Przygoda z pierścionkiem - Carla Kelly - ebook

Przygoda z pierścionkiem ebook

Carla Kelly

3,9

Opis

Mary Rennie od śmierci rodziców mieszka u krewnych w Edynburgu i codziennie musi znosić humory egzaltowanej kuzynki Diny. Pewnego dnia kuzynka otrzymuje pierścionek zaręczynowy, który wygląda na bezwartościowe świecidełko. Mary cierpliwie pociesza utyskującą na skąpstwo narzeczonego krewną i kiedy Dina wyrzuca pierścionek, Mary dla żartu wkłada go do jednego ze świątecznych ciast. Wkrótce okazuje się, że pierścionek ma ogromną wartość, tymczasem ciasta zostały wysłane do angielskich przyjaciół. Aby go odzyskać, Mary rusza w długą drogę do Anglii. Podczas postoju przez pomyłkę karczmarza musi dzielić pokój z kapitanem Nathanem Renniem, który przez zbieżność nazwisk został uznany za jej męża…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (14 ocen)
5
5
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Asis1987

Dobrze spędzony czas

:)
00

Popularność




Carla Kelly

Przygoda z pierścionkiem

Tłumaczenie: Ewa Nilsen

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ten powrót do Plymouth miał zdecydowanie różnić się od wszystkich poprzednich. Tak podejrzewał kapitan Ross Rennie, gdy dowodzona przez niego trzydziestosześciodziałowa fregata nosząca nazwę „Abukir” pewnego deszczowego dnia wchodziła do portu. Zamiast wielkiej radości ogarnęło go jednak dziwne, dojmujące poczucie klęski, które narastało w nim od chwili, gdy dostał rozkaz dołączenia do konwoju eskortującego Napoleona Bonapartego skazanego w roku 1814 na wygnanie na śródziemnomorską wyspę Elbę.

Podczas tej krótkiej podróży kapitan Rennie stawał kilka razy na pokładzie rufowym swego okrętu i obserwował Bonapartego przechadzającego się po pokładzie fregaty „Nieustraszona” dowodzonej przez kapitana Toma Usshera. Im dłużej go obserwował, tym większy go ogarniał niepokój i tym większe dręczyło go poczucie klęski. Patrząc na Bonapartego, Ross, człowiek zwykle pełen optymizmu, czuł, że ogarnia go coraz głębsze przygnębienie.

Jest taki niski i tęgi, myślał. Taki pospolity. Jak to się mogło stać, że człowiek tego pokroju rządził moim życiem przez dwadzieścia cztery lata? – zadawał sobie kolejne pytanie.

Taka bowiem była prawda. Przez tyle właśnie lat, nie mniej i nie więcej, udawał się dokładnie tam, gdzie zapragnął ten człowieczek, i toczył bitwy z francuskimi i hiszpańskimi okrętami. A poza tym w ciągu tych lat dwa razy siedział w więzieniu i zdążył znaleźć prawdziwą miłość, a także ją stracić.

Służył oczywiście biednemu królowi Jerzemu Trzeciemu, jednak, podobnie jak wszyscy marynarze i oficerowie Królewskiej Marynarki Wojennej, miał świadomość, że gdyby nie Napoleon, nie byłoby wojny, a on najpewniej nie walczyłby na morzu, tylko pływał na statku handlowym.

– Tak, tak. Zniszczyłeś mi życie – mruknął pod nosem, myśląc o Bonapartem, gdy pewnego leniwego popołudnia zbliżali się do brzegów Elby.

Tymi słowami podsumował wszystkie te lata, jednak, zgodnie ze swą naturą, zaczął zaraz rozważać także i dobre strony swej życiowej drogi. Gdyby nie spędził życia na okrętach wojennych, odbywałby najpewniej nudne rejsy z Anglii do Szkocji i od czasu do czasu do dalekiej Ameryki, przewożąc suszone śledzie, buty lub gorsety. Gdyby nie wojna, nie zawędrowałby do egzotycznej Portugalii, nie poznałby nigdy Inez Veimiry i nie zaznał miłości. I nie zostałby ojcem chłopca o oliwkowej cerze, tak różnej od cery Szkotów, i włosach równie ciemnych jak jego własne.

Po tym jak został ranny w nogę pod Trafalgarem, w roku 1805, towarzyszyła mu również pewna doza szczęścia, bowiem lekarz okrętowy zdołał amputować nogę kilka cali pod kolanem, a to sprawiło, że wciąż nadawał się do służby i mógł dowodzić swoją załogą.

I w końcu prawdziwym błogosławieństwem płynącym z tej idiotycznej wojny Napoleona Bonapartego był fakt, że stał się z biegiem czasu doskonałym przywódcą, człowiekiem twardym jak skała, którego mądre decyzje zaskarbiły mu bezgraniczne zaufanie całej załogi.

Te myśli sprawiły, że gdy zawijali do uroczego portu na Elbie, serce Rossa się uspokoiło. Wojna z Napoleonem zakończyła się, a on sądził, że jako ceniony dowódca okrętu, także podczas pokoju otrzyma w Królewskiej Marynarce Wojennej jakieś zatrudnienie. A poza tym pragnął pojechać do Plymouth i spędzić trochę czasu z synem.

Oba te jego pragnienia się spełniły, choć co prawda powrót do bazy w Plymouth opóźnił się aż do listopada, gdyż fregata „Abukir” wraz z innymi okrętami przez pewien czas nadal patrolowała kanał La Manche.

Ross każdą noc spędzał na wielokrotnym odczytywaniu listów od swego syna Nathana i miał przy tym nadzieję, że Nathan czyta listy od niego. Słał je tak często, jak mógł, a wraz z nimi egzotyczne prezenty, jakie tylko żeglarz mógł sprawić dziecku: pomarańcze i cytryny, dywanik do modłów z północnej Afryki i ser Gouda z Niderlandów przeznaczony dla Maudie Pritchert, wdowy po jego druhu Benie, która wychowywała chłopca.

Co za szkoda, że Ben Pritchert nie dożył chwili zesłania Napoleona na Elbę! Ross dałby za to bardzo wiele, ponieważ Ben – jego serdeczny, choć znacznie starszy przyjaciel – zaproponował mu, by przewiózł swego małego synka z Oporto w Portugalii do Plymouth i oddał go pod opiekę Maudie. Było to w roku 1804, zaraz po urodzeniu Nathana, gdy Oporto nawiedziło trzęsienie ziemi, na które narażone było całe portugalskie wybrzeże. Choć nie było tak groźne jak głośna katastrofa z roku 1755, zniszczyło ono całkowicie rodzinny dom Inez, odbierając życie wszystkim mieszkańcom z wyjątkiem narodzonego przed tygodniem niemowlęcia, które matka osłoniła własnym ciałem.

Opowiedziały o tym Rossowi zakonnice z pobliskiego klasztoru, gdy on, przybywszy do portu w tydzień po tragedii, przeszukiwał ruiny, wołając Inez po imieniu. Wiedział tylko tyle, że podczas gdy on odbywał siedmiomiesięczny rejs na Morze Bałtyckie, Inez urodziła mu dziecko. Właśnie ten niespodziewany rejs sprawił, że musieli z Inez zrezygnować z przygotowań do hucznego wesela na rzecz skromnego ślubu, który zawarli pospiesznie, bo ich dziecko było już w drodze.

Szczęśliwie, dobre siostry, które zaopiekowały się maleństwem, złożyły je w jego ramiona. Chłopczyk został przez nie ochrzczony i nazywał się Nathan Thomas Fergusson Rennie. W trzy miesiące później, gdy fregata „Abukir” wyruszała z Oporto do Plymouth, trafił na jej pokład wraz z kozą.

Na okręcie znalazło się kilku majtków, którzy wiedzieli, jak się doi kozę, i wszyscy gotowi byli opiekować się maleństwem. Niejeden też nieraz spacerował po pokładzie z cierpiącym na kolkę chłopczykiem, zastępując padającego na nos ze zmęczenia Rossa i zamiast kołysanek wyśpiewując niezbyt przyzwoite marynarskie piosenki.

W Plymouth Maudie Pritchert, żona Bena, przyjęła dziecko z otwartymi ramionami. A dwa lata później włożyła wdowie szaty. Wtedy to Ross, któremu udało się zgromadzić spore oszczędności, kupił duży dom dla niej, jej czworga dzieci i własnego syna. Płacił jej też pokaźną pensję za opiekę nad małym, którego sam widywał tylko podczas przerw w rejsach.

Teraz wracając do domu po skończonej wojnie, postanowił, że będzie poczciwej kobiecie wypłacał ową pensję dożywotnio z wdzięczności za to, że uratowała życie jego małemu Nathanowi. Miał też dług wdzięczności wobec jej męża, Bena, gdyż ten – niedługo po tym, jak Ross nauczył się chodzić po pokładzie z drewnianą nogą – zasłonił go własnym ciałem. Było to podczas bitwy morskiej z Francuzami, gdy Ben, w samym ogniu walki, rzucił się ku przyjacielowi.

Tak, tak, myślał sobie nieraz Ross Rennie, dług wdzięczności wobec obojga Pritchertów będę spłacał do końca życia.

Kiedy jego fregata zawijała do portu w Plymouth, Ross spoglądał w stronę miasta. Patrzył na stojące na łagodnych wzniesieniach domy i zastanawiał się, czy jego syn Nathan stoi teraz w oknie, obserwując wybrzeże. Podczas ostatniej wizyty rok temu podarował Nathanowi lunetę, a za kilka lat zamierzał dać mu także sekstans. Maudie twierdziła bowiem, że chłopak ma zdolności do matematyki.

W chwili gdy fregata zarzuciła kotwicę, Ross uświadomił sobie, że ma teraz przed sobą dwa miesiące urlopu, czyli o miesiąc i trzy tygodnie więcej niż kiedykolwiek przedtem od czasu pokoju w Amiens zawartego w roku 1802.

Szalupa zawiozła go do portu, gdzie czekało mnóstwo dorożek gotowych jechać, gdzie tylko zapragnie. On jednak wybrał spacer i wyruszył z portu do domu Maudie Pritchert pieszo. Choć pierwsze kroki na lądzie po długim żeglowaniu sprawiały mu pewien kłopot, zwłaszcza że drewniana noga stanowiła dodatkowe utrudnienie, znalazł się dość szybko na Flora Street, spokojnej uliczce, wzdłuż której stały ładne domki pomalowane na pastelowe, przyjemne dla oka kolory. Dotarłszy na miejsce, jak zwykle przystanął, zastanawiając się przez dłuższą chwilę, do jakiego stopnia zmienił się jego mający teraz dziesięć lat synek.

Planował, że podczas tego długiego urlopu pojedzie z chłopcem na Boże Narodzenie do swojej siostry, Alice Mae Gordon, która mieszkała w Dumfries wraz ze swym mężem lekarzem. Ross nie widział się z nią od lat, korespondowali jednak regularnie, a w ostatnim liście Alice informowała brata, że w pobliskim Kirkbean jest na sprzedaż majątek z domem, z którego okien „widać morze”.

Mam nadzieję, pomyślał Ross, że Nathan nie zmienił się za bardzo od mojej ostatniej wizyty. Ciekaw jestem, czy będzie mnie pamiętał i czy poznałbym go na ulicy – zanim stanął przed drzwiami, zadawał sobie to samo pytanie, co zawsze.

Odetchnął głęboko i ruszył dalej w górę ulicy, w stronę pomalowanego na żółto domku, przed którym kwitły kwiaty wciąż toczące zwycięską walkę z jesienią.

No tak, pomyślał, na północy, w Szkocji, kwiaty już dawno skapitulowałyby przed zimą, lecz tu, na południu, w pięknym hrabstwie Devon, jest inaczej…

Zwolnił kroku, czując ból w nodze, a także dlatego że jak zawsze zastanawiał się, kto wybiegnie na jego spotkanie. Po raz pierwszy od śmierci Inez zapragnął, aby tym kimś była żona. Przypomniał też sobie długie rozmowy ze swymi druhami. Zapewniał ich, że gdy skończy się wojna, znajdzie sobie drugą kobietę. Być może, powiedział w duchu, nadszedł już czas, by spełnić tę daną sobie obietnicę…

Przystanął przed numerem szóstym i spojrzał w górę, w okno znajdującego się na piętrze pokoju Nathana. Serce zaczęło mu łomotać, bo zobaczył w nim swego ukochanego syna. W następnej chwili chłopiec zniknął, a Ross skierował wzrok na frontowe drzwi, które po chwili otworzyły się gwałtownie i wybiegł z nich Nathan, wpadając prosto w jego rozpostarte ramiona.

Jestem w domu, pomyślał Ross i wraz z Nathanem wszedł do środka.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mary Rennie, którą los zmusił przed laty do zamieszkania u swoich krewnych, miała teraz owych krewnych serdecznie dosyć. Być może winna temu była pora roku, a być może, co bardziej prawdopodobne, sprawiło to zachowanie kuzynki Diny. A może po prostu w życiu Mary przyszedł czas na objawienie. Nie takie, na jakich znał się jej dawno zmarły ojciec, duchowny Kościoła szkockiego, ale takie, które może na przykład sprawić, że człowiek nagle zdaje sobie sprawę, że coś cudownie zdumiewającego powinno mu się było przydarzyć już przed laty. Mary złożyła to na karb swojego wieku, bo oto, będąc kobietą dwudziestosiedmioletnią, była wciąż panną. I zaczynała tracić cierpliwość do swych krewnych, a zwłaszcza do Diny. Tak w każdym razie powiedziała swojej jedynej powiernicy, pani Morison, gdy w kuchni obierały razem ziemniaki.

Pani Morison była kucharką i nieczęsto obierała warzywa, jednak dziś pomywaczkę Betty bolał ząb, a poza tym pani Morison zawsze z niekłamaną przyjemnością rozmawiała z Mary. Do obiadu było jeszcze sporo czasu, miały więc okazję pogawędzić.

– Kuzynka panienki, Dina, zaręczyła się z tym angielskim nudziarzem i dlatego jest rozdrażniona – oznajmiła kucharka. – Zawsze mówiłam, że nie wolno ufać nikomu, kto mieszka za granicą.

– To prawda – zgodziła się Mary. – Ale dlaczego ja muszę cierpieć z powodu jej zaręczyn? Ona ciągle narzeka, wciąż jest niezadowolona. A przecież narzeczona powinna być radosna, prawda?

– Sądzę – powiedziała pani Morison, zniżając głos i pochylając się w stronę Mary – że ona boi się nocy poślubnej.

– Ale noc poślubna będzie dopiero za kilka miesięcy – odrzekła Mary szeptem. – A poza tym wydaje mi się… że dla panny, która kocha swego narzeczonego, noc poślubna nie powinna być problemem… A może… – dodała zaraz, doznawszy drugiego tego dnia objawienia – …może Dina tak naprawdę wcale nie kocha pana Page’a?

Pani Morison w milczeniu pokiwała głową.

– A zatem dlaczego…? – Mary odłożyła nóż. – O Boże! Czyżby się bała, że nikt więcej jej się nie oświadczy?

Zamyśliła się i przyznała w duchu, że to wielce prawdopodobne. Dina Rennie nie była pięknością. Mary przypomniała sobie, jak pewnego razu zamiatacz ulic, patrząc na jej długą końską twarz, nie mógł się powstrzymać i zarżał.

Uśmiechnęła się na to wspomnienie, zaraz jednak się zmitygowała, bo papa uczył ją przecież, że grzechem jest żartować z czyjegoś wyglądu. A poza tym wiedziała, że nikt z rodziny Rennie nie jest zbyt urodziwy.

Jej papa szczęśliwie ożenił się z panną Maxwell ze Spring Hill, dzięki czemu ona sama odziedziczyła po matce usta nieco pełniejsze niż typowa Szkotka, zgrabną figurę, włosy kasztanowate – a nie marchewkowe jak u większości Renniech – i piękne zielone oczy. Niezadowolona była tylko z piegów, jednak jej mama powtarzała, że są one jak dodająca urody kolorowa posypka na cieście.

– Bardzo bym chciała być posażną panną – westchnęła teraz, powierzając pani Morison swą zgryzotę. – Mam już dwadzieścia siedem lat i do tej pory nic ekscytującego w moim życiu się nie wydarzyło.

Leżąc w łóżku tej nocy, Mary myślała o tym, że w wieku dwudziestu siedmiu lat jest wciąż panną. Uśmiechnęła się w ciemności, przypominając sobie, jak ciotka Martha wyjaśniała jej i jej rówieśnicy Dinie fakty związane z prokreacją. W jak okrężny czyniła to sposób i jak Dina słuchała jej z szeroko otwartymi oczami i ustami.

Ona sama spokojnie słuchała zarumienionej jak wiśnia ciotki, wiedząc swoje, bowiem w wieku piętnastu lat, tuż przed śmiercią mamy, usłyszała potrzebne wyjaśnienia i to sformułowane znacznie prościej. A na zakończenie mama powiedziała:

– Zapamiętaj sobie jedno, kochana córko: pewnego dnia stanie na twojej drodze mężczyzna, który spełni wszystkie twoje wymagania. – Po czym dodała z charakterystycznym dla Maxwellów błyskiem w oku: – Czekaj na niego, bowiem jest tego wart.

W dwa tygodnie później mamie odebrała życie ciężka choroba, a papa, który nigdy nie cieszył się dobrym zdrowiem, w pół roku później dołączył do niej w miejscu lepszym niż plebania w Montrose, gdzie panowały przeciągi i nikomu nigdy nie było ciepło.

– I wtedy przyjechałam do Edynburga – poinformowała Mary sufit w swojej sypialni. – Wszyscy są tutaj dla mnie dobrzy. Nie brak mi niczego, ale stałam się… po prostu częścią umeblowania.

W tydzień później, po dniu Wszystkich Świętych, ciotka Martha zarządziła pieczenie keksów przeznaczonych na Boże Narodzenie.

– Już czas – oznajmiła, wręczając pani Morison recepturę, której strzegła jak oka w głowie, przechowując ją w swojej sypialni z obawy przed złodziejami i nie zdając sobie sprawy, że kucharka już dawno ją przepisała i trzyma w kuchni wraz z innymi przepisami. – W tym roku upieczemy tuzin.

Ta ostatnia uwaga była zbędna, gdyż każdego roku pieczono tuzin keksów, z których cztery miały zostać w domu i zostać podane w okresie świąt po sześciotygodniowym suszeniu, a pozostałe osiem rozsyłano do przyjaciół i krewnych.

Przygotowywanie i pieczenie keksów trwało tydzień i zaczynało się w poniedziałek i wtorek siekaniem kandyzowanych wiśni, kandyzowanej skórki pomarańczowej, rodzynek sułtanek i koryntek. Migdały dzielono na połowę. Pani Morison piekła cztery keksy przeznaczone dla domu w środę, a potem ustawiała je w ciemnym miejscu, żeby dobrze wyschły. Cztery kolejne pieczone były w czwartek, a ostatnie cztery w piątek.

Mary uczestniczyła w tym rytuale dzień w dzień, przez cały tydzień. Dina natomiast nie miała do tego cierpliwości, co Mary przyjęła z ulgą, bo bezustanna płaczliwa gadanina kuzynki przyprawiała ją o ból głowy.

Może jestem zazdrosna, pomyślała, krojąc kandyzowane wiśnie i skórkę pomarańczową. Chciałabym wyjść za mąż, bo oznaczałoby to posiadanie dzieci… maluchów, które tak lubię.

Tak więc dzięki keksom Mary przez cztery dni miała od Diny spokój. Jednak w piątek Dina wpadła do kuchni w chwili, gdy ona mieszała właśnie ciasto. Z ogniem w oczach zaczęła chodzić nerwowo w koło, pokazując mały przedmiot, który trzymała w dłoni.

– Powiedzcie mi, czy był kiedykolwiek na świecie bardziej skąpy narzeczony niż Algernon Page?! – gotowała się ze złości.

– Dlaczego tak mówisz, kochanie? – zapytała Mary, wciąż mieszając ciasto.

Dina podsunęła jej pod nos mały pierścionek.

– Ten… ten skąpiec przysłał mi na Boże Narodzenie to nędzne świecidełko! I myśli, że będę je nosiła.

Mary przyjrzała się uważnie. Pierścionek był naprawdę mały, złoty, ale bardzo cienki. A przy tym na złocie widniało coś, co wyglądało jak zadrapania. Mary zmrużyła oczy. Nie, nie, to nie były zadrapania, tylko wzór z gałązek czy liści…

– Hm – powiedziała. – Może to cenna, rodzinna pamiątka?

– Tak… pamiątka… cenna dla rodziny składającej się z samych skąpiradeł – odburknęła Dina. – Czy ty nosiłabyś coś takiego?

Nosiłabym, gdybym kochała mego przyszłego męża, pomyślała Mary, ale nie powiedziała tego głośno.

– Ja tego nosić nie będę – oznajmiła ze złością Dina, a jej długa twarz wydłużyła się jeszcze bardziej.

Wpatrywała się przy tym w surowe ciasto tak, jakby czekała, aż ono jej się sprzeciwi. I nagle, mrużąc oczy, cisnęła pierścionek do misy.

– O! – zawołała. – Poślijcie go komuś, razem z tym keksem!

Po czym wybiegła z kuchni, nie oglądając się za siebie. Mary spojrzała na ciasto, a potem na panią Morison.

– Ona chyba nie mówiła tego poważnie?

– Biedny pan Page – powiedziała kucharka, kręcąc głową. – Będzie z nią miał krzyż pański.

Zaśmiała się i wzięła drewnianą łyżkę, którą kilka razy zamieszała ciasto. Następnie posłała Mary do komórki po kandyzowane wiśnie i skórkę pomarańczową, które kazała dodać do ciasta, a ciasto jeszcze raz porządnie zamieszać.

– Naprawdę mam to zrobić? – zapytała Mary, dziwiąc się odwadze kucharki.

Kucharka kiwnęła głową.

– To niezbyt cenny pierścionek – roześmiała się. – Miejmy nadzieję, że nikt nie złamie na nim zęba!

Mary też się roześmiała.

– Mnie się zdaje, że tak naprawdę to nikt tych ciast nie jada. A pani jak myśli, pani Morison?

– Nie wiem. Ale nawet gdybym wiedziała, że nikt ich nie jada, nigdy bym o tym nie powiedziała cioci panienki.

Gdy dodano wszystkie składniki, pani Morison, korzystając z władzy, jaką jej dawało piastowane w kuchni stanowisko, nałożyła surowego ciasta do czterech foremek, po czym otworzyła piekarnik.

– Na pewno mam je tam wsunąć? – zapytała Mary, wahając się jeszcze.

Kucharka kiwnęła zdecydowanie głową.

– Położę te ciasta oddzielnie – oznajmiła jeszcze pani Morison. – Jeżeli panna Trzpiotka zmieni zdanie, będziemy mogły odszukać pierścionek.

– Ale to jest…

– Marnotrawstwo? Ja sądzę raczej, że to rozrywka. – Pani Morison zmrużyła oczy, po czym wzniosła je do nieba. – Należy nam się ona od kuzynki panienki. Wciąż wysłuchujemy jej utyskiwań. I zapewne będziemy musiały ich wysłuchiwać aż do chwili, gdy zabrzmi marsz weselny.

Mary przypomniała sobie o pierścionku, gdy wieczorem udała się do sypialni kuzynki, by sprawdzić, czy może jej w czymś pomóc.

– Nie interesuje mnie to – odburknęła Dina, słysząc sugestię, że wciąż jest jeszcze czas, by odzyskać pierścionek. – Nie zawracaj mi głowy, Mary. I podaj mi narzutę, dobrze?

Mary podała Dinie narzutę, zastanawiając się przez chwilę, od kiedy kuzynka przestała dziękować za drobne przysługi. Zabawne, pomyślała, że nie przyszło mi to do głowy wcześniej…

Zaczekała jeszcze przez chwilę na krótkie słówko „dziękuję”, ale Dina, milcząc, machnęła jej tylko ręką.

Nie pytając już więcej o pierścionek, Mary wyszła z pokoju kuzynki.

Po dwóch tygodniach inkubacji cztery keksy przeznaczone dla domu zostały włożone do pudełek i umieszczone w spiżarni. Kolejna partia keksów została już wysłana pocztą, a gdy przyszedł czas na ostatnią, Mary spytała Dinę, czy zmieniła zdanie w sprawie pierścionka. Kuzynka machnęła lekceważąco dłonią, po czym wyszła wraz z matką do krawcowej. Potrzebowała nowej sukni na wieczór sylwestrowy, kiedy planowano ogłosić jej zaręczyny z panem Page’em.

– W porządku, Dino – powiedziała cicho Mary, po czym wręczyła lokajowi ostatnią partię keksów.

– No i koniec sprawy – mruknęła pod nosem, myśląc o pierścionku.

Wkrótce jednak okazało się, że bardzo się myliła.

Na drugi dzień, siedząc w dyliżansie, Mary pomyślała, że pierwszy dzień grudnia 1814 roku będzie długo pamiętany w domu jej krewnych na Wapping Street w Edynburgu.

Tego dnia w związku ze zbliżającym się Bożym Narodzeniem pani Morison dała jej bardzo przyjemne zajęcie. Poleciła jej dokonać dorocznego przeglądu szafki z przyprawami. Ów przegląd polegał na tym, że otwierało się kolejne szufladki i po powąchaniu zawartości każdej po kolei decydowało się, które przyprawy już straciły aromat, a które jeszcze przez następny rok będą się nadawały do kuchennego użytku.

W chwili gdy Mary otworzyła szufladkę z goździkami, do jej uszu dobiegł okropny krzyk. Rozlegał się z sypialni na górze, brzmiał histerycznie i stopniowo narastał.

– Boże kochany! Co to jest?! – zawołała przerażona Mary, po czym, zamknąwszy szufladkę, pobiegła do kuchni, gdzie pani Morison stała oniemiała, wpatrując się w sufit.

Z góry ponownie doszedł je hałas zamykanych z trzaskiem drzwi, a potem, po kilku chwilach ciszy, rozległ się znowu krzyk. Tak straszny, że pani Morison z przerażeniem przeżegnała się, choć przecież nie była katoliczką.

– My… my… może powinnyśmy pójść na górę… – zasugerowała Mary głosem słabym, przypominającym ostatnie przed zimą ćwierkanie świerszcza za kominem.

Jednak pani Morison postanowiła, że nie ruszą się miejsca, i miała rację, bo po chwili dało się słyszeć kolejne trzaśnięcie drzwiami i ktoś zaczął głośno zbiegać po schodach.

Słysząc owe zbliżające się odgłosy katastrofy, Mary i pani Morison spojrzały zdezorientowane po sobie.

– Czyżbyśmy w czymś zawiniły? – zapytała trwożnie Mary, po czym chwyciła panią Morison za ręce i obie wstrzymały oddech.

W następnej chwili do kuchni wpadły równocześnie ciotka Martha i Dina. Ciotka z ogniem w oczach, a Dina bledsza niż papier.

Mary, widząc, że ciotka ściska w dłoni garść włosów wyrwanych z głowy Diny, omal nie parsknęła śmiechem. Ciotka tymczasem potrząsnęła swoją córką i wręczyła Mary list, który ta zaraz przeczytała. List okazał się próbką wzniosłej prozy narzeczonego Diny, który pisał, co następuje:

Ukochana wybranko mojego serca, ta drobnostka, którą ci posłałem, została podarowana mojemu praprapradziadowi osobiście przez królową Elżbietę. Jest wielkim pragnieniem mojego serca – zgodnym z tradycją naszej rodziny – zobaczyć ją na twoim palcu podczas uroczystości zaręczynowej trzydziestego pierwszego grudnia.

– Och, Boże – szepnęła Mary i spojrzała na ciotkę.

– Właśnie usłyszałam z ust Diny nie lada opowieść – stwierdziła rozsierdzona. – I zjawiam się tutaj, byście zaprzeczyły jej słowom.

– Obawiam się, że nie możemy tego zrobić – odrzekła po chwili wahania Mary.

– No to jesteśmy zgubieni – oświadczyła ciotka Martha, załamując ręce dramatycznym gestem i opadając na krzesło, które Mary szczęśliwie zdążyła jej podsunąć.

Dina tymczasem zaczęła znowu zawodzić. I zawodziła aż do chwili, gdy matka wymierzyła jej siarczysty policzek.

– Ty głupia, najgłupsza na świecie dziewczyno – syknęła. – Jak myślisz, co mamy teraz zrobić?

Zapadła ciężka cisza trwająca aż do chwili, gdy pani Morison, odchrząknąwszy, stwierdziła:

– To proste, proszę pani. Poślemy Mary, by odzyskała te cztery keksy, w których może być pierścionek. Mary wyruszy w drogę jutro i z całą pewnością odzyska klejnot.

Mary oniemiała. Wpatrzyła się w kucharkę szeroko otwartymi oczami. Pani Morison po prostu się uśmiechnęła i poklepała ją po dłoni.

– Moja droga panienko, już dawno powinna była panienka zasmakować jakiejś przygody. Mam rację, prawda?

Tytuł oryginału: The Wedding Ring Quest

Pierwsze wydanie

Harlequin Mills & Boon Ltd, 2014

Redaktor serii

Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne

Dominik Osuch

Korekta

Lilianna Mieszczańska

© 2014 Carla Kelly

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2016

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.

Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-1846-7

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.