Ocalałe serca - Jennifer Hartmann - ebook + książka

Ocalałe serca ebook

Hartmann Jennifer

5,0

58 osób interesuje się tą książką

Opis

Jak można przeżyć, gdy ktoś, kogo nienawidziło się najbardziej na świecie, staje się dla ciebie jedyną nadzieją na przetrwanie?

Cora i Dean zawsze mieli skomplikowaną relację – on był narzeczonym jej siostry, a ich spotkania kończyły się nieustannymi docinkami. Jednak jeden feralny wieczór zmienił wszystko. Porwani przez seryjnego mordercę, uwięzieni w jego piwnicy, zmuszeni do rzeczy, które złamałyby każdego – przeszli przez piekło, którego nigdy nawet sobie nie wyobrażali. Każdy dzień był walką o przetrwanie, a jedyne, co trzymało ich przy życiu, to wzajemne wsparcie.

Tylko że Cora i Dean nie mieli pojęcia, że porywacz miał wobec nich plan. Plan, który zmieni bieg ich relacji, rozmywając linię między nienawiścią i miłością, związując ich o wiele silniej, niż mogłyby to zrobić nawet najcięższe łańcuchy.

„Ocalałe serca” to mroczna, wstrząsająca opowieść o cierpieniu, strachu i niezwykłej więzi, która rodzi się w najgłębszym mroku.

Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:

Still Beating

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Joanna Pawłowska

Redakcja: Justyna Yiğitler

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki: Cat at TRC Designs

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © FinielleVintage, © Dmytro Tolokonov,

© moodboard, © Tsiumpa / Stock.Adobe.com

Still Beating

Copyright © 2020 by Jennifer Hartmann

All rights reserved.

Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-107-3

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Na co jest ciepło bez zimna,

które dodaje mu słodkości?

– JOHN STEINBECK,

Podróże z Charleyem. W poszukiwaniu Ameryki*

* Kantor Wydawniczy SAWW, Poznań 1991, s. 35, przekł. Bronisław Zieliński.

Część ISwat

Cora

1

– Jesteś niepoprawny. – Mrużę oczy, patrząc na człowieka, którego uznałam za godnego mojej najcenniejszej obelgi. „Niepoprawny”. Cholernie dobre słowo.

Owym człowiekiem jest Dean Asher – dupek będący narzeczonym mojej siostry.

Dean parska śmiechem, wyraźnie nie przejmując się wrogością bijącą z moich oczu jak palące wiązki lasera. Pewnie zdążył się już przyzwyczaić.

– A co to niby znaczy?

– Do tego głupi – dodaję, sącząc rozwodniony koktajl i unosząc brew.

Piętnaście lat. Od piętnastu przeklętych lat jestem ofiarą kpin, wyśmiewania mnie i złego traktowania przez Deana. To stereotypowy niegrzeczny chłopiec – opryskliwy, muskularny, cuchnący fajkami i skórą. Do tego żenująco przystojny.

Dupek.

Moja siostra Mandy od razu wpadła w jego sidła. Z miejsca się w sobie zakochali w liceum. Mandy była ucieleśnieniem popularności – królowa balu maturalnego, tleniona blondynka w ciuchach od Abercrombie and Fitch. Taki styl miała w liceum.

Ja zupełnie taka nie byłam – dzięki Bogu. Mimo że jestem tylko o dziesięć miesięcy młodsza od niej, różnimy się diametralnie. Ona jest wysportowana, energiczna i próżna. Ja jestem molem książkowym, który wolałby kupić uroczą kreację dla psa niż dla siebie. Mandy jest pewna siebie, ja zgryźliwa. Mogłabym całymi dniami recytować Szekspira, podczas gdy ona lubi cytować plotkarskie nagłówki z Twittera.

Mimo że się różnimy, nasza siostrzana więź umocniła się z upływem lat i oto szykuję się do roli pierwszej druhny na ślubie, który ma się odbyć za miesiąc. Chciałabym powiedzieć, że Mandy wyrosła ze wszystkiego z okresu liceum, jednak Dean Asher jakoś przy niej pozostał, chociaż moja siostra ma już trzydzieści lat. Przyczepił się do niej jak zaraza. Nie może się go pozbyć.

Ja nie mogę się go pozbyć.

Za cztery krótkie tygodnie dostąpię boskiego zaszczytu objęcia roli szwagierki Deana.

Rzyg.

– Takie słowo na pewno nie istnieje.

Poruszam miniaturową słomką w kieliszku i przenoszę spojrzenie na mężczyznę gapiącego się na mnie z charakterystycznym uśmieszkiem. Patrzy na mnie zimno i szorstko. Kręcę głową, wstydząc się, że niebawem będę musiała nazywać tego człowieka rodziną.

– Nie zmuszaj mnie, żebym je wyguglowała, Dean. Wiesz, że to zrobię.

Jesteśmy na przyjęciu z okazji trzydziestych urodzin Mandy. W Broken Oar, luzackim barze w północnym Illinois, tuż nad jeziorem. Fajne miejsce na imprezę, pomimo wątpliwego towarzystwa.

Dean wypija łyk piwa, a jego niebieskie oczy błyskają figlarnie. Lecz wcale nie sympatycznie.

– Zawsze byłaś kujonką, Corabelle.

– Nie nazywaj mnie tak.

Puszcza do mnie oko, ja zaś posyłam mu mordercze spojrzenie. Tylko Dean, nie licząc moich rodziców, zwraca się do mnie pełnym imieniem – Corabelle. Nienawidzę go. Wszyscy mówią do mnie Cora. Dean o tym oczywiście wie, ale zawsze czerpie wielką radość z nękania mnie.

Naszą kłótnię przerywa solenizantka, która w tym momencie wynosi określenie „zalana białaska” na wyższy poziom. Obejmuje mnie i Deana i trzyma nas w niezdarnym, ciasnym uścisku.

– Kooocham was. Jesteście moimi najlepsiejszymi przyjaciółmi. Wychodzę za mąż za najlepsiejszego przyjaciela – bełkocze. Zdążyła już wciągnąć z tuzin koktajli Sex on the Beach. Odwraca się do mnie i opiera głowę na moim ramieniu. – I ty, Coro, też naprawdę niedługo wyjdziesz za swojego najlepsiejszego przyjaciela.

Wyswobadzam się z jej objęć. Zapach przesadnie drogich perfum Mandy i zaprawionego whiskey oddechu Deana sprawia, że mam ochotę puścić pawia.

– Nigdy nie wyjdę za mąż, Mandy. Rozwód nie widnieje na mojej liście życiowych celów. Może w innym życiu.

Odwracam się, ale Mandy mnie zatrzymuje. Dźga mnie w klatkę piersiową palcem zwieńczonym francuskim paznokciem. Odskakuję i drapię świerzbiące mnie miejsce.

– Małżeństwo to świętość. Dean i ja nigdy się nie rozwiedziemy.

To pewnie prawda. Dean wygląda mi na typa, który chętnie będzie trwał w małżeństwie, rozkoszując się przy okazji skokami w bok. A Mandy jest osobą, która będzie udawała, że tego nie widzi.

– Jak w bajce. Mogę grać zazdrośnicę.

– Moglibyście się chociaż postarać dogadywać? Proszę – mówi błagalnym tonem i teatralnie macha ręką. Jej odurzenie jest zaprawione kapką szczerości.

Z westchnieniem łypię na Deana. Nadal się ironicznie uśmiecha. Postukuję palcami w kieliszek, udając, że rozważam prośbę Mandy.

– To znaczy mogę… możliwe, że… ale jak mam mu zapomnieć wypadek z pająkiem w bucie? Jak ktoś może darować komuś coś takiego?

Dean z chichotem pochłania swoje piwo, wyraźnie rozbawiony swoim dawnym prankiem.

– To był złoty strzał. Nigdy za to nie przeproszę.

– Widzisz? – Wyciągam oskarżycielsko palec w jego stronę, wymachując przy tym kieliszkiem. – Nie chce współpracować. Ja się starałam.

Mandy klepie narzeczonego w klatkę piersiową.

– Dean, przestań być takim fiutem dla mojej siostrzyczki.

– Bo co? Potrafi się o siebie zatroszczyć.

Mierzę go wzrokiem i przez chwilę patrzymy sobie w oczy.

– Przynajmniej raz ma rację.

Oddalam się od nich energicznie, wypijając po drodze do baru ostatnie łyki lichego koktajlu. Odstawiam głośno kieliszek i siadam na stołku, patrząc na barmana.

– Poproszę następny. Tylko podwójny.

Powinnam była przyjąć propozycję podwózki do domu.

Jest kilka minut po pierwszej w nocy. Udało mi się wyhaczyć najnudniejszego faceta w barze i ugrzęznąć w rozmowie z nim. Mój stan odurzenia słabnie, więc teraz tylko czuję nudę i rozdrażnienie, gdy wbijam w blat łokcie i opieram głowę na rękach. Gapię się na idiotę po swojej lewej, który ględzi o tym, że jest prawnikiem, o swojej ekstrafurze i jakimś przesłuchaniu do reality show. Szczerze mówiąc, stracił moje zainteresowanie, jeszcze zanim otworzył usta. Do tego pachnie moim cukrowym scrubem do ciała o zapachu marakui, co naprawdę mnie niepokoi.

Udaję potężne ziewnięcie i jeszcze mocniej opieram głowę na dłoni.

– To super, Seth. Naprawdę super.

– Jestem Sam.

– Właśnie tak powiedziałam. – Przeczesuję palcami swoje długie, złote włosy, podnoszę głowę i uśmiecham się na siłę. – Powinnam się zbierać. Jest już późno.

Seth/Sam ściąga krzaczaste brwi, a jego usta tworzą równą linię.

– Nie jest znowu tak późno. Postawię ci jeszcze jednego drinka.

Nie. Porzygam się. Zdecydowanie puszczę pawia na tę jego niedorzeczną kamizelkę z wełnianej dzianiny.

– Nie, dziękuję. – Zbywam go szybkim machnięciem ręki. – Zmykam.

– Podwieźć cię?

– Nie.

No może. Przywieźli mnie Mandy i Dean, a że nie mogłabym znieść kolejnej jazdy z szatanem we własnej osobie, odrzuciłam ich propozycję. No ale od czego jest Uber?

Schodzę ze stołka i chwiejąc się na głupich szpilkach, zabieram torebkę z baru.

– To cześć.

Seth/Sam marudzi, kiedy zarzucam pasek torebki na ramię i wychodzę. Udało mi się zepsuć mu plany na ten wieczór, ale mi to nie przeszkadza. Nie miałabym nic przeciwko nocy pijackich wybryków i wątpliwych decyzji – Bóg mi świadkiem, że mój wibrator ma mnie już dość – tyle że ten Seth/Sam stracił powab szybciej niż Chicago Bears punkt w Superbowl w tym roku, czyli wręcz błyskawicznie.

Może jestem zbyt wybredna. Mandy jest tego zdania.

Cóż, wygląda na to, że mój wibrator jest na mnie skazany.

Chłodny wiatr zatyka mi oddech, gdy przechadzam się wzdłuż budynku baru, postukując obcasami na chodniku. Otulam kardiganem granatową sukienkę, by osłabić nieco wrażenie chłodu, a potem sięgam do torebki po komórkę. Nigdy wcześniej nie korzystałam z Ubera. Może zamówienie taksówki byłoby mniej skomplikowane. Czy taksówki jeszcze istnieją?

Grzebię w torebce w poszukiwaniu telefonu i ściągam brwi, gdy uświadamiam sobie, że torebka wydaje się znacznie lżejsza niż zwykle. Hmm. Oświetlam jej wnętrze latarką w komórce, żeby ocenić sytuację, i czuję, jak żołądek mi się zaciska.

Cholera jasna. Nie ma mojego portfela.

Czy to ten skurwysyn z baru go zwędził, bo wiedział, że się nie dogadamy?

Wpadam do baru z sercem bijącym w szaleńczym tempie. Moje karty kredytowe, prawo jazdy, ponad sto dolarów w gotówce. Zdjęcia, karta z ubezpieczalni, hasła, których nigdy sobie nie przypomnę.

Niech to szlag.

Uderzam Setha/Sama dłonią w ramię, dysząc ciężko. Nawet nie czekam, aż się odwróci.

– Ukradłeś mi portfel?

Obraca się na stołku powoli, z odrazą malującą się na twarzy.

– Słucham?

– Mój portfel zniknął. Tylko z tobą rozmawiałam tego wieczoru.

Seth/Sam prycha.

– Właśnie. Rozmawiałaś ze mną przez cały wieczór. Kiedy niby miałbym ci ukraść portfel? – Kręci głową, a potem odwraca się znowu i sięga po piwo. – Prześpij się z tym, suko.

Ignoruję obelgę, zbyt zajęta dylematem, czy go spoliczkować. Gość ma rację. Przez cały czas patrzyłam na niego – nieważne, że przysypiając i śliniąc się na dłoń – więc zauważyłabym, gdyby coś majstrował przy mojej torebce, która leżała na blacie nieco na prawo ode mnie.

To znaczy, że portfel ukradł ktoś za moimi plecami.

Cholera, cholera, cholera.

W barze jest już prawie pusto. Przepytuję barmana, który tylko wzrusza ramionami, następnie nadymam policzki i wzdycham z frustracją. Wychodzę przed bar i przygotowuję się mentalnie do błagania ludzi o to, by mnie zawieźli do domu, bo nagle jestem spłukana.

Zaczynam od Mandy, choć wiem, że już śpi, a telefon wyciszyła.

Poczta głosowa.

Próbuję się dodzwonić do najlepszej przyjaciółki, Lily.

Od razu zgłasza się poczta.

Za nic nie zadzwonię do rodziców.

Przewijam listę kontaktów i próbuję połączyć się z trzema kolejnym osobami.

Poczta, poczta, poczta.

Zatrzymuję kciuk nad kolejnym kontaktem. Marszczę nos i ściągam usta, bojąc się samej myśli. Pokonanie w tych szpilkach jedenastu kilometrów wydaje mi się bardziej kuszące od dziesięciominutowej jazdy samochodem z Deanem Asherem.

Wiatr się wzmaga, aż włosy mi powiewają. Prawie się dławię z zimna.

Wybieram numer i natychmiast zaczynam ciskać przekleństwa w ciemną noc.

– Corabelle?

Nie wiem, czy przeważa we mnie poczucie irytacji, czy ulgi w związku z tym, że odebrał.

– Nie nazywaj mnie tak.

– Dlaczego wydzwaniasz do mnie po pijaku w środku nocy? – pyta chrapliwym głosem, zaspanym.

Pewnie go obudziłam. Chociaż tyle dobrego.

Już chcę mu się wytłumaczyć, ale nie dopuszcza mnie do głosu.

– Niech zgadnę. Wypiłaś o jednego za dużo i teraz chcesz mi wyznać dozgonną miłość. Od zawsze wiedziałem, że na mnie lecisz.

Zgrzytam zębami, żałując swojej decyzji przeogromnie. Oczami wyobraźni widzę ten jego uśmieszek.

– Wiesz co? Nieważne. Wrócę pieszo.

Dean nie pozwala mi się rozłączyć.

– Czekaj, chwila. Potrzebujesz podwózki? Wydawało mi się, że miałaś wezwać Ubera.

– Tak, ale jakiś palant zwinął mi portfel i nie mam pieniędzy. Nieważne. Wolę się przejść. – Naprawdę chcę się rozłączyć.

– Nie bądź głupia. Twoja siostra by mnie zabiła, gdybym ci na to pozwolił.

– Twoja empatia mnie powala.

Chichocze.

– Wrażliwy i przystojny. Trzy walory.

– Chciałeś powiedzieć dwa. Wymieniłeś dwie rzeczy.

– Słucham?

Ściskam palcami grzbiet nosa, starając się nad sobą zapanować. Głęboki oddech.

– Nieważne. Po prostu się pospiesz.

Rozłączam się tak szybko, jakbym wyłączała budzik w niedzielny poranek. W takich chwilach żałuję, że nie palę. Zastanawiam się, czy nie wrócić do środka, ale nie mam pieniędzy i naprawdę nie mam ochoty wdawać się w kolejną fascynującą rozmowę z Sethem/Samem, więc opieram się plecami o ścianę budynku.

Kilka minut później jakiś palant podchodzi do mnie i prosi o ogień. Zerkam w jego stronę i szybko się odsuwam. Łysiejący brzuchacz cuchnący gotowaną marchewką. Staram się powstrzymać odruch wymiotny.

– Przykro mi, nie palę. – Dalej się odsuwam, ale choć dzieli nas kilka kroków, czuję, że facet patrzy na mnie lubieżnie. Fuj.

– Postawię ci drinka, kotku.

Splatam ręce na piersiach, gdy czuję jego wzrok na dekolcie.

– Nie, dziękuję. Czekam na kogoś, kto zawiezie mnie do domu.

– Ja mogę cię podwieźć. – Uśmiecha się kpiarsko, z jawną insynuacją.

Robi mi się bardziej niedobrze.

– Spasuję. Miłego wieczoru.

Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę pragnęła, żeby Dean czym prędzej znalazł się obok mnie. Nawet facjatę idioty jest mi łatwiej strawić od gęby tego Johna Wayne’a Gacy’ego, który próbuje prześwietlić wzrokiem przód mojej sukienki.

Facet kontynuuje gadkę, aż mi się w żołądku wszystko przewraca.

– Śliczna jesteś, wiesz?

Fuj, fuj i jeszcze raz fuj. Oblech zbliża się do granic mojej przestrzeni osobistej, lecz zanim postanawiam wejść do baru, czarny camaro Deana na wypasionych oponach wjeżdża na parking z rykiem silnika. Dean zatrzymuje się obok mnie i wysiada, przerzucając kluczyki z jednej ręki do drugiej. Zerka na mnie, jakby oczekiwał, że zacznę „achać” i „ochać”.

Nie rusza mnie to.

Wciąż oplatam się ramionami, gdy podchodzi i zerka to na mnie, to na Gacy’ego. Moja mowa ciała krzyczy: „Nienawidzę cię”, ale oczy błagają go, żeby mnie stąd zabrał.

– Cześć – rzucam bez emocji.

Dean patrzy na faceta ze ściągniętymi brwiami, więc zerkam w prawo i widzę, że oblech nadal się gapi na moje cycki z lubieżnym uśmieszkiem. Dean mruży oczy i wraca do mnie.

– Gotowa? Bo jestem zmęczony jak diabli i…

– To twoja dziewczyna? – przerywa mu Gacy.

Jednocześnie odwracamy głowy w jego stronę.

– W życiu – odpowiada szybko Dean. Za szybko.

Boże. Jakbym miała trąd, syfilis albo dżumę. Spoglądam na niego nadąsana.

– Wielkie dzięki.

– No co?

– Nic. Jedźmy już.

Ruszam w stronę miejsca pasażera. Dean depcze mi po piętach. Gacy żegna nas słowami, od których dostaję ciarek:

– Miłego wieczoru.

Wskakuję do auta, zatrzaskuję drzwi i natychmiast zamykam je na zamek. Dean robi to samo, zerka na mnie, a potem na mężczyznę cuchnącego marchewką. Wciąż mruży oczy w zadumie.

– Dotknął cię?

Omiatam wzrokiem twarz Deana, zirytowana tym, jaki jest atrakcyjny. On przesuwa dłonią po lekkim zaroście, ja zaś wdycham woń piżma zmieszanego z cedrową wodą kolońską i nutą skóry. Zagryzam wargę i opieram się wygodnie.

– Nie. Zresztą nie przejąłbyś się tym – burczę i patrzę przed siebie.

– Przejąłbym się, Corabelle. Należysz do naszego orszaku. Nie mogę pozwolić, żeby ten gość cię poćwiartował i ukrył pod podłogą swojego domu przed naszym wielkim dniem.

Odwracam się gwałtownie w jego stronę i widzę ironiczny uśmieszek na głupiej, przystojnej twarzy.

– Nienawidzę cię.

– Przecież wiesz, że tylko się z tobą droczę. – Puszcza do mnie oko.

– I tak cię nienawidzę.

Dean przygląda mi się, w pewnym sensie krytycznie, gdy przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik budzi się z rykiem do życia.

– Wiesz, że zapraszasz strasznych gości, kiedy się tak ubierasz – rzuca od niechcenia, gdy trzyma dłoń na dźwigni, by wrzucić bieg.

Prycham, poruszona bezczelnością tej uwagi.

– Obwinianie ofiary – informuję. – Niezła z ciebie partia, serio. Moja siostra to prawdziwa szczęściara. – Patrzę na niego, trzepocząc teatralnie rzęsami.

– Nie to miałem na myśli – odpowiada. – Chodzi o to, że kiedy wyglądasz w ten sposób, przyciągasz uwagę facetów.

– Kiedy wyglądam jak? Według ciebie wyglądam jak dziwka?

– Wyglądasz ładnie.

Dean wygłasza ten dziwny komplement z taką nonszalancją, że niemal zapominam, z czyich ust płynie. Bawię się rąbkiem spódnicy i krzyżuję nogi, bo nie wiem, jak zareagować. Przypomina mi się jednak, że przecież to jest nadal obwinianie ofiary, a on jest dupkiem.

– A ty wyglądasz jak… zakuta pała.

– Że co?

Salwa śmiechu miesza się z rykiem silnika. Opadam na oparcie.

– To najlepsze, na co cię stać? Alkohol daje ci się we znaki. Twoje riposty ucierpiały.

– Cicho bądź.

Dean znowu drapie się po brodzie i łypie na mnie co kilka sekund.

– Nie musisz dziękować za podwózkę. I za to, że uratowałem ci życie.

Znowu prycham. Nawet nie wiedziałam, że tak potrafię.

– Podjechałeś tam tą furą macho, zachowywałeś się, jakbym cię wykorzystywała i jakbyś uważał, że jestem odrażająca. – Uśmiecham się do niego słodko i kładę dłoń nad sercem. – Mój bohater.

Parska.

– Tylko jedno zalotne spojrzenie dzieliło tego faceta od zdobycia twoich majtek jako trofeum. Zdecydowanie uratowałem ci życie.

– Zalotne?

Dean wzrusza ramionami, dzieląc uwagę między drogę i mnie.

– No tak. Wziąłem to z poradnika Cory Lawson. Jesteś chodzącym słownikiem.

– Nie posyłałam gościowi kokieteryjnych spojrzeń – przekonuję, ignorując urazę. – Starałam się nie zwymiotować. – Z uniesioną brwią odchrząkuję. – Powinieneś znać to spojrzenie.

Próbuje ukryć uśmieszek, ale go dostrzegam.

– Nic dziwnego, że mi się wydawało, że na mnie lecisz.

Jezu! Kręcę głową i też tłumię uśmiech.

Dean poprawia się na siedzeniu i sięga po papierosy leżące na konsoli między siedzeniami.

– Tak sobie myślałem, że moglibyśmy zakończyć to drobne nieporozumienie między nami. Zawrzeć rozejm.

– Drobne nieporozumienie? Masz na myśli tę nienawiść, którą cię darzę od piętnastu lat?

– Właśnie.

Gapię się na niego.

– Nie.

– Czemu nie? – pyta głosem stłumionym przez papieros, który przypala. Jego końcówka żarzy się głębokim oranżem i karmazynem. Dean zerka na mnie, gdy nie odpowiadam od razu. – Dla Mandy. Chce, żebyśmy się przyjaźnili.

– O ile nie rozważasz transplantacji osobowości, zapewniam cię, że prędzej piekło zamarznie, niż ja uznam cię za przyjaciela. – Dramatyczne, ale prawdziwe.

– Kurde, Cora. Nie jestem taki zły.

To stwierdzenie każe mi usiąść prosto i z oburzeniem odsunąć głowę do tyłu. On tak na serio? Prycham na znak protestu.

– W liceum nazywałeś mnie Cor-nudziarą, bo wolałam się uczyć, zamiast balować każdego wieczoru. Umówiłeś mnie na randkę w ciemno z cuchnącym Steve’em i nagrałeś moją reakcję, a potem zamieściłeś w MySpace. Odtworzyłeś scenę z The Ring w wieczór, gdy oglądałam ten film po raz pierwszy, i nastraszyłeś mnie tak, że aż zemdlałam. Mandy myślała, że umarłam, i dostała ataku paniki. A ja nadal nie chcę mieć telewizora w pokoju.

– Licealne wygłupy. To było lata temu – kwituje Dean ze śmiechem.

– Podmieniłeś pojemnik z cukrem na pojemnik z solą, gdy przyjechałeś po Mandy, więc zaczęłam ranek od kawy o bardzo interesującym smaku. Wczoraj.

– Cóż… – Dean przeczesuje rozczochrane, brązowe włosy, na poły skruszony, na poły rozbawiony. – Wszystko mi wypominasz, Corabelle.

– I mówisz do mnie „Corabelle”. Wiesz, że tego nienawidzę. – Mogłabym kontynuować. Bez końca. Czuję pokusę, by to zrobić, ale tylko bym się jeszcze bardziej zagotowała, a nie mam energii do walki. – Nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi.

Znowu patrzę przed siebie, ale widzę kątem oka, że Dean mi się przygląda. Przysięgam, że dostrzegam w tym nutę łagodności. Malutką, białą flagę powiewającą na wietrze.

– Tak masz na imię.

– Na imię mam Cora. Corabelle to paskudztwo nadane mi przez rodziców, bo wykorzystali ładne, normalne imię dla ulubionego dziecka.

Okej. Przechodzę na bardzo osobistą płaszczyznę. Muszę przestać.

– Posłuchaj… – Dean chce odpowiedzieć, ale przerywają nam światła koguta migające za nami i oślepiające nas nieustępliwym, stroboskopowym błyskiem.

Dean zwalnia. Na jego twarzy maluje się irytacja, gdy spogląda we wsteczne lusterko.

– Cholera, Dean, co żeś zmalował? Chciałabym po prostu wrócić do domu.

– Niczego nie zmalowałem. Jechałem z dopuszczalną prędkością. Tablice mam ważne. – Zjeżdża na pobocze żwirowej drogi i wali pięścią w kierownicę. – To jakiś bzdet.

Samochód się zatrzymuje, a ja opadam na skórzane oparcie z westchnieniem.

– Na pewno wydano list gończy za tobą. Może kogoś zabiłeś. Nie dam się zapuszkować za zabójstwo. Nie jestem twoją wspólniczką.

– Myślisz, że mógłbym kogoś zabić?

No… nie.

– Możliwe. Ale jesteś za głupi, żeby to zrobić, jak należy, więc teraz cię złapali i pociągniesz mnie za sobą. Świetnie.

– Jezu. – Dean kręci głową i przesuwa dłońmi po twarzy. – Nic dziwnego, że nadal jesteś singielką.

Auć. Pozwalam, żeby szpila weszła głęboko, raniąc wrażliwy punkt. On go zna. I chyba go kręci igranie z moimi słabościami, ożywianie ich.

– Wal się. – Nie droczę się z nim, nie żartuję. Mówię z czystą wrogością.

Dean patrzy na mnie gniewnie. Odwzajemniam spojrzenie.

Wtem dźwięk tłuczonego szkła obok mojej głowy dzwoni mi w uszach. Krzyczę. Dwa masywne łapska chwytają mnie za szyję przez wybitą szybę. Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale krzyczę odruchowo, napieram stopami na drzwi, żeby gość nie mógł mnie wyciągnąć, i wbijam paznokcie w jego przedramiona.

Dean rzuca się na mnie, wyciąga się nade mną, okłada napastnika pięściami i usiłuje mnie wyswobodzić. Chwytam Deana za kurtkę, bo nie chcę wysiadać z samochodu, nie chcę, żeby ten ktoś mnie stąd zabrał. Przekrzykuję strach, dławienie się i charkot:

– Ruszaj!

Dean wciąż usiłuje wyswobodzić mnie z chwytu.

– Nie uwolniłem cię!

– Po prostu… jedź!

Ciemnieje mi przed oczami, gdy palce naciskają mocniej na gardło, wtem jedna ręka mnie puszcza i czuję nadzieję – może Dean zrobił mu krzywdę, może go odstraszył – ale wraca. Z błyszczącym kawałkiem metalu. Domyślam się, że to pistolet. O Boże, to pistolet.

Kolejny krzyk. Na pewno mój.

I rękojeść pistoletu uderza w głowę Deana z wywołującym mdłości łupnięciem.

– Nie! – wrzeszczę. Błagam. Dean pada na moje kolana jak szmaciana lalka, a ja czuję, że napastnik podnosi mnie z siedzenia i wyciąga przez okno. Potłuczone szkło szarpie sukienkę i moją skórę. – Puszczaj!

Masywna dłoń cuchnąca benzyną zasłania mi usta, tłumi krzyk. Gdy podnoszę wzrok, wybałuszam oczy.

To on.

John Wayne Gacy spod baru.

Nie.

Zduszony szloch przeciska się przez szpary między jego palcami. Walczę z nim, gdy ciągnie mnie po żwirze. Kopię i wierzgam, wbijam paznokcie w jego zwaliste ramiona, aż zaczynają krwawić.

Otwieram usta szeroko i gryzę go.

Mocno.

Mężczyzna wyje z bólu, gdy krew sączy się z jego palca. Próbuję się uwolnić. Udaje mi się to, ale tylko na chwilę, bo coś uderza mnie w tył głowy…

…i wszystko spowija ciemność.

2

Kap. Kap. Kap.

Śnię.

Śni mi się ocean.

Gdy miałam osiem lat, pojechaliśmy do Disneylandu – ja, Mandy, mama i tata. Byłam taka podekscytowana. Chciałam zanurzyć palce stóp w słonym morzu, odkąd pamiętałam. Wynajęliśmy samochód i pewnego popołudnia pojechaliśmy nad Pacyfik. Nadal pamiętam, jak szaleńczo serce kołatało mi w klatce piersiowej na widok oceanu. Wyobrażałam sobie Arielkę i jej morskie siostry pływające pod wodą.

Czułam magię. Było pięknie.

A potem mnie sparaliżowało. Usiadłam na piachu i patrzyłam z oddali, jak siostra z rodzicami chlapią się, chichoczą i tworzą wspomnienia, które tak bardzo chciałam z nimi dzielić.

Nie mogłam się jednak ruszyć. Trwałam jak posąg na plaży, otoczona zamkami z piasku i nieznajomymi twarzami. Woda wydawała się taka ciemna i groźna, kiedy podeszłam bliżej. Bezmiar oceanu mnie przeraził. Bałam się, że mnie porwie.

Potem przyszła pora na powrót.

„Na pewno nie chcesz zanurzyć choćby stóp? Tak bardzo się cieszyłaś”, zachęcała matka, zbierając zabawki i kolorowe ręczniki.

Przełknęłam ciężko ślinę. Oceniłam uważnie fale bijące o brzeg.

Może. Może dam radę.

Podniosłam się, a palce moich stóp zanurzały się w wilgotnym piachu. Zaczęłam się przemieszczać w stronę wyjącego oceanu nieśmiałymi kroczkami, z drżącymi kończynami. Zatrzymałam się na samym brzegu i zerknęłam na szare chmury nad głową.

– Idziemy, Cora! – zawołał ojciec z oddali. – Zaraz zacznie padać.

Chwila, chwila, nie… Już prawie mi się udało. Potrzebuję jeszcze minuty.

Wciągnęłam głęboko powietrze dla kurażu i dalej przesuwałam się mozolnie do przodu. Wtedy zaczęło padać. Patrzyłam, jak krople bombardują ocean, woda miesza się z wodą. Moje marzenie rozmywało się przed moimi oczami.

Kap. Kap. Kap.

Zaczęło lać wściekle. Próbowałam biec, ale silna ręką chwyciła mnie za ramię i pociągnęła do tyłu.

„Pora się zbierać, Corabelle. Nadciąga solidna burza”.

Przełknęłam ciężko ślinę, do oczu napłynęły mi łzy, a ojciec mnie odciągał. Nigdy nie poczułam fal uderzających o moje kostki. Ani wodorostów łaskoczących mi palce. Ojciec obiecał, że wrócimy następnego dnia, lecz tak się nie stało.

Aż po dziś dzień tam nie wróciłam.

Kap. Kap. Kap.

Otwieram gwałtownie oczy. Równomiernie padające krople wyrywają mnie ze snu, który być może będzie mnie nawiedzał do końca życia. Nie słyszę jednak deszczu. I nie leżę w ciepłym łóżku, szykując się do prowadzenia kolejnej lekcji angielskiego w liceum. Znajduję się gdzie indziej. Gdzieś, gdzie jest zimno, ciemno i przerażająco. Czuję z tyłu głowy pulsujący ból. Próbuję dosięgnąć miejsca palcami, ale wtedy uświadamiam sobie, że mam ręce spętane łańcuchem za plecami – zostałam zakuta w kajdany jak zwierzę.

O mój Boże.

Otwieram oczy jeszcze szerzej, zaniepokojona. Przerażona. Potrząsam łańcuchami, próbując jakoś się zorientować, co się dzieje, przypomnieć sobie, gdzie jestem. Jest ciemno, ale nie całkowicie. Po prostu oczy jeszcze mi nie przywykły do mroku. Mrugam szybko i rozglądam się po pomieszczeniu, w którym mnie uwięziono. To jakaś komora albo cela. Może piwnica. Mrużę oczy i spostrzegam małe, wąskie okienko naprzeciwko siebie. Sączy się przez nie słabe światło. Słońce zagląda do mojego nowego koszmaru i potwierdza, że tak, naprawdę nie śpię.

Wtedy to słyszę. Głęboki, gardłowy jęk.

Wykręcam szyję pomimo bólu i widzę Deana Ashera przykutego w przeciwległym kącie betonowego pomieszczenia w takiej samej pozycji. Kręci bezwładnie głową na boki, odzyskując przytomność.

Nie wiem, czy dostrzegam dramatyczną ironię w tym, że uwięziono mnie z człowiekiem, którego nienawidzę najbardziej na świecie, czy odczuwam coś na kształt ulgi, uświadomiwszy sobie, że nie jestem sama.

– Dean. – Głos mam chrapliwy, słaby. Jest ledwie szeptem naruszającym otulającą nas, ogłuszającą ciszę. Patrzę, jak Dean unosi głowę i opiera ją o twardy słup, wydając kolejny jęk. – Dean – powtarzam, tym razem nieco głośniej.

– Gdzie ja, do diabła, jestem? – skrzypi. Jego wypowiedź wcale nie brzmi jak pytanie. Raczej jak żądanie wyjaśnienia. Widzę, że przygląda mi się w mglistym mroku zmrużonymi oczami, zastanawia się, co ja tu robię i czy to umysł płata mu jakieś figle. Wszystko kwestionuje. – Cora.

– Dean. – Jego imię wydobywa się z piskiem z moich spierzchniętych ust.

Czuję, że łzy zaczynają szczypać mnie w oczy, a w trzewiach wzbiera strach. Robi mi się niedobrze. Czuję się wydrążona. Zaczynam szarpać łańcuchy, ciągnąć za nie, uderzać kajdankami o stalową rurę.

Dean idzie za moim przykładem, wzywa pomocy, dzwoni kajdankami, a ja krzyczę co sił w płucach.

– Co to, kurwa, jest? Gdzie my jesteśmy? – Dean łapie oddech i wyrzuca z siebie pytania z gorączkową desperacją. – Nic ci nie jest?

Chyba powinnam się zdziwić tym, że się o mnie troszczy, ale jestem zbyt przejęta przerażeniem i cierpieniem, żeby się nad tym zastanawiać. Przełykam ciężko ślinę.

– Moja głowa… – Tylko tyle udaje mi się wydusić, zanim łzy napływają mi do oczu i nie mogę powiedzieć nic więcej.

– Moja też.

Staram się jakoś pozbierać i wciągam powietrze przez zaciśnięte zęby. Czuję nadciągający atak paniki, ale nie mogę na to pozwolić. Będę panikować, gdy nie będzie już żadnej nadziei – kiedy wszystko inne zawiedzie, śmierć będzie nieuchronna, wszystkie opcje ulegną wyczerpaniu.

W tej chwili muszę się skupić.

Zachować trzeźwość umysłu.

Muszę nas stąd wyrwać.

Przyglądam się, jak Dean wstaje z rękami spętanymi za plecami i rurą. Metal drapie piskliwie metal. Potem Dean uderza kajdankami o rurę raz po raz, z całej siły.

– Pomocy! Niech ktoś nas stąd wyciągnie! – wrzeszczy, a jego głos odbija się echem w wilgotnej piwnicy i miesza z brzękiem łańcuchów.

Opieram głowę bokiem o ścianę.

– Jak myślisz, czego on od nas chce?

Dean dalej robi zamieszanie, głośno i piskliwie.

– Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. – Łup, łup, łup. Bach, bach, bach. – Zabiję cię, ty matkojebco! – krzyczy.

– Wie, że nie możesz go zabić. Jesteś przykuty do rury.

Dean przerywa swoje wyczyny, żeby spiorunować mnie wzrokiem.

– Mam się poddać i tu gnić? Mowy nie ma. – Łup, łup, łup. – Pomocy!

– Myślisz, że chce ciebie czy mnie?

Słyszę, jak Dean sapie i dyszy ciężko kilka kroków ode mnie. Waha się z odpowiedzią, z jego ust płynie jednak cichy pomruk:

– Ciebie.

Boże.

Zamykam oczy, by powstrzymać kolejną falę łez. Kilku udaje się jednak uciec, spływają po posiniaczonych policzkach i zatrzymują się na brodzie. Ocieram je ramieniem.

– Chyba jesteś szczęściarzem.

– Szczęściarzem? Jestem przykuty do pieprzonej ściany w piwnicy psychopaty. Ty masz przynajmniej jakąś wartość. Ja już jestem trupem.

– Wolałabym umrzeć, niż przedstawiać jakąś wartość dla tego zboczeńca. Wiesz, co to znaczy, prawda? – Przyciągam kolana do klatki piersiowej. Czuję w gardle smak żółci na samą myśl. – On mnie zgwałci.

Zapada między nami milczenie, no bo co więcej moglibyśmy powiedzieć?

Nic.

Absolutnie nic.

Oboje wiemy, co mnie czeka, i żadne z nas nic nie może na to poradzić. Nie wiem, dlaczego porwał Deana – może dlatego, że widział twarz tej mendy?

Na pierwszy plan wychodzi pełen goryczy gniew, który wyrażam w jedyny znany mi sposób:

– Nie mogę uwierzyć, że zginę tutaj z tobą spośród wszystkich ludzi. Ci na górze muszą mnie naprawdę nienawidzić.

– Serio? – ripostuje szybko Dean. – Najpewniej zostaniemy wypatroszeni i zbezczeszczeni, a ty żyjesz licealną urazą? Jezu, Coro!

Próbuję się dźwignąć na nogi w swoich szpilkach, kostki mi drżą, przesuwam łańcuchem po rurze. Kolana mi się uginają i niewiele brakuje, bym się osunęła z powrotem.

– Dlaczego nie ruszyłeś? Kazałam ci jechać.

Wschodzące słońce wlewa do piekielnej dziury więcej światła, ukazując oburzenie malujące się na twarzy Deana. Odwracam wzrok z zaciśniętymi zębami.

– Twierdzisz, że to moja wina? Próbowałem cię ratować.

– Gdybyś wcisnął gaz, puściłby mnie i leżelibyśmy teraz bezpiecznie w swoich ciepłych łóżkach. – Uraza wylewa się ze mnie i może Dean na to nie zasługuje, ale tak jest mi łatwiej zaakceptować realia tej sytuacji.

Widzę, że kręci głową, wyraźnie wzburzony.

– Jesteś naprawdę nieznośna, Corabelle.

Spodziewam się, że powie coś więcej. Chcę, żeby powiedział. Żeby połknął przynętę i przelał własny strach i frustrację w małostkową złość skierowaną do mnie. Daj z siebie wszystko, Dean.

Tyle że na tym poprzestaje. Nie mówi nic więcej, a ja znowu czuję się pusta.

Osuwam się na tyłek, bo ciężar mojego ciała i okoliczności sprawiają, że nie daję rady dłużej stać. Dean też siada po chwili, wyciąga nogi przed siebie i opiera się o rurę z zamkniętymi oczami. Czuję suchość pod powiekami, jakby polano je kwasem, jakby były skórkami cytryny. Oczy mnie bolą, kiedy mrugam.

Cisza tańczy między nami przez długi czas. Słońce wstało, wlewa się radosnym blaskiem do naszego lochu i wydobywa na światło dzienne wstrząsającą prawdę na temat naszego położenia. Niemal żałuję, że nie jest ciemno. W mroku daje się zamaskować większość rzeczy.

Siedzę ze zwieszoną na klatkę piersiową głową, gdy drzwi się otwierają i ciężkie buciory stąpają po schodach.

Łup. Łup. Łup.

Podnoszę gwałtownie głowę i zerkam na Deana, który spogląda na mnie z taką samą konsternacją. Patrzymy sobie w oczy i znowu się podnosimy.

– Moje zwierzątka się obudziły – stwierdza mężczyzna, stając u podnóża schodów. Brzuszysko wystaje mu spod przykrótkiej koszulki z plamami potu pod pachami.

Czuję, że żołądek mi się zaciska, i mam ochotę wymiotować.

– Czego chcesz, do diabła? – pyta Dean, uderzając o rurę kajdankami. – Mam pieniądze. Mogę ci przekazać wszystko, co mam na koncie.

Niski, przysadzisty człowiek śmieje się gardłowo, a potem zanosi się kaszlem, aż się pochyla i świszczy. Gdy atak mu mija, prostuje się i do nas podchodzi. Paciorkowate oczy tylko omiatają Deana pobieżnym wzrokiem, a potem skupiają się na mnie.

Z taką samą pożądliwością jak poprzedniego wieczoru chłonie mój obraz od stóp do głów. Zatrzymuje spojrzenie na moim dekolcie, przez co próbuję ustawić ramiona tak, by się jakoś zasłonić, tyle że bezskutecznie. Tylko poruszam w ten sposób biustem, co go chyba podnieca. Cofam się, jakbym miała dokąd uciec, gdzie się schować.

– Nieźle się zabawimy, kotku – zwraca się do mnie, układając usta w dzióbek jak do pocałunku i wydając z siebie odrażający pomruk.

Czuję, że tracę nad sobą panowanie. Serce mi wali, jakby chciało uciec z klatki piersiowej, i muszę mu nakazać spokój. Nie ma dokąd uciekać.

Dean zaczyna znowu walić łańcuchami, by zdekoncentrować odrażającą świnię rozbierającą mnie bezdusznymi, szarymi oczami.

– To jest głupie, stary. Oboje mamy rodziny. Pracę. Przyjaciół. Zaczną nas szukać… Nie ujdzie ci to płazem.

Z mężczyzny wydobywa się kolejna fala gulgoczącego śmiechu, ale nawet nie patrzy na Deana. Wciąż wgapia się w moje piersi i wystawia język, żeby zwilżyć wąskie usta.

– Tessie Evans i ten klown, jej przyrodni brat, też tak mówili – oznajmia i robi krok do przodu. Zbliża się. – Ich ciała gniją w mojej stodole. Psy lubią się bawić ich kośćmi.

Krzyczę.

Krzyczę i krzyczę, i krzyczę, oślepiona łzami, dygocząc ze strachu.

– Proszę, nie rób tego. Nie chcę umierać – wyduszam z siebie i wierzgam na oślep, gdy napastnik zbliża się do mnie. – Nie, nie, nie. Proszę.

– Kurwa! – drze się Dean, nadal szarpiąc łańcuch, jakby to miało w czymś pomóc. Jakby mógł nas w ten sposób wybawić z opresji.

– Zachowaj te wysiłki na później, chłopczyku – woła oblech do Deana, skupiając się na mnie.

Czuję jego odrażający oddech na skórze. Pachnie gotowaną marchewką i benzyną zmieszaną ze smrodem ciała. Zaciskam usta, a ramiona mi podrygują w rytm szlochu. Przysuwa się coraz bliżej i bliżej…

– Daj mi kilka godzin, kotku, a pokażę ci, jak się zabawimy – mruczy, puszcza do mnie oko i niemal muska nosem czubek mojego nosa. – Najpierw muszę sprawić, żeby samochód zniknął.

O Boże.

Odsuwa się, patrzy to na mnie, to na Deana, a potem się odwraca i pogwizdując, znika na schodach.

Osuwam się na ziemię ciężko, płacząc i drżąc. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nas zabije. Najpierw się zabawi, a potem poderżnie nam gardła i rzuci nasze ciała psom na pożarcie.

– Cholera. Ja pierdolę. Jezu, kurwa mać – skanduje Dean obok mnie i drepcze po kilka kroków w każdą stronę, a potem zaczyna znowu ciągnąć za rurę z nadzieją, że się uwolni. Wydaje przy tym gniewne ryki, a we mnie rodzą się obawy, że odetnie sobie kajdankami dłonie.

– To bez sensu – mówię cicho z głową opartą o rurę, która trzyma mnie w tym koszmarze. W tym więzieniu. – Jesteśmy w pułapce.

– Nie poddam się.

Przyglądam mu się załzawionymi oczami, jak dalej się wysila bezproduktywnie, przez cały czas stękając i przeklinając.

– Zrobisz sobie krzywdę.

Ciągnie. Skręca. Krzyczy. Klnie.

– Na pewno ta myśl cię przygnębia – warczy.

Zamykam oczy, z których płyną kolejne łzy. Oddech mi się rwie.

– Myślisz, że ktoś już nas szuka? – zastanawiam się na głos, nie oczekując odpowiedzi. Przecież nie sposób to wiedzieć.

Dean wreszcie przerywa próbę ucieczki, a jego pokryta warstewką potu twarz odbija światło poranka. Spogląda na mnie i patrzymy sobie w oczy przez kilka chwil. Brutalna prawda naszej sytuacji przeszywa nas na wskroś.

Szukają nas.

Będą nas poszukiwały grupy i tropiciele z psami, będzie się o nas pisało i nagrywało przerażające programy dokumentalne dla kanału Investigation Discovery.

Poświęcone mnie i Deanowi Asherowi.

Dean robi urywany wdech i opiera się ramieniem o rurę.

– Wiesz, żartowałem sobie, że kiedyś się pewnie pozabijamy – burczy i kopie kamyk leżący blisko jego buta. – Chyba od zawsze miałem wrażenie, że odejdziemy razem.

Wiem, że próbuje nas rozbawić, ale jego słowa są jak cios w brzuch. Aż mi dech zapiera. Nie mogę oddychać.

Siedzę na zimnej, twardej podłodze i cicho łkam, aż łzy mi wysychają i jestem zbyt wyczerpana, za słaba, żeby się chociaż poruszyć.

Dean zaczyna śpiewać.

Dzięki rodzinnym wieczorom karaoke urządzanym od dekady w domu rodziców wiedziałam, że śpiewa dość dobrze. Siedziałam na kanapie ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i niewzruszonym spojrzeniem, z irytacją słuchając jego głębokiego, chrapliwego głosu. Mandy omdlewała. Rodzice wpatrywali się w niego z wyrażającymi dumę, rozpromienionymi twarzami. Nawet przeklęty pies gapił się na niego z zachwytem, machając ogonem do idealnie modelowanej melodii. Potem wszyscy, z wyjątkiem mnie, klaskali i Dean się kłaniał, od czasu do czasu puszczając do mnie lizusowskie oko.

Pokazywałam mu język albo środkowy palec, przepełniona pogardą. Mandy dźgała mnie łokciem między żebra, zdarzało się też, że matka łajała mnie za to, że jestem niegrzeczna.

Ha! Niegrzeczna.

Owinięcie samochodu folią samoprzylepną w noc przed rozmową o pracę, która miała odmienić moje życie – to jest brak grzeczności.

Staram się ignorować dźwięk jego głosu i zamykam oczy, ale te chrapliwe melodie są dziwnie kojące. Śpiewa właśnie jedną z moich ulubionych piosenek – Hey Jude Beatlesów.

I jakimś cudem, pomimo strachu i niepewności, mimo że żwir wbija mi się w uda, a przerażenie dusi serce, udaje mi się zasnąć.

3

– Pobudeczka.

Budzę się gwałtownie, myśląc przez krótką chwilę, że to był sen.

Chory, okropny sen.

Tyle że facet wisi nade mną, a jego oddech cuchnie teraz papierosami i brudnymi skarpetkami, usta zaś ma wygięte w groteskowym uśmiechu.

To jakiś koszmar, lecz prędko się z niego nie obudzę – dopiero się zaczyna.

Odsuwam się po chłodnym betonie, szurając po podłodze piętami pantofli. Próbuję obrócić się wokół rury, jakby dzięki temu nie mógł mnie dosięgnąć, ale ciągnie mnie za włosy i podnosi do pionu. Piszczę na znak protestu, skóra głowy mnie pali.

– Zostaw ją, kurwa! – krzyczy Dean z przeciwległego kąta.

Wykorzystuję chwilową dekoncentrację skurwiela, by kopnąć go kolanem w jaja. Jeśli mam polec, to z przytupem. Ryczy z bólu i puszcza moje włosy, a potem uderza mnie w szczękę grzbietem dłoni. Ból promieniuje do całej głowy i mam wrażenie, że zaraz mózg zacznie mi wypływać uszami.

– Głupia cipa – warczy i pluje mi w twarz.

Jego ślina spływa mi po policzku i niewiele brakuje, bym zwymiotowała.

– Waleczna z ciebie kicia, co? – kontynuuje i chwyta mnie za brodę paluchami, żebym musiała na niego spojrzeć.

Odwzajemniam jego gest i też pluję mu w twarz, przyglądając się, jak plwocina trafia w jego oko. I szykuję się na nieuniknioną karę.

Facet zamiera na dobre pięć sekund, całkowicie zaskoczony moim postępowaniem. Ściera ślinę z oka, łypiąc na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Wtem wybucha śmiechem.

Zgina się wpół, zanosząc się piskliwym chichotem i zaciskając tłuste dłonie na kolanach. Spoglądam na Deana, który przygląda się scenie z ostrożnym zainteresowaniem, ściągniętymi brwiami i napinając krępujący go łańcuch.

– Kicia lubi się bawić.

Mężczyzna rzuca się na mnie i rozrywa sukienkę na środku.

Boże, nie.

– Czekałaś, żeby się zabawić z Earlem, prawda? – rzuca i obłapia oślizgłymi dłońmi odsłonięte piersi w biustonoszu z turkusowej koronki.

Earl. Drań ma na imię Earl.

Odchylam głowę na bok i chwytam spojrzenie Deana. Patrzy na mnie z przerażeniem, bezradnie, gdy Earl obmacuje mnie, jakbym była jakimś eksponatem. Earl mnie zgwałci. Zostanę zgwałcona, tu i teraz, w obecności Deana Ashera. Uczucie mdłości wzbiera we mnie, wiruje, lecz je tłumię, a z oczu płyną mi łzy.

– Proszę, nie rób tego – jęczę i próbuję wierzgać nogami, żeby go kopnąć.

Earl napiera na mnie wielkim, tłustym cielskiem i przygważdża mnie do rury, żebym się nie ruszała, a równocześnie bawi się moimi sutkami pod koronką.

– Jaka ładna kicia… – mruczy i ślini się na mój dekolt.

Dean znowu zaczyna ryczeć i uderza łańcuchem o rurę z ogromną siłą.

– Przysięgam na Boga, że cię zabiję, jeśli ją tkniesz. Znajdę sposób, żeby to zrobić, i zakopię twoje grube dupsko w ziemi.

Earl chichocze, nie podnosząc wzroku. Jest zbyt skupiony na piersiach, gdy się pochyla i wsuwa gruby język pomiędzy nie.

Krzyczę, wiję się, wbijam szpilki w jego buciory. Nawet ich nie dziurawią. Nic temu nie zapobiegnie.

Jeszcze nigdy nie czułam się taka bezradna.

Dłonie Earla wsuwają się pod rozdartą sukienkę i suną w górę ud. Zaciskam nogi, starając się mu przeszkodzić, walczyć z nim.

– Założę się, że moja śliczna kicia ma też śliczną cipkę – szepcze mi do ucha, a mnie od jego oddechu przewraca się w żołądku.

Szarpię łańcuchy, tupię, wiję się i skręcam, krzyczę tak głośno, aż płuca mnie bolą.

– Proszę – błagam. – Puść nas. Nikomu nie powiemy, przysięgam. Tylko nas puść… – Boże, mówię jak w jakimś bardzo kiepskim programie detektywistycznym. Zawsze mi się wydawało, że będę bardziej twórcza, jeśli znajdę się w opałach. Bardziej przekonująca.

Do tego człowieka nic nie trafia. Nie mogę stworzyć z nim żadnej więzi, nie mogę udawać przemyślanej relacji. Instynkt mi podpowiada, że za bardzo odjechał. Nie ma sumienia – ani duszy. Za grosz współczucia, którym mogłabym spróbować manipulować.

Earl ściąga majtki z moich bioder, aż zsuwają się na podłogę. Całe moje ciało tężeje, robi, co może, by oprzeć się temu podłemu aktowi, do którego za chwilę dojdzie.

Dean nadal protestuje, drze się i wykrzykuje barwne przekleństwa i puste groźby. Odbijają się od ściany. Earl nie zwraca na niego uwagi.

Moje spojrzenie pada na Deana, kiedy wszystko inne zaczyna blednąć. Otaczam się murem w ramach mechanizmu obronnego – mentalną blokadą. Całkowicie się odcinam, wpatrując się w Deana, który bardzo się stara rzucić na Earla napierającego na mnie w najgorszy sposób z możliwych.

– Patrz na mnie, Coro. Nie spuszczaj ze mnie wzroku. Słuchaj mojego głosu – rozkazuje Dean i robi, co może, by utrzymać moją uwagę. By odciągnąć mnie od faktu, że oto jestem brukana na jego oczach. – Wydostaniemy się stąd, słyszysz mnie? Wyciągnę nas stąd. Tylko się na mnie skup. Tylko ja jestem w tej chwili realny. Jesteśmy tu tylko my, Coro. Skup się, dobrze? Patrz na mnie… skup się na moim głosie…

Głos Deana zaczyna się rozwiewać, mój umysł się zamyka i zasnuwa mgłą. Nie odrywam od niego wzroku, porusza się narowiście i gwałtownie. Nadal porusza ustami, ale nie rozróżniam słów – wszystko się zlewa. Jestem skołowana. Wydaje mi się, że trafiłam pod wodę, topię się, tonę, blaknę…

Ocean chyba w końcu mnie znalazł.

I nawet mi się tu podoba.

Kap. Kap. Kap.

Słucham regularnego kapania z rury, leżąc bezwładnie na twardej podłodze. Głową opieram się o ścianę na lewo ode mnie, nogi mam rozłożone przed sobą. Siedemnaście minut i dwadzieścia dwie sekundy. Tyle czasu minęło, odkąd zostałam zbezczeszczona. Wykorzystana i rzucona na ziemię niczym śmieć. Odliczałam sekundy w rytmie idealnie zsynchronizowanego z nimi kapania.

– Cora.

Głos Deana przeplata się z kapaniem. Mrugam powoli, nie skupiając wzroku na niczym.

– Cora.

Kap. Kap. Kap.

Nie ruszam się. Zmuszam się do tego, by oddychać i dzięki temu utrzymać się przy życiu.

– Odezwij się do mnie, Corabelle.

A co mam powiedzieć? Dean wie doskonale, co się stało. Oglądał przedstawienie z pierwszego rzędu. W końcu mobilizuję się do tego, by podnieść głowę i popatrzeć na schody w głębi pomieszczenia. Umieram ze strachu przed chwilą, gdy te czarne buciory znowu się pojawią, wystukując preludium do kolejnej serii okropności.

– Wszystko w porządku?

Tym wreszcie przyciąga moją uwagę i zmuszam się, by spojrzeć w prawo. Dean opiera się o rurę, zwrócony twarzą do mnie, z rękami spętanymi za plecami. Przesuwam wzrok od jego wrzosowoszarych butów biegowych aż do zmierzwionych, ciemnobrązowych włosów. Zaczynają się kręcić tuż poniżej uszu. Przypomina mi się, jak Mandy narzekała, że są za długie, i zamierzała sama je podciąć.

Przełykam ślinę.

– W porządku.

Zwykle nie umiem kłamać, więc jestem pod wrażeniem tego, jak szczerze to zabrzmiało. Oczywiście rozmija się to z prawdą. W życiu nie wygłosiłam większego kłamstwa.

Dean ma tego pełną świadomość.

– Nie jest w porządku. Możesz ze mną porozmawiać.

Odruchowo unoszę brew, wodząc leniwie wzrokiem po nim. Wcześniej zdjęto mu kurtkę, więc teraz ma na sobie tylko błękitną koszulkę pasującą do koloru oczy i wyblakłych dżinsów.

– Mogę z tobą porozmawiać? – Chichoczę chrapliwie. Gardło mam zdarte od bezsensownego krzyku. – Bo się tak blisko przyjaźnimy?

Przyglądam się temu, jak ściąga brwi, a na jego twarzy maluje się upokorzenie.

– W tej chwili jestem jedynym przyjacielem, jakiego masz – odpowiada sztywno.

– Wolałabym być sama.

Kolejne wierutne kłamstwo.

Nie chcę być sama. Tyle że jest ze mną Dean i nie przepadam za nim, dlatego wyleję na niego cały swój strach i traumę. Tylko to daje mi jeszcze jakieś poczucie kontroli.

To moja jedyna siła.

– Posłuchaj – kontynuuje Dean głosem rwącym się i cichym. – Wiem, że się nie dogadywaliśmy, ale musimy współpracować. Kiedy się stąd wydostaniemy, możesz wrócić do nienawiści do mnie, ale to jest sprawa życia i śmierci, Corabelle. Daruj sobie tę pieprzoną urazę i połączmy swoje głowy.

– Nie nazywaj mnie tak. – Odwracam i opuszczam głowę.

Uszy wypełnia mi szyderczy śmiech.

– No jasne, to jest to, na czym się skupiasz.

Kątem oka widzę, jak kręci głową, a potem uderza kajdankami o rurę. Podskakuję.

– Obudziłaś mnie w środku nocy, żebym po ciebie przyjechał, mimo że wcześniej proponowałem ci podwózkę. Przyjechałem mimo wszystko, bo, chociaż możesz w to nie wierzyć, Coro, przejmuję się tobą. Mamy zostać rodziną.

Na dźwięk tych słów do oczu napływają mi łzy. Zabawne – nie sądziłam, że jeszcze mi jakieś zostały.

– Odebrałem cię blisko drugiej w nocy i skończyłem tutaj. Przywiązany do przeklętej rury czekam na to, co ten dupek nam zgotuje. A ty strzelasz focha?

– Właśnie zostałam zgwałcona! – cedzę przez zaciśnięte zęby piskliwym, łamiącym się głosem. – Przez tę obleśną świnię. Masz pojęcie, jak to jest? – Wydobywa się ze mnie drwiący śmiech, gdy przechylam głowę na bok. – Nie mogę się teraz tobą zajmować.

Milczy przez chwilę, trawiąc moje słowa. Wtem:

– Już ci mówiłem… możesz ze mną porozmawiać.

– Nie chcę z tobą rozmawiać! Nie lubię cię!

– Super! – Dean uderza łańcuchem i sapie z frustracji. – Ja pierdolę. Tylko próbuję pomóc.

Pociągam nosem, zanim łzy zdołają się uwolnić.

– Może gdybyś zaczął pomagać przed piętnastoma laty… gdybyś zaczął się mną przejmować, co podobno robisz… byłabym bardziej chętna, żeby się otworzyć. Ale ty zawsze tylko mi dokuczałeś, raniłeś mnie, dowalałeś mi. Nie mam powodu ufać ci teraz. – Klatka piersiowa mi faluje, czuję w niej pieczenie i kłucie, gdy moje cierpienie miesza się z latami tłumionego rozgoryczenia.

Dean długo analizuje moją odpowiedź. Przestrzeń między nami wypełniają jedynie odgłosy naszych oddechów i kapania z rury. Dean przesuwa podeszwami butów po zakurzonej podłodze i przygląda mi się z drugiej strony pomieszczenia.

– Zawsze tak między nami było – burczy. – Ja ci dowalałem, ty mi odpowiadałaś.

– Nie miałam wyboru – odpowiadam. – Jestem zaprogramowana na tryb obrony w twoim towarzystwie. Wiecznie mam wyciągnięty miecz, gotowy do walki.

– Bo tak jest fajnie.

– Wcale nie. Byłeś dla mnie okropny.

Darowuję mu znaczące spojrzenie i przyglądam się, jak spuszcza wzrok. Znowu szura butem, w tę i z powrotem, a słaby odgłos przesuwającej się po żwirze podeszwy wydaje się w pustym pomieszczeniu bardzo głośny. Przeszywający.

– Byłem wtedy dupkiem – odpowiada wreszcie, wciąż patrząc w bok. – Głupim nastolatkiem. Ale już taki nie jestem. Dokuczam ci, bo odpłacasz mi pięknym za nadobne, i to jest nieszkodliwe. Tak już mamy. – Zerka w moją stronę błękitnymi oczami o przeszywającym spojrzeniu. – Nie możesz mi powiedzieć, że nie lubisz naszych sprzeczek i potyczek, i tych wszystkich wygłupów.

– Nie lubię – odpowiadam szybko.

– Kłamiesz.

– Nie kłamię, Dean. Nie podoba mi się, że mi dokuczasz. I nie podoba mi się, że muszę zawsze być w twoim towarzystwie czujna i zastanawiać się, jakie pranki dla mnie przygotowałeś. – Milknę dla efektu, zagotowawszy się przy ostatnich słowach. – Albo w jaki sposób zasabotujesz mój kolejny związek.

W jego oczach błyska coś, czego nie potrafię określić. Nie poczucie winy czy skrucha. Rozbawienie też nie.

– Nieważne.

Unoszę brwi, bo spodziewałam się czegoś więcej.

– To wszystko? Tylko tyle masz do powiedzenia na temat roli, jaką odegrałeś w zakończeniu się mojego czteroletniego związku?

– Tak. Nieważne.

Czuję w klatce piersiowej płomienie dzikiej pożogi, które rozpalają mi kark, uszy, język.

– Palant z ciebie. – Skręcam się w lewo, by odsunąć się od Deana Ashera najdalej, jak mogę. Kulę się, zwrócona twarzą do ściany, i zamykam się w swoim mentalnym więzieniu.

Słyszę za plecami jego westchnienie i nie jestem pewna, co znaczy. A potem dociera do mnie, jak mówi pod nosem:

– Jestem jedynym palantem, jakiego masz.

Myliłam się. Wolałabym być sama.

Nie jestem pewna, ile czasu mija, ale słońce ma się chyba ku zachodowi, ponieważ przez zakurzone okno nad nami wpada do środka pomarańczowa poświata. Wyobrażam sobie, że się uwalniam z kajdanek i wspinam po ścianie, z determinacją wybijam pięścią szybę i przeciskam się przez wąski otwór. I będę biec, nie dbając o to, dokąd dotrę.

Wszędzie jest lepiej niż tutaj.

Nie rozmawialiśmy z Deanem od czasu naszej kłótni, pewnie od kilku godzin. Zasnął krótko potem, oparty plecami o rurę i z głową przechyloną na bok. Wygląda spokojnie. Łapię się na tym, że mu się od czasu do czasu przyglądam. Zazdroszczę mu, że jest teraz gdzie indziej. Mnie nie udało się zasnąć – za każdym razem, gdy zamykam oczy, czuję ohydny oddech swojego oprawcy na policzku, gdy mnie upokarza.

I naprawdę muszę siku, nie wiem jednak, co z tym począć. Mamy tu robić pod siebie? Czy temu choremu draniowi nie wystarczy, że spętał nas jak zwierzęta, gwałci mnie i torturuje? Zaciskam uda ze świadomością, że niebawem nie będę miała innego wyjścia, jak sobie ulżyć. Na samą myśl palą mnie policzki.

Sądziłam, że będę czuła większy głód, ale pustka w żołądku tylko wywołuje we mnie mdłości. Za to ile bym dała za szklankę wody… Śnię na jawie o tym, że piję lodowatą wodę, od czego czuję mrowienie w pęcherzu. Robię głęboki, uspokajający wdech.

Wtem otwierają się drzwi piwnicy i brudne buciory ze wzmocnionymi stalą czubami tupią w naszą stronę. To wystarczy, by wyrwać Deana z drzemki, bo słyszę podzwanianie jego łańcuchów za sobą. Wciskam się głębiej w kąt, by uciec przed okropieństwami, do których ma dojść.

– Przerwa na siusiu – oznajmia Earl, podciągając spodnie khaki pod wielkim brzuchem.

Siadam prosto, czując powiew nadziei. Mój pęcherz zaczyna wywijać taniec radości, co nie jest raczej dobre, zważywszy na fakt, że zaraz mi pęknie.

– Pozwolisz nam skorzystać z toalety? – Przesuwam się wokół rury tak, by móc nawiązać kontakt wzrokowy ze stojącym już Deanem.

Oczy mu błyszczą.

Przenosi spojrzenie na Earla.

– Pojedynczo. I żadnych numerów, bo włożę pistolet do gardła i będę patrzył, jak malujesz mi ściany na czerwono. – Earl wyciąga broń zza pleców i wymachuje nią dla podkreślenia swoich słów. – Nie chcę, żebyście mi się załatwiali na podłogę. To źle pachnie i psuje mi chwilę.

Chwilę? Jezu. Nasz ból i przerażenie są dla niego chwilą?

Nie pokazuję po sobie odrazy z obawy, że zmieni zdanie. Kiwam głową i powoli wstaję. Słabe i drżące pode mną nogi próbują utrzymać mój ciężar.

– Dziękuję.

Earl ryczy gromkim śmiechem, zbliżając się do mnie. Wsuwa pistolet za pasek spodni.

– Nie dziękuj mi, kiciu. I tak zginiesz.

Patrzę na Deana. Na pewno zrobiłam się blada, a zielone oczy mi poszarzały. Odwzajemnia spojrzenie, równie odarte z nadziei, przerażone. Zaciska powieki i przełyka ciężko ślinę. Earl sięga nade mną i rozpina kajdanki, pomrukując gburowato. Nie potrafię nie rozważać próby ucieczki. Może gdyby udało mi się jakoś zdobyć przewagę, przejąć pistolet albo ukraść z łazienki ostry przedmiot, mogłabym go obezwładnić. Lecz gdy tylko ta myśl przemyka mi przez głowę, lufa pistoletu dotyka mojej skroni w chwili, gdy kajdanki zsuwają się z moich rąk. Łańcuchy z kajdankami są przymocowane do ściany za pomocą metalowych kółek. W piwnicy rozbrzmiewa brzęk, gdy upadają na podłogę.

– Jak spróbujesz czegoś głupiego, możesz się pożegnać z tą swoją śliczną główką.

Earl dźga mnie w bok twarzy, gdy rozmasowuję nadgarstki. Zbieram podartą sukienkę, żeby osłonić piersi. Mocno się oplatam rękami.

– Nic nie zrobię.

– Dobrze. Może jednak da się ciebie łatwo wytresować. – Earl spogląda na Deana, który patrzy na nas ze sceptycyzmem i zaciśniętymi zębami. – Ty będziesz następny, przystojniaczku. Nie martw się.

Patrzymy sobie w oczy, zanim krzepkie łapsko mnie popycha, aż prawie się potykam w szpilkach.

– Cora…

Zerkam przez ramię przed opuszczeniem schodów. Dean ciągnie za łańcuchy, jakby próbował mnie dosięgnąć. Jego oczy wypełniają troska i niepokój. Tak samo patrzył na mnie, gdy mówił do mnie w najgorszych chwilach mojego życia, by mnie pocieszyć w jedyny dostępny sposób.

Zagryzam dolną wargę, gdy patrzymy na siebie przez moment. Potem zimny pistolet napiera na moje plecy, każąc mi iść dalej.

Nie potrafię nie myśleć o słowach Deana, kiedy jestem przeprowadzana przez mały dom z oliwkową wykładziną i niemodnymi ścianami.

„Chociaż możesz w to nie wierzyć, Coro, przejmuję się tobą”.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej