Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
253 osoby interesują się tą książką
Nazywali ją zabójczynią z Felirei, a przez maskę rogatego demona nikt nawet nie znał jej twarzy. W rzeczywistości Rose była zaledwie dwudziestoletnią dziewczyną, która pewnego wieczoru, po wyjątkowo ciężkim zleceniu postanowiła odpocząć w gospodzie. Jednak nie było jej dane odetchnąć, bo natrętny pijak nieustannie z niej szydził. Sprowokowana postanowiła się zemścić i nieświadomie wpadła w sidła tajemniczego mężczyzny. I choć intuicja nakazywała jej od niego uciekać, zgodziła się na współpracę w zamian za roczną służbę w jego domu.
Bogini Ognia Niebieskiego to romantyczna powieść fantasy, w której miłość może być zarówno wybawieniem, jak i zgubą. W wykreowanym w niej świecie istnieją zwaśnione królestwa, wszechpotężna magia oraz nieśmiertelne istoty, które karmią się krwią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 544
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DOMINIKA SIECZKA
BOGINI
OGNIA
NIEBIESKIEGO
Dla tych, którzy ponad wszystko próbowali się dopasować do całej reszty.
I którzy w końcu zrozumieli, jak bardzo było to niepotrzebne.
Kiedy w pełni pokochacie siebie, staniecie się niezwyciężeni.
Książka z uwagi na zawarte w niej sceny nie jest przeznaczona dla osób poniżej osiemnastego roku życia.
Pojawiają się w niej opisy aktów przemocy, morderstw, stosunku seksualnego, a także scena gwałtu. Jednakże cała historia to wciąż opowieść o miłości, choć osadzona w świecie fantasy, w którym trwa wojna, a wrogowie słyną ze swej brutalności.
Nie piszę tego, aby kogokolwiek zniechęcić, ale chcę uświadomić, że niektóre sceny mogą wzbudzić pewien dyskomfort.
Pragnę również zaznaczyć, że świat przedstawiony w tej książce jest fikcją literacką. Akcja osadzona jest w latach 1441–1442 i nie należy traktować jej jako wiernego odzwierciedlenia naszej linii czasowej. To uniwersum, w którym czas i rozwój wynalazków czy idei nie pokrywają się z tym, co znamy z historii. Ponadto na potrzeby fabuły posłużyłam się słowami Jacka Walkiewicza zaczerpniętymi z jego wystąpienia „Pełna moc możliwości”: „Zwycięzcy nie rezygnują, rezygnujący nie zwyciężają” (na stronach 224 oraz 233).
Askarion, 1311 rok
A gdybym była Różą,
Ukłułabym każdą jedną dłoń,
Która zechciałaby mnie tknąć.
A gdybym była drzewem,
To niebosiężnym i starym,
Które nie ugięłoby się nawet pod najtwardszym ciężarem.
A gdybym była ogniem,
To niebieskim płomieniem.
Spaliłabym każdego, kto chciałby obdarować mnie cierpieniem.
A gdybym była wodą,
To żywiołem tak potężnym,
Że nie sposób byłoby znaleźć siły,
Która mnie zwycięży.
A gdybym była słońcem,
To blaskiem swym oślepiłabym
Każde zawistne spojrzenie,
Lśniąc bezwstydnie własnym uwielbieniem.
A gdybym mimo to wpadła w objęcia śmierci,
Zostałabym na wieczność w Twoim sercu i pamięci.
A na myśl rozstania płakałabym głośno,
Bo jesteś mi pisaną i jedyną miłością.
A póki jestem żywa i serce me bije,
Z miłości do Ciebie każdego zabiję.
Czy będę różą, drzewem czy nawet żywiołem,
Twojego bezkresnego istnienia – to ja jestem powodem.
Mojemu Kastielowi
Virelia
Felirea, 1441 rok
Stara, porzucona biblioteka wyglądała w środku nocy wyjątkowo ponuro. Pozbawione szyb okna zabito deskami, a niektóre meble zakryto białymi płótnami. W powietrzu unosił się kurz, ale osłaniająca moją twarz maska z wizerunkiem uśmiechniętego rogatego demona skutecznie chroniła nozdrza, aby nawet najdrobniejszy pył nie doprowadził do kichnięcia. Nie mogłam pozwolić, by ktoś mnie usłyszał. Musiałam pozostać niezauważona.
Szukałam miejsca do ukrycia, kiedy pewien regał przykuł moją uwagę. Było na nim wyjątkowo dużo książek, a ich brzegów nie pokrywał brud. Zanim zdążyłam się temu bliżej przyjrzeć, rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Mróz niekończącej się zimy wdarł się śmiało do środka. W mgnieniu oka zrobiło się na tyle zimno, że nie odczułabym różnicy, gdybym wyszła na zewnątrz.
Ujrzałam kilku mężczyzn, którzy wchodząc, tupali głośno, aby otrzepać obuwie ze śniegu. Schowałam się pośpiesznie za jednym z dębowych mebli i ostrożnie wyglądając między półkami, uważnie obserwowałam Felirejczyków. Było ich dziewięciu i nie miałam pojęcia, czy poza nimi ktoś jeszcze czekał na dworze.
– Wysyp wszystko na stół. Musimy sprawdzić, ile to warte – odezwał się niskim i zachrypniętym głosem jeden z nich.
Dźwięk metalu zderzającego się z drewnianym blatem poniósł się cichym echem. Na stole pojawiły się kosztowności skradzione rankiem z posiadłości lorda Watsona, który w pilnej sprawie wyjechał na kilka dni do Illakutii. Pod jego nieobecność zamordowano całą służbę i jego brzemienną żonę. Watson twierdził, że były to precjoza mające dla niego znaczenie sentymentalne, ale ja doskonale wiedziałam, że biżuteria, która właśnie leżała przed nosami złodziei, miała absurdalnie wysoką wartość. Lord zagwarantował mi sowite wynagrodzenie za to zlecenie, była to jednak zaledwie namiastka zrabowanego łupu. Równie dobrze mogłabym wszystko wziąć dla siebie, ale nie zamierzałam kraść, choć rozsądek i sytuacja, w której się znajdowałam, sugerowały inny wybór.
– Zanieś tę część do sejfu – rozkazał najniższy z nich, który wydawał się głową całej tej zgrai.
Mężczyzna o złocistych włosach i szerokich ramionach chwycił torbę i ruszył w moją stronę. Bezszelestnie się cofnęłam, znikając w ciemnościach. Nie odrywałam od niego wzroku. Mijał stare biblioteczki, aż w końcu zatrzymał się kompletnie nieświadomy mojej obecności. Czarny strój idealnie zlewał się z niedoświetlonym otoczeniem, dlatego pozostawałam niemalże niewidzialna.
Odsunął książki, które wcześniej zwróciły moją uwagę. Nie spowijał ich choćby pyłek, więc złodzieje musieli zaglądać tam regularnie. Tak jak przypuszczałam, za rzędem grubych tomów znajdował się sejf. Poczekałam, aż go otworzy, a następnie leniwie uniosłam katanę i zatrzymałam ją tuż przy jego krtani. Zamarł, czując ostrze na skórze. Powoli się zbliżałam, wyłaniając z ciemności i dostrzegając, jak jego źrenice poszerzają się na mój widok. Przysunęłam palec do ust roześmianego demona na masce, dając mężczyźnie znak, aby milczał. Bezszelestnie podeszłam do niego i nim zdążył wydusić z siebie alarmujący okrzyk, lekkie i idealnie wyważone ostrze precyzyjnie rozcięło jego gardło, a szkarłatna posoka trysnęła na stare książki. Chwyciłam go pośpiesznie, dłonią zasłaniając mu usta. Szamotał się jeszcze przez chwilę, a gdy w końcu ciało stało się bezwładne, ostrożnie położyłam je na podłodze. Odetchnęłam z ulgą, bo choć zdążył wydać z siebie cichy jęk, a materiał ciężkiego skórzanego ubrania zaszemrał, nie zwróciłam na siebie uwagi. Złodzieje cały czas rozmawiali, więc tym bardziej nie mogli niczego usłyszeć.
Nie marnowałam czasu na ukrywanie zwłok. Od razu się wycofałam, by schować się w miejscu, z którego będę miała dobry widok na całą sytuację. Na szczęście ciemność działała na moją korzyść, dlatego przemieszczałam się między regałami zupełnie niepostrzeżenie.
– Roy? – odezwał się jeden z członków zgrai wyraźnie zniecierpliwiony. Miał niedbale związane włosy i skołtunioną brodę. – Pośpiesz się! – warknął, ale kiedy odpowiedziała mu głucha cisza, postanowił podejść do swojego towarzysza. – Cholera! Ktoś tu jest! – zawołał, gdy dostrzegł martwe ciało, po czym upadł z impetem na posadzkę.
Niewielki sztylet celnie przemknął między półkami, zatrzymując się w jego prawym oku. Pozostała siódemka z niepokojem rozejrzała się uważnie w poszukiwaniu sprawcy. Nie potrafili określić mojego położenia, a ja nie zamierzałam im tego ułatwiać. Może i umiałam się posługiwać bronią, ale to byli rośli mężczyźni. Nie dość, że mieli przewagę liczebną, to ja byłam fizycznie słabsza. Jeden zły ruch i już po mnie, dlatego zamierzałam eliminować ich z ukrycia najdłużej, jak mogłam.
– Znajdźcie go – rozkazał najniższy. – Nie rozdzielać się, szukajcie dwójkami. Josh i Zane, zostajecie ze mną.
Wyciągnęli długie, ciężkie miecze i zaczęli uważnie przeczesywać każdy zakamarek opuszczonej biblioteki. Na szczęście budynek był ogromny, a regały tworzyły kręte korytarze. Schowałam się niedaleko jednej pary i wyciągnęłam następny sztylet. Oprócz tego miałam ich jeszcze trzy. Gdy zaczęli się zbliżać, poczekałam na odpowiedni moment, by następnie rzucić nożem. Wbił się w szyję pierwszego z mężczyzn, a nim drugi zdążył to zauważyć, wyskoczyłam z ukrycia, sięgając po katany, i płynnym ruchem pozbawiłam go życia. Ciało upadło na podłogę, rozległ się huk, a krew bryznęła na maskę. Choć nie czułam jej ciepła, skrzywiłam się z obrzydzeniem.
Kolejni ruszyli w moją stronę. Puściłam się biegiem wzdłuż pustego, zakurzonego regału, ale na jego końcu pojawiło się jeszcze trzech.
– Myszka zagoniona w ślepą uliczkę – zakpił jeden z nich.
Poczułam, jak niewielkie ostrze przecięło powietrze tuż obok mojej głowy. Gdyby nie maska, z pewnością drasnęłoby skórę, a tak jedynie odcięło tasiemkę splatającą włosy. Czarne kręcone pukle uwolniły się, opadając sprężyście na plecy, a wtedy do napastników dotarło, kto był ich przeciwnikiem.
– Szefie, to kobieta – odezwał się któryś ze szczerym zdumieniem w głosie.
Przez dłuższą chwilę stali w bezruchu, wpatrując się we mnie w osłupieniu.
Kobieta, ich seksualne ukojenie, rodzicielka potomstwa, sprzątaczka, praczka i kucharka, która bez trudu zabiła czterech postawnych mężczyzn i zaraz zrobi to samo z pozostałą piątką.
Widząc ich złość i upokorzenie, zaśmiałam się drwiąco. Nie zamierzałam się odzywać. Milcząca, ale z wizerunkiem roześmianego demona na twarzy zawsze wzbudzałam strach. Przechyliłam nieco głowę, po czym uniosłam dłoń i mimo że trzymałam rękojeść katany, gestem zachęciłam, by zaatakowali pierwsi. Prowokowałam ich swoją zuchwałością nie bez powodu. Wściekli popełniali błędy, wobec których nie byłam łaskawa.
– Upierdolę ci łeb… – warknął rudzielec, którego wzrok wydawał się tęsknić za rozumem.
– Nie – wtrącił zdecydowanie ich szef, kładąc rękę na jego piersi. Wyglądał na wyraźnie zaniepokojonego. – Nie zabijajcie jej. Żywa da nam więcej rozkoszy.
Uśmiechnął się, przesuwając wymownie językiem po wargach. Dreszcz obrzydzenia przeszył moje plecy, ale ani drgnęłam.
Błyskawicznie ruszyli ku mnie. Może byli silniejsi i więksi, ale wolni jak muchy w smole. Bez trudu omijałam grube, ciężkie klingi. Broń, którą się posługiwałam, pochodziła z Illakutii, królestwa słynącego z doskonale wyszkolonej armii samurajów. Katany niosły natychmiastową, choć bolesną śmierć. Cienkie, idealnie wyważone ostrza dzięki swojej krzywiźnie przecinały cel jednym płynnym ruchem. Nie miałam zbyt wiele siły fizycznej, więc musiałam polegać na szybkości, dlatego lekka katana była dla mnie idealna. Opanowanie techniki posługiwania się nią było trudniejsze niż w wypadku zwykłego miecza. A żeby nie było zbyt łatwo, używałam dwóch.
Przesunęłam sztychem po gardle jednego z nich z taką łatwością, jakby bez najmniejszego oporu sunęło po wodzie. Kolejny stracił rękę prędzej, niż zdążył to zarejestrować. Wrzask przerażenia i bólu poniósł się echem, ale zaraz ucichł, gdy przecięłam jego brzuch. Parujące wnętrzności wylały się, brudząc ohydnie posadzkę. Odruchowo się wycofałam i to był błąd, bo w tym samym momencie oberwałam rękojeścią w nerkę. Krzyknęłam, tracąc równowagę i upadając na regały. Maska zdołała uchronić jedynie twarz, ale nic nie mogło uratować mnie przed odstającym prętem, który boleśnie zranił mój brzuch. Katany wyślizgnęły się z rąk, a powietrze aż uszło mi z płuc.
Trzech mężczyzn uśmiechnęło się zwycięsko, a gdy jeden z nich podniósł ostrze z zamiarem zadania mi śmiertelnego ciosu, cisnęłam w niego niewielkim sztyletem, który skrywałam w nogawce. I mimo że nie miałam czasu na wymierzenie, ku swojemu zaskoczeniu trafiłam w tchawicę. Kiedy upadł, usłyszałam, jak dławił się własną krwią. Uniosłam triumfalnie lewy kącik ust na widok umierającego szefa zgrai.
Kropla potu spłynęła mi po skroni. Ból promieniował po całym ciele, a na moje nieszczęście zostało jeszcze dwóch. Jeden wyciągnął kuszę i wycelował we mnie hardo. Zamarłam.
– Zrobimy tak – odezwał się, gotów w każdej chwili wypuścić bełt wprost w moje serce. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała od wzmożonych oddechów. – Dostaniesz część kasy i zejdziesz nam z oczu.
– Zane, co ty? – Rudowłosy nie krył zaskoczenia.
– Zastanów się. Zamiast dzielić się na dziewięciu, podzielimy się na troje. – Wskazał podbródkiem na leżące ciała. – To jak? – spytał, wyczekując mojej odpowiedzi.
I nagle sobie uświadomiłam, że jego przyśpieszony oddech nie był wynikiem zmęczenia, lecz strachu. Bali się mnie, co jedynie łechtało moje ego. Ból zelżał tylko odrobinę, ale wystarczająco, bym mogła wstać. Powoli zebrałam się z podłogi, chwytając przy tym katany. Na ten widok mężczyźni zesztywnieli, a Zane nawet na chwilę nie opuścił broni.
– Świetny pomysł – odparłam. Wówczas na ich twarzach pojawiła się ulga i cień triumfu. – Ale równie dobrze mogę zabić pozostałą dwójkę i zamiast dzielić łup na troje, zgarnąć wszystko dla siebie.
– Strzelę – ostrzegł, mrużąc oczy.
Zaśmiałam się melodyjnie. Dobrze, że maska przysłaniała moją twarz, bo skutecznie ukrywała grymas bólu.
– W takim razie giń! – wrzasnął i wypuścił strzałę.
Długie lata zajęło mi nabranie takiej zwinności. Zapewne jeszcze rok temu bym tego nie przeżyła. Jednak teraz rozcięłam pędzący bełt tuż przed nosem. Nastała cisza, którą przerywały jedynie ciche szmery wydobywające się z opuszczonego budynku. Leniwie przechyliłam głowę na bok. W osłupieniu wpatrywali się we mnie, a ja ze znudzeniem czekałam na jakąkolwiek reakcję. Przewróciłam oczami, gdy rzucili broń i z krzykiem zerwali się do ucieczki. Nie zamierzałam im odpuszczać, dlatego ruszyłam biegiem w ich stronę. Zane’a bez problemu sięgnęłam, przecinając jego plecy. Gruchnął z impetem o ziemię, a wtedy gwałtownie wbiłam mu ostrze w gardło, aż posoka trysnęła mi na ubrania. No świetnie, wieczór spędzę na praniu.
Drugi był za daleko, dlatego cisnęłam w niego sztyletem, który bez problemu wbił się w jego potylicę. Kiedy ciało bezwładnie upadło na zakurzone deski, sama osunęłam się na podłogę, licząc, że ból zniknie. Mogłam się ruszać i walczyć, ale przychodziło mi to z trudem.
Nastała przenikliwa cisza, którą przerywał powiew zimowego wiatru wpadającego przez wybite okna. Siedząc tak dłuższą chwilę i oddychając spokojnie, dostrzegłam na regale książkę, której tytuł mnie zaciekawił – Kochankowie. Doskonale znałam nazwisko jej autora. Jak widać, pisał ckliwe romanse, a ja je skrycie kochałam i nigdy nikomu się do tego nie przyznawałam. Kto to widział? Zabójczyni czytająca tanie, skazane wyłącznie na szczęśliwe zakończenie romansidła?
Przetarłam rękawem okładkę, ściągając z niej grubą warstwę kurzu, a gdy powieść wydała mi się wystarczająco czysta, włożyłam ją pod poły czarnej tuniki. Powiodłam wzrokiem po zwłokach, odnajdując tych, których zabiłam sztyletami. Kiedy odzyskałam wszystkie ostrza, wytarłam je w ubrania złodziei, a następnie schowałam na swoje miejsca. Gdyby przyszło mi się zmierzyć z żołnierzami z Illakutii, zdecydowanie nie poszłoby tak łatwo jak z tymi tutaj. Felirea nie słynęła z doskonałych sztuk walki – raczej z niekończącej się zimy, różnorodności kulturowej i dobrego, spienionego piwa.
Podeszłam do sejfu, który czekał niezabezpieczony i pełen kosztowności. Specjalnie poczekałam z zabijaniem, aż jeden z tych nieudaczników go otworzy. Byli tak skupieni na znalezieniu mnie, że żaden z nich nie wpadł na to, aby zamknąć drzwiczki. Wyciągnęłam całą zawartość i skierowałam się w stronę stołu, na którym leżała reszta skradzionych kosztowności.
Kiedy zarzuciłam na plecy ciężki wór z łupem, syknęłam z bólu. Miejsce po uderzeniu rękojeścią będzie dawało o sobie znać przez co najmniej tydzień, jak nie dłużej, a skóra na brzuchu na pewno była zdarta od upadku na regał. Z każdym krokiem czułam ocierający się o ranę materiał koszuli i denerwujące szczypanie. Westchnęłam ciężko i ruszyłam w stronę wyjścia. Na szczęście nikt tam na mnie nie czekał.
Mimo bólu i zmęczenia byłam z siebie zadowolona. Zaplotłam włosy w warkocz, żeby kręcona burza hebanowych włosów nie sterczała mi na wszystkie strony.
Choć część precjozów pragnęłam niepostrzeżenie wsunąć do kieszeni, nie zrobiłam tego. Lord Watson wynagrodził mi to zlecenie całkiem pokaźną sumą, która była satysfakcjonująca. Mogłam zatrzymać całość dla siebie, tak jak obiecałam to Zane’owi, ale wtedy byłabym jedną z nich. Może zabijałam dla pieniędzy, ale nie czułam wyrzutów, wbijając ostrza w ciała zbrodniarzy. Nie były to kobiety ani dzieci. Żaden, który zginął z moich rąk, nie pozostawał bez winy.
Kiedy lord Watson mówił o swojej zamordowanej brzemiennej żonie, łzy cisnęły mi się do oczu. Rzadko się zdarza, żeby mężczyzna szczerze kochał kobietę… Czytałam o tym jedynie w tanich romansach, których fabuły były w całości zmyślone. Zatem nie mogłam przejść obok tego obojętnie i przyjęłam zlecenie.
– Gdybym potrzebował kolejnej pomocy… – zagaił ostrożnie, oglądając skradzione kosztowności. – Gdzie mogę cię znaleźć?
Wpatrywał się w moją zakrwawioną maskę z lekkim niepokojem, ale też ulgą, biżuteria jego zmarłej żony była bowiem w stanie nienaruszonym.
– Tak jak ostatnio. Jeśli będziesz mnie potrzebować, sama cię znajdę – odparłam, po czym odwróciłam się na pięcie i wyszłam.
Żaden z klientów nie widział mojej twarzy, którą zawsze w trakcie rozmów z nimi albo podczas wykonywania zleceń skutecznie przysłaniała maska. Nikt nie miał pojęcia, co się za nią kryło, a ja nie miałam najmniejszego zamiaru tego pokazywać.
Kiedy opuściłam rezydencję i znalazłam się na opustoszałym uboczu miasta, z ulgą ją zdjęłam. Magiczna pierdółka, która okazała się bardziej przydatna, niż zakładałam na początku. Kupiłam ją na targu, gdy jeszcze szkoliłam się w Illakutii, nieświadoma, że kiedy się ją nałoży, żadna siła nie będzie zdolna jej ściągnąć, chyba że sama bym to zrobiła. Wzięłam ją, bo podobał mi się wzór, szczególnie że w tym świecie niczego i nikogo nie lękano się tak bardzo jak demonów.
Bez maski stawałam się zwykłą kobietą. Cóż, może nieco przesadziłam. Ciemna skóra i nienaturalnie niebieskie oczy zawsze przykuwały uwagę, więc trudno o nazwanie mnie zwykłą. Felirea była różnorodnym kulturowo królestwem w przeciwieństwie do Illakutii, gdzie kanon piękna stanowiły porcelanowa cera i ciemne oczy. Przy jej mieszkańcach wyglądałam jak brudaska, ale po latach zdążyłam się przyzwyczaić. Mój wygląd nigdy nie miał dla mnie większego znaczenia, bo kiedy czuje się niekończący głód, to myśli skupiają się wyłącznie wokół przetrwania. Mimo wszystko i tak tęskniłam za tamtym miejscem. Felireę znienawidziłam już pierwszego dnia, gdy wychodząc z powozu, zanurzyłam stopę w lodowatej pierzynie śniegu. Nic nie było gorsze od niekończącej się zimy, nawet smród dwutygodniowego trupa.
Był już środek nocy, a jedyne, czego teraz potrzebowałam, to alkohol. Miałam nadzieję, że choć na trochę uśmierzy promieniujący, wciąż dający się we znaki ból. Schowałam maskę do niewielkiej torby, a wyciągnęłam z niej długi płaszcz, który przysłonił skórzany strój i katany.
Gospoda była w swoich godzinach szczytu, a mimo to znalazłam wolne miejsce przy ladzie. W tle grała biesiadna muzyka, z którą mieszały się głośne śmiechy i rozmowy. Jedyne, co sprawiało, że nie miałam ochoty stamtąd wyjść, to ciepło, bo o tej porze mróz był już nie do zniesienia. Choć i tak musiałam jeszcze wrócić do domu, a raczej do zatęchłej ruiny służącej mi za dom.
– Co podać? – spytała kobieta zza kontuaru, uważnie mi się przyglądając.
Odrzuciłam z ramienia warkocz i sięgnęłam do kieszeni.
– Jedno piwo. – Położyłam złote monety na blacie.
Gospodyni z prędkością światła sprzątnęła pieniądze sprzed mojego nosa i nalała mi kufel zimnego trunku.
– Widuję cię tu od jakiegoś czasu – zagadała, przecierając kraciastą ściereczką blat. – Skąd jesteś?
Wyraźnie ją zaintrygowałam, bo nie odrywała ode mnie spojrzenia. Nie miałam nic przeciwko, aby jej odpowiedzieć, lecz nie zamierzałam się przyznawać, że to ja byłam zabójczynią, która od kilku tygodni zostawiała po sobie stosy trupów. Od niedawna po okolicy chodziła plotka o mordercy w masce demona. Niepokoiło mnie to, bo zawsze starałam się pozostać niezauważoną, ale widocznie moi klienci zaczynali gadać.
– Z Illakutii – odparłam, wpatrując się ze znudzeniem w pianę na piwie.
Jedyne, o czym wtedy marzyłam, to długi sen i ziołowe wywary przeciwbólowe.
– Z Illakutii? – powtórzyła ze zdziwieniem, mierząc mnie wzrokiem. – Nie wyglądasz na Illakucjankę.
Pokręciłam głową i zmusiłam się do uśmiechu. Nie wyglądałam też na Felirejkę, bo miałam zbyt ciemną karnację, ani na Irbisa, bo nie miałam futra i ogona. Nie byłam Sayenką, choć przywdziewałam czasem rogi, ani elfką, bo nie miałam szpiczastych uszu, alabastrowej skóry i tak wysokiego wzrostu. Nie mogłam się nazwać Trinejką, bo miałam niebieskie oczy, a nie złote, skóra zaś, choć ciemna, to wciąż nie była tak czarna jak ta mieszkańców Trinei. Nie wyglądałam również, jakbym pochodziła z Askarionu. Nie wiedziałam, gdzie się urodziłam, i już dawno pogodziłam się z tym, że nigdy się tego nie dowiem. Wkurzały mnie tylko pytania, na które sama chciałam poznać odpowiedzi. Aż za bardzo różniłam się od innych, a wygląd od lat był moim przekleństwem, którego nie potrafiłam się pozbyć.
– A czy powiedziałam, że jestem Illakucjanką? Tam się wychowałam i tyle wiem. – Wzruszyłam ramionami, próbując ukryć poirytowanie.
– Jesteś sierotą?
Niemal zachłysnęłam się piwem na jej bezpośredniość.
– Dokładnie. – Skinęłam głową. Kobieta, widząc moje gniewne spojrzenie, nie spytała o nic więcej.
Kątem oka zauważyłam, że ktoś usiadł obok mnie. Gładko zaczesane do tyłu blond włosy oraz podkrążone ciemne oczy. Jego ubrania wyglądały na drogie, a na palcach mieniły się klejnoty. Czułam od niego zapach przepychu, w jakim żył na co dzień. Mógł mieć ze trzydzieści lat, może więcej, i nie przypominał tutejszego.
– Daj mi najlepsze piwo, jakie masz, kochaniutka – wybełkotał, rzucając kilkanaście złotych monet.
Wyraźnie przepłacał, ale nie wydawał się tym przejmować. Nie wiedziałam tylko, czy to z powodu upojenia alkoholowego, czy nadmiaru bogactwa. Zresztą mało mnie to obchodziło. Słysząc, jakie bzdury wygadywał, byłam przekonana, że to półgłówek.
– Ależ masz piękne wdzięki – zagaił, gdy karczmarka odwróciła się do niego plecami, aby zabrać czysty kufel. – Wychędożyłbym cię tak, że cała gospoda by usłyszała.
Po wypiciu całego piwa mówił już tak niewyraźnie, że kobieta uśmiechała się do niego wyłącznie z grzeczności, choć nie powinna. Wiedziałam, że praca wymagała od niej uprzejmości, ale z każdym wypowiedzianym przez mężczyznę zdaniem coraz bardziej miałam ochotę zrobić mu krzywdę.
– Kobitki mnie uwielbiają. – Zaśmiał się, ciskając o blat sakiewką pełną złota, aby zamówić kolejny kufel napitku.
Z niesmakiem w końcu na niego spojrzałam. Drgnęłam, kiedy sobie uświadomiłam, że na mnie patrzył. Szczerzył się szeroko, przez co doły pod oczami wydawały się jeszcze głębsze. Miał niezrównoważony wzrok, jakby wyzuty z ludzkich emocji. Dopiero wtedy dostrzegłam zaschniętą krew na sztywnym kołnierzyku i mankiecie białej koszuli.
– Dzisiaj chyba mam szczęście. Tak egzotycznej kurwy jeszcze nie widziałem – zadrwił.
Po plecach spłynął mi zimny pot, a twarz pobielała z wściekłości. Ostatnio, gdy ktoś nazwał mnie egzotyczną, stracił język. Nie chciałam go zabijać, ale uznałam, że ta część ciała była mu zbędna, skoro nie potrafił jej dobrze używać.
Nie zdążyłam odpowiedzieć. Mężczyzna wstał ze stołka, aby się do mnie zbliżyć, a kiedy moja ukryta pod płaszczem dłoń chwyciła za rękojeść sztyletu przypasanego do piersi, nieznajomy się zatoczył, po czym upadł niezdarnie na podłogę. Alkohol zaczął w pełni działać. Gospodyni skinęła na kogoś głową i już po chwili dwóch rosłych Felirejczyków wyprowadzało moczymordę na zewnątrz.
„Egzotyczna kurwa” jednak zabolała bardziej, niż sądziłam. Był pijany i nieszkodliwy, ale nie mogłam puścić tego mimo uszu. Wcześniej wygadywał wulgaryzmy do tej nieszczęsnej kobiety. Gdybym pozbawiła go języka, już nigdy więcej nikogo by nie upokorzył. A gdybym pozbyła się jego przyrodzenia, już żadnej by nie wychędożył. Ciekawe, czy wtedy „kobitki” wciąż by go uwielbiały.
Nie myśląc zbyt wiele, zeskoczyłam ze stołka i zostawiwszy niedopite piwo, ruszyłam w stronę wyjścia. Gdy drzwi gospody się otworzyły, uderzył mnie przeszywający chłód. W duchu zaklinałam to cholerne, skute lodem miejsce.
Uliczne latarnie skutecznie rozświetlały opustoszałe, zaśnieżone ulice. Obserwowałam nieznajomego, podążając za nim i zachowując bezpieczną odległość. Wyciągnęłam z torby maskę i założyłam na twarz. Liczyłam, że wejdzie w jakąś ślepą uliczkę, i tym samym wyświadczy mi ogromną przysługę. Zataczał się, lecz ani razu nie upadł. Kroczył uparcie przed siebie, aż w pewnej chwili skręcił, znikając mi z oczu. Wszedł za jeden z budynków. Uśmiechnęłam się w duchu i wyciągnęłam zza pleców katanę.
Wychyliłam się i ujrzałam nieoświetlony ślepy zaułek. Pijaczyna leżał pod ścianą parę metrów dalej. Ruszyłam powoli ku niemu, gdy nagle dotarły do mnie czyjeś kroki. Odwróciłam się gwałtownie i dostrzegłam w oddali kilku postawnych mężczyzn blokujących jedyną drogę ucieczki. Kiedy zerknęłam w stronę tego, którego śledziłam, już go tam nie było. Zmarszczyłam brwi. W momencie poczułam silne ukłucie niepokoju. Coś było nie tak.
– Szukasz mnie, kochaniutka? – spytał złotowłosy, wychodząc z cienia.
Jego słowa były wyraźne, a idąc w moją stronę, nawet się nie zachwiał. I wtedy zrozumiałam, że bezmyślnie pozwoliłam zagonić się w pułapkę. Nie miałam czasu do zastanowienia się, kto miał na tyle odwagi, aby na mnie zapolować. Nim przeszły mi przez głowę jakiekolwiek nazwiska, mężczyźni rzucili się w moją stronę, a czas jakby spowolnił. W ostatniej chwili wyciągnęłam spod płaszcza drugą katanę, żeby odparować atak. Mimo ciemności widziałam błysk uśmiechów, które nie utrzymały się zbyt długo. Napastnicy padali jeden za drugim. Choć ich ciosy były silne, nie potrafili ze mną zwyciężyć. Cięłam ich ciała z absurdalną precyzją. Wciąż krzywiłam się z bólu, jaki zaserwował mi rękojeścią jeden ze złodziei w opuszczonej bibliotece. Jednak dość szybko pozbawiłam każdego z nich życia, wychodząc z potyczki bez najmniejszego otarcia. Drżałam z przemęczenia. Oddychałam szybko i nierównomiernie.
Znów usłyszałam jego głos:
– Zaimponowałaś mi.
Błyskawicznie się odwróciłam, gotowa na kolejne starcie, ale się mną nie przejmował. Bił brawo, które niosło się głuchym echem. Zrobiło mi się zimno, ale nie dlatego, że zaczął padać śnieg. Ogarnął mnie lęk.
– Czego chcesz? – warknęłam.
Czułam, jak lodowate płatki topnieją mi na dłoniach.
– Czego chcę? – powtórzył, udając, że nad czymś poważnie rozmyślał, po czym się uśmiechnął i szepnął tak, bym usłyszała: – Ciebie, niebieskooka.
Zamarłam. On znał moją twarz.
Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, w ułamku sekundy rzucił się ku mnie. Był nienaturalnie szybki. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Unikanie moich mieczy wydawało się dla niego dziecinną zabawą. Mimo to raz za razem parłam naprzód, a gdy słyszałam jego gwizdanie, gotowałam się w środku coraz bardziej. Drwił ze mnie, nie traktował poważnie. Latami się uczyłam, że opanowanie stanowi klucz do zwycięstwa w walce. Sprowokowani są najłatwiejszym celem, niestety tego dnia zapomniałam o jednej z najważniejszych lekcji.
W pewnej chwili zwyczajnie zniknął mi sprzed nosa, a ja jak dziecko we mgle szukałam go wzrokiem. Panowała absolutna cisza. Uważnie wsłuchiwałam się w otoczenie, próbując opanować wzmożony oddech, ale nic nie słyszałam, nawet podmuchu wiatru. Wtedy wyłonił się zza moich pleców, a ja poczułam silny ból z tyłu głowy. Potem nastała ciemność.
Otworzyłam oczy. Obraz był zamazany, zmysły dość otępiałe, a promieniujący od głowy po kręgosłup ból stawał się coraz intensywniejszy. Dopiero po dłuższej chwili odzyskałam ostrość widzenia. Wtedy też poczułam woń świeżego prania, a do moich uszu docierały stłumione dźwięki rozmów i śmiechów. Gdy dostrzegłam duże łoże po swojej lewej stronie oraz podłogę i ściany z połyskującego drewna, zrozumiałam, że znajdowałam się w jednym z pokoi do wynajęcia w drogim, znanym hotelu, który miałam już kiedyś okazję odwiedzić. Poznałam to miejsce nie tylko po zapachu pościeli, ale również po jej charakterystycznym wzorze. Lilie wydawały się wówczas o wiele piękniejsze, bo w trakcie pierwszej wizyty kwiaty nasączone były krwią gwałciciela.
Naprzeciw mnie znajdowały się drzwi, a po prawej stół i kilka krzeseł. Na jednym z nich siedział mężczyzna, którego śledziłam. Obierał jabłko nad koszem na śmieci, a tuż obok niego na stole leżały moje katany.
Spojrzałam na siebie. Byłam ciasno przywiązana do krzesła. Liny oplatały talię i nadgarstki na tyle skutecznie, że nie mogłam nawet drgnąć. W duchu dziękowałam sobie, że nie widział mojej twarzy. Czułam się upokorzona, ale jeszcze bardziej byłam wściekła. Jedyne, co mogło ukoić te emocje, to zemsta.
Gdyby tego było mało, własny sztylet boleśnie uwierał mnie w plecy. Ten głupiec, przeszukując mnie, kiedy byłam nieprzytomna, najwyraźniej go przeoczył.
– Jak się spało? – spytał, wkładając do ust kawałek owocu.
Nie odpowiedziałam. Uważnie go obserwowałam, analizując każdy możliwy sposób ucieczki z tej niewygodnej sytuacji.
– Muszę przyznać, że trudno było cię znaleźć, ale w końcu się udało. Szef będzie zachwycony – rzucił, dumnie prężąc pierś i uśmiechając się głupkowato. Resztki pogryzionego jedzenia o mało nie wyleciały mu z ust.
Moje upokorzenie jedynie się wzmogło na myśl, że dałam się podejść takiemu pajacowi. Skoro miał szefa, to oznaczało, że schwytał mnie na jego zlecenie. Zawsze starałam się działać cicho i niezauważalnie, a wszelkich wrogów usuwać, nim oni usuną mnie. Próbowałam znaleźć jakąś lukę, prześledzić ostatnie dni, a nawet tygodnie i dostrzec, gdzie popełniłam błąd, lecz nic nie przychodziło mi na myśl. Przecież byłam doskonała, więc jakim cudem dałam się złapać?
– Jak masz na imię, niebieskooka?
Nie odrywałam od niego wzroku, ale też nie zamierzałam z nim rozmawiać.
– Muszę przyznać, że kiedy w milczeniu wpatruje się we mnie demon, odczuwam lekki dyskomfort. No dobra, trzeba to ściągnąć – rzekł, otrzepując dłonie nad koszem.
Ominął niezgrabnie śmieci i ruszył w moją stronę. Chwycił za maskę i pociągnął, ale ta ani drgnęła, a jedynie szarpnęła mną i sprawiła mi kolejny ból.
– Ciekawe… – szepnął, po czym się pochylił, aby lepiej się przyjrzeć.
Nasze spojrzenia znalazły się na tej samej wysokości. Mimo osłony czułam jego nieświeży oddech. Gdy pojął, że nie trzymała jej żadna gumka czy taśma, uniósł brew zaintrygowany, a wtedy z całej siły uderzyłam go w głowę. Ostry róg wbił mu się prosto w oko, z którego chlusnęła gęsta krew. Ryknął tak głośno, że niemal eksplodowały mi bębenki. Szarpnęłam odruchowo dłońmi, aby zasłonić uszy, ale liny skutecznie mi to uniemożliwiły.
– Ty cholerna… – warknął, chwytając mnie za szyję.
– Ładnie ci w czerwonym – zaszydziłam. – Chcesz drugie do pary?
Spurpurowiał z wściekłości. Myślałam, że zaciśnie mocniej palce, aby mnie udusić, ale on niespodziewanie je rozwarł. Następnie kopnął krzesło między moimi nogami, a ja pod wpływem jego siły poleciałam na ścianę i odbiłam się od niej niczym szmaciana lalka. Na moment znów mnie zamroczyło, bo uderzyłam się w potylicę, dokładnie w to miejsce, przez które zostałam wcześniej pozbawiona przytomności. Z ostatniej walki w bibliotece wyniosłam kilka otarć i dających o sobie znać siniaków, ale teraz bolało mnie już całe ciało. I właśnie zrozumiałam, że jeśli chciałam przetrwać, musiałam być grzeczna.
– Jeśli nie jesteś tą, której szukam, gołymi rękoma wyrwę ci trzewia! – zagroził, przyciskając sobie dłoń do rany, aby zatamować krwotok. Przyjrzał mi się uważnie zdrowym okiem i dodał: – Smakujesz strachem, niebieskooka. Lepiej nie próbuj takich sztuczek przy nim, bo ostatnie chwile życia będą twoimi najgorszymi.
Wyciągnął spod poły tuniki białą chusteczkę i przyłożył do zmiażdżonej gałki. Uważnie obserwowałam, jak ze spokojem znowu siada i ostrożnie ociera twarz z krwi. Byłam kompletnie zszokowana i gdyby nie maska, nie dałabym rady tego ukryć. Właśnie stracił częściowo wzrok, jednego oka miał nie odzyskać do końca życia, ale nie wydawał się tym szczególnie przejmować. Już kiedyś tak zrobiłam. Drań darł się wniebogłosy nie z bólu, lecz z przerażenia, że go oślepiłam.
– Słyszysz to? – spytał, wytrącając mnie z namysłu i wsłuchując się w głuchą ciszę. – To jest właśnie idealny dźwięk, jaki może się wydobyć z kobiety. Milczenie.
Parsknęłam pod nosem. Pomyślałam o zupełnie innych dźwiękach, przekonana, że szczęścia do kobiet z pewnością nie miał.
Nieznajomy sięgnął po kolejne jabłko, ale go nie obierał, bo jedną dłoń wciąż miał zajętą trzymaniem przesiąkniętej szkarłatem chusteczki. Nie minęło pięć minut, gdy podniósł głowę.
– Idzie – szepnął. – Jeśli chcesz żyć, dobrze ci radzę, siedź spokojnie.
Nie od razu usłyszałam kroki, więc zaskoczył mnie jego dobry słuch i to, jak prędko zniknął z jego wychudzonej twarzy drwiący uśmieszek. Czyżby bał się tego, który zaraz miał nadejść? Choć starałam się grać twardą, czułam strach. Serce łomotało mi w piersi, a ja nie potrafiłam go uspokoić.
Byłam świetna w walce wręcz, ale to dzięki katanom stawałam się doskonała. I nagle pojawił się ktoś, kto bez wysiłku ze mną zwyciężył. Gdyby mój mistrz to zobaczył, z pewnością by mnie skarcił. Westchnęłam ciężko w duchu. Cóż, jeśli pisana mi była właśnie taka śmierć, niech będzie. I tak moje życie od zawsze skazane było na samo nieszczęście.
Drzwi powoli się otworzyły, a ja czułam narastający lęk. Znieruchomiałam, ale nie wiedziałam, czy to na widok urzekających czarnych oczu, czy nagłego chłodu, który oplótł moje ciało. W progu stanął wysoki, dobrze zbudowany czarnowłosy mężczyzna. Nigdy wcześniej nie widziałam nikogo równie pięknego. Ubrany był w wyszukany, elegancki strój, co wraz z jego urodą sprawiało, że wyglądał niczym król bezkresnej ciemności.
Omiótł mnie aroganckim spojrzeniem i utkwił wzrok w masce. Na jego twarzy natychmiast pojawił się grymas niezadowolenia. Intuicja nakazywała mi uciekać stamtąd najszybciej, jak tylko się dało. Niestety byłam przywiązana do krzesła i zdana na łaskę bogów. Uczyłam się uwalniać z więzów, lecz te zamocowano tak ciasno, że przy najmniejszym ruchu odczuwałam ból.
– Co to jest? – warknął, a niski tembr głosu sprawił, że moją skórę musnął niepokojący dreszcz. – I co ci się stało?
– To ona, szefie – odpowiedział jego pachołek, puszczając mimo uszu drugie pytanie.
– Przecież gołym okiem widać, że nie.
Gdyby nie fakt, że lodowaty oddech śmierci właśnie tańczył mi na plecach, z pewnością bym się na to stwierdzenie zaśmiała.
– Mówię ci, to ona – zapewniał pierwszy z przejęciem w głosie. – Trzeba tylko ściągnąć jej to ustrojstwo, a wtedy sam się przekonasz.
Brunet znów na mnie spojrzał, a po krótkiej chwili namysłu zbliżył się i zatrzymał tuż przede mną. Przełknęłam ślinę, ale nie uniosłam głowy. Patrzyłam dzielnie przed siebie, udając słup soli. Mężczyzna chwycił za maskę, lecz nie szarpnął. Ku mojemu zaskoczeniu był delikatny.
– Już tak próbowałem. Chyba jest zaczarowana – odezwał się złotowłosy zza jego pleców i dodał, gdy drugi nieznajomy przykucnął, by lepiej mi się przyjrzeć: – Nie radzę.
Nie wyglądał na zaniepokojonego czy przestraszonego jak wszyscy ci, którzy patrzyli w ślepia demona, a raczej na zaintrygowanego. Przechylił lekko głowę, przez co kosmyk włosów leniwie zsunął się mu na czoło. Był tak blisko, że mogłam się przyjrzeć każdej krzywiźnie jego twarzy. Mogłam, ale tego nie zrobiłam. Bo jedyne, na co patrzyłam, to na dwa czarne onyksy uważnie lustrujące maskę. Były tak niezwykłe, że ponad wszystko zapragnęłam w nich utonąć. Miałam wrażenie, jakbym zerkała w najmroczniejszą otchłań, i ku swojemu zaskoczeniu nie dostrzegałam w niej zła. Dopiero gdy poczułam kolejne szarpnięcie, odzyskałam trzeźwość umysłu.
– Skoro nie da się tego ściągnąć, to skąd wiesz, jak wygląda? – spytał, nie odrywając ode mnie wzroku, a ja oniemiała wpatrywałam się w przystojną twarz, której akurat ani myślałam kaleczyć.
– Obserwowałem ją od jakiegoś czasu – odparł blondyn bez zająknięcia.
Na dźwięk jego słów uderzyła mnie fala złości. Jak, do diabła, mogłam nie zauważyć, że byłam obserwowana?
– Masz jakieś imię? – szepnął czarnooki niskim, ciepłym głosem.
Widząc, jak milczę, wypuścił ciężko powietrze, po czym rozerwał grube więzy, wyswobadzając moją jedną, a potem kolejną dłoń. Następnie zwinnym ruchem szarpnął za sznur na brzuchu, aż poderwało się pode mną krzesło. Mogłabym się wtedy modlić do bogów, dziękując za to, że maska oddzielała nasze twarze. Był tak blisko, że łomoczące w piersi serce chciało przyprawić mnie o zawał. Kiedy się nieco odsunął, rozmasowałam obolałe nadgarstki i odetchnęłam z ulgą.
– Nie wiem, czy to był dobry pomysł – odezwał się niepewnie blondyn, wciąż trzymając przy twarzy zakrwawiony materiał.
Jego szef zlustrował mnie w zamyśleniu, po czym zerknął na stół, na którym leżała moja broń.
– Jak ją znalazłeś, Alexandrze?
– W Felirei gadają o zamaskowanym zabójcy, który od jakiegoś czasu sprząta niewygodne osoby. Giną mordercy, złodzieje, gwałciciele… Mówią, że nosi maskę demona.
– Ciekawe. – Czarnooki popatrzył na mnie z uznaniem. – A skąd wiesz, że to akurat jej szukamy?
– Widziałem ją bez maski… To musi być ona.
– Jak zatem mogę ją ściągnąć?
– Wydaje mi się, że sama musi to zrobić.
Zaintrygowany brunet przechylił głowę. Podniósł się nieco, opierając jedną dłoń na krześle, a drugą chwytając za mój podbródek. Znów byliśmy blisko. Klęłam na siebie, że nie potrafiłam oderwać od niego wzroku. Nienawidziłam go za to.
– Co mam zrobić, żebyś pokazała mi swoją twarz, hm?
– Idź do piekła – wysyczałam, odtrącając pewnie jego dłoń.
Oczy mężczyzny jakby zalśniły na dźwięk mojego głosu, a kącik ust uniósł się w zawadiackim uśmiechu. I wtedy zamarłam, nigdy bowiem nie widziałam czegoś równie pięknego. Niech cię szlag, naiwna dziewczyno. Po tym nienawidziłam go jeszcze bardziej.
– Dopiero z niego wróciłem – szepnął rozbawiony, po czym wstał i splótł ramiona na piersiach. Czarny materiał koszuli napiął się, podkreślając mięśnie. – No dalej, kwiatuszku, pokaż mi, co skrywasz pod maską.
– Nic ciekawego – zakpił Alexander, wyraźnie chcąc mnie sprowokować.
Wzięłam głęboki oddech, żeby uspokoić myśli, i powoli się pochyliłam z zamiarem wstania. W tym czasie niepostrzeżenie wyciągnęłam schowany za paskiem na plecach sztylet i gdy tylko się wyprostowałam, cisnęłam nim wprost w czarnowłosego. Jeden szybki, precyzyjny ruch powinien być skuteczny i śmiertelny, jednak jakież było moje zdziwienie, kiedy nóż zatrzymał się nie między jego oczami, ale w dłoni. Jeszcze większe zaskoczenie stanowiło dla mnie to, że owa dłoń należała do Alexandra. W ułamku sekundy zdążył wstać, podbiec i chwycić ostrze wymierzone w jego szefa. Szkarłat spływał mu po przegubie ręki, a ja oniemiała patrzyłam w pociemniałe z wściekłości oczy. Choć twarz przykrywała mu zaschnięta krew, dokładnie widziałam nie jedno, lecz dwa rozgniewane brązowe ślepia.
– Jak śmiesz wyciągać przeciwko niemu broń?! – ryknął, ale nieznajomy poklepał go delikatnie po ramieniu z niewzruszonym wyrazem twarzy.
– Dziękuję, Alexandrze. Poradzę sobie.
Blondyn zgromił mnie spojrzeniem i wrócił na swoje miejsce, by opatrzeć dłoń. Jakim cudem jego oko było całe? Byłam pewna, że uszkodziłam je bezpowrotnie. Słyszałam chrzęst, gdy róg maski wbijał się w jego oczodół. To nie było normalne, żeby człowiek tak szybko się regenerował… Chyba że… Oni nie byli ludźmi? Po plecach przemknął mi nieprzyjemny dreszcz. Nagle zrozumiałam, w jak niebezpiecznej sytuacji się znalazłam.
– Jeśli nie pokażesz twarzy, Alexander cię zabije. Jeśli myślisz, że dasz radę mu uciec, to muszę cię wyprowadzić z błędu. Nie uciekniesz. Choćbyś całe życie spędziła na ćwiczeniu sztuk walki i posługiwaniu się bronią. – Urwał, podchodząc do stolika, gdzie leżały katany i pozostałe sztylety. – Więc masz wybór: albo zdejmiesz maskę z własnej woli, albo zginiesz.
Jego spokojny ton przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Zwykle to mnie się bali. To ja drwiłam i groziłam, bo ci, co zaglądali w ślepia roześmianego demona, w rzeczywistości patrzyli w oblicze śmierci. W ciągu jednego wieczoru wszystko się zmieniło. Mogłam dalej grać butną dziewczynkę, której duma przysłaniała rozum, lub po prostu zrobić to, czego chciał, licząc, że jeszcze tej nocy wyjdę stąd żywa.
Drgnęłam, gdy brunet sięgnął po jeden z moich mieczy. Oprócz mnie nikt nigdy ich nie dotykał, a gdyby spróbował, rzuciłabym się gotowa zabić go gołymi rękoma. Tymczasem stałam zupełnie bezbronna, bojąc się wykonać choćby krok w jego stronę.
Przez chwilę uważnie przyglądał się broni, studiując wzrokiem każdy jej cal, po czym, chwyciwszy kolejną katanę, podszedł do mnie. Mimo strachu nie cofnęłam się. W końcu śmierć od własnego oręża była honorowa, czyż nie? Jednak on nie wymierzył ich we mnie. Wręcz przeciwnie – umiejętnie podrzucił i złapał za ostrza, aby zbliżyć do mnie rękojeści.
– To jaki będzie twój wybór, kwiatuszku? – Prawy kącik ust uniósł mu się w szelmowskim uśmiechu, a ja znów miałam ochotę skarcić się za to, że nie mogłam przestać na niego patrzeć.
Chwyciłam za miecze i pewnie wsunęłam je do pochew na plecach. Następnie uniosłam hardo głowę i bez trudu ściągnęłam maskę. Kiedy ujrzał moją twarz, mogłabym przysiąc, że dostrzegłam w jego oczach błysk. Ledwie zauważalny i tak prędki, że gdybym na chwilę odwróciła spojrzenie, przegapiłabym go. Zamrugał, po czym zerknął na Alexandra.
– Mówiłem ci, szefie. – Blondyn wzruszył ramionami.
– Czego ode mnie chcecie? – rzuciłam chłodno. Starałam się panować nad głosem, choć przychodziło mi to z trudem.
Tuż za mną było okno. Może zdążyłabym wyskoczyć? Niestety nie miałam pojęcia, na którym piętrze się znajdowaliśmy. Poza tym widziałam już możliwości Alexandra. Nie dość, że poruszał się nienaturalnie szybko, to jeszcze błyskawicznie się regenerował. I wtedy niepokojąca myśl zmroziła mi krew w żyłach. Skoro podwładny miał taką siłę, to co potrafił zrobić ten, którego zwał szefem?
– Przysługi – odparł z lekkością w głosie, na co złotowłosy zmarszczył brwi jakby zbity z tropu.
– Jakiej?
– Pragnę ci złożyć propozycję – odpowiedział brunet po dłuższym zastanowieniu. – Mam pewien problem ze znikającym towarem. Najprawdopodobniej jakiś Felirejczyk przywłaszcza sobie ten płynący z Askarionu. Chciałbym wymierzyć mu sprawiedliwość, dlatego oferuję ci zlecenie z godziwym wynagrodzeniem.
Prychnęłam pod nosem, ale gdy nieznajomy rzucił na stół worek pełen złota, na moment zapomniałam o oddychaniu. Za tyle pieniędzy mogłabym się raczyć najdroższym jedzeniem przez trzy miesiące i wciąż starczyłoby mi na najlepsze ubrania.
– To zaliczka.
Zesztywniałam, kiedy na blacie pojawił się kolejny, jeszcze większy worek.
– A to druga część, jeśli wypełnisz zadanie, jak należy.
W osłupieniu wpatrywałam się w tłuste sakiewki, gdy nagle usłyszałam, jak mój rozum dobija się z pytaniem, czy straciłam węch, bo ewidentnie coś tu śmierdziało. Jeszcze chwilę temu byłam przekonana, że zginę z rąk dwóch mężczyzn, którzy jedynie stwarzali pozory ludzi, a teraz stawiali mi warunki, wyjątkowo idealne w tej beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajdowałam.
– Twój sługus jest zdolny, poradzicie sobie.
Alexander odsłonił zęby wyraźnie urażony tym, jak go nazwałam, ale się nie odezwał. Jedynie poprzeklinał cicho pod nosem.
– Nie zna tych terenów tak dobrze jak ty. Jesteśmy tu od niedawna. Mógłbym się sam tym zająć, ale nie chcę brudzić sobie rąk. – Brunet uniósł dłonie, a czarny pierścień zalśnił na jego palcu. – No ale skoro nie chcesz… – Uciął, podchodząc do stołu, aby zabrać sakiewki.
– Czekaj – wyrwało mi się, nim zdążyłam się zastanowić.
Zmarszczył brwi, zerkając na mnie znad ramienia. Kącik jego ust uniósł się w szelmowskim uśmiechu.
– Po prostu was nie znam. Nawet nie wiem, kim jesteście ani…
– Kastiel – wtrącił ciemnowłosy, nim dokończyłam. – Mam na imię Kastiel, a tobie jak na imię, kwiatuszku?
Przewróciłam oczami.
– Nie drwij ze mnie, przecież wiesz.
Chyba nie bez powodu nazywał mnie akurat kwiatuszkiem.
– Wiem? – powtórzył zaskoczony i spojrzał na Alexandra. Ten pokręcił głową, jakby naprawdę nie rozumiał.
– Czemu mnie szukaliście? – Splotłam ramiona na piersiach, chcąc dodać sobie nieco pewności siebie, choć przy dwumetrowym Kastielu nie wyglądałam raczej zbyt przekonująco.
– Potrzebowałem skutecznego zabójcy – odparł bez zająknięcia.
– Łżesz. To, czym się zajmuję, nie ma z tym nic wspólnego. Szukałeś mnie. Czyżbyś wiedział, skąd pochodzę?
– Zrób dla mnie zlecenie, to pogadamy. – Zaśmiał się i wyciągnął w moją stronę otwarty trzos.
Wpatrywałam się w złoto. Na dobrą sprawę było mi wszystko jedno, czego ode mnie chcieli. Kastiel proponował kwotę, na którą musiałabym pracować miesiącami. Nawet gdybym zaczęła kraść, pewnie nie zdążyłabym tyle zarobić, a czas powoli się kończył. Musiałam spojrzeć prawdzie w oczy: nie miałam wyjścia. Potrzebowałam pieniędzy, a jeszcze sporo mi brakowało, dlatego chwyciłam sakiewkę, nim rozsądek znów o sobie przypomniał. Na twarzy Kastiela zagościł łobuzerski uśmiech, a ja z trudem udałam, że tego nie widzę.
– Od jakiego nazwiska mam zacząć?
Pewnie podeszłam do drewnianego stołu, gdzie leżała pozostała broń, i powkładałam każdy sztylet na swoje miejsca w skórzanym stroju. Kilkanaście ostrzy w mgnieniu oka utkwiło w maleńkich pochwach przymocowanych do piersi, pasa i nogawek.
– Niejaki Fitzgibbons nadzoruje przemyt z Askarionu do Felirei. Od jakiegoś czasu towary nie docierają w takiej liczbie, w jakiej zostają wysłane. Powinno być trzydzieści skrzyń. Zawsze tyle wypływa, ale Fitzgibbons twierdzi, że kradzież dokonywana jest jeszcze przed wypłynięciem. Znajdź go, wyjaśnij sprawę, a jeśli będzie trzeba, zabij. Kto się złodziejem urodził, duchownym nie zdechnie.
– A kto umarł, ten nie żyje! – wypalił Alexander, na co oboje spojrzeliśmy na niego z niedowierzaniem.
Po raz kolejny poczułam falę wstydu, że dałam się złapać takiemu pajacowi. Z innej strony dziwiłam się, że w jednej chwili potrafił żartować, by następnie przyprawić mnie o gęsią skórkę. Jakby miał co najmniej dwie osobowości.
Sytuacja była abstrakcyjna. Bo choć się bałam, odnosiłam wrażenie, że los nagle się do mnie uśmiechnął. A może tylko chciałam w to wierzyć, bo innego wyjścia nie miałam?
Kastiel wypuścił z siebie ciężko powietrze, a ja minęłam go i ruszyłam w stronę drzwi. Gdy chwyciłam za klamkę, powtórzył pytanie:
– To jak masz na imię?
– Rozalia… – Zamilkłam, po czym dodałam cicho: – Rose.
Nastała niezręczna cisza. Alexander zerknął na Kastiela, ciekaw jego reakcji, lecz ten cały czas się we mnie wpatrywał. Dostrzegłam jedynie, że drgnęła mu brew. Nie przepadałam za swoim imieniem, ale nie sądziłam, że mogło kogoś bawić.
Zacisnęłam mocno zęby i wyszłam, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi. Wtedy usłyszałam głośne parsknięcie, a krótko po tym dźwięk uderzenia.
– Aua! – zawył Alexander. – Za co?
– Ty durniu…
W ciągu dnia ulice zawsze przepełnione były po brzegi różnymi istotami, mniej lub bardziej magicznymi. Felirejczycy wyglądali zwyczajnie, ale Irbisy wręcz przeciwnie. Uczłowieczone koty o srebrzystych, cętkowanych futrach pokrywających całe ich drobne ciała były dość niskie, często butne i nieufne. Miały ludzkie stopy i dłonie, a na głowach nie rosły im włosy w przeciwieństwie do zwykłych Felirejczyków. Największą obelgą dla Irbisa było nazwanie go kotem, co dla mnie stanowiło zwykłe stwierdzenie faktu. Choć miałam świadomość, że moje podejście do tego tematu wskazywało na czystą ignorancję. Nie przepadałam za nimi, od kiedy jeden wyjątkowo zaszedł mi za skórę.
W Felirei nie brakowało elfów, Illakucjanów, a nawet czarnoskórych Trinejczyków, których złociste oczy czasem przyprawiały mnie o gęsią skórkę. To do nich byłam najbardziej podobna, lecz wyróżniały mnie niebieskie oczy.
Już dawno pogodziłam się z tym, że nigdy nie dowiem się, dlaczego byłam inna niż wszyscy. Może przez to przystałam na propozycję Kastiela? Może wcale nie chodziło wyłącznie o pieniądze? A co, jeśli wiedział o mnie coś, o czym ja nie miałam pojęcia? Skoro mnie szukał, musiał być w tym głębszy sens.
Nie znałam swoich rodziców. Nie byłam też świadoma, jak znalazłam się na ulicy. Cudem trafiłam do akademii wojskowej w Illakutii, gdzie szkolono młodych mężczyzn na doskonałych samurajów, czyli illakucjańskich żołnierzy. Mistrz Ryu miał do mnie słabość, dlatego pozwolił mi się u niego uczyć, choć nie było łatwo. Jako jedyna kobieta byłam pośmiewiskiem, a moja skóra sprawiała, że widzieli we mnie tylko ohydną brudaskę z prowincji. W końcu w tym królestwie to białą jak śnieg skórę uznawano za kanon piękna. Z tego powodu mistrz wymagał ode mnie jeszcze więcej. Ćwiczyłam dłużej i intensywniej, spałam zaledwie po pięć godzin. Aż okazało się, że nie miałam sobie równych. Stałam się najlepsza. Ci, którzy ze mnie drwili, zaczęli mi zazdrościć. A potem… Potem popełniłam błąd, przez który każdego dnia mierzyłam się z poczuciem winy.
Następnego dnia w południe wiedziałam już dokładnie, kim był Ralf Fitzgibbons i czym się zajmował. Nadzorował i kontrolował przewóz towarów do Felirei z Askarionu – królestwa położonego w Etherionie, zachodnim kontynencie, krainy bogatej w egzotyczne owoce i różnorodne surowce mineralne. Kastiel wyglądał na jednego z tych majętnych lordów, który z pewnością dysponował jedną z drogocennych kopalń. Wydobywano z nich głównie złoto i żelazo, więc Askarion pławił się w bogactwie, gdyż produkowano tam ogromne ilości broni białej.
Choć był środek dnia, nie zamierzałam ubierać się zwyczajnie. Czekało mnie zadanie do wykonania i musiałam mieć pewność, że nieodpowiedni ubiór niczego mi nie utrudni. Dlatego włożyłam swój czarny skórzany strój, a na niego długi płaszcz dokładnie maskujący katany i sztylety. Swoje pukle zaplotłam w gruby warkocz i skryłam pod kapturem obszytym gęstym futrem. Kręciły mi się dość mocno, ale nie na tyle, by sprawiały większe trudności w ułożeniu. Kiedyś zazdrościłam Illakucjankom prostych jak druty włosów, ale z czasem zrozumiałam, że to, jak wyglądałam, nie miało żadnego znaczenia. Z ładną buzią jako sierota mogłam trafić do burdelu, ale z umiejętnością posługiwania się bronią byłam w stanie nareszcie zapomnieć o nieustającym głodzie.
W porcie jak zwykle panował rozgardiasz. Statek z Askarionu był przycumowany, a jego załoga właśnie zaczynała wyładunek. W oddali dostrzegłam niskiego, grubego mężczyznę, który zliczał każdą z drewnianych skrzyń wypełnionych towarem, wpisując je do dziennika puszystym ptasim piórem. Stanęłam gdzieś z boku i liczyłam uważnie wraz z nim.
Po niespełna godzinie rozładunek dobiegł końca. W tym czasie wsłuchiwałam się w rozmowy z nadzieją, że znajdę cokolwiek podejrzanego, co mogłoby naprowadzić mnie na trop oszustwa. Już miałam czmychnąć na pokład, kiedy dostrzegłam dziennik Fitzgibbonsa leżący na prowizorycznym stole zbudowanym niedbale z dwóch skrzyń i dziurawej deski. Chwyciłam go i przekartkowałam pośpiesznie. Pod datą z tego dnia widniała liczba dwudziestu czterech skrzyń, dokładnie tylu, ile sama zliczyłam. Kastiel wspominał, że było ich trzydzieści, zatem brakowało sześciu. Może zostały na pokładzie?
Gdy zrobiło się nieco mniej tłoczno, a cała załoga rozeszła się na wypoczynek, ruszyłam ku statkowi. Przez uderzenie smrodu fekaliów i ryb zawartość żołądka gwałtownie podeszła mi do gardła. Wcisnęłam nos w futro od kaptura, ufając, że to choć w niewielkim stopniu zmniejszy intensywność zapachów.
Uważnie się rozejrzałam, a kiedy nabrałam pewności, że nikogo nie ma, ruszyłam pod pokład. Tam odór był jeszcze silniejszy, ale zacisnęłam zęby, starając się oddychać płytko. Wnętrze rozświetlały lampy naftowe, więc mogłam bez trudu się wszystkiemu przyjrzeć. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to wiszące hamaki i puste puszki po jedzeniu. Pod ścianą stało kilka beczułek. Otworzyłam jedną z nich i skrzywiłam się, czując mocny aromat rumu. Szukałam skrzyń z towarem, lecz ani jednej nie znalazłam. Zatem oczywistym wydawało się, że nie zostały załadowane w Askarionie.
Zrezygnowana ruszyłam w stronę wyjścia, a wtedy usłyszałam czyjeś kroki. Serce zabiło mi gwałtowniej w piersi. Pobiegłam do kąta, aby się ukryć. Tuż przy zejściu pod pokład stanęło dwóch mężczyzn, ale z tamtego miejsca dostrzegałam ich sylwetki jedynie od klatki piersiowej w dół.
– Nie bawię się w to – rozległ się zachrypnięty głos pierwszego. – Nie dam się zabić za malwersacje. Ostatni raz miał być ostatni, w końcu ktoś zacznie węszyć.
– Daj spokój, Watson – żachnął się drugi.
Miałam szczerą nadzieję, że to nazwisko należało do innego Felirejczyka niż ten, którego niedawno poznałam.
– Nie mam pieniędzy, Josh. Okradli mnie, zabili żonę, choć akurat tej starej rury mi nie żal, bo o mały włos utrzymywałbym bękarta… – Machnął dłonią, a ja zagotowałam się do czerwoności.
Jak naiwna gęś kupiłam historyjkę zapłakanego lorda, który nie potrafił się pozbierać po stracie brzemiennej małżonki. Mężczyźni… A niech was wszystkich szlag! Miałam ochotę wyskoczyć z ukrycia i skrócić go o głowę, ale wciąż brakowało mi kluczowych informacji. Nie mogłam działać pochopnie. Cierpliwości, Rose.
– Przecież po dzisiejszym łupie się wzbogaciłeś – kontynuował Josh.
– Wzbogaciłem? Durnie, zamiast wypchnąć skrzynie ze złotem, chwycili najlżejsze. W czterech znajdowały się same owoce. W pozostałych dwóch żelazo. Nawet nie mam czym zapłacić tym głupcom.
– Ja się nimi zajmę. – Josh poklepał go po ramieniu. – Nie robią tego pierwszy raz, widocznie coś poszło nie tak. Żelazo sprzedasz za dobre pieniądze, poza tym chyba odzyskałeś skradziony łup.
– Tak, jego znaczną część.
– Toż to nowina! A jak ci się to udało? Tylko nie mów, że sam napadłeś na bandytów. – Zaśmiał się głośno. – Z twoim brzuchem poruszanie się z mieczem musi wyglądać zabawnie.
– Słyszałeś o zabójcy w masce demona?
– Ano, słyszałem.
– To kobieta – powiedział Watson znacznie ciszej.
– Widziałeś ją?
– Nie ściągnęła maski, ale rozpoznałem głos. Spotkanie z nią było przerażające…
Zaśmiałam się w duchu. Nie, drogi lordzie, przerażające dopiero będzie.
Kiedy mężczyźni zeszli z pokładu, niepostrzeżenie podążyłam za nimi. Śnieżna breja na drogach brudziła nie tylko buty, ale również brzegi długiego płaszcza. Całym sercem nienawidziłam zimy.
Wiedziałam, gdzie mieszkał Watson, więc kiedy się rozeszli, śledziłam Josha. Wszedł do budynku niedaleko portu. Okno było uchylone, dlatego nie dość, że widziałam, co się działo w środku, to mogłam też trochę usłyszeć. Co prawda w mieście panował dość duży ruch, więc było całkiem głośno. Mimo to przystanęłam nieopodal i wytężyłam słuch, udając, że oglądam owoce na stoisku. Przez szybę dostrzegłam grubego Ralfa Fitzgibbonsa, który zawzięcie pisał coś przy biurku.
– Robią sobie ze mnie żarty – burknął, nie podnosząc głowy, aby zobaczyć, kto przyszedł. – List za listem z Askarionu. Twierdzą, że ich okradamy. Skandal! Muszę zgłosić to królowi.
– Królowi? Czy to aż tak pilne?
– Żartujesz sobie, Josh?! – Fitzgibbons wbił w niego zdumione spojrzenie. – Posądzają nas o kradzież! Zaraz wstrzymają handel, a to poniesie za sobą szereg konsekwencji! Dobrze wiesz, że owoce z Askarionu rozchodzą się jak świeże bułeczki. O żelazie i złocie nawet nie chcę strzępić…
– Myślę, że przesadzasz. Nie powinieneś informować króla. Wyślij list z poleceniem, aby bacznie przyjrzeli się tym, którzy zajmują się załadunkiem.
Na moment nastała cisza, jakby Ralf się nad czymś zastanawiał. W końcu wydusił z siebie ciężkie westchnienie i skinął głową.
– Masz rację. Może to za wcześnie, żeby niepokoić króla.
Drzwi frontowe się otworzyły, a ja odwróciłam nieco twarz, aby Josh mnie nie zobaczył. Gdy oddalił się wystarczająco, ruszyłam za nim i śledziłam go do samego centrum miasta.
Obserwowałam go tak długo, że zdążyło się ściemnić. Siedziałam na zadaszonym balkonie na wysokości drugiego piętra i wpatrywałam się w okno domu naprzeciwko. Uważnie analizowałam każdą możliwość wejścia do środka.
Naciągnęłam mocno poły płaszcza, chcąc się uchronić przed obficie padającym śniegiem. Powoli zaczynały drętwieć mi palce u stóp, a czubka nosa nie czułam już od dobrych paru kwadransów. Przez ostatnich kilka godzin dowiedziałam się, że Josh był kapitanem askariońskiego statku, dlatego mógł swobodnie zarządzać załogą. Był również starym kawalerem i mieszkał sam.
Gdy zrobiło się wystarczająco późno, a na ulicy nie dostrzegłam żadnej żywej duszy, założyłam maskę i ześlizgnęłam się zwinnie po ścianie budynku. Skrzywiłam się, czując chłód pod palcami. Skórzane rękawiczki nie były wystarczająco ciepłe. Rozmasowałam szybko dłonie, po czym podeszłam do drzwi. Były zamknięte, tak jak się spodziewałam, więc wspięłam się po drewnianych belkach, a następnie z impetem wdarłam się przez okno, z hukiem roztrzaskując szybę.
– Co jest?! – krzyknął z przerażeniem Josh, podskakując pod kołdrą.
W sypialni panowała ciemność, a zza moich pleców przedzierało się jedynie światło księżyca, przez co widział jedynie ciemny zarys sylwetki. Dopiero gdy zarejestrował rogi wystające z maski, ujrzałam na jego twarzy strach.
– Czego chcesz?… – wydukał drżącym głosem.
Chwyciłam za rękojeść katany. Jej klinga satysfakcjonująco zadźwięczała, kiedy wyciągnęłam ją z pochwy, po czym wymierzyłam broń w mężczyznę. Śmiercionośna stal zamigotała w srebrzystym blasku nocy.
– Gdzie pozostałe sześć skrzyń? – Nie zdziwiłam się, gdy odpowiedziała mi cisza.
Przełknął głośno ślinę, błagalnie wpatrując się w ślepia demona. Poirytowana podeszłam, zbliżając sztych do jego gardła. Nieoczekiwanie Josh się zamachnął, celując we mnie nożem. W ostatniej chwili odskoczyłam, jednocześnie raniąc mu szyję. Syknął, próbując zatrzymać krwawienie.
– Gdzie pozostałe sześć skrzyń?! – powtórzyłam pytanie, tracąc powoli cierpliwość.
– Spierdalaj! – odparł, plując w moją stronę.
Opuściłam katanę i przechyliłam głowę. Niemalże czułam kotłujący się we mnie ogień. Josh prosił się o ból, a ja nie zamierzałam mu go szczędzić. Wyciągnęłam jeden ze swoich podręcznych krótkich sztyletów i go rzuciłam. Wbił się w kolano Josha, na co ten wrzasnął żałośnie. Opadł na poduszkę, z całych sił trzymając się za nogę, jakby to miało uśmierzyć ból, ale na próżno.
Nim zdążył wypluć następną obelgę, kolejne ostrze niczym pocisk wystrzeliło z moich rąk i wbiło się w drugie kolano.
– Nie będziesz chodził przez najbliższy czas, ale jeśli nie odpowiesz mi na pytanie, rozetnę ci oba ścięgna Achillesa i do końca życia będziesz kaleką.
– Idź! Do! Diabła! – wrzeszczał przez łzy.
Zaśmiałam się współczująco, po czym zbliżyłam się i gwałtownym ruchem wyciągnęłam z niego sztylet. Znów schował głowę w poduszce, drąc się rozpaczliwie, po czym niespodziewanie odwrócił się do mnie z nożem w ręku. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała od wzmożonych oddechów, a biała pościel nasiąkała krwią. Uniosłam brew zaskoczona jego determinacją.
– Chcesz walczyć? To wstań – zakpiłam, rozkładając ręce.
Milczał, więc szarpnęłam go za nogę. Przebity staw zabolał, bo z jego gardła znów wydobył się rozdzierający skowyt.
– Powiem! – wykrzyczał, bo cierpienie było już nie do zniesienia. – Powiem, tylko miej litość!
Pot spływał mu po skroni, a wargi drżały od powstrzymywania łez.
– Mów – odparłam, ze spokojem wycierając ostrze z krwi, aby włożyć je na swoje miejsce. – Jak kradniesz skrzynie? W Askarionie ładują trzydzieści, a dopływają dwadzieścia cztery.
– Kiedy wszyscy śpią, dwóch członków załogi wyrzuca je za burtę.
– Wyrzucacie je na dno? – Byłam zbita z tropu. – Po co?
– Nie idą na dno. Zabezpieczamy je odpowiednio. Unoszą się na wodzie, a potem zabiera je inny statek. Skrzynie są związane, więc nie odpływają w różne strony morza.
– Kto je zabiera drugim statkiem? – spytałam, lecz nie odpowiadał.
Bez wahania wyciągnęłam sztylet wbity w drugie kolano, a Josh znów zawył. Po jego policzkach spłynęły łzy zmieszane z potem.
– Lord Watson! – wrzasnął w popłochu, ciężko oddychając.
– A Ralf Fitzgibbons?
– Jest przekonany, że ktoś w Askarionie kradnie. Ufa mi. Jestem kapitanem od kilku lat.
Pokręciłam głową. Wiedziałam wszystko. Ralf był niewinny, a złodziei w ostatecznym rozrachunku było czterech.
Ruszyłam w stronę okna. Wolałam zostawić go żywego. Jeśli ktoś udzieli mu pomocy, to i tak będzie kaleką, a jeśli nie, wykrwawi się do rana. I nagle ciszę przerwał jego zachrypnięty głos:
– Zdechnij!
Odwróciłam się i otworzyłam szeroko oczy, gdy ujrzałam w jego dłoniach kuszę. Odskoczyłam, ale bełt mnie sięgnął. Na szczęście odbił się od maski i utkwił gdzieś w podłodze. Byłam cała, magiczna maska po raz kolejny mnie uratowała.
– Kurwa – wyszeptał przerażony, a ja wystrzeliłam ku niemu, trzęsąc się ze złości.
Żałowałam, że nie potrafiłam wyzbyć się emocji. Czasem naprawdę miałam nadzieję, że wszyscy byli dobrzy. Wtedy budziło się we mnie poczucie winy za każdą śmierć, do której doprowadziłam. Dopiero później docierało do mnie, że te zabójstwa były uzasadnione i że tak naprawdę nigdy nie odebrałam życia niewinnej osobie.
Kiedy poderżnęłam gardło kapitanowi załogi, ruszyłam do rezydencji lorda Watsona.
Wnętrze wyglądało na zadbane i wysprzątane. Bardzo szybko znalazł nową służbę i mimo uszczerbku w majątku z łatwością stanął na nogi. Cóż się dziwić, kosztowności, które dla niego odzyskałam, były warte fortunę. Szkoda, że ich nie wzięłam, ale na myśl, że mogłabym coś przywłaszczyć, robiło mi się niedobrze. Pewnego dnia przysięgłam sobie, że niczego nigdy nie ukradnę. W tej obietnicy nie było jednak mowy o zabijaniu. Cóż, nie zamierzałam przecież być świętą.
Kroczyłam korytarzami luksusowej posiadłości, aż wreszcie dotarłam do sypialni. Już zza ściany słyszałam głośne chrapanie. Powoli otworzyłam drzwi. Zawias zaskrzypiał, ale Watson nawet nie drgnął. Podeszłam do łóżka, a następnie pchnęłam mocno palcem jego skroń, aby się zbudził.
Gdy tylko ujrzał w półmroku wpatrującego się w niego roześmianego czarnego demona, podskoczył z przerażeniem.
– To ty? – wydusił, a lęk w jego oczach nie znikał.
– Przypomniałam sobie, że nie powiedziałam ci, jak mi przykro po stracie twojej żony.
Zdezorientowany zmarszczył brwi. Nie miał odwagi się odezwać, dlatego kontynuowałam:
– Uznałam, że skoro tak bardzo ją kochałeś, zapewne będziesz chciał się z nią spotkać.
Na twarzy zatańczył mu strach, a na czole pojawiły się krople potu. Nie zdążył jednak powiedzieć ani słowa, bo sztylet, który trzymałam, już tkwił w jego gardle. Usta rozwarły się szeroko. Zakręciłam ostrzem, by przynieść mu szybką śmierć. Krew bryznęła na wyszczerzone zęby demona, a ja nawet się nie wysiliłam, by ją zetrzeć. Ani na chwilę nie oderwałam wzroku od oczu, z których powoli uchodziło życie. Broń wyciągnęłam, dopiero gdy ciało zastygło w wiecznym bezruchu. Wytarłam klingę o jego jedwabną koszulę nocną i wyszłam, zostawiając za sobą uchylone drzwi.
Szłam korytarzem, pogwizdując. Na ścianie wisiały starożytne ryciny, a na masywnych cokołach stały zabytkowe wazy. Wypolerowana na błysk podłoga odbijała światło księżyca wdzierające się przez okrągłe okna. Rezydencja zdawała się pusta i nawet jeśli oprócz lorda mieszkała tu służba, nikt nie zamierzał stanąć na mojej drodze. Coś w duchu podpowiadało mi, że czekali, aż złożę wizytę tyranowi. Nie miałam skrupułów ani poczucia winy, nie zabrałam też żadnych kosztowności, które mijałam na każdym kroku.
Tej nocy odnalazłam członków załogi, którzy z polecenia kapitana wyrzucali towar za burtę. Wyśpiewali mi jak zaczarowani, gdzie znajdował się skradziony łup. Następnie ich zabiłam. Łącznie pozbyłam się czterech.
Zwlekłam się z łóżka dopiero po południu. Ciało wciąż miałam obolałe po ostatnich wydarzeniach. Dlatego długo odpoczywałam, czytając książkę, którą zabrałam z opuszczonej biblioteki. Do tego od samego rana prószyło, a bardziej od niekończącej się w Felirei zimy nienawidziłam padającego do oczu śniegu.
Gdy pogoda się uspokoiła, a ja nieco zregenerowałam siły, ruszyłam do hotelu, w którym czekał na mnie Kastiel. Miałam do siebie żal, że niepokoiłam się tym spotkaniem, a to dlatego, że nie potrafiłam zapomnieć jego spojrzenia.
Kiedy stanęłam przed drzwiami, zastanawiałam się, czy powinnam zapukać, ale nim podjęłam jakąkolwiek decyzję, te otworzyły się szeroko, a w progu ujrzałam Alexandra. Patrzyłam na niego z niesmakiem, a on szczerzył się od ucha do ucha, przez co sińce pod jego oczami wydawały się jeszcze ciemniejsze. Weszłam do środka, poszukując wzrokiem mojego zleceniodawcy. Siedział przy stole, z jedną nogą założoną na drugą. Głowę podpierał na dłoni i wpatrywał się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Serce zabiło mi mocniej, a mięśnie jakby zesztywniały.
– I jak poszło? – Jego głos był niski i spokojny.
– To nie Fitzgibbons cię okradał, tylko kapitan askariońskiego statku. Pomagał mu lord Watson z Felirei. Do tego dwóch członków załogi.
Kastiel uśmiechnął się z uznaniem, na co Alexander podszedł i położył złoto na stole. Wpatrywałam się z niedowierzaniem w cztery tłuste worki.
– Nie umawialiśmy się na tyle.
– Owszem. Byłem przekonany, że winny jest jeden, a okazało się, że było ich czterech. Miałaś pewnie dużo roboty w nocy, więc uznałem, że powinienem zapłacić ci więcej. Jedna sakiewka za jedną głowę wydaje się sprawiedliwym rozwiązaniem, czyż nie?
Przełknęłam głośno ślinę. Jeszcze przez chwilę patrzyliśmy na siebie, ale w końcu odważyłam się zabrać łup i schować do skórzanej torby. Z trudem walczyłam, aby na mojej twarzy nie pojawił się dziecinnie radosny uśmiech. Miałam ochotę skakać ze szczęścia.
– Dziękuję – wydusiłam, na co Kastiel przytaknął.
Znów nastała niezręczna cisza. Zerknęłam na Alexandra, który wciąż łobuzersko się szczerzył. Kastiel nie spuszczał ze mnie wzroku. Nagle dotarło do mnie, że to wszystko wydawało się zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Na pewno tkwił w tym jakiś haczyk. Dlatego uznałam, że im szybciej stamtąd wyjdę, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że coś się wydarzy.
– To ja już pójdę. – Ruszyłam w stronę drzwi.
– Mam jeszcze jedno zlecenie – rzucił Kastiel, a ja stanęłam jak na zawołanie i popatrzyłam na niego wyczekująco. – Potrzebuję coś załatwić. Możesz to dziś dla mnie zrobić? Oczywiście sowicie zapłacę.
Nie pytałam, o co mu chodziło, nawet nie zdążyłam się dobrze zastanowić. Nieschodzący z twarzy Alexandra uśmieszek również nie dał mi do myślenia. Po prostu zgodziłam się na warunki, których jeszcze nie znałam.
Zlecenie było proste i w dodatku nie wymagało ode mnie zabijania. Miałam postraszyć jakiegoś Irbisa, co akurat było całkiem zabawne.
Kiedy wróciłam do Kastiela, otrzymałam kolejne zadanie, jeszcze prostsze od poprzedniego. Chwilami mu się dziwiłam, że wydawał tak ogromne pieniądze na tak błahe sprawy, którymi mógł się z łatwością zająć Alexander. Jednak nie zastanawiałam się nad tym zbyt wiele i nie zadawałam pytań, ponieważ za bardzo zależało mi na pieniądzach. To, ile płacił, sprawiało, że nie obchodziło mnie nic innego. Już dawno uciszyłam zdrowy rozsądek.