardle narasta mi gula zmęczenia. Nie mam ochoty zapraszać jej do środka. Siadam przy biurku i włączam komputer. Zamierzam przeczytać ostatni wpis w jej karcie pacjenta, chociaż, ściśle rzecz ujmując, nie potrzebuję tego, pamiętam, o czym rozmawiałyśmy ostatnio. Chcę zyskać na czasie, odsunąć ten moment, kiedy będę musiała ją tu wpuścić. Nie wiem, dlaczego to robię, albo nie chcę o tym myśleć. Terapeuta troszczy się o swoich pacjentów, a ja troszczę się o Verę, ale trudno byłoby zaprzeczyć, że sesje z nią są ciężkie.

Trudności z rodzicami, wynika z ostatniego wpisu, trudności z chłopakiem. Problemy Very dotyczą sfery relacji. Zaczęła do mnie przychodzić tuż po świętach Bożego Narodzenia. Chciała pomocy w poradzeniu sobie z reakcją depresyjną. Jest więcej niż ponadprzeciętnie inteligentna, być może nawet wybitnie uzdolniona, i wszystko ją nudzi. Mam tak strasznie wszystkiego dosyć, powiedziała Vera podczas naszej pierwszej sesji, kiedy poprosiłam ją o opowiedzenie, z czym do mnie przyszła, czuję się dokładnie tak, jakby nic nie miało znaczenia. Chłopak, jak się okazało, jest żonatym mężczyzną. Jej rodzice są naukowcami, usiłują dowieść teorii matematycznej, którą rozumie zaledwie garstka ludzi na świecie, zawsze są w pracy i często wyjeżdżają. Jej rodzeństwo jest dorosłe i dawno temu wyprowadziło się z domu, a Vera, która ma osiemnaście lat i wydaje się starsza, mówi, że rodzina była już kompletna, kiedy ona się pojawiła. Rodzice nie chcieli mieć więcej dzieci. Była wypadkiem przy pracy.

Nie brakuje tu elementów, którymi należy się zająć. Jest ich wręcz dużo. W życiu Very jest ból. Ale to wszystko stanowi oporną materię do pracy.

Sprawdzam swoją pocztę, odsuwam chwilę, w której muszę Verę zawołać. Tylko reklamy, nic osobistego. Przez moment mam ochotę zadzwonić do Sigurda, ale oczywiście to głupi pomysł, jest za pięć dziewiąta, być może nadal siedzi z kolegami w samochodzie. Biorę głęboki oddech. Trzech pacjentów, a potem będzie weekend. Cały wieczór tylko dla mnie. Lunch z siostrą w niedzielę, a poza tym żadnych planów. Może trening.

– Czy doktor jest gotowa? – pyta Vera, kiedy wychylam się i ją wołam.

To z panią doktor wymyśliła sama podczas naszej drugiej sesji. Zapytała mnie o różnicę pomiędzy psychologiem a psychiatrą, powiedziałam jej, że jestem psycholożką, nie lekarką, że moje wykształcenie obejmuje całe funkcjonowanie człowieka, nie tylko jego patologie, ale uczepiła się tej pierwszej informacji i powiedziała, a zatem nie jesteś porządnym lekarzem, prawda? Pozwoliłam na to, żeby mnie to męczyło, to dość irytujące, żeby mnie kłuło w miejscu, gdzie czai się kompleks niższości, o którym sądziłam, że go nie mam, a potem odpowiedziałam, nieco defensywnie, że na temat tego, co dzieje się w ludzkiej głowie, wiem chyba równie dużo jak każdy lekarz, na co ona zaśmiała się i powiedziała dobrze, uznaję to, będę nazywać cię panią doktor. Zawsze czuję nieprzyjemne ukłucie, kiedy mnie tak tytułuje, niemiłe dźgnięcie w karku, przypominające, że się wystawiłam na ciosy. Od czasu do czasu zadaję sobie pytanie, czy ona rozumie, że to mnie męczy, czy to z jej strony jest zachowanie pasywno-agresywne, ale ona sprawia wrażenie, że to tylko taka żartobliwa, ale szczera forma wypowiedzi.

Puszczam ją przodem. Vera jest odrobinę więcej niż średniego wzrostu, szczupła, o prostych biodrach. Ręce ma nieco przydługie, zwisają jej wzdłuż boków jak dwa wahadła, a ja rzucam na nią wzrokiem i zastanawiam się, jak zwykle robią to kobiety, kiedy spotykają inne przedstawicielki swojej płci, czy jest ładna? Tak, ładna, w zwykły sposób. Młoda. Ale zarazem jest w niej coś dziwnego, ta mała, okrągła twarz, to długie ciało.

– No cóż – mówi, siadając – znów pokłóciłam się z mamą i tatą. I z Larsem.

– Ach, tak – odpowiadam, moszcząc się w fotelu. – Opowiedz mi o tym.

Kiedy zaczyna mówić, wschodzące słońce wpada przez małe okno w dachu, rozświetla jej włosy w taki sposób, że przypominają aureolę, wciska się w setki drobnych kosmyków, które wymknęły się z jej zazwyczaj gładkiego uczesania. Wszystkie dziewczęta mają takie trudne do okiełznania drobne włoski, myślę sobie. Ja też mam ich mnóstwo, więcej niż Vera.

Wzorzec w jej opowieści jest dla mnie oczywisty. Vera czuje się odrzucona przez rodziców, którzy mają tyle ważnych rzeczy w życiu, że nie starcza im czasu dla niej. Ponieważ nie jest w stanie im powiedzieć, dlaczego jest jej przykro, konfrontacje z nimi nie przynoszą żadnej poprawy, a Vera, która potem czuje się jeszcze bardziej odrzucona, dzwoni do chłopaka i wszczyna kolejną kłótnię. Niezależnie od tego, co by się działo w chwili odkładania słuchawki, żonaty kochanek jedzie potem do domu do swojej żony, a w tej sztucznie wywołanej kłótni nie ma przecież cienia wątpliwości, że Vera znów zazna odrzucenia i dzięki temu trudne do zniesienia uczucie bycia mało ważną dla rodziców może przenieść w łatwiejsze do kontrolowania ramy związku z facetem. W połowie naszej sesji dzielę się z nią tą obserwacją.

– No nie wiem – mówi Vera, marszcząc nos. – Czy to nie jest zbyt proste? Tak jakby trochę freudowskie?

– Czy mam rozumieć, że twoim zdaniem tak nie jest?

Spogląda na półkę z książkami, jakby w zamyśleniu nad moją interpretacją. Jej palce bawią się bransoletką, którą ma na przegubie, cienkim, srebrnym kółkiem z perłą, obraca teraz perłę między kciukiem a palcem wskazującym. Ta błyskotka jest dla niej trochę zbyt dorosła, myślę sobie. Przychodzące do mnie dziewczęta często noszą biżuterię z literami, ozdabiają się słowami typu LOVE albo TRUST, albo ETERNITY. Ta bransoletka mogłaby należeć do dojrzałej kobiety.

– Nie wiem. Mam nadzieję, że nie. Nie sądzę, że tak naprawdę zadzwoniłam do Larsa, żeby poczuć się źle. Myślę, że już czułam się źle i chciałam poczuć się lepiej.

– Rozumiem – odpowiadam. – Ale potem czułaś się jeszcze gorzej niż wcześniej.

– Tak – odpowiada z głębokim westchnieniem. – Więc można powiedzieć, że to była kiepska strategia.

– A jak uważasz, jaka mogłaby być dobra strategia?

– Żeby poczuć się lepiej? Nie wiem. Przychodzą mi do głowy tylko złe pomysły.

– Na przykład?

– Samookaleczenie się – odpowiada. – Czy to nie klasyka? W mojej klasie jest dziewczyna, która to robi. Nawet pisze o tym bloga, robi zdjęcia i pokazuje swoje rany, to zupełnie chore. Ale to nie w moim stylu. O ile nie uznać Larsa za formę samookaleczania się.

Ta ostatnia refleksja stanowi zaproszenie, które zostawiam sobie na później. Chce rozmawiać o chłopaku, potrzebuje podyskutować z kimś o tym związku i nie ma nikogo, komu mogłaby się zwierzyć, ale to nie to tak naprawdę ją boli. W moich oczach kochanek to tylko objaw, a przyczyna jej depresji leży znacznie głębiej, w miejscu, o którym Vera nie chce mówić. To tam musimy dotrzeć. Mam wrażenie, że moje ciało nadal śpi, pokonuję chęć przeciągnięcia się w fotelu. Z tyłu za Verą dostrzegam podnoszącą się mgłę. Będzie dzisiaj ładna pogoda.

– Było ci przykro po kłótni z rodzicami – mówię. – Chciałaś poczuć się lepiej i zamiast samookaleczenia się lub zrobienia innego głupstwa zdecydowałaś się na coś, co mogłoby zadziałać, a mianowicie szukanie wsparcia u innej osoby. Problem polega tylko na tym, że wybierasz osobę, o której wiesz, że cię odrzuci. Ale zastanawiam się, jak by było, gdybyś spróbowała skontaktować się z kimś innym?

– Z kim na przykład?

– Nie wiem. Z kimś, komu ufasz. Na przykład z koleżanką.

– Z koleżanką – powtarza, przewracając oczami.

– Masz jakieś koleżanki, Vero?

Przygląda mi się. Ocenia? W jej spojrzeniu pojawia się wyzywający błysk, kiedy mówi:

– Mam wiele koleżanek. Boże jedyny, mam ich na pęczki, więcej, niż potrzebuję. Ale wiesz, w czym jest problem?

– Nie – odpowiadam. – A w czym?

– To idiotki. Wszystkie co do jednej.

– Ach tak – mówię, przez chwilę się zastanawiam, a potem odbijam piłeczkę. – To brzmi tak, jakby to jednak nie były najlepsze koleżanki.

Wciąga powietrze. Twarz jej łagodnieje.

– OK, wobec tego może nie idiotki. Ale one tak mało rozumieją. Te dziewczyny z mojej klasy, nie masz pojęcia, jakie one są. Czytają naiwne blogi, planują przedmaturalne imprezy i uważają, że najważniejszą umiejętnością na świecie jest zrobienie sobie dokładnie takich brwi. Rozumiesz? Jeśli zapytać je o miłość, zaczną opowiadać o takim jednym z równoległej klasy, z którym zabałaganiły na domówce. Jaką pomoc miałabym od nich otrzymać?

– To brzmi tak, jakby mimo tego, iż otacza cię wiele osób, nie było wśród nich nikogo, kto mógłby być dla ciebie wsparciem – mówię.

– Mam Larsa.

– Tak. Ale Lars to coś innego niż przyjaciel. Pobrzmiewa w tym jakaś samotność, akurat w tej kwestii?

Od razu widzę, że nie podoba jej się ten punkt widzenia. Vera chce, aby Lars był dla niej wszystkim. Czuje się lepsza od koleżanek z klasy i nie chce, żeby ktoś się nad nią litował.

– Czy trzeba w sumie przez cały czas tak cholernie dużo się zwierzać? – komentuje.

– Wydaje mi się, że wszyscy ludzie mają potrzebę posiadania kogoś, z kim mogą szczerze porozmawiać.

To też jej się nie podoba.

– A czy ty masz aby jakieś koleżanki, z którymi możesz być szczera? – mówi i teraz w tonie jej głosu pobrzmiewa coś przykrego, jakby szyderstwo, które uderza we mnie w taki sposób, że czuję je w żołądku, tę przykrość z powodu stania się obiektem ataku. – Czy w ogóle masz przyjaciół?

Znowu unosi brwi w ten swój charakterystyczny sposób. Tak wiele przychodzących do mnie dziewcząt opowiada o walce o przetrwanie na szkolnym podwórku, o brutalnych strategiach służących do wspięcia się po trupach w hierarchii, dziobania zamiast bycia dziobanym. Vera przygląda mi się w sposób, w jaki klasowa królowa patrzy zapewne na najcichszą dziewczynkę z ostatniej ławki.

– Tak, mam – odpowiadam nieco zbyt szybko. – Niekoniecznie przez cały czas prowadzimy głębokie rozmowy, ale mam przyjaciół, z którymi mogę być szczera. Sądzę, że każdy człowiek tego potrzebuje.

Przyglądamy się sobie nawzajem, mierząc się wzrokiem, i już czuję, że w tej rozgrywce to ona jest górą.

– Można nad tym pracować – mówię, próbując zmienić sytuację na bardziej konstruktywną.

W jej spojrzeniu jest nutka czegoś, co nie do końca potrafię zinterpretować, jakby mnie oceniała. A potem nagle traci zainteresowanie.

– Ach, tak – mówi i rzuca okiem na perłę na bransoletce, którą cały czas obraca w palcach. – No cóż, może ty tego potrzebujesz, ale ze mną jest inaczej.

Źle to wypadło. Rozzłościła się. I skierowała tę złość na mnie, jak to młodzież ma w zwyczaju. Nie udało mi się nad tym zapanować, dać jej tego, czego potrzebuje. Zamiast tego zaczęłam się bronić. Vera z wyrazem zmęczenia przesuwa dłonią po włosach, to dorosły gest, ale kiedy kosmyki ponownie opadają jej na twarz i znów na mnie patrzy, nie wygląda na swoje osiemnaście lat.

– Nie potrzebuję żadnych zaufanych ludzi – powiada. – Potrzebuję wyłącznie miłości.

Jej ton głosu przywodzi na myśl zbuntowane dziecko, prawie mam ochotę pogłaskać ją po policzku. To jest właśnie ślepy zaułek Very. Jest tak przekonana o swojej inteligencji, o swojej wyższości nad koleżankami, że nie ma pojęcia, ilu jeszcze rzeczy nie doświadczyła. Być może moim zadaniem jest pomóc jej to zrozumieć. Ale jestem taka zmęczona. Jest piątek, a poza tym sesja zaraz dobiega końca.

Rzucam okiem na zegar i Vera to zauważa.

– Czas kończyć, pani doktor – stwierdza z pytaniem w głosie.

Robię pospieszne, hasłowe notatki do karty pacjenta, którą uzupełnię później. Awantura z rodzicami, zapisuję, kłótnia z chłopakiem. Czuje się odrzucona przez rodziców, sprowokowała nieporozumienie z facetem. Przerywam na chwilę, czytam. Skreślam sprowokowała. Zastanawiam się. Zapisuję wszczęła kłótnię z chłopakiem. Ocena, piszę, i przyczyny, jak ocenić Verę? Lęk przed odrzuceniem, samotność jako drażliwy temat. Interwencja: przeformułowanie, próba podniesienia poziomu refleksji nad własnymi reakcjami. Należy dalej przyglądać się uczuciu, że nie ma nic wspólnego z osobami z najbliższego otoczenia.

Widzę przez okno, że przy krawężniku stoi już z włączonymi światłami bmw należące do matki Christoffera. Stawiam kropkę, przeciągam się i wykręcam ciało na fotelu, jakbym była wyżymaną przez kogoś ściereczką.

Kiedy wychodzę, Christoffer siedzi w poczekalni. Założył nogę na nogę w taki sposób, że jedną kostką opiera się o kolano, nogi ma szeroko rozstawione, siedzi wygodnie.

– Cześć, Saro, co u ciebie słychać – mówi, podnosząc się, i niedbałym krokiem rusza do gabinetu. Bez zawahania podchodzi do wybranego przez siebie fotela. Na pierwszej sesji to rodzaj papierka lakmusowego, głównie dlatego, że postępuję tak samo z każdym nowym pacjentem. Najpierw wpuszczam go do gabinetu. Większość młodzieży czeka na zaproszenie, żeby usiąść, i na wskazanie gestem, na którym fotelu. To zupełnie naturalne. To mój pokój, a oni są gośćmi. Niektórzy pytają wprost, który fotel jest dla mnie? Niektórzy, jak Christoffer, sami go sobie wybierają. Na naszej pierwszej sesji przystanął na moment na środku pomieszczenia, przyjrzał się obu fotelom, potem zdecydował się na ten po lewej stronie, umościł się w nim, założył nogę na nogę i sprawiał wrażenie, jakby był u siebie.

Siadam w drugim fotelu. Tak się przypadkiem składa, że Vera i Christoffer korzystają z różnych foteli, więc w tej chwili siedzę w miejscu wygrzanym przez jej ciało.

– No dobra – mówi Christoffer i uśmiecha się tak szeroko, że widać wszystkie jego białe zęby, całą żuchwę od prawa do lewa – w sumie jestem gotów. Dawaj.

Sprawia wrażenie, jakby chciał puścić do mnie oko, nie robi tego, ale nie byłabym zaskoczona, gdyby faktycznie sobie na to pozwolił.

– Jak tam twoje sprawy, Christofferze – zagajam.

Staram się zacząć neutralnie, przyjaźnie, ale z pewnym dystansem. Nie dać się omamić jego szerokiemu uśmiechowi.

– Spoko – odpowiada. – Mam się zajebiście.

Należy dodać, że otaczająca rząd wielkich zębów twarz pokryta jest lekkim zarostem, grzywka ma przedziałek pośrodku i opada niemal do podbródka, chłopak ma włosy ufarbowane na czarno, a wokół szyi zwisa mu pasek nabijany ćwiekami, którego nawet przy największej dawce dobrej woli nie mogę opisać inaczej niż jako obrożę dla psa. Christoffer zdjął skórzaną kurtkę, siedzi w samym tiszercie, więc widać tatuaże, które ma na ramionach, a na obu przegubach i w talii ma takie same pasy nabijane ćwiekami. Zastanawiam się, czy zdarza się, że ktokolwiek wymienia z nim uścisk. Jest ładnym, pociągającym chłopcem, sam przyjął tę pozycję outsidera i zakładam, że jeśli nawet nie otacza go wianuszek dziewcząt, to na pewno są nim zainteresowane. Ale przytulić się do niego, z tymi wszystkimi kolcami? Czy to nie byłoby jak tulenie się do jeża?

– A szkoła – mówię.

– Spoko. Tyle o ile, ha ha. Ale jakoś się trzymam. Nieźle, prawda, Saro?

– A rodzina?

Teraz uśmiech Christoffera robi się jeszcze szerszy; widać miejsce, w którym za kilka lat wyrosną mu zęby mądrości, a on mówi:

– Superancko. Starszy jest w Brazylii i nie zamierza wracać. A matka trzęsie się z tego powodu ze strachu.

Wbija kłykieć w ćwieki na szyi.

– Powinnaś ją usłyszeć.

Zmienia głos w falset, przybiera idiotyczny wyraz twarzy i z komicznie opuszczonymi kącikami ust mówi:

– Christofferze Alexandrze, czy naprawdę zamierzasz pójść do szkoły z tym czymś na szyi? Wyglądasz jak prostacka kurwa.

Powstrzymuję uśmiech. Christoffer odchyla głowę do tyłu i śmieje się serdecznie.

– Czy to sprawia ci radość? – pytam.

– Oczywiście – mówi z zadowoleniem.

– Posłuchaj – mówię. – Nie o to chodzi, żebym nie doceniała wysiłku, jaki wkładasz w swoją stylizację. Ale czy nie sądzisz, że mógłbyś znaleźć jakiś inny sposób na irytowanie matki, wiesz, mniej powiązany z samookaleczaniem się?

Z gardła Christoffera wydobywa się kolejny wybuch śmiechu.

– Właśnie to w tobie lubię, Saro, muszę to przyznać. Wysiłek, który wkładam, można to i tak ująć. No cóż, mógłbym. Ale ja się przecież nigdy nie okaleczyłem.

– Wiem – odpowiadam, patrzę teraz na niego z powagą, a on zmniejsza rozmiar swojego uśmiechu o jedną trzecią. – Ale przecież już w tej stylizacji zawiera się taka sugestia.

– Musimy się zgodzić co do tego, że w tej kwestii mamy różne zdania – mówi.

Czasami ucieka się do takich dorosłych stwierdzeń. Przez te sześć miesięcy, od kiedy go znam, Christoffer wygląda jak czciciel szatana, ale tuż za tą fasadą czai się i czeka wymuskany dandys. Na pierwszym spotkaniu podał mi rękę, przedstawił się i powiedział, że miło mu mnie poznać. Christoffer chodzi na terapię, bo jego matka uważa to za konieczne. Kilka lat temu jego rodzice rozwiedli się w atmosferze brazylijskiego serialu, z trzaskaniem drzwiami, łzami i wrzaskami, a nowa stylizacja muzyczno-odzieżowa Christoffera, połączona z pewną bezczelnością i nagłym spadkiem ocen, gwałtownie wyrwała matkę ze stanu porozwodowego osłupienia. Zadzwoniła do mnie i histerycznym głosem oświadczyła, że jej syn potrzebuje natychmiastowej pomocy.

Po pewnych modyfikacjach to prawda. Od pierwszej sesji byłam pewna, że sprawa Christoffera potoczy się w dobrym kierunku. Będzie kontynuował swój bunt tak długo, dopóki będzie to denerwować matkę i, być może, dopóki będzie miał nadzieję, że na tyle zaniepokoi tym ojca, iż ten powróci do domu z Brazylii w niemym zdumieniu. Ale pewnego dnia, całkiem niedługo, a na pewno przed końcowym egzaminem, Christoffer spakuje swoje czarne ubrania, pasy z ćwiekami i łańcuchy, nałoży zwykłe ciuchy i pójdzie do szkoły nadrabiać zaległości jak gdyby nigdy nic. Skończy szkołę średnią z dostatecznie dobrymi ocenami, żeby mógł robić w życiu to, co chce, i świetnie sobie dalej poradzi. Wiem to ja i Christoffer również to wie.

Jedyną osobą, która tego nie wie, jest matka Christoffera – i to w tym tkwi etyczny dylemat. Bo jeśli Christoffer nie potrzebuje terapii, czy jest to z mojej strony słuszne, że co tydzień się z nim spotykam? Ale jeśli spojrzeć na to inaczej... Potrzebuję każdego pacjenta. Ze swej strony Christoffer jest zadowolony z przychodzenia tutaj. Panuje między nami dobry klimat i domyślam się, że chodzenie na terapię go trochę nobilituje, w pewnym sensie potwierdza ten styl, który właśnie testuje. Matka Christoffera, która cały czas siedzi w zaparkowanym bmw z włączonymi światłami i czeka na niego, bez wątpienia sypia lepiej, kiedy wie, że ja, jak to mówi, czuwam nad sprawą. Czy więc nie jest to po prostu umowa korzystna dla wszystkich stron?

Próbowałam zakończyć jego terapię, choć może nie tak zdecydowanie, jak powinnam. Matka Christoffera zadzwoniła do mnie wtedy, cała we łzach.

– Saro – lamentowała. – Nie skreślaj go. Jesteś naszą jedyną nadzieją.

Było to tuż przed świętami Bożego Narodzenia, na dworze padał śnieg, a ja siedziałam w fotelu, w którym teraz siedzi Christoffer, spoglądałam w ośnieżony mrok i myślałam sobie: Powiedzmy, że go zatrzymam. Cóż to szkodzi? Na własny użytek nadałam tej decyzji kilka fachowych nazw, skoro nie było nikogo innego, przed kim mogłabym ją usprawiedliwić. Oferuję mu korektę emocjonalną, powiedziałam sobie. Jestem bezpieczną osobą dorosłą, z którą on może badać swoją tożsamość. Takie rzeczy zapisuję w jego karcie. Pocieszam się tym, że skoro prowadzę prywatną praktykę, nie idą na to pieniądze podatników, tylko kasa zamożnego ojca Christoffera. A to, o ile dobrze zrozumiałam z rozmów telefonicznych z matką Christoffera, dla ojca, tego cholernego gnoja, tylko dobrze.

Dzwonił Sigurd. W połowie sesji z Verą zostawił wiadomość na sekretarce. Siedzę teraz w kuchni i jem lunch, kanapkę z tuńczykiem i sokiem pomarańczowym. Włączam odsłuch informacji od Sigurda w trybie głośnomówiącym, kładę telefon na blacie i jedząc, nadstawiam uszu.

– Hej, kochanie – mówi tym swoim typowym dla siebie głosem, ciepłym, melodyjnym. – Jesteśmy w domku Thomasa. Tutaj jest... Ach, dobrze jest tu być, ja...

W telefonie słychać trzaski, potem dociera do mnie jego śmiech, radosne zająknięcie.

– To tylko Jan Erik, przyniósł tu polana i coś z nimi robi, wygląda jak idiota, ja... Chyba muszę już kończyć. Chciałem tylko powiedzieć, że dojechaliśmy i że zadzwonię później. Kocham cię. OK. Na razie.

Kończę kanapkę. Siedzę w kuchni, trzymając ostatni kęs chleba w dłoni, słucham, jak mój mąż mówi, i czuję ten charakterystyczny ucisk w dołku, tęsknię za Sigurdem. Cóż za głupia myśl. Nie ma go od kilku godzin. W zasadzie dobrze czuję się sama. Mogę poćwiczyć. Zjeść coś, czego on nie lubi. Oglądać filmy, które uważa za beznadziejne. Napić się białego wina, które jego zdaniem jest odpowiednie dla nastoletnich druhen i starszych pań. Położyć się wcześnie spać. Wykorzystać te dni.

To tylko jego głos nagrany na sekretarkę. Zadzwonię do niego po pracy. Zjadam ostatni kawałek kanapki, popijam wodą. Następnym pacjentem jest Trygve. Mogę jeszcze wypić kawę w czasie, kiedy będę przeglądać notatki w jego karcie pacjenta.

Trygve przychodzi punktualnie o drugiej, zawsze jest dokładnie na czas, nigdy ani sekundy wcześniej. W przeciwieństwie do Christoffera wyraźnie zaznacza, że nie ma ochoty tu bywać. Nie siada w poczekalni, tylko staje zwrócony plecami do drzwi, a kiedy otwieram, żeby wpuścić go do gabinetu, ręce ma skrzyżowane na piersiach.

– Wejdź – mówię.

A on mija mnie i wchodzi z zaciętą miną, wargi ma tak zaciśnięte, że prawie ich nie widać.

Zawsze siada na tym samym fotelu co Vera, ale za każdym razem czeka, aż go zaproszę. Kiedy już siedzi, nie rozsiada się wygodnie, tylko pozostaje na brzeżku, gotów zerwać się na najlżejszy sygnał.

– A więc – zaczynam – jak ci minął tydzień?

– Dobrze – odpowiada Trygve bezbarwnym głosem.

– Jak sprawy szkolne?

– Dobrze.

– Robiłeś wszystko, co trzeba?

– Tak.

– Grałeś?

– Trochę.

– Czy grałeś więcej, niż uzgodniliśmy?

W tym momencie na mnie spogląda. Ma włosy w kolorze piasku i brązowe oczy, regularne rysy, nic niezwykłego, można powiedzieć, że wygląda niezwykle zwyczajnie, o ile da się tak to ująć. Mimikę twarzy ma pod stałą kontrolą, sprawia to nieprzyjemne wrażenie, i jedynie w drodze wyjątku, na przykład kiedy dostatecznie się zirytuje, jakieś niezaplanowane poruszenie przemyka się przez tę autocenzurę. Kiedy spotkałam go po raz pierwszy, przyszło mi do głowy, że nie będę zaskoczona, jeśli okaże się seryjnym mordercą.

Ale Trygve nie przychodzi do mnie dlatego, żeby aspirował do roli zabójcy, ani dlatego, żeby zanadto się kontrolował lub uważał, że życie jest pozbawione sensu. Chodzi na leczenie, ponieważ jest uzależniony od grania w World of Warcraft, czy też dlatego, jeśli ująć to precyzyjniej, że jego rodzice uznali udział syna w terapii za warunek jego dalszego zamieszkiwania w domu. Ma dwadzieścia lat, jest starszy niż większość moich pacjentów i rzucił szkołę siedem miesięcy przed końcowym egzaminem, gdyż przeszkadzała mu w graniu. Rodzice Trygvego martwią się o niego i mają ku temu powód. Umówiliśmy się, że zadzwonię do nich, jeśli Trygve nie stawi się na sesję. On się na to zgodził – wyobrażam sobie, że wyłącznie dlatego, że wyrzucenie z domu i konieczność podjęcia pracy, żeby mieć dach nad głową, zabrałaby mu zbyt wiele czasu potrzebnego na granie.

– Prawie trzymałem się uzgodnionego czasu – mówi.

– A w jakich momentach się go nie trzymałeś?

Tłumi prychnięcie, wygląda to trochę tak, jakby usiłował nie kichnąć.

– Przez dwa wieczory. W niedzielę i w czwartek. Poza tym wszystko było idealnie.

Usta ma proste i sztywne, szczękę napiętą, coś w jego niechęci powoduje, że czuję zmęczenie, że mam ochotę poddać się i powiedzieć, ach tak, to świetnie, czyli prawie idealnie, to chyba tyle na dzisiaj.

– A o ile dłużej grałeś wobec tego w te dni – pytam.

– Trochę.

Wzdycham i wiem, z Trygvem muszę być konkretna.

– Przyjrzyjmy się temu; w niedzielę możesz grać od siódmej do dziesiątej, kiedy zacząłeś?

– O siódmej.

– A kiedy skończyłeś?

Cisza. Zaciska zęby tak mocno, że mięsień żuchwy mu faluje. Poza tym dolna część jego twarzy jest dziwnie kwadratowa, może jedynie to trochę zwraca w nim uwagę. Czytałam, że mężczyźni z szeroką szczęką zazwyczaj postrzegani są jako atrakcyjni. W przypadku Trygvego kształt żuchwy wyłącznie wzmacnia wrażenie nieprzeniknioności, zazwyczaj, no cóż, być może tak jest, ale nawet to, ten szary, bezbarwny wyraz twarzy lekko odpychającego przeciętniaka sprawia wrażenie wyreżyserowanego. Niewykluczone, że Trygve ma bogate plany co do swojego życia, ale jedna rzecz jest pewna, że nie zna ich ani jedna żywa dusza w prawdziwym świecie.

– Po północy.

Oczywisty eufemizm.

– Ile po północy?

Kolejna fala przebiegająca wzdłuż policzka.

– O trzeciej.

– Ach tak, o trzeciej, a w czwartek, to znaczy wczoraj, wtedy możesz grać od ósmej do dziesiątej, bo to dzień powszedni, jak długo wtedy grałeś?

Kolejna chwila ciszy.

– Do trzeciej.

– OK, rozumiem. Wobec tego łatwo obliczyć, że w tym tygodniu grałeś, chwileczkę, dziesięć godzin dłużej, niż uzgodniliśmy.

Milczy, twarz ma ściągniętą.

– Co o tym sądzisz?

Wzrusza ramionami.

– Uważasz, że to dobrze?

Ponownie wzrusza ramionami, rzuca okiem na zegarek, odkłada rękę z powrotem na podłokietnik, a potem znów patrzy na zegarek. Nie ma żadnego innego sposobu na Trygvego niż twarde stawianie sprawy, konfrontacja z niemiłą sytuacją, w której nas oboje stawia.

– Trygve? Bo zwróciłam uwagę, że wchodząc tutaj, użyłeś określenia „idealnie”.

– Powiedziałem „prawie idealnie”.

– Tak, pamiętam. Zastanawiam się, co spowodowało, że użyłeś właśnie tego słowa?

Wypuszcza powietrze, szybko i głośno, to nawet nie jest westchnienie, raczej odgłos wydawany przez maszynę z napędem parowym.

– Nie wiem, Saro – odpowiada i teraz widać już, że pod powierzchnią zaczyna się gotować. – Być może wybrałem to słowo dlatego, bo niespecjalnie mi się podoba, że muszę każdego jednego zasranego tygodnia tu przychodzić i opowiadać ci szczegółowo o moich osobistych nawykach.

W końcu się ujawnia cała jego irytacja. Uderza mnie wrażenie, że jest dzisiaj wyraźniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Być może jego też, bo nagle wygląda, jakby się sam na czymś przyłapał, milknie, wyraz jego twarzy, ściągnięte brwi, zaciśnięte wargi, wszystko zawisa na moment w powietrzu, a potem Trygve resetuje się i przechodzi w tryb neutralny.

– Tak, też tak sądzę – mówię pospiesznie w nadziei, że dotrę do niego, zanim ponownie całkowicie się zatrzaśnie – myślę, że nasze sesje są dla ciebie bardzo nieprzyjemne, czy możesz powiedzieć, w jaki sposób radzisz sobie z nieprzyjemnymi sytuacjami przez resztę tygodnia, kiedy nie jesteś tutaj?

Kolejne wzruszenie ramionami.

– Nie wiem. Nie myślę o tym zanadto.

– Spójrzmy na pewien przykład – mówię, znów bardzo konkretnie. – Wczoraj wieczorem, kiedy zrobiła się dziesiąta i miałeś skończyć grać, co sobie pomyślałeś?

Powinnam była użyć słowa poczułeś, nie dać się zwabić w pułapkę odwoływania się do rozsądku.

– Nie wiem. Nic.

– Bo przecież wiedziałeś, że spytam cię o to dzisiaj.

– Nie zastanawiałem się nad tym.

– Tak sobie myślę, Trygve, czy jesteś w ogóle dość zmotywowany, żeby próbować trzymać się naszych ustaleń?

– Nie wiem. Chyba tak. Będę próbował.

– Bo nie sądzę, abym mogła zmusić cię do zaprzestania grania, no właśnie, twoi rodzice też nie są w stanie tego zrobić, ty sam musisz tego chcieć.

– Ależ tak. Chcę.

Znów zalewa mnie poranne zmęczenie, stokroć silniejsze od tego, które wyzwoliła Vera. To prawda, że jeśli Trygve ma się zmienić, musiałby sam tego chcieć, a gołym okiem widać, że nie chce. U pacjentów przychodzących na terapię zawsze istnieje jakaś forma motywacji albo chociaż ambiwalencja, napisano w podręcznikach, a ja wiem, co mówią superwizorzy, chwyć się tego, co faktycznie istnieje, Trygve chce nadal mieszkać w domu, buduj na tym dalej, jednak czuję, że moja skrzynka z narzędziami jest pusta i nieprzydatna. Może problem sprowadza się do tego, że życzenie Trygvego jest takie instrumentalne. Nie chodzi mu o relacje z rodzicami ani o mieszkanie w domu dla poczucia bezpieczeństwa. Chce po prostu mieć dach nad głową i prąd do zasilania komputera. I jeśli miałabym być zupełnie szczera, to nie jestem pewna, co jest potrzebne, aby pomóc Trygvemu. Wielu graczy zmarnowało na graniu lata życia, a Trygve sprawia wrażenie, że właśnie to zamierza zrobić. Jest jak wyciosany z kamienia i jakaś część mnie myśli sobie, że dopóki właśnie na to ma największą ochotę, to nie da się nic z tym zrobić.

Ale jest piątkowe popołudnie. Nie mam ochoty na kolejną pozorną dyskusję z Trygvem, w której mówi mi to, co zgodnie z naszą umową powinien.

– No cóż – powiadam – ale jak sądzisz, co jest potrzebne, abyś w przyszłym tygodniu osiągnął założone cele?

– Postaram się bardziej – mówi Trygve przez zaciśnięte zęby.

– Świetnie – odpowiadam – to tak się umawiamy. Czyli spotykamy się w następny piątek o tej samej porze?

Przed wyjściem na trening dzwonię do Sigurda, ale nie odbiera.

Siedzę w metrze w drodze powrotnej do domu, kiedy dzwoni telefon. Wagon metra ze stukotem pnie się w górę od stacji Ullevål, na dworze jest ciemno, wnętrze zalewa żółte światło, w środku siedzi kilka zmęczonych po pracy kobiet oraz mężczyzn z teczkami i telefonami, kilku narciarskich zapaleńców, którzy postanowili wykorzystać zimę, ruszając w teren, a poza tym tylko ja, spocona tak bardzo, że szyba obok mnie pokrywa się parą, jest cicho i spokojnie, nic nie słychać prócz stukotu wagonu, i wtedy ciszę przerywa delikatna wibracja telefonu w mojej torbie, a na wyświetlaczu widzę imię Jana Erika.

– Halo – zgłaszam się z pytaniem w głosie, jakbym nie wiedziała, kto dzwoni.

– Halo, Saro, z tej strony Jan Erik – odpowiada.

Jego głos jest dziwnie niepewny, trochę żartobliwy, falujący jak wagon, w którym siedzę, tłumię westchnienie, a więc już są pijani, czyżby jeszcze bardziej niż zwykle popadli w dziecinadę i robią sobie telefoniczne kawały?

– Tak – odpowiadam dość ostro, jakbym mówiła: dobrze, przejdź do rzeczy.

– Ja, to znaczy my z Thomasem chcielibyśmy wiedzieć, czy miałaś jakieś wieści od Sigurda?

– W jakim sensie – pytam.

Pociąg coraz bardziej wspina się teraz pod górę, wkrótce będziemy w Berg, jeszcze tylko dwie stacje. Domy przypominają elementy makiety, czarne klocki z prostokątami światła, sprawiają wrażenie nieprawdziwych, nie mogę uwierzyć, że mieszkają w nich ludzie.

– Nie, my tylko... Jesteśmy ciekawi, czy...

Odchrząkuje, a ja myślę sobie, że to wyjątkowo pokręcone, nawet jak na niego.

– Co dokładnie chcecie wiedzieć, Janie Eriku?

– No nic. Kiedy przyjedzie.

– Kiedy przyjedzie?

W skroniach mi pulsuje, najpierw Trygve, potem spinning, a teraz Jan Erik. Jedyne, czego pragnę, to prysznic, kieliszek białego wina i moja ulubiona sałatka z kurczakiem.

– Tak. Mam na myśli, że mówił, że będzie tutaj około piątej, a teraz jest już po siódmej, no i my tylko, wiesz, nie możemy go złapać, więc, haha, no cóż, nie wiedzieliśmy, pomyśleliśmy, że może ty z nim gadałaś? Znaczy, coś wiesz? Albo że nie wiem. Może do ciebie dzwonił.

W tle za nim słychać jakieś mamrotanie, to głos Thomasa. Prostuję się na siedzeniu.

– E tam, na pewno nic się nie stało – mówi w końcu Jan Erik nieco piskliwym głosem, takie mam wrażenie. – Chcieliśmy tylko zapytać.

Thomas ma więcej rozsądku niż Jan Erik, nie wiem, czy lubię Thomasa, ale na pewno wolę go od Jana Erika.

– Posłuchaj no – mówię jak najciszej, żeby nie usłyszeli mnie pozostali pasażerowie metra, ale oczywiście dostatecznie głośno, żeby jednak to dotarło do Jana Erika i Thomasa – Sigurd dzwonił do mnie około wpół do dziesiątej rano i powiedział, że jesteście już na miejscu. Od tamtej pory z nim nie rozmawiałam.

Po drugiej stronie zapada zupełna cisza. Potem do moich uszu dobiega mamrotanie, nie rozróżniam słów, ale słyszę ich obu, ich głosy zbliżone do szeptu.

– Co mówicie – pytam, teraz na tyle głośno, że siedzące wokół mnie osoby na pewno to usłyszały – nie słyszę, co mówicie.

Znów zapada cisza, potem Thomas coś szepcze, a wtedy Jan Erik mówi:

– Nie za bardzo rozumiem, Saro, bo Thomas i ja przyjechaliśmy tu około pierwszej. Sigurd miał jechać sam i dołączyć do nas.

W czaszce słyszę trzaski, nadciąga ból głowy, natarczywy, palący.

– Dzwonił około wpół do dziesiątej, może dziesiątej – odpowiadam zmęczona nimi, jazdą metrem i całym tym dniem. – Powiedział wtedy, że jesteście na miejscu, powiedział... – Szybko sobie przypominam, Jan Erik, polana. – Powiedział, że wygłupiasz się z jakimiś polanami.

Zapada całkowita cisza. Metro jedzie teraz po prostym odcinku, nawet ono nie wydaje głośnych dźwięków. Jan Erik mówi:

– Ale o godzinie dziesiątej dopiero wyjechaliśmy z Thomasem z Oslo.

W ludzkich opowieściach są niespójności, drobne nieprawdy, nie tyle kłamstwa, ile raczej skróty myślowe powodujące, że ludzie, albo wielu ludzi jednocześnie, w różnych momentach opowiadają historię, a w ich wersjach nie do końca wszystko się zgadza. Jakiś człowiek pojechał autobusem do miejsca, gdzie łatwiej byłoby dotrzeć metrem. Ktoś był na wakacjach w Danii, ale w aptece musiał porozumiewać się po niemiecku. Jeśli nie bierze się czyichś słów zbyt dosłownie, nie ma się czym przejmować. Być może źle się usłyszało, nie chodziło o tę kafejkę przy metrze, ale o tę drugą o podobnej nazwie, przy przystanku autobusowym. Może nie mieli płynąć statkiem duńskim tylko promem do Kilonii. Zazwyczaj wszystko ma wiarygodne wyjaśnienie. Nie, byliśmy w Danii, ale pojechaliśmy na jeden dzień do Niemiec. Po prostu łatwiej było nie zagłębiać się w szczegóły całej historii.

Jednak tak zasadniczo różne opowieści. Wykluczające się wzajemnie opisy faktów. To nie zdarza się często. Nawet w świecie psychoterapii, no cóż, mama mówi, że byłem pijany, ale wypiłem przecież tylko jedno albo dwa piwa, po prostu byłem zmęczony, mówiłem niewyraźnie, co do tego mogę się zgodzić, ale wcale nie byłem nietrzeźwy. Naciąga się fakty. Dodaje do nich ozdobniki. Niechcący myli tropy. Ale nie można mówić A, kiedy prawdą jest B, a B wyklucza A. Nie można powiedzieć, siedziałem w samochodzie na skrzyżowaniu Sinsenkrysset, jeśli w rzeczywistości szło się przez podwórko domku w Norefjell, niosąc stertę polan do kominka. Nie można powiedzieć, widzę, jak Jan Erik idzie przez podwórko, jeśli tak naprawdę człowiek gapi się na zupełnie puste, opuszczone podwórko, a Jan Erik nawet nie przebywa w tej samej okolicy.

Takie wzajemnie wykluczające się, sprzeczne relacje nie dają się pogodzić, nie są wynikiem nieporozumienia ani niespójności. Tylko jedno z dwojga jest możliwe: albo Jan Erik był w Norefjell chwilę po wpół do dziesiątej, a teraz kłamie, albo Jan Erik był o godzinie dziesiątej w samochodzie opuszczającym Oslo i Sigurd kłamał, gdy dzwonił.

Ale nie mam siły teraz o tym myśleć. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie niczego ponad to, że Jan Erik stroi sobie ze mnie żarty. Nigdy nie rozumiałam jego poczucia humoru. Kiedyś śmiał się tak, że aż piwo ciekło mu nosem, ponieważ udało mu się namówić Sigurda do spróbowania papryczki chilli, bo wmówił mu, że to słodka papryka. Kiedy odłożę słuchawkę, będzie zapewne skręcał się ze śmiechu, leżąc na podłodze domku, bo udało mu się mnie nabrać. Sigurd wróci z wychodka i zobaczy go, uśmiechnie się z niedowierzaniem i powie, a co was tu tak bawi?

– Na pewno istnieje jakieś sensowne wyjaśnienie – mówię. – Posłuchaj, siedzę akurat w metrze, wracam z treningu. Czy nie możemy... Czy nie możemy spróbować do niego ponownie zadzwonić? Ty i ja, niezależnie? OK? A potem zdzwonimy się wieczorem, jak już komuś z nas uda się go złapać.

– Jasne, pewnie – odpowiada Jan Erik prawie z zapałem – tak, tak się umówmy, hehe, to na pewno tylko nieporozumienie. Ale. No dobrze. Chcieliśmy tylko powiedzieć.

– OK. To do zgadania. Pozdrów tam.

Rozłączamy się. Dzwonię do Sigurda i czekam tak długo, aż włączy się sekretarka. Metro wjeżdża na stację Berg. Wyglądam przez okno, widzę własne odbicie w szybie, jestem nadal czerwona na twarzy po spinningu i myślę sobie, że mimo wszystko to było trochę dziwne.

[...]