Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
282 osoby interesują się tą książką
Minęły miesiące od dnia, w którym staliśmy nad tamtym pustym grobem, cuchnącym spalonym ciałem i tajemnicami.
Wszyscy odświętnie ubrani, jedno z nas w sukni ślubnej.
Ten dzień miał być początkiem nowej przygody. Dzień, który stał się gorzkim końcem naszej zemsty.
Robiliśmy rzeczy, które naznaczyły nasze dusze na wieczność. Ale nie tak to się zaczęło. Nie dla mnie. Wszystko zaczęło się tam.
W miejscu tak koszmarnym, że nawiedza mnie nawet we śnie. Uniwersytecie Hollow Heights w makabrycznym, ponurym nadmorskim miasteczku Ponderosa Springs. Uczelni dla prestiżowych, bogatych dzieci otrzymujących najwyższe wykształcenie. Mieście tonącym we mgle tajemnic, przesiąkniętym korupcją i zdradą, które stały się naszym potępieniem.
Ale to nie las otaczający teren ani nawet tajemnicze ukryte mauzoleum mnie prześladowały. To byli oni. Ci, którzy czaili się w nocy. Rzeczy tak nikczemne, tak pokręcone, tak złe, że stały się władcami moich koszmarów.
Jeden zły ruch i wylądowałam na linii ognia.
To nie jest historia o miłości, to nie jest historia pełna szczęśliwych zakończeń.
Miłość po prostu rozkwitła wśród naszych smutków, w naszym bólu, w naszym strachu, w naszej krwi.
Każda straszna rzecz, jaką kiedykolwiek zrobili: obserwowałyśmy ich, pomagałyśmy im i kochałyśmy ich mimo wszystko.
Niektórzy uciekają od swoich potworów, my zakochałyśmy się w naszych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MONTY JAY
THE LIES WE STEAL
HOLLOW BOYS #1
Dla tych, którzy kochają mrok i wszystko, co się w nim czai.
I dla Stephena Kinga, dzięki Tobie jestem.
Zawsze wiedziałem, że urodziłem się z ogromnym apetytem na przemoc.
Przeznaczone mi było zostać czarną owcą w rodzinie.
Niektórych dzieci nie powinno się pozostawiać, by dorastały w mroku. Gdy odbierasz im blask, ciemność nie tylko staje się ich częścią, lecz one same stają się ciemnością.
Poczucie mocy i władzy przepływa mi przez ramię, gdy czuję, jak nos tego dzieciaka pęka. Moje knykcie wbijają się w jego twarz, dążąc do jedynej rzeczy, która może zaspokoić mój głód.
Ból.
Wysoki, chuderlawy idiota, któremu wydawało się, że dobrym pomysłem będzie rzucenie mi wyzwania, pada na ziemię z hukiem. Według oficjalnych zasad mieszanych sztuk walki powinno się przestać, gdy twój przeciwnik runie tak mocno. Na moje szczęście, to Graveyard. Opuszczony tor wyścigowy na obrzeżach miasta, gdzie ludzie z okolicy zbierają się w poszukiwaniu… kłopotów. Nielegalne wyścigi uliczne, bójki, narkotyki i półnagie dziewczyny. To niczym Eden dla bogatych dzieciaków.
Trawa na środku popękanego asfaltu stanowi pole walki. Silniki ryczą bezustannie, odbijając się echem. Testują, czyja opłacona przez tatusia bryka pierwsza przekroczy linię mety.
Graveyard to miejsce, do którego przychodzisz, by zostać pochowanym. Zwłaszcza jeśli stajesz do walki przeciwko mnie.
Rzucam się na przeciwnika, powalam na ziemię, jednocześnie wciskając kolano tak głęboko w brzuch, że czuję, jak jego organy się przemieszczają. Pięściami wyprowadzam cios za ciosem w obolałą już twarz. Mój oddech jest równy i metodyczny, wypuszczam powietrze przy każdym kontakcie z gębą chłopaka.
Czyjeś ręce chwytają mnie za ramiona, zmuszając, żebym przestał. Mam to w dupie. Kolanami dociskam go jeszcze mocniej do ziemi, nie przestając walić bezlitośnie pięściami. Miałbym odpuścić tylko dlatego, że gość był na tyle głupi, by wejść ze mną na ring?! To dla mnie coś osobistego.
Serce wali mi w piersi, moc tętni w żyłach i bębni w uszach. Miesza się z krzykami otaczających nas ludzi, warkotem silników i zapachem oleju.
Kurwa, ile bym dał, żeby czuć się tak w każdą sekundę dnia!
Wyprowadzam prawy sierpowy, obserwując, jak pierścień odciska moje inicjały na delikatnej skórze policzka przeciwnika, rozdzierając ją tuż nad literami A.C. Tryskająca krew rozbryzguje się po mojej klacie. Wściekły ryk przeszywa mnie na wskroś, karmazynowa ciecz działa jak benzyna na ogień w ciele. Ale to nie krwi chciałem. Pragnąłem agonii, chciałem widzieć cierpienie. Musiałem mieć pewność, że tej nocy idiota zostanie odniesiony do samochodu, odwieziony do domu i prawdopodobnie będzie się czołgał do swojego pieprzonego łóżka. Spędzi tam następny tydzień, bo siniaki, które odcisnąłem, okażą się zbyt bolesne i widoczne, żeby sobie z nimi poradzić.
Ta myśl sprawia, że czuję dreszcz przebiegający po kręgosłupie.
To mój wcale nie taki ukrywany sekret. Zawsze, ale to zawsze, jestem wściekły.
– Jezu, kurwa, Chryste, Caldwell, puść go! Wystarczy, stary! – Głos dźwięczy mi w uszach, ale zadaję jeszcze jeden, ostatni cios, zanim strącam z siebie natarczywe dłonie.
Krąg ludzi wokół nas skanduje w hołdzie brutalności, która właśnie miała miejsce. To niemożność odwrócenia się od tragedii lub katastrofy; w środku wszyscy są tacy sami jak ja – uzależnieni od okrucieństwa. Po prostu boją się do tego przyznać. Nienawidzę tchórzy, a każda cholerna osoba w tym popieprzonym mieście nim jest. Potwory ukryte za maskami, przerażone tym, że ich sąsiedzi zobaczą trupy, które upychają w swoich szafach. Nie wiedzą, że w Ponderosa Springs niczego nie utrzyma się w tajemnicy. Nie na długo.
Wiem to lepiej niż ktokolwiek inny.
Przed oczami migają mi odcienie czerwieni. Gdy wstaję, gorąca ślina wypływa z moich ust i ląduje tuż obok jęczącego chłopaka. Ma szczęście, że jest w stanie wydawać dźwięki, a jeszcze większe szczęście, że nie jest martwy.
Poza krwią na klatce piersiowej, na skórze nie mam żadnego śladu. To sprawia, że czuję jeszcze większą wściekłość. Nie ma już dla mnie wyzwań. Zaciskam zęby i odwracam się, a tłum ludzi rozstępuje się przede mną niczym Morze Czerwone, tworząc mi drogę do wyjścia.
– Pieniądze z zakładów. – Jeden ze starszych mężczyzn zarządzających tym chaotycznym gównem przyciska mi do piersi zmięte banknoty.
Spoglądam na nie, potem na niego.
– Zatrzymaj je – chrząkam.
Nie potrzebuję tej kasy. Może zrobić z nią cokolwiek chce. Nie walczyłem dla pieniędzy. Walczyłem, bo gdybym tego nie zrobił, kogoś bym zabił.
Szybko zgarniam skórzaną kurtkę i niedbale zarzucam ją na ramiona. Koszulka leży gdzieś w błotnistej trawie. Nie czuję potrzeby, by jej szukać.
Mój oddech zaczyna się uspokajać, gdy idę do samochodu. Nawet jeśli walka była nijaka, to uwolnienie choćby odrobiny wściekłości, która we mnie siedzi, pozwali mi zmrużyć oczy tej nocy. Przy tym wszystkim nie mogę pozwolić sobie na brak snu.
Muzyka zaczyna huczeć z głośników po tym, jak przekręcam kluczyk w stacyjce. Dźwięk jest ciężki i energiczny. Lewą ręką mocno chwytam kierownicę, ledwo widzę biel pod przesiąkniętymi krwią knykciami. Pulsują tak mocno, że jest to prawie przyjemne.
Szybko wrzucam bieg, gotowy wrócić do domu rodziców. Dwadzieścia osiem tysięcy stóp kwadratowych, dziewięć głównych sypialni, dziesięć dodatkowych, siedem łazienek, dwadzieścia sześć akrów i wciąż za mało przestrzeni, by mieć większy dystans od rodziny. Zaciskam mocniej dłoń na kierownicy. Miałem lecieć na Wschodnie Wybrzeże w przyszłym miesiącu. Miał nas wreszcie dzielić cały kraj. Zamiast tego jestem tu uwięziony przynajmniej na kolejny rok, ścigając duchy.
Skręcam ostro w prawo na nasz podjazd. Osłoniętą wysokimi drzewami brukowaną drogę przecina na chwilę duża stalowa brama blokująca wjazd. Wciskam przycisk na pilocie, żeby ją otworzyć, a następnie wjeżdżam na teren posiadłości. Omijam tandetną, marmurową fontannę i z łatwością docieram na miejsce parkingowe. Nie widzę innych samochodów, co oznacza, że nikogo nie ma w domu. I tak nie miałoby to znaczenia. Nawet kiedy tu są, jestem dla nich niewidzialny.
Zawsze byłem.
Błyskawica przecina niebo za budynkiem, rozświetlając na ułamek sekundy mgłę. Grzmot wstrząsa ziemią pod stopami, gdy idę do drzwi. Klawiatura rozświetla się pod moim dotykiem, wpisuję kod dostępu i wchodzę do środka.
Kiedy rodzice i brat tu są, ten dom lśni od świateł. Jego blask widać nawet przez drzewa na drodze. Tu zawsze odbywają się ekstrawaganckie przyjęcia, nawet z powodu obciętego paznokcia u stóp. Rodzinne kolacje, na które nigdy nie jestem zapraszany. Ale kiedy ich nie ma, jestem tylko ja i ciemność. Moje kroki odbijają się echem od ścian, aż docieram do kuchni. Odkręcam kran i wkładam opuchnięte dłonie pod strumień letniej wody. Krew znika w odpływie, przynajmniej jej część. Trochę czerwieni zostaje między moimi palcami. Zdążyła już zaschnąć.
W domu nie powinno być słychać żadnego dźwięku. Powinno być tak, jak zawsze, gdy tu jestem.
Martwa cisza.
A jednak coś słyszę. Drgam przez znajome kliknięcie, po którym następuje szum zapalanego krzesiwa.
– Próbujesz mnie wystraszyć? – mówię głośno, powoli osuszając dłonie.
Odwracam się i spoglądam w mrok salonu, a twarz Rooka oświetla jedynie pojedynczy płomień zapalniczki, przesuwający się powolnie pomiędzy jego palcami. Dostrzegam zapałkę ze szkarłatną końcówką wystającą mu z ust.
Odchyla się do tyłu w obitym skórą fotelu, ręce opierając na podłokietnikach, i wpatruje się we mnie przez ciemność.
– Gdybym chciał, nie usłyszałbyś mnie.
Siadam naprzeciwko niego. Pociągam za sznurek lampy, a pokój zalewa bursztynowy blask. Gdy zapadam się w stęchły materiał, kładąc dłonie na kolanach, słyszę za sobą kroki. Nie zawracam sobie głowy oglądaniem się przez ramię.
– Thatch – witam się, widząc cień osoby poruszającej się obok mnie, następnie zasiadającej po lewej stronie.
Mając metr dziewięćdziesiąt, Thatcher jest najwyższy z całej grupy. Nie żeby jego wzrost miał kogokolwiek przestraszyć.
Zakłada nogę na nogę, opierając kostkę na kolanie.
– Ulżyłeś sobie, rozwalając głowę jakiemuś biednemu dzieciakowi, Ali?
Zaciskam szczęki. Ten nadęty dupek doskonale wie, że nienawidzę, gdy mnie tak nazywają. Ma tego świadomość, odkąd jesteśmy przyjaciółmi, ale nie byłby sobą, gdyby nie próbował kogoś wkurwić. Żyły chłopaka nieustannie pompowały lodowatą krew, w moich zawsze się gotowała.
– Naprawdę chcesz rozmawiać o tym, co przynosi niektórym ludziom ulgę, Thatcher? – Podnoszę brew, patrząc na niego odzianego w garnitur od Armaniego. Już dawno temu nauczyłem się nie komentować jego ekstrawaganckiej garderoby.
– Nie chciałbym przyprawić cię o koszmary. – Uśmiecha się pod nosem, a ja nie mogę powstrzymać się od tego samego.
Skłamałbym, gdybym stwierdził, że nigdy nie chciałem pourywać im głów. Wiedzieliśmy, jak nawzajem się prowokować. W tej chwili jednak przypominam sobie, że zabiłbym każdego, kto spróbowałby w ten sposób z nami pogrywać. Dlatego chcę zostać w tym zapomnianym przez Boga mieście, gdzie jedno z nas zostało potraktowane jak śmieć.
– Gdzie jest Silas?
– Śpi pierwszy raz od, kurwa, nawet nie wiem kiedy – odpowiada Rook.
– Nie bądź naiwny, Rook. Już nie śpi. Widzi ją, gdy tylko zamyka oczy. Przecież wiesz – wtrąca Thatcher, przypominając nam wszystkim, dlaczego w ogóle tu jesteśmy.
Zegar stojący na korytarzu wybija północ. Ciężar słów mężczyzny wdziera się do pokoju. Gniew, którego próbowałem się wcześniej pozbyć, zaczyna znów powoli narastać. Czuję, jak wypełniają mnie płomienie furii, w ustach rozpoznaję znajomy miedziany posmak.
– Skoro o niej mowa… – Rook wyciąga rękę i rzuca kremową teczkę na stół pomiędzy nami. Przywileje bycia synem prokuratora okręgowego.
Pochylam się i ją podnoszę.
– Zajrzałeś już do środka?
Potrząsa przecząco głową.
– Chciałem poczekać, aż będziemy razem. – Podnosząc się nieco, sięga do tylnej kieszeni i wyciąga białą paczkę papierosów. Chwyta jednego i przeczesuje dłonią swoje długie, brązowe włosy. – Nie masz nic przeciwko? – Spogląda w moją stronę.
– Pal, nie obchodzi mnie to – mówię szczerze.
Rook odchyla się na krześle, wysuwa zapałkę z ust i zapala ją palcami – to sztuczka, której nauczył się, gdy byliśmy na letnim obozie. Odpala fajkę, zaciągając się, a po chwili chmura dymu zbiera się wokół jego twarzy.
Jedyne, na czym mi zależy, odkąd skończyłem sześć lat, to Rook, Thatcher i Silas. Przysięgliśmy chronić siebie nawzajem, nawet jeśli oznacza to sianie spustoszenia wśród innych. Liczymy się tylko my. Zawsze razem.
Jesteśmy dzieciakami, które nigdy nie miały być „dobre”. Od urodzenia byliśmy skrzywieni… złamani.
– Wszyscy jesteśmy świadomi tego, co się stanie, gdy zaczniemy się temu przyglądać, prawda? – pyta Thatch. – Na naszych rękach zostaną ślady krwi. To nie będzie przypominało tych niewielkich zniszczeń, których dokonywaliśmy w mieście przez całe życie. Nie podpalimy zabytkowych kościołów ani nie zagramy w nasze szalone gierki. Będziemy zabijać.
Powinniśmy się wzdrygnąć lub skrzywić na myśl o odebraniu komuś życia. Wszyscy jednak wiemy, do czego każdy z nas jest zdolny.
– To ich wina. Powinni wiedzieć, że nie należy krzywdzić kogoś, kto jest nam bliski.
Pamiętam tamtą noc. Pamiętam zapach miejsca, w którym ją znaleźliśmy. Odór świńskiego łajna i wymiocin. Dom-pułapka, w którym ćpuny ukrywają się i wstrzykują sobie w żyły płynne złoto. Pamiętam, jak wyglądało jej ciało. Zgięte i pozostawione bez żadnej nadziei na brudnej posadzce. Jak anioł, który się zgubił i znalazł w piekle. Nie zasługiwała na śmierć w tym miejscu. A Silas nie zasługiwał na to, żeby ją tam znaleźć.
Nadal słyszę jego krzyki, gdy tylko zamykam oczy. Całe godziny rozpaczliwego krzyku. Jakby był ranną bestią, której ból przerodził się w nieskrępowaną wściekłość. Te emocje przepełniły nas wszystkich.
– Dowiemy się, kto to zrobił. Wykończymy ich. A on będzie mógł żyć dalej. Ruszyć naprzód.
– Nie zrobi tego. – Potrząsam głową. – Nawet jeśli znajdziemy to, czego szukamy. Z czegoś takiego się nie wychodzi.
Otwieram teczkę, odsłaniając umieszczone w niej białe kartki. Nazwisko pacjentki wypisane pogrubionymi literami sprawia, że szczęki zaczynają mi drżeć.
Rosemary Paige Donahue
Skanuję wzrokiem raport, analizuję zadane pytania.
Czy spodziewano się śmierci pacjentki? Nie.
Czy przeprowadzono ACLS1? Tak.
Przez jednego z moich najlepszych przyjaciół, dopóki go od niej nie odciągnęliśmy, dopowiadam w myślach.
Przechodzę do następnej strony, znajduję rysunki ciała z przodu i z tyłu, na których, jak przypuszczałem, powinny znaleźć się zakreślone obszary. Ale są puste.
Unoszę brwi, czytając ustalenia koronera:
Żadnych widocznych oznak urazów lub stłuczeń.
A co z zadrapaniami na jej dłoniach? Fioletowymi siniakami na ramionach? Widziałem je. Były tam.
Najważniejszym odkryciem sekcji zwłok była obecność metylenodioksymetamfetaminy (MDMA) w organizmie pacjenta. Po dokładnym zbadaniu sprawy wnioskuję, że przyjęta dawka wywołała udar cieplny. Temperatura ciała wzrosła, co doprowadziło do zatrzymania akcji serca i śmierci. Nie wykryto czynu zabronionego.
Co z brudem pod jej paznokciami, jakby czegoś się chwytała? To tylko zbieg okoliczności? Policji nie zainteresował fakt, że Rose nigdy dotąd nie miała do czynienia z narkotykami?
To się nie trzymało kupy. To mi nie pasowało.
– Masz, geniuszu, przeczytaj to. Powiedz mi, co myślisz. – Rzucam akta Thatcherowi i obserwuję, jak analizuje zapiski, opierając brodę na dłoni.
– Brak dowodów czynu zabronionego? Żadnej dokumentacji siniaków lub śladów na jej skórze? – czyta na głos, a ja kiwam głową w cichej zgodzie.
– Widzieliśmy ciało Rose. Nie wiem jak wy, ale ja mam perfekcyjny wzrok. Nie była tam z własnej woli. I nie umarła z własnej woli. Nigdy nawet nie chodziła z nami na imprezy, kazała Si cały czas siedzieć z nią w domu. Czy Ponderosa Springs naprawdę próbuje ukryć morderstwo córki burmistrza? – mówi Rook, po czym zaciąga się papierosem.
Rose nie była tylko dziewczyną Silasa, stała się… jedną z nas. Powoli, niezauważalnie wślizgnęła się do grupy i się z nami zaprzyjaźniła. Nie przyznawaliśmy się do tego głośno, ale troszczyliśmy się o nią jak o siostrę. Jej śmierć uderzyła w każdego z naszej trójki.
– Nie byłby to największy skandal w tym miejscu.
– Więc jeśli patolog kłamie na temat czegoś takiego jak rany obronne i czyny zabronione, to co jeszcze ukrywa? A co ważniejsze: kogo kryje? – zastanawia się Thatcher.
– Myślę, że powinniśmy złożyć wizytę panu doktorowi. – Przesuwam wzrokiem po przyjaciołach.
Rook unosi kąciki ust, przesuwając zapalniczkę między palcami i odpalając ją.
– Nie musisz mi powtarzać – mruczy.
Thatcher uśmiecha się szeroko.
– Pod warunkiem, że mogę ciąć pierwszy.
Zawarliśmy umowę.
Złożyliśmy obietnicę jednemu z naszych najlepszych przyjaciół. Przysięgliśmy, że się dowiemy, kto skrzywdził jego dziewczynę. Kto zostawił ją samą, brudną i martwą. Zdecydowaliśmy, że nie opuścimy tego toksycznego miejsca przez kolejny rok i dokonamy zemsty, której Silas potrzebował.
Nawet Bóg nie uratuje ludzi, którzy staną nam na drodze.
Wszyscy jesteśmy złodziejami, Briar. Ja po prostu zostałem złapany. To właśnie powtarzał mi mój ojciec za każdym razem, gdy zabierał go radiowóz. Do pewnego stopnia miał rację – wszyscy jesteśmy złodziejami. Kradniemy powietrze z atmosfery, by móc oddychać, kradniemy szczęście. Kradniemy nawet zapalniczki. Nie ma czegoś takiego jak: „Hej, stary, mogę pożyczyć twoją zapalniczkę?”. Jeśli wierzysz, że ją odzyskasz… cóż, jesteś tylko idiotą z jedną zapalniczką mniej. Ale większość z nas, a tak naprawdę wszyscy, kradniemy czas. Nie mamy go na własność, a jednak wykorzystujemy. Każdy dzień, w którym się budzimy, to kolejna doba wyrwana z wnętrza klepsydry.
Miałam jedenaście lat, kiedy nauczyłam się kradzieży kieszonkowej. Prawie do perfekcji opanowałam sztukę siedmiu dzwonków w ciągu sześciu miesięcy i wkrótce stałam się przestępczym geniuszem. Gdy moja matka przerzucała hamburgery, ojciec ustawiał manekiny ubrane w męskie garnitury, usiane kieszeniami, a na nich umieszczał siedem strategicznie rozmieszczonych dzwonków. Moim celem było wyczyszczenie kieszeni manekina bez zadzwonienia ani jednym z nich. Byłam jego miniaturką. Dumą i radością. Małym przestępcą. Miałam zręczność, szybkość i byłam zwinna.
W trzynastym roku życia doskonale radziłam już sobie z kradzieżami kieszonkowymi, otwieraniem zamków i sejfów. Inne dziewczynki uczyły się baletu. Ja za to potrafiłam włamać się do sejfu przeciwpożarowego bez najmniejszego wysiłku. Do diabła, nie było rzeczy, której bym nie umiała. Od początku wiedziałam, że to złe. Kradzież była zła, każdy to wiedział. Ale te chwile spędzone z tatą? Te długie noce udoskonalały moją technikę, a jednocześnie były najlepszym czasem w moim życiu. Jego profesja zapewniała nam prąd, jedzenie na stole, trzymała rodzinę razem. Tak, niektóre rodziny pewnie łączyły gry planszowe, ale w mojej tę funkcję pełniły kradzieże.
Złodzieje mają honor, Briar, powtarzał.
Byłam przyzwyczajona do tego, że ojciec trafiał do więzienia i z niego wychodził, spędzał kilka miesięcy tu i tam, ale potem do mnie wracał. Obiecywał, że zawsze do nas wróci. Ale pewnego dnia nie wrócił.
Mój kompas moralny nigdy nie miał ustawionej prawdziwej północy. Może dlatego zawsze byłam tak ciekawa rzeczy, którymi nie powinnam się interesować. Zdawałam sobie sprawę, że nie zachowuję się etycznie, ale nie żałowałam niczego, do czego kiedykolwiek się posunęłam. Robiłam to dla mojej mamy. Pracowałam z tymi umiejętnościami, które miałam. Kiedy życie daje ci cytryny, ukradnij pieprzoną sokowirówkę.
– Jesteś podekscytowana nowym startem? To, że cię przyjęli, nawet z moją rekomendacją, to niemała sprawa. Zwykle przyjmują tylko miejscowych – odzywa się wujek Thomas, brat mojej matki, po raz pierwszy od podróży samolotem.
Jest naprawdę nieśmiały. Mama mówi, że to dlatego, że urodził się skrzywiony: ma ogromną wiedzę i zero umiejętności społecznych. Zawsze go lubiłam, bo dawał świetne prezenty na święta. Zamiast nawiązać konwersację, zwracał uwagę na najdrobniejsze szczegóły.
– Brzmi to bardziej jak sekta niż szkoła, T.
I prawdopodobnie tym właśnie jest. Właściwie wiem, że to pieprzona sekta. To jedyny uniwersytet w Stanach mający wystarczająco dużo i funduszy, i władzy, żeby przyjmować tylko ludzi z najbliższej okolicy, dzieci absolwentów lub te pochodzące z bardzo bogatych rodzin.
O Hollow Heights wiedział każdy, kto nie wychował się w jaskini.
Jak to możliwe, że przyjęli złodziejkę z kartoteką, rozdwojonymi końcówkami i ledwie dwiema dziesięciocentówkami w kieszeni? Cholernie dobre pytanie.
To nie ma nic wspólnego z moją średnią wynoszącą równo cztery ani z wysokimi wynikami testów, ani z rozległymi zdolnościami sportowymi. Chodzi wyłącznie o to, że Thomas jest profesorem biologii i pracuje na tym uniwersytecie od trzech lat.
Wujek ma ponad trzydzieści lat i jest młodszym z dwójki rodzeństwa. Matka i on dorastali w biedzie przez całe życie, tak jak i ja. Wyjątek stanowiło to, że Thomas po swojej osiemnastce postanowił uciec daleko od rodziny. Wrócił po latach ze świetnym wykształceniem i rolexem.
Nie, nie próbowałam go ukraść.
– To miejsce nie jest aż takie snobistyczne, jak ci się wydaje. Rzekłbym nawet, że jest całkiem przyziemne – mówi z uśmiechem.
Prycham.
– Broszura zawierała cały akapit o tym, że książę, PRAWDZIWY szkocki książę, ukończył tu studia. Wygląda na to, że wszystkie szkoły z Ligi Bluszczowej zebrały się i urządziły orgię. – Ziewam. – Powiesz mi prosto w oczy, że to miejsce nie jest wypełnione po brzegi bananowymi dzieciakami z kartami Amex? – Krzyżuję ramiona na piersi, gapiąc się na niego z uniesioną brwią.
Nie zrozumcie mnie źle, jestem wdzięczna, że przyjęli mnie do Hollow Heights. Wykształcenie, które tu zdobędę, zagwarantuje mi pracę po ukończeniu studiów. Po prostu nie cieszy mnie fakt, że jestem uczniem „na stypendium”. To jak bycie dzieckiem przynoszącym drugie śniadanie w papierowej torbie lub takim, które wybiera sobie gluty z nosa i je zjada.
To nie wygląda najlepiej.
– Nie bądź taka krytyczna. Możesz spotkać tam sporo osób, które nie mają góry pieniędzy, Briar. To będą najlepsze cztery lata twojego życia, obiecuję. – Sięga po moją dłoń i ściska ją uspokajająco.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebuję.
Im dłużej jedziemy tym niekończącym się podjazdem w kierunku czarnych bram, tym bardziej się denerwuję. Chociaż marzyłam, żeby mnie przyjęli, to jednak to miejsce wygląda jak z koszmaru. Patrzę przez okno na krople deszczu przywierające do szyby i na rzędy sosen. Wydaje się, że zaraz mogą się pochylić i chwycić samochód. Słońce stale ukrywa się za ciężkimi chmurami, więc każda chwila tutaj jest szara, pozbawiona wszelkich kolorów i jakiegokolwiek ciepła. Mam wrażenie, jakby te dzieciaki płaciły cholernie dużo pieniędzy tylko po to, żeby żyć w powieści Stephena Kinga.
Odchrząkuję, prostuję się, naciągam kaptur na głowę i wkładam słuchawki do uszu, próbując uspokoić żołądek. Cisza, która zapadła w aucie, nadaje aurę rodem z nawiedzonego domu.
Nawet przy włączonej muzyce słyszę chrzęst żwiru pod oponami, gdy kontynuujemy jazdę po kampusie. Pierwszym widocznym miejscem uczelni, witającym wszystkich nowych i powracających studentów, jest duży, zniszczony łuk z cegły z szyderczą metalową tabliczką przykręconą do frontu. Rdza i bluszcz próbują osłonić napisane na nim słowa, ale to nic nie daje.
Uniwersytet Hollow Heights
Rok założenia 1634
Zapraszamy po sukces
Nazwa jest wygrawerowana wyraźnie, rzuca się w oczy każdemu, kto się tu znajdzie. W miejscu, gdzie oprawione w skórę księgi szepczą w martwych językach, a puste marmurowe korytarze skrzypią wyzywająco. Gdzie światło nigdy nie dociera, a mgła tańczy wśród wysokich sosen. Niesławny uniwersytet dla bogatych chłopców i dziewcząt. Jedna z najbardziej odosobnionych i elitarnych uczelni w historii. Mówi się, że od zawsze była domem dla najbogatszych młodych umysłów w kraju.
Hollow Heights gwarantuje, że rodzice nie będą rozczarowani. Ich dzieci po ukończeniu tutejszego programu wrócą do domu pełne elokwencji i wyrafinowania. Gotowe do podjęcia każdej pracy na swojej drodze.
Uczelnia znajduje się na wybrzeżu Oregonu, trzysta akrów wiktoriańskiej architektury, która wydaje się starsza niż pył. Wyszukałam to miejsce w internecie, ale zdjęcia nie oddają jego uroku. Uniwersytet został wybudowany w miasteczku Ponderosa Springs, znanego z porastających go sosen o tej samej nazwie. Nie znam historii tego miejsca, poza tym, że zawsze było zamieszkiwane przez zamożne rodziny. Nie jest zbyt wielkie, ale trzeba przejechać całe, by dotrzeć do kampusu. Niezależnie od tego, czy to celowe, czy przypadkowe, architekci szkoły sprawili, że to miejsce wydaje się oddalone o wiele kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji. Jakby był to zupełnie inny świat, ukryty za gęstym lasem, zbudowany na ponurych mokradłach, które przyprawiały mnie o mdłości. Wiecie, jak po zjedzeniu sushi na stacji benzynowej.
– Przerażają mnie czerwone oczy tej twojej rzeczy – mamrocze Thomas, podjeżdżając na parking przed akademikiem.
Zerkam na małe zwierzątko w moich dłoniach. Czuję jego czyste, białe i mięciutkie futerko pod palcami. Uniesiony nosek niucha nowe otoczenie.
– Ona ma na imię Ada i nie jest rzeczą. To szczur albinos. Jeśli jeszcze raz nazwiesz ją rzeczą, to cię dziabnie – ostrzegam, chociaż wiem, podobnie jak Ada, że nie skrzywdziłaby muchy.
Kiedy tata pozwolił mi wybrać sobie zwierzaka, gdy byłam jeszcze mała, zdecydowałam się na szczura. Nie dlatego, że chciałam być inna czy nieszablonowa, ale dlatego, że w szczurach było coś superfajnego. Miałam trzy, każdy z nich przeżył oczekiwaną długość życia, czyli około dwóch lat, zanim zmarł. Na kilka miesięcy pogrążałam się w żałobie i płakałam za każdym razem, potem zaczynałam szukać nowego towarzysza.
Ada i ja byłyśmy razem już od około roku.
– Potrzebujesz pomocy z wniesieniem rzeczy do pokoju czy dasz sobie radę sama? – pyta wujek, odwracając się do mnie w fotelu kierowcy.
Spoglądam na akademik, Iruine District, gdzie mieszkają wszyscy uczniowie młodszych klas. W centrum dziedzińca stoi okrągła fontanna z posągiem świętego, który – jak sądzę – pełni również funkcję wodotrysku. Popękany marmur budynku sprawia, że odnoszę wrażenie, że w każdej chwili może się rozsypać. Kruki kraczą z góry, ich czarne skrzydła przecinają mgłę. Próbuję policzyć gargulce, które stoją na straży, na szczycie cokołów i pali.
– Dam sobie radę, dzięki. – Otwieram drzwi, po czym wkładam Adę do kieszeni bluzy z kapturem, gdzie przebywała przez większość czasu niespędzanego w klatce.
Od razu żałuję, że założyłam sportowe szorty zamiast dżinsów, bo nie jestem przyzwyczajona do niskich temperatur. W Teksasie nie było tak zimno i mgliście. Podchodzę do bagażnika samochodu, podnoszę klapę, zarzucam torbę z książkami na ramiona i chwytam walizkę.
Chłodny podmuch wiatru przebiega po moich plecach, jakby coś ich nagle dotknęło. Odwracam głowę w stronę budynków, czując się obserwowana. Widzę tylko uczniów snujących się po terenie szkoły i wnoszących swoje bagaże do środka.
– Wszystko w porządku? – pyta Thomas.
– Tak. – Uśmiecham się. – Wszystko w porządku.
– Czeka cię naprawdę świetne doświadczenie. Tak czuję. – Pociera dłonie. – To twój klucz do akademika i karta lunchowa. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, masz mój numer. Mieszkam poza kampusem, w mieście, ale to niedaleko, więc nie wahaj się prosić o cokolwiek. – Zarzuca niezdarnie ramię wokół mnie, inicjując najbardziej niezręczny uścisk w historii.
– Dziękuję, wujku T.
Czułość nie jest czymś, na czym mi zależy. Nie można być i biednym, i miękkim.
Powinnam być zdenerwowana, idąc w kierunku szkoły. Coś w niej sprawia, że Harvard wygląda jak wiejski college.
Ale nie jestem.
Nerwy i strach nie leżą w mojej naturze. Kiedy żyje się moim życiem, takim, w którym trzeba walczyć o przetrwanie, o posiłki na stole i o dach nad głową, nie ma się czasu na to, żeby bać się czegokolwiek.
Robisz, co musisz.
– Nie spieszyliście się – mruczę, odpychając się nogą od samochodu. Rzucam fajkę na ziemię i depczę dogasający żar.
– Thatcher musiał wyprasować swój garnitur. – Silas trąca kumpla ramieniem. Sam ma na sobie czarną bluzę z kapturem. Światło księżyca pada na jego surową twarz.
– Versace? Na miejscu zbrodni? To trochę za dużo, nawet jak na ciebie. – Obrzucam spojrzeniem jego ubranie. Wygląda, jakby przyszedł na jakąś pieprzoną debatę polityczną o globalnym ociepleniu czy o opiece zdrowotnej.
– Widać, mamusia i tatuś nie są tacy źli, przynajmniej nauczyli cię trochę o modzie – stwierdza łagodnym tonem. – Alistair, wiemy, że nienawidzisz wszystkiego, co drogie, ale nie musisz od razu zazdrościć mi mojego wyjątkowego stylu – dodaje, poprawiając kołnierzyk.
Już prawie rzucam się na niego, ale wysoki dźwięk wyjącego silnika gasi moją chwilową złość na najlepszego kumpla.
Stalowoszary motocykl wjeżdża na parking kostnicy. Warkot cichnie, gdy Rook przekręca kluczyk. Następnie zdejmuje czarny kask i potrząsa włosami niczym członek jakiegoś boysbandu.
– Cieszę się, że postanowiłeś do nas dołączyć, Van Doren – odzywam się.
Rusza w naszą stronę z uśmiechem. Nie zdejmując rękawiczek, wskazuje na swoją torbę.
– Mam coś, gdybyśmy się jednak zdecydowali…
– Dzisiaj niczego nie wysadzamy, Rook – przerywa mu Thatcher. Doskonale wie, co przyjaciel ma na myśli.
Ten unosi ręce w obronnym geście.
– Chodźmy dowiedzieć się, co wie pan doktor – proponuję i się odwracam.
Żwir chrzęści pod naszymi butami, gdy idziemy w stronę tylnych drzwi budynku. Rook był tu wcześniej, żeby w biurze prokuratora okręgowego załatwić coś dla swojego ojca. Pomagając mu, ułatwił nam dostęp do środka.
*
Moje pięści aż płoną w gotowości, gdy ostrożnie otwieram drzwi. Słyszę, jak Silas zatrzaskuje je za nami, żeby nikt inny nie mógł się tu dostać. Idziemy równym tempem, mijamy recepcję, a moje serce wali jak szalone. Zaciskam szczęki, w ustach pojawia mi się metaliczny posmak. Ta sytuacja sprawia, że czuję przyjemne podekscytowanie. Jak to świadczy o mnie i o tym, kim jestem?
Widzę światło i z głośnym hukiem otwieram podwójne drzwi. Zapach wewnątrz biura koronera jest wręcz obrzydliwy, otula cię i przenika całe ciało. To zapach zimnych zwłok częściowo okrytych prześcieradłem.
Widzę, jak z lewej strony doktor Howard Discil podskakuje przy biurku, krzesło skrzypi pod jego ciężarem. Szybko poprawia okulary, próbując otrząsnąć się z szoku.
– Przepraszam – odchrząkuje, starając się brzmieć surowo – ale nie wolno wam tu przebywać. – Poprawia się na siedzeniu, patrząc na nas niepewnie.
Zerkam na chłopaków. Na krótką chwilę nasze spojrzenia się spotykają, jakby dotarło do nas, że to ostatni moment, żeby się wycofać, zanim naprawdę nasramy sobie w papiery. Po chwili ciszy odwracam się do Howarda.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy pytali o pozwolenie.
Potem wszystko dzieje się już w ekspresowym tempie. Silas i Rook wyjmują z torby nylonową linę i przywiązują doktora do krzesła. Howard próbuje walczyć, choć wie, że nie ma szans. Szarpie się w ich uścisku, gdy owijają czarną linę wokół jego ciała, całkowicie go unieruchamiając.
– Co wy, do cholery, wyprawiacie?! – wrzeszczy, a jego twarz przybiera ohydny odcień czerwieni.
Rook wypycha krzesło z siedzącym na nim mężczyzną na środek pomieszczenia, po czym zaczyna otwierać szuflady i przeszukiwać papiery. Wyciągam z kieszeni złoty kastet, czując na dłoni chłód metalu, który szybko ogrzewa się od mojej ciepłej skóry. Zbliżając się do Howarda, wsuwam palce w pierścienie, pozwalając im wpasować się w moją dłoń. Następnie mocno zaciskam pięść.
– Rosemary Donahue – mówię, wciąż patrząc na błysk metalu. Moje inicjały wyryte są na każdym z pierścieni. – Sporządzałeś raport z jej sekcji zwłok, prawda?
– To poufna informacja. Nie mogę ci ot tak tego wyjawić – próbuje protestować, walcząc z więzami.
Przechylam głowę na bok, strzela mi kark, a mięśnie szczęk drgają lekko. Wyprowadzam cios gwałtownym ruchem. Moją rękę osłania metal, ale i tak czuję, jak stal wbija się w twarz doktorka. Słyszę świst powietrza, gdy jego głowa odskakuje w lewo pod wpływem uderzenia. Rozbrzmiewa jęk bólu, a szkarłatna krew rozpryskuje się po podłodze i koszuli Howarda. Prawdopodobnie wybiłem mu ząb. Posoka ścieka z paskudnego rozcięcia na jego policzku, które już nabiera brunatnoczerwonego koloru. Kładę ręce po obu stronach oparcia krzesła, pochylam się tak, by nasze twarze były bardzo blisko. Powoli kręcę głową i cmokam z niezadowoleniem.
– Zła odpowiedź, Howard.
Moje ciało przeszywa dreszcz podniecenia, gdy widzę błysk przerażenia w jego oczach. Adrenalina i świadomość, że drży o swoje życie, sprawiają, że napinają mi się wszystkie mięśnie. Mógłbym tym żyć. Mógłbym żyć jego strachem, karmić się nim jak wygłodniały kundel.
– Zapytam jeszcze raz – mówię, prostując się. – Rosemary Donahue. Jej sekcja zwłok.
– Tak! Tak! Przeprowadzałem jej sekcję! O co chodzi?! To było zwykłe przedawkowanie! – wykrzykuje przerażony.
– Okej, całkiem nieźle ci idzie. Teraz powiedz mi, dlaczego zapomniałeś wspomnieć o ranach obronnych na jej ciele?
Na twarzy doktorka maluje się szok, gdy jego mózg pracuje, by połączyć kropki. On wie, że my wiemy. Pytanie tylko, czy będzie na tyle głupi, by dalej łgać nam w twarz.
Szybko kręci przecząco głową.
– Nie było żadnych! To tylko przedawkowanie.
Prawie ucieszyły mnie kolejne kłamstwa.
Kolejny szybki, kurewsko mocny cios ląduje na jego twarzy. Tym razem naprawdę wypluwa ząb, może nawet dwa. Dzięki kastetowi uderzenia są niemal zabójcze.
Wściekłość, którą od dawna w sobie noszę, próbuje się uwolnić, gdy tylko otwieram rano oczy. Wkurwiają mnie sprzedawcy, wkurwiają mnie kierowcy. Wkurwia mnie wszystko. Za każdym razem, gdy biję, gdy zadaję komuś ból, wyobrażam sobie ich. Ludzi, którzy dali mi nazwisko. Ludzi, dla których nie jestem nikim innym niż zapasowym dzieciakiem.
Zmieniam cel i tym razem walę doktorka w żebra, przysięgam, że słyszę charakterystyczny odgłos ich pękania. Łamanie kości działa na mnie jak najlepszy narkotyk. Nic nie może się równać z tą ekstazą.
– Byłem tam, pieprzony dupku – syczę. – Widziałem jej ciało, zanim pojawiła się policja. Całe posiniaczone, jakby była przytrzymywana. Brudne, zakrwawione paznokcie. Zamierzasz dalej kłamać? Obiecuję, że tego pożałujesz. I nie musisz mi wierzyć, ale to, czego teraz doświadczasz, to nic w porównaniu z tym, co zrobią ci moi kumple.
– Nie kłamię! – Bierze drżący wdech. – Przysięgam, wszystkie moje obserwacje były w raporcie. – Biały fartuch doktorka pokrywa się krwią wypływającą z jego ust.
Ciekawe, czy prasując tego ranka spodnie, zakładał, że mogą znaleźć się na nich czerwone plamy.
Jeśli woli trudniejszą drogę, cóż… Zapewnimy mu ją.
– Nie mów, że nie ostrzegałem. – Odwracam się wkurwiony, że nie udało mi się wyciągnąć z niego więcej. – Jest do waszej dyspozycji – mówię, dając Thatcherowi zielone światło. Nie jestem aż tak okrutny, by posłać go na pierwszy ogień. Przynajmniej próbowałem dać doktorowi szansę.
Rozbrzmiewa dźwięk stukania eleganckich oxfordów o drewnianą podłogę. Całe pomieszczenie wypełnia aura mrocznych zamiarów mojego przyjaciela. Opieram się o ścianę i obserwuję, jak Thatcher oddaje się swojej ulubionej rozrywce. Sprawianiu, że ludzie krwawią. Zdejmuje marynarkę i rzuca ją na biurko. Powoli podwija rękawy koszuli. To wszystko jest częścią jego gry. Stanowimy ciekawy kontrast, on i ja. On zimny i wyrachowany, ja kieruję się instynktem i gwałtownym okrucieństwem pulsującym w moich żyłach. Perfekcyjny duet socjopatów.
Howard gwałtownie potrząsa głową.
– Czemu was to w ogóle obchodzi?! Panowie, pomyślcie chwilę. Jeśli ktoś się dowie, że mnie zaatakowaliście, wasza przyszłość legnie w gruzach! – próbuje negocjować. – Przecież to tylko jakaś bogata dziewczyna! Po prostu głupia panna, która przedawkowała, pewnie cały czas imprezowała, znacie ten typ!
Odnoszę wrażenie, jakby temperatura w pomieszczeniu spadła. W ciszy słychać jedynie ciężki oddech doktorka. Z ciemności niczym cień wyłania się Silas. Część twarzy ma skrytą za kapturem. Gwałtownie chwyta Howarda za włosy i płynnym ruchem odchyla do tyłu jego głowę.
– Miała na imię Rosemary. I nie była jakąś głupią panną. – Głos chłopaka nie jest tak ostry jak Thatchera ani nie przypomina sarkastycznego tonu Rooka. Brzmi szorstko, wypełniony cierpieniem, udręką i chęcią zemsty. – Była moja. A teraz przekonasz się, co się dzieje, gdy ktoś odmawia szacunku komuś, kto należy do mnie – warczy mu do ucha.
Thatcher siada na okrągłym stołku na kółkach i zbliża się do związanego doktora, niczym lekarz do pacjenta. Silas wycofuje się w cień, skąd ze skrzyżowanymi na piersi ramionami obserwuje całą sytuację.
– Nie zarabia pan za dużo, prawda, doktorze Discil? Sześćdziesiąt tysięcy rocznie? Może trochę więcej, bo to Ponderosa Springs. Pana synowie mają chyba całkiem wygodne życie. Ile mają lat? Pięć i dziesięć? – pyta spokojnie, grzecznie czekając na odpowiedź. Jednocześnie rozkłada zwiniętą czarną skórzaną torbę. Bez pośpiechu rozpina sprzączki, rozwijając kolejne jej części na biurku. Metalowe przedmioty w środku odbijają światło księżyca, migocząc niczym śmiercionośne gwiazdy.
– Ty pokręcony mały gnojku… – syczy Howard, próbując poderwać się z krzesła.
Thatcher po kolei sunie długimi palcami po swojej kolekcji, tam i z powrotem.
– Pytam, bo ręce są niezbędne w twojej pracy. Doskonale wiem, jak ważne są dłonie, gdy trzeba kogoś pociąć. Utożsamiam się z panem, doktorze Discil.
Zaciskam zęby, patrząc, jak lekarz przygląda się kolekcji unikatowych ostrzy na stole. Z trudem przełyka ślinę.
– Wciąż bawisz się jedzeniem, Thatch? – mówi Rook, rozglądając się po biurze.
Chłopak tylko uśmiecha się pod nosem i kontynuuje rozmowę. Dla niego nie liczy się jedynie krew, pragnie, by jego ofiary się bały. Wchodzenie do ich głów to dla niego połowa zabawy.
– Ten mam od ojca – mówi, podnosząc jeden z noży. – Znasz mojego ojca, prawda?
Na dźwięk tego pytania doktor aż zadrżał.
– Tak myślałem. Widzisz, używając tego noża, a konkretnie tego małego haczyka, o, tutaj, w bardzo prosty sposób mogę zedrzeć skórę z twoich pleców. Przydałyby mi się nowe, skórzane buty.
– Ja nic nie wiem! To nie ma sensu! – krzyczy Howard. Drży na samą myśl, że Thatch przerobi go na buty.
Kończąc swoją gierkę, przyjaciel bierze do ręki długie, grube ostrze, delektując się przez chwilę jego ciężarem, po czym chwyta lekarza za nadgarstek i precyzyjnie, prawie z gracją odcina kawałek małego palca. Opuszka ląduje na podłodze. Biel kości szybko pokrywa się krwią. Z piersi mężczyzny wydobywa się paniczny wrzask, gdy patrząc na swoją dłoń, zdaje sobie sprawę, jak daleko możemy się posunąć.
– Myślisz, że to był ból? Kilka uderzeń w brzuch i rozcięta warga? Pokażę ci, doktorze Discil, czym jest prawdziwy ból – warczy. – Będę to pokazywał tak długo, aż w końcu wykrztusisz „Proszę, zabij mnie”. Sugeruję więc, żebyś odpowiedział na nasze pytania, póki mam jeszcze co ciąć.
Fasada jednego z najbogatszych przyszłych polityków Ponderosa Springs pęka, a zza niej wyłania się inny obraz.
– Ja nie… Ja po prostu… – jąka się, prawie złamany. Tylko że dla nas to tempo jest zbyt wolne.
Pomieszczenie znów wypełnia odgłos cięcia, na podłodze ląduje kolejny kawałek palca, a doktorowi pozostaje jedynie kikut. Krew ścieka po białej koszuli Thatcha. Słyszę wrzask i cieszę się, że zdecydowaliśmy się przyjść tu po godzinach.
Howard usiłuje złapać oddech, gdy mój przyjaciel robi kolejny zamach.
– Stój, stój, przestań, proszę! Powiem wam, powiem wam wszystko, tylko przestań!
W końcu słyszymy słowa, na które czekaliśmy. Podchodzę bliżej ofiary.
– Nie wiem, kto to zrobił. Ale gdy ciało Rosemary dotarło do biura, dostałem list z informacją, że mam pominąć wszelkie dowody przestępstwa widoczne na jej ciele – wyrzuca z siebie, jęcząc z bólu.
– I jaki to ma związek z Rose? – Thatch zbliża ostrze do jego palca.
– Czekaj, czekaj… Zaraz powiem! Na początku nie chciałem tego robić, zamierzałem wszystko zamieścić w raporcie, ale…
– Zrobili to, co każdy w Ponderosa Springs. Sypnęli kasą za twoje milczenie – kończę za niego, a krew w moich żyłach zaczyna wrzeć.
– Tak, potrzebowałem tych pieniędzy! Nie mogłem ich odpuścić. Znalazły się na moim koncie.
– Zatem co było prawdziwą przyczyną śmierci Rose? – pyta Rook, ściskając brzeg biurka z taką siłą, jakby pod jego palcami miało się rozsypać w drzazgi.
– To była reakcja alergiczna na coś w narkotyku. Został jej wstrzyknięty w szyję, dostrzegłem ślad po igle. W trakcie badania znalazłem kilka tabletek w jej gardle. Ktoś musiał je tam umieścić, żeby wyglądało, jakby sama coś wzięła. Ale zrobił to, gdy już nie żyła, więc…
– Więc nie mogła ich połknąć – kończy za niego Thatch.
Howard przytakuje.
– Zmarła od szoku anafilaktycznego! Ale to wszystko, co wiem, przysięgam! – krzyczy, a krew wypływa z jego dłoni w rytm bicia serca.
Zapada cisza. Podejrzewaliśmy, że ktoś zapłacił za milczenie doktora, za ukrycie faktu, że zamordowano Rose, by uderzyć w burmistrza. Wygląda na to, że nie jesteśmy jedynymi potworami w tym mieście.
Thatcher podnosi na mnie wzrok, a ja kiwam głową. Zaczyna czyścić swoje noże, wycierając je o spodnie, a następnie układa starannie w torbie.
– A te tabletki z jej gardła? Gdzie są? – pyta Silas, nie wychylając się z cienia.
– Dolna lewa szuflada. Są w torebce strunowej. Błagam, tylko mnie nie zabijajcie! – zawodzi Howard.
Rook wyjmuje niewielki pakunek, następnie zbliżamy się do siebie, tworząc krąg.
– Jest na nich jakiś symbol, ale starty, muszę to sprawdzić – mówi, patrząc na jaskraworóżowe pigułki. – Mogę popytać, kto sprzedaje tak oznaczone ecstasy.
Pierdoleni dilerzy i ich znaczony towar.
– I co nam to da? – pyta Thatcher.
– To wszystko, co na razie mamy. Musimy pójść ich śladem – zauważam. – Thatch, kończ już i zwijamy się stąd. – Zerkam na Silasa. – Wszystko w porządku?
Kiwa głową, wkładając dłonie do kieszeni bluzy.
– Taa.
Wiem, że nic więcej z niego nie wyciągnę, więc nawet nie pytam. Jeśli będzie czegoś potrzebował, poprosi. A prosi tylko w ostateczności.
– Nie, stój, co robisz?? Powiedziałem wam wszystko, co wiem! – krzyczy Howard, gdy Thatcher zbliża się do niego.
Przyjaciel nachyla się i łapie doktorka za włosy, a drugą ręką przyciska ostrze do jego gardła. Spod noża cieknie strużka krwi.
– Jeśli piśniesz choć słowo, wrócę, by to dokończyć. Wytnę ci ten zdradziecki język. A może znajdę twoje dzieci. Myślisz, że spodobałyby im się moje noże?
Z ust lekarza wydobywa się coś na kształt błagalnego jęku.
– Skoro tak dobrze wychodzi ci zatajanie faktów, niech tak pozostanie, doktorze Discil. Nie. Daj. Mi. Powodu. Do. Gniewu – dodaje Thatch. – Jasne?
Bierze walizkę i zgarnia czarną marynarkę. Przewiesza ją przez rękę i wychodzi za mną z biura.
Czuję ciężar na ramionach, gdy idziemy przez parking. I mrowienie na plecach, gdy zdaję sobie sprawę, że Howard to ostatnia osoba, którą pozostawiamy żywą na naszej drodze ku zemście.
Żadnej więcej litości.
1 ACLS – Advanced Cardiac Life Support – Zaawansowane zabiegi resuscytacyjne (przyp.tłum.).
© Monty Jay
© Wydawnictwo Black Rose, Zamość 2025
ISBN 978-83-68442-08-3
Wydanie pierwsze
Tłumaczenie
Paula Kistowska
Redakcja
Anna Łakuta
Korekta
Kinga Dąbrowicz
Danuta Perszewska
Kinga Litkowiec
Skład i łamanie
Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Projekt okładki
Melody M. – Graphics Designer
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autorki i wydawcy.