Nr 1 - Liliana Więcek - ebook + książka
NOWOŚĆ

Nr 1 ebook

Liliana Więcek

4,9

544 osoby interesują się tą książką

Opis

Dla fanów Rzeźbiarza łez! 

Cindy Wilson poznała Ripa Cartera  w sierocińcu w Mendenhall, gdzie trafiła z bratem po śmierci  rodziców. Placówką rządziła okrutna i bezwzględna dyrektorka, a życie wszystkich podopiecznych sprowadzało się do prób przetrwania. 

Lecz nawet w tym świecie znalazło się miejsce na pierwsze prawdziwe uczucia i właśnie tego doświadczyli Cindy i Rip. Niestety pewnego dnia chłopak bardzo zawiódł się na ukochanej i zraniony postanowił zaakceptować propozycję adopcji przez zamożnego człowieka. 

Teraz oboje są już dorośli, a to, co połączyło ich w przeszłości, stało się jedynie wspomnieniem, któremu kształt nadają dawne rany. Dwudziestoczteroletnia Cindy ledwo wiąże koniec z końcem, utrzymując nastoletniego brata. Ich skromne, ale stabilne życie ponownie jest zagrożone, kiedy Cindy traci pracę.

Dzięki pomocy przyjaciółki kobieta zostaje zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną do prestiżowej firmy. Ku swojemu zdziwieniu odkrywa, że rekrutację przeprowadza nie kto inny, a… Rip.  

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                  Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (17 ocen)
15
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
eroticbookslover

Nie oderwiesz się od lektury

W stu procentach podpisuję się pod pięknem i niesamowitością ,,NR 1" 🥹 Polecam GORĄCO, bo chociaż ,,NR 1" , to książka 16plus, to bezapelacyjnie spodoba się także starszym czytelnikom , można powiedzieć każdemu bez względu na wiek, płeć i gusta czytelnicze.
50
Mazerskaweronika

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia ❤️
30
SwiderskaJulita

Dobrze spędzony czas

Fajna ksiażka do szybkiego przeczytania np. na wieczór. Odejmuje jedną gwiazdkę z dwóch powodów (jeżeli ktoś nie chce spojleru to niech dalej nie czyta) -wątek brata bohaterki, który nie mówi Rozumiem że nie chciał rozdzielenia z siostrą, ale dlaczego milczał później wiedząc że ledwo wiążą koniec z końcem gdzie siostra wydaje pieniądze na terapię/lekarzy -końcówka Na końcu wszystko działo się szybko. Będąc jakoś w 80% książki byłam pewna że będzie druga część, ale się zdziwiłam jak szybko zaczeła się akcji toczyć. Liczyłam że bohaterowie będą budować swoją relację od nowa.
10
an_2024

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna
10
Olamar4799

Nie oderwiesz się od lektury

nie mogłam się doczekać i oczywiście się nie zawiodłam ❤️❤️❤️
10



Copyright © for the text by Liliana Więcek

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Katarzyna Chybińska, Aleksandra Płotka, Martyna Góralewska

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka

ISBN 978-83-8418-137-9 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

ROZDZIAŁ 1

Jackson

Cindy

Nie wiem, czy to normalne, nie wiem nawet, czy to możliwe, żeby w wieku dwudziestu kilku lat nie przeżyć nic i zarazem mieć za sobą tak wiele. Szkoda tylko, że moje życiowe doświadczenia opierały się głównie na przyjmowaniu brutalnych ciosów.

Czas uciekał mi przez palce, szczególnie przez nadmiar obowiązków związanych z pracą, bo od niej zależało, czy brat pozostanie pod moją opieką.

Gdy dwa lata temu opuściłam sierociniec, Mike musiał zostać tam do czasu, gdy sąd przyzna mi nad nim prawną opiekę. Musiałam szybko znaleźć zatrudnienie, mieszkanie i udowodnić wszystkim wokół, że jestem odpowiedzialnym człowiekiem. Był to jeden z najgorszych i najtrudniejszych okresów w moim życiu, bo po raz pierwszy rozdzielono mnie z rodziną. Nie mieliśmy jednak wyjścia, musieliśmy pokonać ostatnią przeszkodę, a po roku zdołałam odzyskać brata. Przeprowadziliśmy się do stolicy Missisipi, gdzie już wcześniej zorganizowałam sobie posadę sprzedawczyni w lokalnej sieci odzieży używanej. Nie mogłam wybrzydzać, szukając zatrudnienia. Stabilne źródło dochodu pozostawało obligatoryjnym wymogiem sądu, a jego utrata wiązałaby się z powrotem Mike’a do placówki. Robiłam, co mogłam, byśmy godnie rozpoczęli nowy etap życia, i się udało.

Po kilku miesiącach rzetelnej pracy wyprosiłam u szefowej dodatkowe nocne zmiany na sortowni, dzięki czemu mój brat wreszcie mógł rozpocząć terapię, która i tak w dalszym ciągu nie przynosiła efektów. Jego milczenie trwało kolejny rok, nie traciłam jednak nadziei, że kiedyś coś do mnie powie. Miewałam chwile zwątpienia, szczególnie gdy po kilkunastu godzinach ciągłej pracy dopadało mnie zmęczenie i wyrzuty sumienia, że Mike został sam w wynajmowanym mieszkaniu.

Zapewniłam mu widok z okna bez krat, lecz na razie mógł patrzeć przez nie jedynie w samotności. Świadomość, że poświęcałam mu za mało czasu, stała się moją największą bolączką. Chciałabym zmienić to już teraz, lecz dopóki nie ukończy osiemnastu lat, myśl, że podczas wizyty kontrolnej pracownik socjalny mógł mi go odebrać, nie pozwalała na nierozważny krok. Bo wiek miał tu kluczowe znaczenie i sama to przerabiałam. Wydostanie się z tamtego piekła wymagało czasu i nie było proste, ale za to związane z nim wspomnienia pomagały mi się utrzymać na powierzchni szarej rzeczywistości. Zbyt wiele już poświęciłam, żeby teraz się poddać. Straciłam zdecydowanie za dużo. Między innymi coś, co więcej się nie powtórzy, a zarazem coś, o czym do dziś nie jestem w stanie zapomnieć.

Potrząsnęłam głową, by zablokować wdzierające się do niej wspomnienia. O piątej rano podpisałam ostatni stojący pod ścianą worek z posegregowaną odzieżą i jedyne, o czym marzyłam, to zamknąć magazyn, wrócić do domu, wziąć prysznic i uciąć sobie chociaż godzinną drzemkę przed dzienną zmianą.

Włożyłam bluzę, wyciągnęłam z torebki klucze i skierowałam się do wyjścia z magazynu, pod który podjechał właśnie van z kolejną dostawą tekstyliów. Za kółkiem siedział Steve, mąż szefowej, odpowiadający za dostarczanie nieposegregowanego towaru oraz za zabieranie przygotowanego przeze mnie posortowanego i rozwożenie go do poszczególnych punktów w Jackson.

– Cześć, Cindy, nie zamykaj – przywitał się, gdy wysiadł z pojazdu, i odsunął boczne drzwi, ukazując wnętrze po brzegi załadowane workami.

– Dzień dobry – odezwałam się.

– Coś mi jebnęło w kręgosłupie, zostaniesz moment i pomożesz mi zanieść to do środka? – spytał.

Uwielbiał się kimś wyręczać i bynajmniej nie miało to związku z żadnymi dolegliwościami. Przyjechał zdecydowanie za wcześnie, z pewnością zrobił to celowo. Był leniwym wieprzem w średnim wieku, wykorzystującym swoją pozycję, i doskonale wiedział, że nie odmówię.

– Jasne. – Westchnęłam odkładając torebkę na zewnętrzny parapet.

Wnosiłam do środka worek za workiem, podczas gdy szef, stojąc na parkingu, wykonał kilka „pilnych” połączeń i wypalił przy tym parę fajek. W ten oto sposób „upłynęła” mi drzemka. Czując palący ból w ramionach, odstawiłam w magazynie ostatnie dwa pakunki.

– Dziękuję. Nie wiem, jak bym to bez ciebie ogarnął – pochwalił Steve, stojąc z dłońmi w kieszeniach w samych drzwiach.

– Nie ma problemu – odpowiedziałam zmęczonym głosem. Zatrzymałam się przed nim, chcąc wyjść z magazynu, lecz ani drgnął, by zrobić dla mnie miejsce.

– Spieszysz się? – zagadnął, co wzbudziło mój niepokój.

– Tak. Przepraszam, ale muszę już iść – oznajmiłam. – Przepraszam – powtórzyłam, żeby się odsunął, ale zamiast tego zatrzasnął za sobą drzwi.

– Co robisz? – spytałam i odsunęłam się krok w tył.

– Musimy się przecież rozliczyć. – Wyciągnął z kieszeni spodni portfel.

– Nie trzeba. Dopiszę sobie tę dodatkową godzinę.

– Możesz dopisać ich sobie kilka… – zaproponował.

Bardzo nie podobał mi się sposób, w jaki właśnie na mnie patrzył.

– Moja żona przecież nie musi o wszystkim wiedzieć – dorzucił.

– Nie wiem, o co panu chodzi – bąknęłam, czując rozlewającą się we mnie jak gorąca lawa panikę.

– Lubię takie małe blondyneczki z loczkami, pewnie nadal jesteś tam niesamowicie ciasna – szepnął, lubieżnie oblizał usta i wyciągnął rękę, by dotknąć mojego policzka.

– Odczep się ode mnie, człowieku. – Odtrąciłam jego dłoń. Moja komórka została na zewnątrz w torebce, nie miałam szans w starciu z rosłym mężczyzną. – Niech mi pan po prostu pozwoli stąd wyjść. Nie powiem nikomu ani słowa – obiecałam.

– I tak nie powiesz – stwierdził, rozpinając pasek spodni.

Rzucił się na mnie, powalił na stos czarnych worków leżących za moimi plecami i przygniótł swoim cielskiem. Zrobiło mi się niedobrze, gdy poczułam ostry zapach jego potu. Szamotałam się, szarpałam, lecz bezskutecznie. Strach, panika i dezorientacja kolejno uciekały z moich ust w postaci głośnego wrzasku, lecz ten ucichł, gdy napastnik zakrył mi usta wielką, śmierdzącą od tytoniu łapą. Drugą wsunął między nasze ciała i zaczął się szarpać z guzikiem moich spodni. Uderzałam go na oślep dłońmi, ale on zdawał się nie czuć moich ciosów. Łzy coraz szybciej spływały po moich policzkach, gdy usilnie próbowałam go z siebie zepchnąć. Wreszcie uniósł się i chwycił za pas moich spodni, po czym ściągnął je ze mnie siłą razem z bielizną. Chcąc się uwolnić, wygięłam ciało w bok, ale zdążyłam jedynie chwycić za przedmiot, który wyczułam pod ręką. A kiedy mężczyzna opadł na mnie, gotów dopuścić się gwałtu, użyłam wszystkich sił i ugodziłam go w okolicę oka ostrzem dyspensera do taśmy. Steve wrzasnął przeciągle, podrywając się do góry i zakrywając krwawiące oko.

– Ty mała dziwko! – krzyknął.

Wyswobodziłam nogę, odepchnęłam go z całych sił, podciągnęłam spodnie i błyskawicznie wybiegłam z magazynu, zdążając jedynie zabrać torebkę z parapetu. Biegłam zapłakana, nie oglądając się za siebie, a emocje puściły dopiero koło mojej kamienicy. Dygocząc, usiadłam na ławce i nie mogąc poradzić sobie z emocjami, wybuchnęłam rozpaczliwym szlochem.

8 lat wcześniej

Ośrodek wychowawczy w Mendenhall

Jak co piątek o szóstej po południu, zajęliśmy z bratem i przyjaciółką środkowe miejsca w trzecim rzędzie ponumerowanych krzeseł ustawionych na auli. Stało ich tu sto sześćdziesiąt, tyle samo, ile w danym momencie zakwaterowano sierot w tej nędznej placówce. Przypisany do mnie numer to dwadzieścia siedem. Każdy nowy dziedziczył go po kimś, kto z różnych przyczyn opuścił te piekielne mury. Trzy dni temu Malcolma, chłopaka z numerem jeden, zabrała nieuleczalna choroba. Najczęstszym powodem opuszczenia sierocińca stawała się jednak pełnoletność, bardzo rzadko adopcja, ponieważ ten ośrodek przystosowano dla młodzieży od dziesiątego do dwudziestego pierwszego roku życia. W stanie Missisipi nic nie było oczywiste, a formalna dorosłość następowała nieco później. To, że ktoś kończył osiemnaście lat, wcale nie oznaczało, że stawał się dorosły i mógł iść w świat. Decyzja zawsze należała do kogoś, do systemu, lecz nigdy do nas. Teoretycznie mogłabym opuścić sierociniec jako osiemnastolatka. Praktycznie zaś dyrektorka zadbała, by każdy podopieczny opuszczał jej placówkę, osiągnąwszy górną granicę wieku. Nie lubiła rotacji ani pozbywania się darmowej siły roboczej. Pojęcie adopcji należało do fantazji, jeszcze nigdy nie stałam się jej świadkiem w tym miejscu. Nastolatkom jest niezmiernie trudno znaleźć nowy dom. Jeśli ktoś decydował się na adopcję dziecka, to z reguły szukał wśród najmłodszych. Nie mieliśmy szans na złoty bilet.

Trzy lata temu, w dniu, w którym mój świat przewrócił się do góry nogami, mój brat Mike przestał mówić. Zdiagnozowano u niego afazję. Miał sześć lat, czyli dużo mniej niż dolna granica przyjęć do tego miejsca. Potraktowano go jak problem, jak odpad i wybrakowane dziecko, którym z łatwością może się zająć starsza siostra. Utworzyli z nas pakiet, przydzielili mu nawet ten sam numer co mnie. I tylko za to mogłam czuć wobec nich wdzięczność, bo brat stał się jedynym powodem, dla którego rano potrafiłam podnieść się z łóżka.

Aula wypełniła się dziećmi, a gdy równo o osiemnastej za naszymi plecami rozległ się stukot obcasów wchodzącej pani dyrektor, gwarne rozmowy i pojedyncze śmiechy natychmiast ucichły. Panna Watson. Wiedźmie brakowało jedynie miotły. Jeśli sto procent jej podopiecznych miało trudne dzieciństwo, to zastanawiałam się, jakie musiała mieć ona.

– O proszę, brakujący element. – Szturchnęła mnie w ramię Sara, tym samym zwracając moją uwagę na zakapturzoną postać utykającego chłopaka podążającego za dyrektorką.

Wskazała mu palcem wolne miejsce w pierwszym rzędzie.

Krzesło numer jeden. Mike również dostrzegł nowego, bo poklepał mnie po udzie i ułożył na nim zaciśniętą dłoń. Czasem odnosiłam wrażenie, że nie mówiąc o uczuciach, wewnątrz przeżywał wszystko podwójnie.

– Mam co do niego dobre przeczucia – szepnęła kumpela, wlepiając oczy w plecy nowego. Była rok starsza, a jej hormony wymykały się spod kontroli.

Zgromiłam ją spojrzeniem. Jeśli Watson przyłapie nas na szeptaniu, wpadniemy w prawdziwe kłopoty.

Dyrektorka weszła na mównicę i nonszalancko przesunęła spojrzeniem po rzędach zebranych.

– Moje drogie dzieci – zaczęła tradycyjnie westchnieniem do mikrofonu – ponieważ zbliżają się święta Bożego Narodzenia, rozpoczynamy grudniową przerwę świąteczną. Tym samym wspólnymi siłami musimy odpowiednio przygotować naszą placówkę. Harmonogram prac jest gotowy, a wasi opiekunowie… – zerknęła na rząd wspomnianych siedzących pod ścianą – …przekażą wam go jutro. Dla grupy pracującej na zewnątrz i w parku wokół budynku nie mam dobrych wieści, ponieważ prognozowane są obfite opady deszczu do końca roku. Uważam jednak, że nie z takimi problemami człowiek musi zmagać się w życiu. – Zamilkła.

Na każdym kroku przypominała wszystkim, że znalezienie się pod jej skrzydłami, to najlepsze, co mogło spotkać nas w życiu, i że właśnie za to powinniśmy dziękować Bogu. Tymczasem sama zastanawiałam się, czy Bóg o nas nie zapomniał.

– Nim zaczniecie oglądać seans… – Spojrzała w sufit, jakby szukała na nim odpowiedniego słowa.

Być może właśnie próbowała sobie przypomnieć tytuł dzisiejszego filmu o wojnie secesyjnej. Namiętnie co piątek wyświetlali nam je na ścianie znajdującej się za jej plecami.

– Zapraszam cię, młody człowieku. Przedstaw się kolegom i koleżankom oraz powiedz kilka słów o sobie. – Przeniosła wzrok na nowego chłopaka, lecz ten ani drgnął.

Na auli zapanowała cisza, jakby obecni przestali oddychać. To wszystko przez pusty wyraz twarzy Watson, która ze wszystkiego na ziemi najbardziej nie cierpiała się powtarzać.

– Podejdź – powtórzyła.

Chłopak ponownie nie zareagował. Nigdy nie stałam się świadkiem podobnej sytuacji, ale nabrałam ochoty by go ostrzec i ze wszystkich sił krzyknąć: „Rusz dupę, głupcze”, bo ona przewinień nie zapomina. Każdy dostawał u niej jedną szansę i jeśli ją zaprzepaścił, pokutował do końca swoich dni w tym miejscu. Jak ci nieszczęśnicy, którzy podczas ulewy mają wyskubywać mech spomiędzy kostki brukowej i wyrywać gołymi rękami trawę.

Watson poczerwieniała ze złości, lecz nie powtórzyła polecenia. Uciekła spojrzeniem w kierunku wejścia i tak mocno skinęła głową, aż poruszył się jej potężny kok, przypominający gniazdo afrykańskich szerszeni. Kilka chwil później woźny złapał buntownika za bluzę, dźwignął i zaprowadził jak przestępcę w stronę mównicy. Mike chwycił moją dłoń i zacisnął na niej palce ze wszystkich sił, aż zbielały mu knykcie.

Dyrektorka zeszła ze stopnia i popatrzyła z odrazą na trzymanego siłą młodzieńca. Bob zdarł jego kaptur, odsłaniając biały opatrunek na głowie i wystające spod niego ciemne kosmyki włosów. W moim sercu pojawiło się znajome ukłucie, bo mój brat trafił tu w podobnym stanie. Kobieta nachyliła się do chłopaka i powiedziała mu coś na ucho, na co ten zacisnął zęby i zaraz skinął głową. Wszyscy z zapartym tchem obserwowali, jak z trudem wchodzi na stopień. Musiało dolegać mu coś więcej. Nowy kolega wydawał się spięty, być może nawet śmiertelnie przerażony. Watson ponagliła go chrząknięciem, wtedy przełknął ślinę, uniósł wzrok i trafił nim prosto w moje oczy. W jego ciemnych tęczówkach dostrzegałam wszystko, co złe: krzywdę, ból, poczucie niesprawiedliwości, rozpacz w czystej postaci i cholerną pogubioną cząstkę siebie.

– Jestem Rip Carter – przedstawił się ledwo słyszalnie mimo bliskości mikrofonu.

– Jeden, głośniej! – upomniała go dyrektorka, wtedy spuścił głowę i zacisnął dłonie w pięści.

– Jestem Rip – syknął przez zęby i dumnie zadarł podbródek. – I pierdolę was wszystkich – dodał zdecydowanym tonem, na co rozległy się zlewające się w jedno odgłosy oburzenia, rozbawienia, a gdzieniegdzie nawet aprobaty.

– No to już nie mam dobrego przeczucia – wymamrotała Sara.

Nie odpowiedziałam. Zbyt zaaferowało mnie śledzenie, jak woźny, mimo bólu wymalowanego na twarzy chłopaka, wywleka go brutalnie z pomieszczenia. Ja wiem, i wszyscy wiedzą, że kolejne dni spędzi w izolatce, za kratami jak więzień, w pomieszczeniu na poziomie minus jeden.

– Wasz nowy kolega, Rip Carter – podkreśliła – pozbawił was seansu oraz kolacji. Za pół godziny cisza nocna. Dobranoc – skończyła Watson i żwawym krokiem opuściła salę.

Właśnie rozpoczął się proces destrukcji naszego nowego kolegi, bo większość wychowanków bezpowrotnie go znienawidziła, a opiekunowie nie ruszą palcem, by naprawić relacje między rówieśnikami.

– Masz coś do żarcia? – szepnęła przyjaciółka.

– Mam – przytaknęłam.

– To chodźmy.

Wszyscy zaczęliśmy wychodzić z auli. Na holu chłopcy skręcali w przeciwną stronę do nas, bo żeńska część mieszkańców zajmowała lewe skrzydło ośrodka. Trzymając brata za rękę, skierowałam się na schody. Laskom przed nami zaimponowało zachowanie nowego, bo z podekscytowaniem rozmawiały na jego temat. Mną wstrząsnęło, bo jawne cwaniactwo w tym miejscu jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.

Przemierzyliśmy wąski, częściowo skryty w mroku korytarz. Wiedząc, że za chwilę rozpocznie się cisza nocna, a ciepła woda szybko się kończy, część dziewcząt udała się prosto do wspólnej łaźni. We troje dotarliśmy do niewielkiego pokoju z piętrowym łóżkiem. Reszta podopiecznych zajmowała dziesięcioosobowe pomieszczenia. Przez kilka pierwszych miesięcy Mike miał problemy ze snem, płakał po nocach, budząc przy tym współlokatorki, co zapoczątkowało interpersonalne zgrzyty. Ze względu na brata, a głównie dzięki propozycji złożonej dyrektorce, dostaliśmy osobny pokój. Wiedźma preferowała ekonomiczny model prowadzenia placówki, dlatego nocami pracowałam jako pomoc kuchenna i sprzątaczka. Nasz układ nie miał nic wspólnego z dobrym sercem, ale patrząc na niego z perspektywy czasu, ta namiastka prywatności okazała się tego warta. To również zrodziło nowe konflikty, ale coś za coś, przecież nie można mieć wszystkiego.

Dopiero gdy zamknęliśmy za sobą drzwi, kumpela otworzyła usta.

– Naprawdę nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Z tym temperamentem biedak zostanie zmuszony polubić samotność. – Przeżywała wydarzenia z auli.

– Może właśnie na tym mu zależało? – zasugerowałam, klęknąwszy, i wysunęłam spod łóżka pudełko ze skarpetkami, gdzie na dnie ukryłam kilka zielonych jabłek i dwie bułki podwędzone ze spiżarni. – Poza tym, które z nas przez to nie przechodziło? – zauważyłam, starając się nie wracać pamięcią do tamtego dnia, bo za każdym razem ból rozrywał mi serce na nowo.

Rozdzieliłam pieczywo i owoce między pozostałą dwójkę, a sama wgryzłam się w słodko-kwaśne jabłko.

– Tylko jabłko? – zapytała, zdziwiona, zabierając się za przepoławianie bułki.

– Nie trzeba. – Spojrzałam na zegarek. – Żarcia będę mieć pod dostatkiem, bo czeka mnie nocne obieranie kartofli i marchewek w spiżarni.

Skoro pani dyrektor zarządziła ciszę nocną, dostanę możliwość udania się wcześniej do pracy. Bo mogłam wykonywać ją tylko nocą, by nikt mnie nie widział.

– No tak. – Westchnęła. – Pozdrów Ripa Cartera „pierdolę was wszystkich” – zacytowała. – Widziałaś jego głowę? A bliznę? – Dotknęła swojej górnej wargi. – Musi mieć całkiem sensacyjny życiorys – wywnioskowała i wgryzła się w czerstwy kawałek pieczywa.

Bandaż tak, ale nie dostrzegłam innych śladów, być może dlatego, że to jego czarne oczy przykuły moją uwagę.

– Nie zamierzam go pozdrawiać – oznajmiłam.

Na poziomie minus jeden znajdowały się nie tylko wszystkie pomieszczenia gospodarcze, ale też dwie izolatki, przypominające bardziej więzienne cele.

Mike ze smutnym wyrazem twarzy wspiął się po drabince na górne łóżko, usiadł ze spuszczonymi nogami na materacu i wpatrywał się w trzymaną w dłoni bułkę. Oddałabym wszystko, żeby móc usłyszeć z tych malutkich ust opowieści o jego dziecięcych troskach. Cechował go ponadprzeciętny spokój, był nieufnym, ostrożnym typem melancholika, zachowującym się nieadekwatnie do wieku. Podeszłam do niego i uniosłam jego małą brodę kciukiem, by złapać z nim kontakt.

– Kocham cię – szepnęłam.

Burza blond loków i niebieskie oczy sprawiały, że Mike z wiekiem stawał się wierną kopią naszego taty. Ja odziedziczyłam piwny kolor oczu po mamie, dlatego za każdym razem gdy patrzyłam w lustro, żal do świata i tęsknota zalewały mój umysł.

Brat uśmiechnął się smutno i mimo iż nie mógł odpowiedzieć, to doskonale rozumiał moje słowa. Powinien znajdować się pod opieką specjalistów, rozpocząć rehabilitację, lecz pobyt w tym miejscu odbierał mu tę możliwość. Nawet pracownicy wiedzieli, że w kwestiach dofinansowań zdrowotnych czy rozwoju osobistego nikt nie mógł liczyć na wsparcie Watson. W jej oczach byliśmy podrzutkami bez perspektyw na świetlaną przyszłość, a ona nie zamierzała inwestować w próżnię.

ROZDZIAŁ 2

Jackson

Rip

Można wpaść z deszczu pod rynnę i upaść tak nisko, aż człowiek zaczyna wierzyć, że niżej się już nie da.

Można trwać na poziomie zero i pokornie czekać, z której strony nadejdzie kolejny cios podeszwą cudzego ubłoconego buta.

Można stracić wiarę we wszystko i wszystkich wokół, nawet w samego siebie, ale nigdy nie należy tracić nadziei, że twój anioł stróż to po prostu spóźnialski bałwan.

Nie zapomniał o tobie, on tylko zaspał i pojawił się z minutą opóźnienia.

– Zaspałeś, stary draniu, i dalej poszedłeś spać – mruknąłem, w pierwszą rocznicę śmierci odpalając świeczkę na grobie człowieka, który z sieroty numer jeden zrobił ze mnie właściciela pierwszej pod względem wielkości firmy jubilerskiej na świecie.

W ostatnich latach wykorzystał całe pokłady cierpliwości, sił i pieniędzy, inwestując w mój rozwój. Oddał zupełnie obcemu człowiekowi wszystko: nazwisko, uwagę, czas, majątek i serce. Pomógł mi poskładać się po ostatnim potężnym ciosie, a teraz cholernie mi go brakowało.

Kto by pomyślał, że właśnie tak potoczy się moje życie. Westchnąłem, przenosząc wzrok w miejsce między dwoma starymi wierzbami płaczącymi, na taflę prywatnego stawu połyskującą w promieniach wschodzącego słońca. Było to ulubione miejsce w posiadłości legendarnego już Charlesa Brightona. To tu właśnie postanowił spocząć na zawsze.

– Melanie nie ma psychy, żeby ci przerywać, ale stoisz w spodniach dresowych, bez śniadania, a Rayder Sinclair właśnie dotarł na lotnisko i niebawem się tu zjawi – odezwał się za moimi plecami Samuel, pracownik, a zarazem przyjaciel z ponurej przeszłości i jedna z nielicznych osób w teraźniejszości, zdolna zobaczyć we mnie kogoś więcej niż zamkniętego w sobie nadętego milionera.

Zaczynałem dzień bardzo wcześnie, od porannego treningu i zwykle stawiałem na siłownię. Dziś jednak postanowiłem pobiegać i spędzić chwilę przy grobie Brightona, który codziennie o świcie spacerował wokół stawu, po czym siadał na krzesełku wędkarskim, by delektować się ciszą o poranku nowego dnia.

Mam gościć w domu syna naszego największego dostawcy złota z Australii – Raydera, którego polubiłem również prywatnie. Wczoraj rano dostałem SMS, że wsiada do samolotu, dlatego ekspresowo przeorganizowałem dla niego swój napięty harmonogram na najbliższe dni.

– A ty zostałeś asystentem mojej asystentki? – Odwróciłem się, by podać przyjacielowi rękę na przywitanie.

– Chciałbym, ale ona chyba nie gustuje w czarnuchach – zażartował.

Miał do siebie sporo dystansu, za co go uwielbiałem.

– Inaczej sprawa ma się z tobą, a on już nie patrzy. – Poskrobał się wymownie po skroni, kiwając na nagrobek.

Charles kierował się żelazną zasadą i nie złamał jej przez pięćdziesiąt lat swojego życia w biznesie. Nigdy nie połączyło go z zatrudnionymi więcej niż podpis na umowie o pracę. Twierdził, że właśnie to bezpośrednio przyczyniło się do jego sukcesu. Wierzyłem mu na słowo, poza tym miałem inne powody, by pozostać singlem.

– Oj, zdziwiłbyś się, że nie patrzy, przyjacielu – odparłem.

– To ty zostałeś jego synem, ale ja też szczerze za nim tęsknię – przyznał ze smutkiem.

Tuż po opuszczeniu placówki wychowawczej Samuel, za moim wstawiennictwem, dostał propozycję zatrudnienia od mojego adopcyjnego ojca i nie zmarnował szansy. Chłonąc każde słowo, okazał się bardzo ambitnym pracownikiem. Obecnie pełnił funkcję mojej prawej ręki i dyrektora w dziale marketingu.

– Taka kolej rzeczy. Wszystkich nas to kiedyś czeka. – Klepnąłem go w ramię. – Może zatrudnimy jakiegoś naczelnego gwizdacza? – zaproponowałem, na co tylko zaśmiał się pod nosem, jakby właśnie usłyszał to, co ja. Charakterystyczny dźwięk melodyjnego pogwizdywania pod nosem przez naszego anioła stróża, a to wyzwoliło znajome już, nadchodzące otępienie. – No to chodźmy – dodałem i ruszyłem ramię w ramię z kumplem w stronę domu.

***

– I właśnie dlatego szanuję cię bardziej niż własnego ojca – odezwał się Rayder, wszedłszy do jadalni, i zwrócił uwagę na odświętnie zastawiony stół.

Podszedł bliżej i położył na nim białe, średniej wielkości pudełko.

Nikt, kto ujrzałby tego człowieka pierwszy raz, nie połączyłby go z kasą. Nieogolony, z rozwichrzonymi włosami i tatuażami, w znoszonych jeansach i niedopiętej koszuli sprawiał wrażenie obieżyświata bez konkretnego planu na życie. Lekkoduszne podejście do wszystkiego i bijąca od niego swoboda udzielały się także mnie, gdy znajdowałem się blisko.

– Oj, nie sądzę. Ojcu kładziesz na białym obrusie całe worki takich znalezisk. – Podniosłem się z krzesła, by przywitać go męskim objęciem i klepaniem po plecach. – Kopę lat. Siadaj. – Nie widziałem się z nim od roku, dokładnie od pogrzebu.

– Upierdolone kurzem worki – sprostował, unosząc brew. – Serio, mam już dość tego złotego gówna. – Przeczesał włosy palcami, patrząc z niezadowoleniem na przywieziony ze sobą pakunek.

– Skoro sam wydobywca leci pół świata, żeby podać mi kruszec do porannej kawy, to widzę dwie opcje. Albo jest to ostatnia dostawa, bo wykopał już wszystko, albo ojciec dał mu popalić, co wydaje się bardziej prawdopodobne. Wyraziłeś się o nim niepochlebnie już w pierwszej sekundzie naszego spotkania.

Bruno Sinclair to dysk twardy ich firmy, a Rayder to koło zamachowe bez hamulca. Ich relację określiłbym jako skomplikowaną, bo nie potrafili działać, gdy znajdowali się zbyt blisko siebie. Obaj mieli swoje racje i trudne charaktery, a co gorsza, żaden nie potrafił ustąpić. Być może to dlatego junior wybrał koczownicze życie w rozjazdach, by nadzorować liczne wydobycia na terenach Australii.

– Jego pomysły serio mnie kiedyś wykończą, ale tym razem przegiął i dzięki temu… voilà. – Wyrzucił ręce do góry. – Jestem. Dałem sobie urlop, wyłączyłem telefon i niech świat płonie. Może jeśli ojciec wejdzie na chwilę do krainy szwankujących kruszarek, koparek, ładowarek, wozideł, wykrywaczy metali i grasujących po naszych terenach złodziei, to przejrzy na oczy i przestanie mnie wkurwiać starczymi fantazjami.

– Najpierw powiedz, co byś ciepłego zjadł… – Przywołałem rudowłosą kelnerkę czekającą pod ścianą na nasze zamówienie. – A potem gadaj, z czym przegiął – zaproponowałem.

– Jajeczniczkę poproszę – podjął ekspresową decyzję i z góry na dół obrzucił ciekawskim spojrzeniem moją pracownicę.

Raydera cechowała wyjątkowa słabość do kobiet. Szybko zwracały jego uwagę, ale jeszcze szybciej o nich zapominał, nie wiem, co miał w sobie, ale to coś przyciągało płeć piękną jak magnes.

– Dla mnie też. – Chrząknąłem, dostrzegłszy, że dziewczyna przygryza wargę. Jeszcze moment, a będzie zdolna usmażyć owe jajka na własnych policzkach.

– Ładna, nowa? – Australijczyk odchylił się na krześle, odprowadzając wzrokiem dziewczynę.

– Tę zostaw w spokoju, pójdziemy dokądś wieczorem na drinka – skarciłem gościa. – To o co poszło z ojcem? – wróciłem do poprzedniego tematu.

– No właśnie o to. O przywiązanie mnie za jaja do jednej dupy. – Nalał sobie do filiżanki kawy. – Nie wiem, co mu odbiło, ale od śmierci twojego ojca zaczął przebąkiwać o przyszłości, o wnukach i żebym zaczął się rozglądać za żoną, bo on wiecznie żył nie będzie.

– Ty i małżeństwo? – parsknąłem.

– Wiedziałem, że zrozumiesz – skomentował. – Na początku udawałem, że nie słyszę, lub wystarczało zdawkowe „tak, tak, tato”, żeby uciąć temat, no ale przedwczoraj podniósł mi ciśnienie bardziej niż skurwiel, który w tamtym tygodniu przewrócił koparkę – sapnął, ucinając temat.

– Budujesz napięcie jak Madonna dochodząca do refrenu.

– Dochodzić to ja lubię do każdej melodii, tymczasem stary postawił przede mną przyszłą żonę.

Usłyszawszy to, wybuchnąłem dzikim śmiechem i chwilę potrwało, nim zdołałem się wyciszyć.

– To nie jest, kurwa, śmieszne. – Wycelował we mnie palcem. – Elizabeth Simmon to córka właściciela konkurencyjnej kopalni, a mój ojciec, rekin biznesu, postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Ułożyć mi życie i doprowadzić do połączenia firm.

– Przypuszczam, że mu się postawiłeś.

– Nie, stary. Podciągnąłem jej kieckę i zacząłem kopulować na jego oczach, żeby przeskoczyć ten cyrk, dać mu tego cholernego wnuka i płacić alimenty – zakpił. – Człowieku. Mam trzydzieści pięć lat i dobrze mi z tym. Wyśmiałem ich pojebany plan i przyjechałem do ciebie. Zobaczymy, jak długo wytrzymają beze mnie w środku sezonu.

– Gdzie jest haczyk? Bo raczej nie przejąłbyś się aż tak zwyczajną propozycją matrymonialną – stwierdziłem.

– Jeśli się nie zgodzę, swoje udziały przepisze mojej siostrze i chuj mi w dupę.

– Przecież z tego, co pamiętam, Christina jest fotografką i niewiele ma wspólnego z wydobyciem – zauważyłem.

– Będzie robić sesje ślubne na dnie wyrobiska – zaszydził. – I niech robi. To faktycznie może być ostatnia dostawa. Pięćset uncji, nie jest źle. – Wskazał na pudełko.

– Dogadacie się jakoś – pocieszyłem. – Chociaż nie wiem, co zrobiłbym na twoim miejscu. Możliwe, że to samo. Nie wyobrażam sobie ślubu z przypadkową kobietą, żeby kogoś zadowolić.

W ogóle nie wyobrażałem sobie ślubu z żadną kobietą i chociaż z zupełnie innej przyczyny niż Rayder, to w pewien sposób ten fakt sprawiał, że rozumiałem go lepiej, niż powinienem.

– Nie będzie tak, jak on tego chce, prawda, kotku? – podsumował Rayder, zwracając się do dziewczyny stawiającej przed nim talerz gorącej jajecznicy.

Ona również rozpięła kilka guzików, eksponując mojemu gościowi pokaźny biust.

Pokręciłem głową, analizując całą sytuację. Dziewczyna postawiła porcję przede mną, lecz jej myśli ewidentnie krążyły wokół mojego gościa. Nie zamierzam tolerować pod swoim dachem podobnego zachowania, chyba powinienem mieć większą kontrolę nad tym, jaki personel dostaje pracę w tym domu.

– Jeśli chcesz, możesz dać mojemu przyjacielowi swój numer telefonu. – Uśmiechnąłem się do niej, czym w końcu przykułem jej uwagę.

Jej niebieskie oczy zalśniły, jakby właśnie na to czekała. Nie miała długiego stażu pracy, zaledwie miesiąc, i zdążyła zapomnieć o najważniejszych podpunktach szkolenia.

– Chętnie przygarnę – zachęcił Rayder.

– Nie powinnam… Zasady – zreflektowała się.

– Nie powinnaś też rozpinać guzików, żeby prezentować moim gościom kolor swojego biustonosza. Nie przejmuj się zasadami… już cię nie obowiązują. Zwalniam cię.

– Ale ja… – podjęła, a łzy napłynęły do jasnoniebieskich oczu.

– Żegnam – wtrąciłem, oderwałem od niej wzrok i zabrałem się za jedzenie.

Dziewczyna niemal wybiegła z jadalni.

– Wnioskuję, że ktoś musiał całkiem nieźle przyłożyć się do rzeźbienia twojego charakteru, bo kawał kutasa z ciebie – skomentował zajście mężczyzna. – Ale spoko. To i tak byłoby za łatwe. Mimo wszystko wolę wyzwania… – podsumował z pełnymi ustami.

Nie ktoś, tylko coś, i było to moje życie, odpowiedziałem mu w myślach.

8 lat wcześniej

Ośrodek wychowawczy w Mendenhall

– Wypuść mnie! Gdzie moja matka?! – wrzasnąłem, przyklejając twarz do zimnych, grubych krat, lecz przerośnięty przydupas dyrektorki w odpowiedzi zgasił na korytarzu światło, w rezultacie czego otoczyła mnie ciemność.

Zepchnął mnie z ostatnich stopni schodów, a potem, trzymając za nogę, przeciągnął po gładkiej posadzce po całej długości korytarza, jak przestępcę lub worek piachu, i zamknął w pomieszczeniu przypominającym więzienie. Pod ścianą dostrzegłem pryczę, w kącie kibel, obok umywalkę ze starym kranem, z którego co jakiś czas kapała woda. Ten dźwięk doprowadzał mnie do szału.

Całe życie z sukinsynami, pomyślałem, ocierając wierzchem ręki krew z rozciętej wargi. To niby ma być ta tymczasowa, bezpieczna przystań, o czym zapewniała mnie pracownica szpitala? Bo jeśli tak, to chcę wrócić do miejsca zwanego domem i nikt nie zacznie uszczęśliwiać mnie na siłę. Ojczym i tak pewnie poszedł siedzieć za to, co odwalił kilka dni temu. Jak zwykle wpuścił do mieszkania meneli, lecz tym razem mama wróciła z pracy wcześniej, a impreza wymknęła się spod kontroli i zamieniła w poważną bójkę. „Tatusiek” nałykał się jakiegoś gówna, zapił alkoholem i totalnie mu odbiło. Nawet nie wiem, za co i od kogo oberwałem w głowę butelką, bo straciłem przytomność, a kiedy ją odzyskałem, bolał mnie nie tylko łeb, ale też całe ciało. Znajdowałem się w karetce. Czułem się oszołomiony, ale mignęło mi przez szybę, że skurwiel szamotał się z policjantami zwijającymi go do radiowozu. Ten widok, jak nigdy wcześniej, poprawił mi humor. Problem zniknął i wszystko wróci do normy pod warunkiem, że matka wreszcie się ogarnie i nie sprowadzi do mieszkania nowego lokatora.

Osunąłem się na posadzkę, dokuczał mi ból w skroni i wybity bark. Nie wspominając o kontuzjowanym kolanie, w które ponownie się uderzyłem. Nie złamią mnie biciem i przetrzymywaniem, nie pozwolę się wytresować.

Zawiesiłem spojrzenie na wąskim, okratowanym i mokrym od deszczu oknie pod samym sufitem.

Po jakimś czasie światło na korytarzu ponownie się zapaliło. Usłyszałem kroki, a później odgłos przekręcania klucza w zamku. Obróciłem się i przykleiłem twarz do pręta, by spróbować cokolwiek dostrzec, lecz uniemożliwiał mi to kąt patrzenia.

– Hej! – zawołałem. – Wypuść mnie stąd, zasrany patałachu! – krzyknąłem, jednakże nie doczekałem się odpowiedzi. – Pierdolony przylądek dobrej nadziei – skomentowałem ciszej, ponownie opierając plecy o ścianę obok krat. Z nerwów ściskało mnie w żołądku.

– Jak będziesz tak wydzierał mordę, to ci ją zakneblują. – Usłyszałem kobiecy, ściszony głos.

Obróciłem głowę i od razu rozpoznałem to pewne siebie spojrzenie dziewczyny z auli. Poza tym miała charakterystyczną blond kręconą czuprynę, teraz dostrzegłem też, że jest niska i filigranowa. Kruszynka.

– No faktycznie bardzo się tego obawiam – sarknąłem. – A ty co? Kolejna małpa do zadań specjalnych? Wysłali cię tu na przeszpiegi? – spytałem i oberwałem w głowę swobodnie rzuconym przez nią jabłkiem, które poturlało się gdzieś pod ścianę.

– Nie, ale czasem dokarmiam małpy inteligentne inaczej – odparła, oparła się bokiem o ścianę i zaczęła się we mnie intensywnie wpatrywać.

– Bez łaski, mnie nie musisz dokarmiać.

– Bo egzystujesz dzięki fotosyntezie?

– Co? – bąknąłem.

– Co sprawiło, że trafiłeś do bidula? – zainteresowała się.

– Nie twój zasrany interes. Poza tym nie zrozumiałaś któregoś mojego słowa na zebraniu? – Uniosłem brwi, chcąc, by sobie stąd poszła. Dostrzegałem w jej oczach nie tylko ciekawość, ale też pewnego rodzaju litość, a to ostatnie, czego potrzebowałem.

– Rip… każdy obecny na auli zrozumiał twoje słowa i każdy je zapamięta. Sto pięćdziesiąt dziewięć osób z twojego powodu nie zjadło dziś kolacji – rozwinęła.

– Niech zapamiętają, że to dzięki wariatce zarządzającej tym pierdolnikiem.

– Sęk w tym, że tę wariatkę trudno znokautować, a większość ludzi i tak zamierza drążyć przyczynę, a nie skutek.

– Niestety, ale nie obchodzi mnie to. Świat ma wywalone na mnie, a ja na świat, i tak to działa. Jeśli przysłała cię tu ta cała… – Szukałem w myślach jej nazwiska.

– Watson – pomogła dziewczyna.

– Tak. Srotson… – przekręciłem. – To przekaż jej, że mi się tu podoba, i przynajmniej nie muszę oglądać jej pomarszczonej gęby.

– Nikt mnie nie wysłał, przychodzę tu do pracy – wytłumaczyła zdystansowana.

– To się nią zajmij i nie zawracaj mi dupy.

– W zasadzie to… niepotrzebnie z tobą rozmawiam.

– Pierwszy słuszny wniosek.

– Pójdę sobie, ale najpierw coś ci wyjaśnię – zaczęła cicho, robiąc krok do przodu, i przykucnęła, przechylając głowę. – Może na to liczyłeś, ale to nie bajka, w której opiekunowie robią coś z serca, a podopieczni chodzą najedzeni i uśmiechnięci. To życie po życiu i nie ma ono nic wspólnego z rajem. To piekło, zamknięta przestrzeń, tu jesteś niczyj, zostałeś skazany na łaskę ludzi, dla których stanowisz wyłącznie problem. To, że jesteś niezadowolony, bo życie ci się posypało, w tych murach nie czyni z ciebie wyjątku. Każdy przez coś przeszedł i każdy jeden coś stracił. Watson zrobi wszystko, żeby podziwiać efekt łamania twojej psychiki, nie przejmie się twoim smutkiem i buntem. Ile musisz tu pozostać? Cztery? Pięć? Sześć lat? Ona latami będzie się napawać twoim cierpieniem, a potem z uśmiechem na twarzy popatrzy, gdy stąd wyjdziesz i ze zrytą banią rozpoczniesz wędrówkę donikąd. Jesteś tu jedynie kolejnym cholernym numerem na teczce, krześle, szafce, łóżku, ręczniku, pościeli, a nawet kubku. I możesz, do jasnej cholery, okazywać niezadowolenie, ale nie rób tego tak, jak dziś, bo wszystko działa tu jak domino i po…

– Marnujesz czas, kurduplu – wciąłem się jej w zdanie i odwróciłem od niej wzrok.

– Tylko nie kurduplu, niewychowany chamie – warknęła.

– O przepraszam. Marnujesz czas, Kruszynko. Lepiej? – spytałem cynicznie.

– Zdecydowanie – przytaknęła. – Właśnie widzę, że marnuję. – Westchnęła. – Na tym poziomie znajdują się magazyny, pralnia, kantorek i spiżarnia. Jeśli opierdolisz jabłko ode mnie, to razem z ogryzkiem. Tylko ja mogę tu przychodzić i nie chcę mieć przez ciebie problemów – zaznaczyła, wstając.

– Phi. Boisz się, że ktoś przyłapie cię na dokarmianiu „jedynki?”. Ustawiłaś się, widzę. Chodzisz jak marionetka, bo co? – Dałem jej chwilę do namysłu. – Ze strachu? Czy wtedy czujesz się lepsza? Ważna? Doceniona? Czy może po prostu lubisz wchodzić w dupę wariatom?

– Może i lubię, bo z tobą gadam – odcięła się. – A może mam młodszego brata z problemem zdrowotnym, którego chcę mieć blisko i któremu trudno wyjaśnić, dlaczego ma iść spać głodny. Przypomnij sobie, co Watson powiedziała ci na ucho. Zapewniam cię, cokolwiek to było… ona nie rzuca słów na wiatr.

Jej końcowe zdania zamknęły mi usta. Dziewczyna udała się w głąb korytarza, po czym usłyszałem jedynie skrzypnięcie drzwi, jakby weszła do jednego z pomieszczeń. Zrobiło mi się nawet trochę głupio, że potraktowałem ją tak surowo, ale to i tak nie zmieniało ani mojego położenia, ani charakteru. Nie zawsze mogłem kontrolować słowa opuszczające moje usta, a wręcz rzadko mi to wychodziło.

„Jeśli nie wyjdziesz na mównicę, nikt nie dostanie kolacji, zrozumiałeś?”. W tamtej chwili mój upór zwyciężył. Nie pierwszy raz. Ojczym potrafił lać mnie bez opamiętania, a i tak nigdy go nie przeprosiłem, kiedy tego żądał.

Wytrzymam te kilka dni, pomyślałem, wstając, by podnieść leżące w kącie jabłko. Na pseudociotki rozrzucone po Stanach nie liczyłem, ale matka po mnie przyjedzie. Chciałem mocno w to wierzyć.

ROZDZIAŁ 3

Jackson

Cindy

Zdążyłam się umyć i nieco ochłonąć, ale moje myśli nadal krążyły wokół wydarzeń z sortowni. Nie ma mowy, abym wróciła do tej pracy, mając świadomość, że Steve mógłby ponownie się tam zjawić. Zamierzałam powiedzieć o wszystkim szefowej, musi wiedzieć, jakim bydlakiem jest jej mąż, a później zgłoszę zajście na policję.

– Obiad masz w lodówce – zwróciłam się do brata siedzącego przed telewizorem.

Skinął głową. Był ogarniętym i pracowitym nastolatkiem, bardzo podobnym do taty, teraz już nie tylko z wyglądu, ale też z charakteru. Pod moją nieobecność potrafił uprzątnąć całe mieszkanie oraz zrobić zakupy, coraz chętniej zabierał się za gotowanie. Pomagał mi, jak mógł, i niezmiennie lubił mnie słuchać. Tym razem jednak nie zdołałam opowiedzieć mu, jak upłynęła mi noc w pracy, a on doskonale wyczuwał, że coś się stało. Widziałam to w jego nienaturalnym skupieniu na szklanym ekranie.

– Wrócę po szóstej, może poczytasz? A później wspólnie obejrzymy jakiś film – zaproponowałam, na co się uśmiechnął.

To była najlepsza forma odpowiedzi.

Dopiłam kawę, włożyłam do torebki kanapkę i wyszłam z mieszkania. Chwyciłam telefon i wybrałam numer szefowej, lecz zaraz włączyła się poczta głosowa. Wolałabym spotkać się z nią od razu. Nasza rozmowa nie przebiegnie łatwo, ale myślenie o tym mnie wykończy. Dotarłam na miejsce i jak się okazało, moja przełożona również, bo krążyła po pomieszczeniu i wymachując dłonią, nerwowo prowadziła rozmowę przez telefon.

– Dzień dobry – odezwałam się, a wtedy ona gwałtownie się obróciła i wlepiła we mnie rozeźlone spojrzenie.

Zakończyła połączenie, podeszła i zdzieliła mnie boleśnie w policzek. Zszokowana jej wybuchem, wbiłam w nią wzrok.

– Nie wstyd ci? – syknęła.

– To pani mężowi powinno być wstyd, próbował mnie zgwałcić – powiedziałam.

– Masz tupet, dziewczyno. Naprawdę. – Prychnęła ze wzgardą. – Dobierać się do żonatego mężczyzny i jeszcze zarzucać mu gwałt, bo cię odrzucił. – Pokręciła z dezaprobatą głową.

– Słucham? – wykrztusiłam, nie dowierzając jej słowom.

– Tak, dziecinko. – Zmarszczyła brwi. – Jesteś pazerną lafiryndą, a ja dałam ci naprawdę dobre warunki pracy. Pracy, z której cię zwalniam.

– On próbował mnie zgwałcić! – wrzasnęłam, czując łzy napływające do oczu.

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, że mój napastnik obrócił kota ogonem.

– Nie nabiorę się na takie bajki, bo ufam własnemu mężowi, a nie blond karierowiczce. Wypieprzaj stąd. – Wskazała palcem drzwi.

– Chcę wynagrodzenie za ostatni miesiąc – zażądałam, a te słowa ledwo przeszły mi przez gardło.

– Rzuciłaś w mojego męża ostrym narzędziem, bo ci odmówił. Czym rzucisz we mnie, jeśli odmówię ci wypłaty?

– Nie rzuciłam, tylko uderzyłam, gdy leżał na mnie i próbował mnie zgwałcić! – Wykrzyczałam jej to w twarz. – Co zrobię? Zgłoszę całe zajście na policję – ostrzegłam.

Zaśmiała się gorzko.

– Więc śmiało! Idź! Nie trać czasu, bezwstydnico. – Chwyciła mnie za ramię i wypchnęła za próg. – Steve jest u lekarza. Miej pewność, że on również zgłosi się na policję i wystąpi o odszkodowanie. Jesteś skończonym zerem! – krzyknęła i zatrzasnęła za mną drzwi.

– Głupia pizda! – wrzasnęłam ze łzami w oczach do szyby, czując, jak złość i bezsilność buzują mi w żyłach.

To nie mieściło się w mojej głowie. Z ofiary stałam się kimś, kto leci na własnego szefa.

Nie mogąc poskładać myśli, wybrałam numer jedynej osoby, poza policją, z którą mogłam porozmawiać na ten temat.

– Cześć… – jęknęła do słuchawki zachrypniętym głosem Sara. – Niedawno wróciłam z imprezy – poinformowała.

Od dwóch lat mieszkała w Nowym Jorku i przez cały ten czas utrzymywałyśmy kontakt telefoniczny. Dostała dobrą pracę w biurze podróży, znalazła chłopaka i nadrabiała stracony okres ciągłymi imprezami. Wiodło się jej dobrze, z czego bardzo się cieszyłam.

– Rano Steve przyjechał do sortowni, chciał mnie zgwałcić, walnęłam go… uciekłam i szefowa właśnie oskarżyła mnie o podrywanie i napaść na swojego męża. Wylała mnie z roboty, nie zapłaciła za ostatni miesiąc i straszyła żądaniem odszkodowania – zrelacjonowałam kilka ostatnich godzin na wydechu.

W słuchawce zapadła cisza.

– Halo… Jesteś? – Oderwałam telefon od ucha, aby się upewnić, że połączenie trwa.

– Że co ty, proszę, do mnie mówisz? Ty tak poważnie? – spytała wyraźnie ożywionym głosem.

– Niestety – przytaknęłam, maszerując chodnikiem.

– Byłaś na policji?

– Nie.

– Przepraszam bardzo, a ty nie wiesz, że takie sprawy załatwia się najpierw? Gość chciał cię zgwałcić, a ty, bojąc się spóźnić do pracy, najpierw postanawiasz poskarżyć się jego żonie?

– Wiem, nie wiem… wiem… kurwa… Sara. – Wzięłam głęboki wdech. – Planowałam iść na policję. I właśnie idę – zająknęłam się. Stałam się jednym wielkim kłębkiem nerwów. – Straciłam pracę – powtórzyłam.

– Omal nie zostałaś zgwałcona i martwisz się tym, że straciłaś pracę? A co, gdyby postanowił cię nie tylko wykorzystać, ale też zabić? Pomyślałaś o tym?

– Nie miałam czasu tego przemyśleć, ale teraz to zrobię – sarknęłam.

– Cin… – Westchnęła. – W Nowym Jorku nie brakuje zjebów i w Jackson na pewno też. Wiem, co mówię, a ty powinnaś pomyśleć też o sobie. Pracę znajdziesz, to najmniejszy problem. Ciesz się, że uszłaś z tego bez szwanku, bo Mike nie przyjąłby kolejnego ciosu.

– Ja też nie przeżyję, jeśli mi go teraz zabiorą – odparłam cicho.

– Nie zabiorą. Słuchaj… idź na policję, złóż zeznania, wróć do domu i odpocznij, a ja w tym czasie otworzę laptop, poszukam ofert pracy w twojej okolicy i podeślę ci kilka linków, okej?

– Okej – przytaknęłam. – Dziękuję.

– Nie musisz, tak jak ja przez wiele lat nie musiałam dziękować ci za kradzione, ale bardzo pyszne jabłka – podsumowała.

Usłyszałam w tle uderzanie w klawiaturę laptopa, co oznaczało, że zabrała się do działania.

– Do usłyszenia – dodała.

– Pa. – Zakończyłam połączenie, zwiększając tempo marszu.

„Jesteś skończonym zerem”, słowa szefowej zagrzmiały w moich uszach, wyciskając łzy. Już kiedyś słyszałam podobne.

8 lat wcześniej

Ośrodek wychowawczy w Mendenhall

Od rozmowy z chłopakiem zamkniętym w piwnicy upłynęło dokładnie siedem dni. Wiedziałam, że spędzi tam sporo czasu, dlatego już pierwszego dnia przyniosłam mu jabłko. Chociaż wkurzył mnie wtedy, to w kolejnych dniach robiłam to samo. Dostawał od ośrodka minimalną rację żywnościową, bo widziałam, że kucharka Berta wychodziła zapleczem z minimiseczką w dłoni, kierując się na poziom minus jeden. Gdy przychodziłam nocą do pracy, dyskretnie podrzucałam mu coś na ząb, ale nie zamieniłam z nim ani słowa. Jedzenie znikało, lecz on nie kwapił się ani do rozmowy, ani do próby podziękowania, co mogło oznaczać, że pozostawał zawzięty. Niektórym ludziom trudno jest cokolwiek wytłumaczyć. Trafił do nas kolejny samolubny cwaniak mający się za pępek świata. Tacy wylewają frustrację, nie zważając na konsekwencje i czyjeś uczucia, bo są zbyt skupieni na sobie i własnych problemach. Może zmieni myślenie, kiedy dotrze do niego, że Watson nie należy do empatycznych osób i prędzej świat spłonie, niż ona się ugnie pod wpływem emocji.

Usiadłam na plastikowym wiaderku odwróconym dnem do góry, dzierżąc w dłoni metalową obieraczkę, w powietrzu wyczuwałam wyraźny zapach gryzoni, do których można się przyzwyczaić. Nawet moja obecność specjalnie im nie przeszkadzała. Musiałam przygotować kocioł kartofli na sobotni poranek. W monotonnym menu górowało purée ziemniaczane, stanowiąc podstawę naszego żywienia. Ryż serwowano nam jedynie w poniedziałki, a w środy makaron. Po pracach kuchennych czekało mnie jeszcze przygotowanie pościeli na zmianę dla męskiego skrzydła.

Nucąc pod nosem wymyśloną melodię, powiększałam stos obranych ziemniaków. W pewnym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły, przez co niemal spadłam z prowizorycznego krzesła, a wypuszczony z dłoni do połowy obrany kartofel poturlał się pod metalowy regał.

– Dobry wieczór, panno Watson. – Poderwałam się na równe nogi.

Zdziwiłam się jej obecnością, nigdy tu nie zaglądała. Nie zwracając na mnie specjalnej uwagi, rozejrzała się po regałach i zatrzymała wzrok w jednym miejscu. Weszła pewnym krokiem do środka, sięgnęła po trutkę na gryzonie i wsunęła niewielkie opakowanie do kieszeni czarnego kardiganu. Przedziwna sytuacja. Nic nie pasowało mi do jej zachowania, a tym bardziej nie priorytet deratyzacji.

– Co się tak gapisz? – zapytała, tym razem skupiając beznamiętne spojrzenie na mnie. – Wracaj do pracy. – Jej głos zabrzmiał jak sól trzeźwiąca, od razu zabrałam się do przerwanego zajęcia, a wtedy ona kopnięciem przewróciła worek nieobranych kartofli, rozsypując je po podłodze.

Najchętniej cisnęłabym największym ziemniakiem w sam środek jej podłej twarzy, a potem siłą wsadziłabym go do jej ust, lecz nawet próba dyskusji z tą kobietą to oznaka braku rozsądku. Zwłaszcza w przypadku, gdy musiałam myśleć o kimś innym niż osoba stojąca naprzeciwko mnie w lustrze. Zacisnęłam usta, padłam na kolana i zaczęłam sprzątać bałagan. Wtedy Watson wyszła, zostawiając za sobą unoszący się w powietrzu ostry zapach perfum. Mdły i ciężki, drażniący zmysły i budzący niepokój. Kojarzył mi się z czarną magią i złowieszczą przepowiednią, którą ta wiedźma miała za zadanie wypełnić.

– Suka – bąknęłam pod nosem, patrząc na zamknięte drzwi.

I nagle zamarłam, uświadomiwszy sobie, w jakim celu się tu pojawiła. Porzuciłam pracę i pospiesznie podbiegłam do drzwi, by przykleić do nich ucho.

ROZDZIAŁ 4

Jackson

Rip

Zgodnie z porannym planem ja i Samuel siedzieliśmy w klubie nocnym, plecami wsparci o bar, i ze szklaneczkami szkockiej w dłoniach, przyglądaliśmy się w milczeniu, jak grupka kobiet w błyszczących kieckach osaczyła Sinclaira – niekwestionowanego króla parkietu. Wyglądało to jak casting taneczny i zacięta rywalizacja pań o jego względy. Jakby zwrócenie na siebie uwagi tego faceta, stało się ich „być” albo „nie być”. Zwykle unikałem alkoholu, bo podlewając nim łatwopalne myśli, wyostrzał się obraz wspomnień, tak jak to miało miejsce teraz. Przeliczyłem się, sądząc, że demony przeszłości mnie nie dopadną, gdy znajdę się w głośnym miejscu wśród przyjaciół. Nadal rozpamiętywałem coś, co dawno temu powinno zniknąć.

– Ja pierdzielę, znowu się zawiesiłeś – mruknął Samuel, trącając mnie ramieniem i przyglądając mi się spod byka.

– Przepraszam. Mówiłeś coś? – Oprzytomniałem.

Nie pierwszy raz zostałem przyłapany przez niego na głębokim zadumaniu. Mógł się jedynie domyślać, dokąd odpłynąłem. Znał moją historię, był jej częścią, lecz już dawno temu zabroniłem mu o tym wspominać.

– Nie pij więcej – zasugerował.

– Dobrze – przytaknąłem i przechyliłem szklankę, by wypić jej zawartość do dna. – To samo – rzuciłem przez ramię do barmana, zreflektowałem się i postanowiłem zmienić temat. – Trochę zazdroszczę mu podejścia do życia. Powiesz mi, jakim cudem można mieć problemy i jednocześnie zachowywać się tak, by nikt nie zauważył, że je masz? – zwróciłem się do Samuela, obserwując beztrosko bawiącego się Raydera.

– Ten facet to i dla mnie zagadka. Skąd on bierze na to wszystko siły? Zachowuje się, jakby był od nas dziesięć lat młodszy, a nie starszy – skomentował, kołysząc głową w rytm muzyki.

– Wyczuwam samczą zazdrość czy mi się wydaje? – parsknąłem. – Nie musisz przy mnie siedzieć i pilnować, żebym nie spadł z krzesła. Możesz do nich dołączyć – dodałem, wskazując parkiet.

– Ja i zazdrość? – zapytał z oburzeniem. – Człowieku. Ja wierzę w astrologię i przeznaczenie, a nie w ocierający się o mnie po kilku drinkach przypadek – wyjaśnił.

– Skąd wiesz, że właśnie pośród tych przypadków nie tańczy właśnie twoje przeznaczenie? Szczęściu trzeba pomagać. – Wzniosłem toast.

Chociaż Samuel nie szukał na siłę partnerki, to doskonale wiedziałem, że doskwierała mu samotność.

– Gdybym chciał mu pomóc, to nie siedziałbym właśnie obok czegoś w rodzaju nastroszonej kobry, tylko faktycznie dołączyłbym do tego wijącego się, cwanego węża czułkowego. Ofiary same wpływają do jego pyska.

– Wcale nie jestem nastroszony – zaprzeczyłem.

– Te trzy kobiety, które przed chwilą kręciły się koło ciebie, też nie były nastroszone, aż spojrzały ci w puste oczy i zaczęły podejrzewać udar mózgu.

– No coś ty – zaprotestowałem, wytykając kumplowi skłonność do przesady.

– Zatańczymy, przystojniaku? – Jakaś rozbawiona Latynoska szarpnęła mnie za rękę, aż zaparłem się nogą, żeby nie spaść z barowego krzesła.

– Jestem gejem – skłamałem, odrzucając zaloty. – Próbuj z kimś innym. – Wskazałem na Samuela.

Dziewczyna przeniosła na niego rozanielone spojrzenie.

– Mój chłopak… – wskazał na mnie kciukiem – …jest prawdziwym zazdrośnikiem, ale właśnie za to go kocham. – Uśmiechnął się, eksponując białe zęby kontrastujące z jego ciemną skórą.

– I nie dasz się wyciągnąć na parkiet? – upewniła się, robiąc do przyjaciela przesadnie smutną minę.

Pokręcił głową, więc obróciła się na szpilce i zniknęła w tłumie.

– A co, gdyby jednak nie ustąpiła? – Zaśmiałem się.

– Wtedy bym zamilkł i patrząc jej w oczy, powoli policzyłbym w myślach do dziesięciu. Jeśli nadal by na mnie czekała, to z dużym prawdopodobieństwem – uniósł palec – wypełniłoby się moje przeznaczenie.

Też kiedyś stosowałem metodę liczenia w myślach do dziesięciu, wspomniałem.

8 lat wcześniej

Ośrodek wychowawczy w Mendenhall

Kolejny dzień siedziałem na zimnej posadzce, z kolanami przyciągniętymi do piersi i plecami przyklejonymi do ceglanej ściany. Ściągnąłem z głowy bandaż, który boleśnie przywarł do rany. Jeszcze chwila i wrósłby mi w skórę. Stało się dla mnie obojętne, czy mnie stąd wypuszczą, ale wczoraj w nocy przyłapałem się na tym, że oczekiwałem momentu, kiedy znów usłyszę znajome skrzypnięcie drzwi nieopodal. Jakoś sam fakt, że ktoś znajduje się w pobliżu, dodawał mi otuchy, a kiedy dziewczyna kojarząca mi się z kruszynką kończyła pracę i gasiła za sobą światło, zostawałem sam na sam z własnymi demonami. Dlatego jadłem, gdy zakradała się i zostawiała dla mnie marchewkę, jabłko lub bułkę, bo sama myśl, że przez chwilę ktoś o mnie myślał, stanowiła całkiem przyjemne doznanie.

W półmroku dostrzegłem, że w kącie przemknęła mysz, a zaraz potem usłyszałem dobiegające z korytarza stukot obcasów, dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, a potem nic. Podejrzewając, że to ktoś inny, przesiadłem się pod drugą ścianę, na materac skąpany w mroku, by mieć teraz pełny widok na częściowo oświetlone kraty przed sobą. Może to dyrektorka? Nie chciałem, żeby ta kobieta dostrzegła wyraz mojej twarzy, bo od razu wyczytałaby z niego, co myślę o niej i zarządzanym przez nią miejscu.

Sekundy upływały, a myśli nasuwały mi optymistyczną opcję, że być może wkrótce stąd wyjdę, że matka właśnie wyczekiwała mnie na górze, chociaż noc nie była do tego odpowiednią porą.

Ponownie usłyszałem skrzypnięcie drzwi i coraz głośniejszy stukot, który ucichł, gdy moim oczom ukazała się postać ubrana w ciemne kolory. Nie miałem pojęcia, ale mogła mieć pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat. Patrząc na mnie po drugiej stronie krat, w milczeniu, z dumnie uniesioną głową, emanowała wyższością.

– Jeden, wstań i przywitaj się z należytym szacunkiem – poleciła niemal szeptem Watson.

Gdybym odebrał dosłownie jej słowa, musiałbym się podnieść i pokazać jej środkowy palec. Walczyłem z myślami, ale coś wewnątrz mnie, coś znacznie silniejszego niż jej rozkaz, nakazało mi siedzieć.

– A więc znajdujemy się w punkcie wyjścia – wywnioskowała. – Niech ci będzie.

– Co z moją matką? Kiedy stąd wyjdę?

– Ignorujesz moje proste polecenia, a mimo wszystko oczekujesz odpowiedzi na własne pytania.

Ceną za informację pozostawał kompromis, czułem w kościach, że ten babsztyl nie ustąpi.

– Dobry wieczór – wymamrotałem, podniósłszy się niechętnie.

– Dobry wieczór, panno Watson – podsunęła prawidłowo brzmiącą formułkę, bym ją powtórzył.

Z trudem przełknąłem ślinę, coś kusiło mnie, żeby krzyknąć jej w twarz „wal się, ty stara, podła kurwo!”. Policzyłem w myślach do dziesięciu, bo wygrała chęć uzyskania informacji.

– Dobry wieczór, panno Watson – powtórzyłem z trudem, niczym słowa w nieznanym języku.

– Coraz lepiej, jedynko – pochwaliła, parskając. – A teraz… Przepraszam za swoje zachowanie, panno Watson, to się nigdy więcej nie powtórzy – wycedziła dla mnie kolejne zdanie do powtórzenia.

To są jakieś żarty, nawet liczenie w głowie do miliona nie skieruje moich myśli tam, gdzie powinno. Zamierzała ze mnie zakpić, upokorzyć mnie przed samym sobą.

– Nie mam zamiaru i nie jestem twoim numerem – zaznaczyłem i opuszczając ręce wzdłuż ciała, zaciskałem dłonie w pięści.

Kobieta tłamsiła w sobie rozbawienie, prowokując mnie tym jeszcze bardziej. Nie wiem, jakim cudem opanowałem język, by nie rzucić w jej kierunku soczystym epitetem. Być może nadal liczyłem na wyczekiwaną informację.

– Pierwszy raz w historii mojej trzydziestosiedmioletniej kariery trafia mi się tak bezczelny, niewdzięczny i oporny wychowanek – oświadczyła pełnym wyniosłości tonem.

– Nie. Jestem. Pani. Wychowankiem – wyrecytowałem resztką cierpliwości. – Mam matkę. Mam wolną wolę. Wypuście mnie.

– Mówisz o tej nieszczęśniczce, której zadano dwa śmiertelne ciosy nożem? – zapytała ze stoickim spokojem.

Przestałem oddychać, poczułem się, jakbym właśnie odebrał jeden z tych ciosów prosto w serce.

– Łżesz. – Pokręciłem głową, starając się odnaleźć chociaż jeden sygnał wskazujący na to, że wypowiedziała to podłe kłamstwo, by dodatkowo ukarać mnie za nieposłuszeństwo.

– Dwa ciosy. Jeden w szyję, drugi w klatkę piersiową. Twoja matka nie miała absolutnie żadnych szans. Zmarła w ambulansie, w drodze do szpitala. Jej pogrzeb odbył się tydzień temu.

– To kłamstwo – zaprzeczyłem łamiącym się głosem.

– Ze względu na twoje dobro i zły stan psychiczny nie zostałeś o tym poinformowany. Masz siedemnaście lat i poza tym miejscem nie ma nikogo, kto mógłby się tobą zaopiekować. Szanując twoją… wolną WOLĘ… – podkreśliła, wyciągając coś z kieszeni, i schyliwszy się, wsunęła dłoń za kraty i położyła to na podłodze – …dostajesz wybór. Nikt nie zamierza cię tu trzymać wbrew twojej woli. Nigdy.

Obraz kobiety rozmazał się przed moimi oczami, dlatego spuściłem głowę, zawstydzony. Nie pamiętałem, co to łzy, ale teraz okazały się silniejsze ode mnie.

– Pamiętaj, że jesteś skończonym zerem. Dobranoc. – Watson zakończyła nasze spotkanie, odchodząc.

Odgłos jej stukających o posadzkę obcasów brzmiał jak uderzenia talerzy perkusji tuż przy uchu. Kiedy już zostałem sam, pozwoliłem tamie pęknąć i rozlać się rozgoryczeniem po każdej komórce ciała. Wrzasnąłem przeciągle, coś podcięło mi nogi, a z moich ust wydobył się żałosny szloch. Moja matka była pogubioną kobietą, bała się samotności, więc szukała partnera, ale wierzyłem, że jeszcze kiedyś wszystko się ułoży. Ktoś, kto miał stać się dla niej wsparciem, odebrał jej życie, tym samym przekreślając moje własne. Teraz czułem się jak „jeden”. Jeden wielki przegrany. Zostałem ja i nic więcej.

Nie wiem, ile czasu upłynęło i ile łez zostawiłem na posadzce, w którą waliłem pięściami, ale nadeszła chwila, kiedy zabrakło mi sił. Nastawał świt, mroczne pomieszczenie zaczęła wypełniać ponura szarość. Uniosłem opuchnięte powieki i zatrzymałem wzrok na czerwonym opakowaniu, zostawionym przez Watson, i przeczołgałem się na czworakach w jego stronę.

Trutka na gryzonie. Tym się stałem. Szczurem, uciążliwym szkodnikiem, problemem, któremu pozwalają się samemu rozwiązać.

Przełknąłem ślinę, ujmując w dłoń niewielkie opakowanie, i zacząłem analizować sens słów dyrektorki, na swój popieprzony sposób przyznając jej rację. Żadna siła nie zatrzyma mnie w tym miejscu, a jeśli zostawiając mi truciznę, dopuściła myśl, że nie odbiorę sobie życia, że jestem jedynie pyskatym tchórzem, to się grubo pomyliła.

Odkręciłem plastikową nakrętkę i przesypałem niebieskie granulki w zagłębienie drżącej dłoni. Opuściłem powieki, a spod nich na powrót zaczęły wypływać łzy. Postanowiłem ostatni raz w życiu policzyć do dziesięciu,

Jeden.

Dwa.

Trzy.

Cztery.

Pięć.

Sześć.

Siedem, uniosłem dłoń w kierunku ust.

Osiem.

Dziewięć…

– Wystarczyło poprosić, to przynosiłabym ci więcej żarcia – powiedziała Kurdupel vel Kruszynka w momencie, gdy otworzyłem usta, by zjeść śmiertelny granulat.

Dziewczyna próbowała podejść do sytuacji z żartem, podczas gdy wewnątrz byłem przerażony własnym zachowaniem. Zamierzałem to zrobić, a ona przyłapała mnie na mazaniu się, spierdoliła mi odliczanie i przy okazji dowiedziała się, że już nie będzie tak kolorowo, jak sobie założyłem.

– Odejdź – sapnąłem wypełnionym zmęczeniem głosem, gotów podjąć kolejną próbę samoutylizacji.

– Widzisz? Ona za nic ma życie drugiego człowieka. Żelazną ręką, bez hamulców moralnych potrafiła podać ci śmierć na tacy. Kazała ci skończyć ze sobą, więc tak po prostu kończysz? I kto tu jest tresowaną małpą? – parsknęła.

– Może i nas podsłuchałaś, ale niczego nie rozumiesz – bąknąłem i pociągnąłem nosem.

– Myślisz że jesteś wyjątkiem, bo straciłeś mamę? – zapytała spokojnie. – Jeszcze trzy lata temu miałam dom, a w nim kochającą rodzinę. Brata wrzucającego moje lalki do toalety, któremu nigdy nie zamykała się buzia. Tatę lubiącego zabierać mnie na ryby, nazywającego księżniczką i całującego w czoło na dobranoc. Mamę, która nauczyła mnie robić najlepsze cynamonowe naleśniki na świecie i każdego dnia dawała wiele cudownych rad. Miałam też psa śpiącego każdej nocy w moich nogach – opowiadała melancholijnym tonem. – Pewnego dnia Mike paskudnie się przeziębił, nocą dostał wysokiej gorączki… Rodzice poprosili, żebym została w łóżku, zapewnili, że niebawem wrócą. Musieli zawieźć brata do lekarza… – przerwała, a głos jej się załamał.

– Nie wrócili… – dokończyłem za nią.

– Nigdy nie wrócili – potwierdziła. – To był ostatni raz, kiedy tata pocałował mnie w czoło. Chwilę później oboje zginęli w wypadku. Kierowca ciężarówki zasnął za kierownicą, przód samochodu został doszczętnie zmiażdżony, a sześcioletni Mike siedział z tyłu, zapięty w foteliku, i przeżył jedynie cudem. Od tego czasu jednak się nie odezwał. Nie mów mi więc… że nie rozumiem. Nie musisz stwierdzać faktów, bo ja… ja naprawdę nie pojmuję, dlaczego tak się stało.

Tym razem odniosłem wrażenie, że również się rozkleiła, chociaż starała się zgrywać twardzielkę.

– Podziel się ze mną jedną z tych rad, które zostawiła dla ciebie twoja mama… – poprosiłem cichym głosem.

– Dobrze – zgodziła się, a potem zamilkła na chwilę. – Gdy przeglądałyśmy z mamą album, spojrzałam na jej zdjęcie ślubne. Tata, w idealnym garniturze, i ona, w ślicznej koronkowej sukni ślubnej, ze mną w ramionach. Zapytałam wtedy, dlaczego najpierw mieli mnie, a potem ślub. Odpowiedziała mi, że w życiu są dwa wielkie dni. Pierwszy, kiedy się rodzimy. I drugi, kiedy odkrywamy po co. – Wzięła głęboki wdech, jakby przywołanie tych wspomnień kosztowało ją wiele energii.

– To dość mądra wskazówka.

Nie wiem, jak to się stało, ale tym razem to ja nabrałem ochoty, by pocieszyć ją. Być może dlatego, że zdawała się bardzo autentyczna w przekazywaniu emocji.

– Nie rozumiałam jej wtedy. A tak naprawdę dopiero niedawno odkryłam, o czym mówiła, i po szybkich obliczeniach doszłam do wniosku, że byłam wpadką – dodała przez łzy i przedramieniem otarła policzek.

Parsknąłem rozbawiony.

– Tylko że ja się boję, że ten drugi wielki dzień nigdy nie nadejdzie – wyjawiłem rozbrajająco zgodnie z prawdą.

– Nadejdzie. Nie powiem ci, kiedy dokładnie, ale na pewno tak się stanie.

– Nie widzę tego. Nie tu i nie teraz. Chcę, ale niczego nie widzę – powtórzyłem, wpatrując się w zaciśniętą pięść, jakbym nadal rozważał, co mam zrobić z jej zawartością.

– Ten, kto nie chce, znajdzie powód. Ten, kto chce, znajdzie sposób.

– Czy to też powtarzała ci mama? Dajmy na to przy smażeniu naleśników?

– To akurat odpowiedź Watson na moje pierwsze skierowane do niej pytanie.

– Dotyczyło nieodpowiedniego smaku granulatu? – Uniosłem rękę.

– Nie – odparła. – Dotyczyło numeru dwadzieścia siedem, który dzielę z bratem. Pojawił się problem z podziałem pojedynczego ekwipunku.  Robiąc to… – wskazała palcem na opakowanie trutki leżące koło mojej nogi – …idziesz na skróty i wyświadczasz jej przysługę. Chyba wolę podrzucać ci jabłka i patrzeć, jak zachodzisz jej za skórę, niż widzieć, jak wynoszą cię stąd w czarnym worku. – Uśmiechnęła się smutno.

– Chyba i tak straciłem apetyt. – Opuściłem rękę, a granulat wysypał się z zaciśniętej pięści.

Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni wspomniane jabłko i rzuciła nim w moją stronę. Tym razem nie oberwałem w głowę, bo błyskawicznie przechwyciłem owoc w powietrzu.

– Czy to oznacza, że uratowałaś mi życie i stałem się twoim dłużnikiem, Kurdu… – Ugryzłem się w język. – Kruszynko? – poprawiłem się błyskawicznie.

– Nie. Ja tylko próbuję tu przetrwać, jak każdy. Muszę lecieć, a ty walcz o lepsze jutro.

Nie odpowiedziałem, patrząc, jak znika w korytarzu.