Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
2393 osoby interesują się tą książką
Janka nie jest tylko zdolnym office managerem – ogarnia wszystko, co tylko może się posypać w wydawnictwie. Kiedy trzeba, jest psychologiem dla zestresowanych redaktorów, pogromczynią deadline’ów i budżetową cudotwórczynią. Do tej pory Artur Nowakowski, były już prezes, doceniał jej wysiłki i… nie wtrącał się w to, jak Janka rządzi zza kulis.
Ale potem przyszedł Jakub Nowakowski. Starszy brat. Nowy prezes. Człowiek od planów, struktur i bezdusznych cięć budżetowych. Człowiek, który dzień po dniu odbiera Jance wszystko, co trzymało to wydawnictwo w ryzach. Jakby tego było mało, właśnie jego decyzja sprawia, że jej wielkie, sekretne marzenie – wydanie własnej książki – nagle staje pod znakiem zapytania.
Na szczęście nadchodzi wyczekiwany urlop i wyjazd do Londynu na ślub siostry. Idealna okazja, żeby się zresetować! Plan jest prosty: przylecieć, świetnie wyglądać i udawać, że jej życie jest w pełni pod kontrolą. Tylko że los jak zwykle ma inny pomysł. Zamiast Artura, który miał Jance towarzyszyć, na lotnisku pojawia się Jakub. I to w roli rycerza na białym koniu – a raczej ratunku przed jej natarczywym eks.
I tak zaczyna się gra w udawanie. Miłosny teatrzyk, w którym Janka i Jakub mają do odegrania główne role. Problem w tym, że chemia między nimi jest bardziej wybuchowa niż londyński pokaz sztucznych ogni, a udawanie może szybko przerodzić się w coś… znacznie trudniejszego do wyjaśnienia.
Czy Janka przetrwa ten szalony tydzień, nie tracąc przy tym ani pracy, ani głowy? A może to, co miało być tylko chwilową grą, stanie się czymś więcej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 525
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2025 by Greta Eden
Copyright © 2025 by Projekt B
Wydanie pierwsze, 2025
Redakcja: Ewelina Gałdecka
Pierwsza korekta: Kinga Rutkowska
Druga korekta: Agata Górzyńska-Kielak
Skład, łamanie i przygotowanie ebooka: Michał Bogdański
Projekt okładki: Ewa Popławska
Źródła obrazów: Avector, yan4ik, NelaRov, dwi, Jona, Rawpixel.com, Qualit Design
ISBN: 978-83-974408-3-8
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej fragmenty nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autora lub wydawcy.
Wpatrywałam się uparcie w formułę Excela, usiłując zrozumieć, gdzie w skomplikowanym zapisie funkcji indeks, podaj.pozycję, podaj.pozycję znajduje się błąd, który zwracał mi wartość #N/A zamiast poszukiwanej odpowiedzi.
Do diabła! Może to obszar wyszukiwania? A może kolumna argumentu? Kurde! A może są źle zablokowane?
Z prawej strony dotarło do mnie głośne chrząknięcie.
– Daj spokój, Aga. Nie będę ci poprawiać formuł w nieskończoność. Pokazywałam ci to już sto razy i z tysiąc razy powtarzałam, żebyś nigdy nie kasowała zakładek, a ty dalej swoje. – Mój ton stał się pouczający i pełen wyrzutu. – Ty się ciesz, że ja ci robię kopie zapasowe w chmurze na koniec dnia, bo inaczej byś tu siedziała do usranej śmierci i zawijała jak świstak w te sreberka.
– Janka…
Coś w jej głosie mnie zaalarmowało. Podniosłam głowę i zrozumiałam. Przed biurkiem recepcyjnym stała osoba, której nie miałam ochoty oglądać. Gburek! A dla osób niezwiązanych z firmą – członek zarządu Wydawnictwa Nowakowski, niejaki Jakub Nowakowski. Wstałam ze swojego miejsca, przyklejając na usta niezwykle sztuczny uśmiech.
– Dzień dobry, panie Nowakowski – przywitałam go uprzejmie z nadzieją, że nie słyszał, jak zgrzytały mi zęby przy wypowiadaniu jego nazwiska. – Pana brat…
Położył na moim biurku teczkę notarialną i puknął w nią palcem. Pewnie zerknęłam do środka i wyjęłam plik dokumentów.
– Mój brat został usunięty uchwałą zarządu ze stanowiska – oznajmił sucho. – Z dniem dzisiejszym rozpoczyna się moja dwuletnia kadencja.
Czemu mnie nie dziwi, że zdetronizowali Artura?! Ostrzegałam go tyle razy… A on tylko kpił, że wszystko jest w należytym porządku. Szkoda, ale umarł król, niech żyje król.
Spojrzałam w chmurne oczy swojego nowego szefa. Na widok jego miny miałam ochotę rzucić papiery i zasalutować jak w wojsku, meldując gotowość do wykonywania wszelkich czynności… W granicach, kurwa, korporacyjnego zdrowego rozsądku!
– W czym mogę panu pomóc?
– Mogłaby pani na początek wskazać mi gabinet.
Czyżby nagle, w nocy, magicznie zmienił się rozkład pomieszczeń w firmie, w efekcie czego nie znajdował się już na końcu korytarza? Spojrzałabym ostentacyjnie w tamtym kierunku, ale lepiej nie drażnić szefa w pierwszym dniu nadzorowania kołchozu. Jeszcze mu przyjdzie do głowy publiczne rozstrzeliwanie niewiernych…
– Oczywiście, zapraszam.
Stukając obcasami, zaprowadziłam go do gabinetu, w którym jeszcze w ubiegły piątek rezydował jego brat. Teoretycznie, bo nikt go tu nie widział od tygodni, i nie było to nic nowego ani niezwykłego. Otworzyłam drzwi i zaprosiłam Nowakowskiego do środka.
– Życzy pan sobie kawę, herbatę? Wodę?
Może święconą? Albo od razu egzorcystę, po co się rozdrabniać?
– Kawa, czarna.
Jak twoje serce, o ile je masz! W co wątpię! Jeszcze dodaj, że kawę lubisz sypaną. Chociaż by mnie nie zdziwiło, że lubisz gryźć ten piach w zębach!
– Oczywiście, panie dyrektorze… eee… panie prezesie, robi się! – Odwrócił się do mnie z błyskiem w oku, ale udając naiwną i otwierając szeroko oczy w wyrazie niewinności, zapytałam: – Czy w czymś jeszcze mogłabym panu służyć?
Podać zupę dnia – łzy naszych wrogów?! Zorganizować miejsce publicznych egzekucji? Czy gilotyna będzie wystarczająco wyrafinowana? A może lepiej jednak szubienica?
– Nie, dziękuję! Przynieś tylko teczkę dokumentów do podpisu i listę bieżących spraw, którymi trzeba się zająć.
Skinęłam głową i bezgłośnie zamknęłam za sobą drzwi. Uśmiechnęłam się pod nosem. Sekretariat kontra prezes Nowakowski jeden do zera. Wróciłam do Agi. Siedziała, studiując dokument, który nam dostarczył.
– Źle to wygląda – oznajmiła i podała mi go z grymasem.
– Ale mamy wszystko na papierze, więc zadzwoń do prawników, najlepiej do Piotrka – poradziłam, idąc w stronę naszego socjalnego zaułka kryjącego ekspres z kawą. – I zapytaj, czy to jest już złożone do sądu, do rejestracji. – Zamyśliłam się na chwilę. – Chociaż w sumie to nie ma znaczenia, bo uchwała zarządu to uchwała, o ile była odpowiednia liczba głosów. Dziwne tylko, że nikt nas nie powiadomił.
– Biorąc pod uwagę, że jest w sumie pięciu udziałowców i wszyscy to kuzyni, a zarządza dziadek, mogli to uchwalić na niedzielnym obiedzie…
Westchnęłam z niezadowoleniem. A już zaczynałam lubić tę robotę!
– Zwołali konwent seniorów? – zażartowałam.
– On nie wygląda jak brat Artura.
– Może go adoptowali – zasugerowałam, sięgając po filiżankę.
A może powinnam dać mu kubek? Odpowiedni i wymowny byłby ten z napisem na dnie: „Zostałeś otruty?”. Ech… Nieee, zostawię go sobie na inny dzień. Tak samo jak ten z hawajskim znakiem pokoju na spodzie. Mój ulubiony.
Nawet nie zapytałam, czy lubi zwykłą, rozpuszczalną, czy może rozpuszczalną, ale rozpuszczoną na zimno dla lepszego smaku? Jakie mleko? Z pianką? Ciepłe, zimne? Pięcioprocentowe, dwuprocentowe, a może odtłuszczone?! Migdałowe, z płatków owsianych? Od krowy z czarną sierścią dojonej o północy?
– Masz gotową teczkę? – spytałam, stawiając filiżankę na blacie recepcji. Chwyciłam swój kalendarz z przypiętym długopisem i tablet. – Pomożesz?
– Pewnie!
Aga chciała się wycofać z gabinetu jak zawsze, ale zatrzymał ją zimny głos Jakuba.
– Proszę zostać! Siadajcie. – Zajęłyśmy dwa fotele. – Gdybyście mogły się przedstawić i w paru zdaniach powiedzieć, czym się zajmujecie…
– Agnieszka Jarosz. Jestem sekretarką zarządu. Całego zarządu oraz pięciu dyrektorów – doprecyzowała. – Zajmuję się kalendarzami, organizuję spotkania, dostarczam dokumenty i prezentacje. Robię tłumaczenia.
Jego chłodne spojrzenie, z którego nie dało się wyczytać żadnych emocji, przeniosło się na mnie.
– Janina Kania. Asystentka zarządu, w szczególności dyrektora zarządzającego, który pełni rolę prezesa zarządu. Moje stanowisko to office manager – wyrzuciłam z siebie niemal na jednym wydechu. – Zajmuję się HR, umowami zlecenia i o dzieło na potrzeby redaktorów. Przygotowuję dokumenty do kwartalnych rozliczeń. Akceptuję wypłaty pracowników.
– To dużo obowiązków dla jednej osoby.
Nie wiedziałam, czy to pochwała, czy kpina. Mimowolnie odnotowałam, że nawet nie tknął kawy. Może się bał, że zatruta? Po chwili ciszy spojrzał na nas uważnie i wypalił ordynarnie:
– Obie sypiacie z moim bratem?
Ale ma tupet. Wal się, kutasie! Gorzej już zacząć swojego panowania nie mogłeś!
Starałam się zachować kamienną twarz, ale miałam ochotę strzelić go w ryj teczką z dokumentami do podpisu. Albo lepiej: wylać mu kawę na spodnie w kroku. Niestety rachunki i rata kredytu nie zapłacą się same. Owszem, przetrwałabym z pół roku bezrobocia, ale to mała branża i nie wiem, czy nie musiałabym zmienić kraju, żeby mnie ktoś zatrudnił.
Poza tym szkoda takiej dobrej kawy…
– Dyrektor Nowakowski – specjalnie położyłam nacisk na jego tytuł – zatrudnia wykwalifikowane i doświadczone osoby, które wiedzą, jak zarządzać biurem. Kwestia osobistego zaangażowania między pracownikami jest jasno opisana w polityce firmy.
– I nie woła do ciebie „skarbie”? – spytał z pełną powagą.
Podniosło mi się ciśnienie. Uniosłam głowę i zmierzyłam go wyniosłym spojrzeniem.
– Może pan się do mnie zwracać „pani Kania”!
– Gramy trudną do zdobycia czy pod publiczkę? – zapytał z emfazą.
– Nie wiem, co pan insynuuje – udawałam debilkę – ale mnie tu zatrudniono jako office managera z szerokim zakresem obowiązków…
– Właśnie o tym szerokim zakresie obowiązków mówię – przerwał mi. Jak ostatni cham wyjął telefon z kieszeni, zerknął na niego i położył na blacie. – Nie bawmy się w żadne gierki – zaproponował. – Mój brat to kobieciarz, który nie potrafi utrzymać sprzętu w spodniach.
No co ty nie powiesz?!
Chociaż bardzo zgadzałam się z tą oceną, Artur nigdy nie próbował mnie poderwać. W końcu to ja kierowałam tym całym burdelem, a on tylko podpisywał papierki. Doskonale wiedział, że jeśli będzie się do mnie dobierał, odejdę, a na jego barki spadnie cała masa roboty. Choć na papierze byłam „tylko” jego asystentką i office managerem, w moich rękach był właściwie cały HR i administracja wydawnictwa. Z błogosławieństwem Artura i ku chwale zysków, których nie mieliśmy, bo się komuś zachciało księgarń!
Niestety nie mogłam wpakować Artura w głębsze bagno niż to, w którym tkwił!
– Myślę, że ma pan kompletnie błędne wyobrażenie o tym, co się tu dzieje.
– To świetnie, że pani myśli! – pochwalił. – Naprawdę godne podziwu!
Jeszcze tylko brakowało, żeby mi w nagrodę rzucił cukierka, którego obracał w palcach. Otworzyłam usta, żeby wygłosić ciętą ripostę, ale na widok błysku w jego oczach zrozumiałam, że drażni mnie specjalnie, chcąc sprowokować kłótnię.
Czas zmienić taktykę.
– Żeby nasza współpraca dobrze się układała, wolałabym, żebyśmy unikali wycieczek osobistych – zaproponowałam uprzejmie, choć w głowie dźgałam szpilką jego laleczkę voodoo w nerw pod kolanem.
Pochylił się nieco w naszą stronę.
– A skąd założenie, że zamierzam was zatrzymać?
Ja pierdolę! Teraz jeszcze stracę robotę! A wesele Magdy już za cztery tygodnie!
Krew odpłynęła mi z twarzy. Aga konwulsyjnie złapała mnie za dłoń. Opanuj się, Jaśka! Nie dawaj mu satysfakcji! – musztrowałam się w duchu. W skroniach mi dudniło, a krew zaczynała gwałtownie pulsować ze strachu o przyszłość. Przełknęłam i wzięłam niewielki oddech, zduszając wszystkie negatywne emocje.
W tym czasie cham i prostak podniósł do ust kawę. Zdziwienie na jego twarzy było wymowne. Dobre, co?! A nie zastanawiasz się, patałachu, czy nie dodałam tam trutki na szczury albo arszeniku? Dzisiaj pewnie nie, ale kto wie, co przyniesie jutro!
– Kiedy możemy się spodziewać pana asystentki, która przejmie nasze obowiązki? – zapytałam neutralnym tonem, chociaż najchętniej bym go spoliczkowała i chlusnęła mu tą cholerną kawą w twarz!
Trudno! Rozstańmy się z godnością! Której akurat nie masz, palancie!
Jednak coś w jego postawie i oczach było nie tak. Blefował? Chciał wiedzieć, jak się zachowamy? No to, misiu, uwaga! Sprawdzam!
– Czy trzymiesięczny okres wypowiedzenia zagwarantowany w umowie o pracę nadal obowiązuje, czy woli pan nas zwolnić z obowiązku świadczenia pracy? Mogę przygotować dokumenty w pół godziny. Godzinka i już nas tu nie ma – zaproponowałam pogodnie.
Dłoń Agi zacisnęła się na podłokietniku. Siedziała napięta jak struna, a w jej oczach zbierały się łzy. Za chwilę walnie nam jeden ze swoich ataków histerii i będzie pozamiatane.
– Nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość, skupmy się na tu i teraz. Na wszystko przyjdzie czas. – Spojrzał na Agę. – Może nas pani zostawić, panno Jarosz.
Dziewczyna siedziała jak zaczarowana.
– Aga? – Klepnęłam ją w dłoń. Spojrzała na mnie, mrugając wściekle. Miałam ochotę dodać „Wyjazd!”, ale jakoś nie wypadało.
– Tak, oczywiście. – Podniosła się niezgrabnie i wyszła z gabinetu.
Poczekałam, aż zamkną się za nią drzwi.
– Straszenie Agnieszki utratą posady na pewno nie sprawi, że będzie pracować efektywnie – oznajmiłam z urazą, wypadając z roli profesjonalistki i pozwalając sobie na osobisty komentarz.
– Ciebie to jakoś nie ruszyło. – Rzucił długopis na blat.
– Nasze sytuacje finansowe się różnią.
– Naprawdę? Mój brat tak hojnie obdarowuje kochanki prezentami, że dałabyś sobie radę bez pracy? Jak cię dzisiaj zwolnię dyscyplinarnie, to jeszcze mi podziękujesz?
Dobrze, że miałam palce splecione na kolanach, bo nie widział, jak się zacisnęły, a kostki pobielały.
– Musiałby pan mieć mocne podstawy do takiego kroku.
– Fałszowanie podpisów mojego brata to za mało?
Musiałbyś to udowodnić, frajerze! Powodzenia.
Wyraźnie szukał zaczepki, ale nie zamierzałam dać się złapać.
– Pan dyrektor samodzielnie podpisywał wszystkie dokumenty – wyjaśniłam twardo. – Jeśli istniałoby jakiekolwiek upoważnienie do występowania w jego imieniu, miałabym taką wiedzę. Nigdy nie udzielił mi takiego pełnomocnictwa.
Bądźmy szczerzy, nie byłam święta. Czasem zdarzało mi się podsuwać Arturowi do podpisu coś, z czym nie do końca się zgadzał, albo pomijać zapisy w umowach czy przemilczać fakty. Ale nigdy, przenigdy nie podrobiłam jego podpisu. Ufał mi, więc nie było takiej potrzeby.
– Sprawdzimy to.
– Jeśli zarząd ma wątpliwości co do autentyczności podpisów… – zaczęłam, chcąc zaproponować rozwiązanie.
Na twarzy Jakuba pojawił się niesmak.
– Sęk w tym, że zarząd szczegółowo wypytał byłego już prezesa na okoliczność prowadzonej działalności i okazało się, że tenże były już prezes nie ma bladego pojęcia, co tu się dzieje!
Nie miałam na to dobrej odpowiedzi.
– Jestem przekonana, że jeśli pan sobie zażyczy ekspertyzy grafologicznej, wykaże ona, że żaden z dokumentów, które przeszły przez moje biurko, nie jest sfałszowany.
Byłam w stu procentach pewna tego, co powiedziałam. W życiu nie dopuściłabym się czegoś takiego. Mierzyliśmy się spojrzeniami, usiłując złamać się wzajemnie.
Czy to dlatego Artur dzwonił do mnie kilkanaście razy w niedzielę, a potem nie odebrał, jak oddzwaniałam? Było już za późno? Ileż razy ostrzegałam go, żeby chociaż posłuchał, co do niego mówię, i przestał surfować po Internecie na spotkaniach redaktorów. Uśmiechał się tylko radośnie w odpowiedzi, składał zamaszyste podpisy i znikał z biura. Albo ja znikałam z jego domu, ponieważ czasem przyjechanie do niego z dokumentami okazywało się jedynym sposobem, żeby zapewnić tej firmie płynne funkcjonowanie. O dyktowaniu odpowiedzi na maile już nie wspomnę, ponieważ to było nagminne. No i proszę! Niezły klops!
– Może przejrzymy dokumenty do podpisu? – zaproponowałam, przerywając niezręczną ciszę.
– Te wszystkie umowy i tak muszą zostać poprawione ze względu na zmianę prezesa – rozkazał.
– Oczywiście, ale one stanowią tylko część dokumentów.
Wybrałam z odpowiedniej zakładki faktury, które ze względu na wysoką kwotę wymagały autoryzacji członka zarządu przed ich zapłatą. Wyjaśniłam, co zawiera każdy dokument, podając więcej szczegółów, niż było zawarte w opisie na rewersach. Nie zawahałam się przy żadnym.
Zadawał tyle pytań, że miałam ochotę co najmniej kilkukrotnie podnieść się, złapać za poły jego marynarki i potrząsnąć nim, wrzeszcząc wniebogłosy: „Co jest z tobą nie tak!?!”.
– Możemy przejść do spotkań? – zaproponowałam. – Jeśli udostępni mi pan swój kalendarz, przeniosę wszystkie terminy z kalendarza poprzedniego prezesa do pańskiego.
Zebrałam wszystkie omówione papiery i włożyłam z powrotem do teczki. Sięgnęłam po tablet.
– Niech pani zwoła zebranie wszystkich pracowników na – zerknął na zegarek – dziesiątą trzydzieści. Obecność obowiązkowa.
– Czy mam podać jakiś powód?
– A muszę się tłumaczyć?
– Oczywiście, że nie, panie prezesie. Czy to wszystko? – spytałam z nadzieją, że ten koszmarny poranek się skończy.
– Dam pani znać, kiedy będzie mi pani potrzebna.
Oby nigdy, chamie!
Wymaszerowałam z dokumentami w dłoni i bezgłośnie zamknęłam za sobą drzwi. Przycisnąwszy teczkę do piersi, oparłam się o ścianę i wzięłam kilka uspokajających oddechów. Dopiero teraz uderzyła we mnie fala adrenaliny i zaczęły mi drżeć dłonie. Odepchnęłam się od ściany i pomaszerowałam do dzielonego z Agnieszką biurka.
– Wciąż tu pracujemy? – wyszeptała z nadzieją.
– Jeszcze tak. – Podałam jej dokumenty. – Zrób skany, wyślij i zapisz na dysku. Biznes kręci się jak zawsze.
Pochyliłam się do laptopa i napisałam krótką wiadomość do wszystkich pracowników, że zapraszam na zebranie na dziesiątą trzydzieści w dziale teleobsługi. Zwrotnie otrzymałam kilkanaście maili o podobnej treści, które w skrócie można podsumować jednym zdaniem: „Czy mamy się czego bać?”.
– Tylko czekać, jak Beatka wpadnie tutaj szturmem „po kawę” – wymamrotałam.
– A za nią Baśka „tylko się przywitać” – dodała Aga, wydymając wargi. – Próbowałaś się skontaktować z Arturem?
– Wczoraj dzwonił do mnie kilkanaście razy, ale czytałam tę nową pozycję od Aldony i tak mnie pochłonęła, że nie usłyszałam komórki. – Podniosłam się z krzesła i sięgnęłam po umowy. – Trzeba poprawić pierwsze strony. Zejdę z nimi na dół, żebyśmy nie miały tutaj nalotu i niepotrzebnego zamieszania.
– Ale jak pójdziesz teraz, to będziesz musiała im powiedzieć, dlaczego zmieniasz i na kogo – zauważyła Aga przytomnie.
Opadłam z powrotem na krzesło.
– Dzięki za głos rozsądku.
– Co robimy? – Ewidentnie była zaniepokojona.
– To co zawsze, Pinky. – Pochyliłam się w jej stronę z kpiącym uśmieszkiem. – Będziemy podbijać świat.
– A jak nas wywali?
– To, gdziekolwiek pójdę, zabiorę cię ze sobą! – zapewniłam stanowczo. W głębi duszy byłam równie nerwowo rozstrojona jak Aga, ale nie chciałam straszyć jej jeszcze bardziej.
W czwartek Aga zadała mi fundamentalne pytanie, którego starałam się unikać jak ognia od poniedziałku.
– Powiedziałaś mu o imprezie za tydzień?
Zjadłam dwie czereśnie, zanim rzuciłam krótko i lekceważąco:
– Nie.
– Pytam, ponieważ organizatorka chce potwierdzić rozmiary koszulek i listę zespołów.
– Wszystko zostaje tak, jak było – mruknęłam.
– Ale koszulka dla Artura chyba będzie niezwykle opięta na nowym prezesie – zauważyła rezolutnie.
Zatrzepotałam rzęsami w swoistym „no to będzie” i dodałam uśmiech, który powinna sobie tłumaczyć jako „nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć”.
– Janka… – zaczęła błagalnym tonem.
Westchnęłam z rozczarowaniem, bo po zmianie prezesa Adze włączył się niezwykle silny instynkt przetrwania. A kiedyś była z niej rozrywkowa kobieta, skora do żartów. I proszę, co pieniądze robią z ludźmi!
– Dobra, zmień mu na większą. Ale napis zostaje – zastrzegłam.
Zachichotała pod nosem.
– Ale ty jesteś złośliwa – stwierdziła niby z wyrzutem, ale oczy jej się śmiały.
– Przykład idzie z góry! – Rozłożyłam ręce. – Ja tu tylko pracuję – zaszczebiotałam, podnosząc słuchawkę dzwoniącego telefonu. – Biuro prezesa zarządu, w czym mogę pomóc?
– Pani Janko, Sławek z obsługi się kłania. Mamy tu z kolegą taki mały problem z tą klimatyzacją.
Cudownie, tylko tego mi brakowało!
– A czy nie naprawiliśmy tego wczoraj?
Spojrzałam za okno na drzewa.
– Niby tak. – W jego głosie usłyszałam skruchę, od której moje brwi powędrowały do góry.
– A niby nie? – skontrowałam ze śmiechem.
– Się spsuło znów.
– Pan zaczeka, panie Sławku. – Zerknęłam na Agę. – Klima znów nie działa?
– Ale gdzie? – Zmarszczyła brwi, stawiając stempel na fakturze.
– W call center – podpowiedziałam.
– Małgośka nic nie mówiła. – Skrzywiła się.
– A bo ta pani psiapsiuła z dołu zadzwoniła, że się woda leje po ścianie – wciął się pan Sławek.
Druga linia pokazała połączenie przychodzące z recepcji na dole.
– Szkoda, że mnie nic nie wspomniała…
Aga odebrała, rzuciła tylko „Za późno” i się rozłączyła.
– No bo ja właśnie w tej sprawie – kontynuował. – Musimy klimatyzator wyłączyć, bo nie mam popsutej części. Albo mogę dać inne odprowadzanie wody, ale trza będzie wiadro podstawić i opróżniać.
Skrzywiłam się mentalnie na to „trza”, ale pan Sławek skończył zawodówkę ze czterdzieści lat temu i nie wypadało mi, gówniarze, poprawiać faceta, który mógłby być moim ojcem.
– To co pani woli?
– Zejdę na dół rozeznać się w sytuacji. Na kiedy będzie ta część? Jutro?
Pan Sławek cmoknął w słuchawkę, aż ją odsunęłam od ucha.
– A co pani taka w gorącej wodzie kąpana, kochanieńka?
– Z piekła się wygrzebałam, to i w gorącej wodzie lubię się kąpać – odparłam odruchowo, po czym ugryzłam się w język, ponieważ to mogło tylko zachęcić go do dalszych wynurzeń.
– Żeby się tylko znalazł taki, co ten ogień da radę bardziej rozpalić. – Zarechotał.
– No widzi pan, już nie produkują takich mężczyzn jak pan! – zaświergotałam, a Aga się komicznie skrzywiła, kręcąc głową z dezaprobatą.
A co! Mogłam mu posłodzić, jeśli to będzie oznaczało, że naprawi nam klimatyzację szybciej.
– Się wie! – odparł. – Serduszko, ja ci to dzisiaj naprawię awaryjnie z części tego urządzenia na powierzchni wolnej. Serwisanci na urlopach, to dopiero w przyszłym tygodniu podjadą.
Aga odebrała kolejny telefon. Jakiś dzień otwarty czy coś?
– Sezon urlopowy, panie Stasiu.
– Leszek – wymamrotała pod nosem.
– Ale zrobimy, serdeńko, zrobimy.
– Ja w pana wierzę jak w to, że jutro wzejdzie słońce, ale muszę uciekać. Zajrzę na dół niedługo – obiecałam. – Do zobaczenia. – Odłożyłam telefon na widełki i przyłożyłam do ucha przenośną słuchawkę od Agi. – No co tam, Lesiu?
– Cześć, śliczności! Jestem niedaleko u klienta, to wpadłbym na kawę i pogadać.
– Lesiu, a co my zrobimy, jak wpadniemy razem? – zażartowałam. – Twoja żona mnie ukatrupi.
– Zostawimy jej dzieciaka i uciekniemy w siną dal! – zapewnił ze śmiechem.
– Dajesz! – zachęciłam żartobliwie. – Aga już nastawia kawę, więc radziłabym się pośpieszyć, zanim zlecą się zwabione zapachem sępy.
Parę minut później wysoki blondyn z fryzurą w nieładzie stanął w drzwiach prowadzących do części budynku przeznaczonej dla zarządu.
– Dzień dobry pięknym paniom. – Skłonił się szarmancko niemal w pas.
– Dzień dobry! – przywitałam się z szerokim uśmiechem. – Co cię do nas sprowadza?
– A ty tak od razu do interesów! – zganił mnie żartobliwie. – Wyluzuj, królowo, i pogadaj z podwładnymi u twoich stóp.
– Chciałabym – przyznałam z żalem. – Ale mamy nowego szefa. Trzeba się pilnować i sprawiać dobre wrażenie.
Uniósł brew do góry.
– To co nie mówiłaś, że mieliście przewrót władzy?!
– Ponieważ się obeszło bez rozlewu krwi i masowych egzekucji.
– O, proszę, coś nowego.
– Kawa? – zapytała Aga, unosząc wzrok znad opisywanej faktury.
– Ja zrobię – zaproponowałam, żeby nie odrywała się od wprowadzania dokumentów.
– Nie, nie – zaprotestowała. – Chętnie się podniosę z tego krzesła, bo chyba już do niego przyrosłam.
– Ale to co? Sprzedali was? – dopytywał zaciekawiony Leszek.
– Nie, wymienili prezesa na nowszy model.
Oparłam się o ladę recepcyjną obok niego, obserwując krzątającą się po kuchni Agnieszkę.
– Weź, nie rób mi kawy w tym gównie – zaprotestował, kiedy sięgnęła po filiżankę. – Daj w kubku.
– Jak drwalowi? – oburzyła się.
– Czekaj, pójdę do auta po siekierę – zaproponował ze śmiechem. – A po drodze zmoczę koszulę w łazience, żebym wyglądał na spoconego drwala brutala.
– Tylko jeszcze zarost zapuść do kompletu. – Zachichotałam.
– Nie mogę, bo mi żona mówi, że drapię.
Zmarszczyłam brwi i skrzywiłam się, usiłując powstrzymać śmiech.
– To ty nie golenia potrzebujesz, tylko nauki, jak dobrze drapać brodą, żeby klientka była zadowolona.
– Mówisz?
Pochylił się w moją stronę i oparł o blat biurka recepcji, więżąc mnie pomiędzy wyprostowanymi rękami. Nawet nie drgnęłam, wiedząc, że świata nie widzi poza żoną, ale lubi się wygłupiać. Przesunął policzkiem po moim. Parsknęłam, kładąc dłonie na piersi Leszka, żeby go odsunąć. Dokładnie w tej samej chwili kątem oka zauważyłam ruch po prawej i usłyszałam ostentacyjne chrząknięcie.
– Panie prezesie – rzuciła Aga nieco spłoszona.
Leszek odsunął się leniwie i jak dla mnie nieco zbyt wolno.
– Na pewno jest jakieś logiczne wytłumaczenie tego, co tu się dzieje – rzucił neutralnie Jakub.
– Oczywiście – zapewniłam, nadal opierając się nonszalancko o blat, ale nie rozwinęłam tematu, tylko przedstawiłam ich sobie: – Jakub Nowakowski, nasz nowy prezes zarządu. Leszek Czarkowski, który dostarcza nam artykuły biurowe i nie raz, nie dwa uratował nas od pewnej katastrofy, gdy się komuś zachciało drukować prezentacje w dziesiątkach egzemplarzy albo ulotki w tysiącach!
Panowie podali sobie uprzejmie dłonie. Byli na szczęście na tyle cywilizowani, że nie skoczyli sobie do gardeł, tylko rzucili zdawkowe „miło mi”. Uroczo. Szkoda, że za cholerę nie rozumiałam, czemu wymieniali przy tym spojrzenia śmierci. Przecież żaden z nich nic do mnie nie miał.
– Potrzebuję zmienić terminy spotkań – poinformował Jakub.
– Oczywiście! – Zerknęłam przez ramię. – Aga, pomóż, proszę, szefowi. A my zrobimy to zamówienie? – Uśmiechnęłam się do Leszka.
– Chciałbym też omówić wynajem, o którym wspomniałaś rano – dodał Jakub.
– Nic się zasadniczo nie zmieniło od naszej rozmowy – zastopowałam go z niemiłym przeczuciem, że usiłuje mnie powstrzymać przed zostaniem z Leszkiem, bo uznał nasze relacje za zbyt przyjacielskie. – Potrzebuję tylko twojej decyzji i daty spotkania.
– Czemu sama się tym nie zajmiesz? – spytał, patrząc mi prosto w oczy.
– Firma, która stanęła do negocjacji, nie chce ze mną rozmawiać – przyznałam, choć z trudem przeszło mi to przez gardło. – Jej prezes zasugerował, że stoję zbyt… nisko w hierarchii.
Brew Jakuba powędrowała do góry.
– Tak powiedział? Jesteś szefową biura zarządu.
Zdusiłam odruch przewrócenia oczami.
– Nie jest przekonany, czy mam „odpowiednie doświadczenie w tej kwestii” – zacytowałam słowa buca, z którym rozmawiałam rano.
Jego druga brew dołączyła do pierwszej.
– To strasznie mi przykro, ale będziesz jedyną osobą, która będzie z nim rozmawiać. – Zamiast tańca satysfakcji pozwoliłam sobie na przestąpienie z nogi na nogę.
– A jak się nie zdecydują?
Aga wyszła z tabletem zza biurka i stanęła obok szefa gotowa, żeby mu pomóc z kalendarzem.
– Nie musisz niczego konsultować ze mną – dodał, jakby w ogóle nie słyszał, co zasugerowałam. – Wiesz, co robisz. Jak skończysz swoje spotkanie, zajrzyj do mnie.
Odprowadziłam ich oboje nieco skonfundowanym wzrokiem.
– Aga! – zawołałam za nimi. – Wezmę telefon i przekieruję rozmowy na przenośny.
Uniosła kciuk w górę w podziękowaniu.
– Jakby się nie mógł zdecydować, czy daje ci swobodę, czy podcina skrzydełka – mruknął Leszek.
– Dokładnie tak jest – odparłam, dając mu kuksańca. – Chodź, zrobimy to zamówienie i będziesz mógł iść bajerować inne klientki.
– Coś ty! – zaprzeczył z entuzjazmem godnym czterolatka. – Jesteś jedyna w swoim rodzaju!
Prychnęłam kpiarsko.
– Czy to eufemizm słowa „pojebana”?
– W życiu, królowo! – Otworzył mi drzwi i przytrzymał kurtuazyjnie. – Nie ma na świecie drugiej takiej jak ty!
– Na szczęście.
Po załatwieniu sprawy zamówienia pożegnałam Leszka i zeszłam na dół zobaczyć, jak idą prace nad naprawą klimatyzacji. Postałam chwilę, rozmawiając o farmazonach, i zrobiła się niemal czwarta po południu. Wróciłam na górę, wzięłam z biurka butelkę wody i pomaszerowałam do łaskawie nam panującego. Wypiłam parę łyków, nim zapukałam uprzejmie i, usłyszawszy rozkazujące „proszę”, wślizgnęłam się do środka.
– Co mogę dla pana zrobić, panie prezesie?
Podniósł wzrok znad laptopa i oparł się wygodnie.
– Stosunki z podwykonawcami prosiłbym utrzymywać na stopie służbowej – wypalił bez wstępu.
– Znamy się z Leszkiem od lat. – To oświadczenie sprawiło, że uniósł w wyzwaniu brew. – Jest żonaty – dodałam tonem, którym pouczała uparte bachory kuzynów. – Znam jego żonę.
Nadal nie wyglądał na przekonanego.
– Widzę, że dyplomacja nie działa, więc powiem wprost: przestań się umizgiwać do Czarkowskiego.
– Tak to wyglądało? – Zatrzepotałam rzęsami, udając niewinność. – Nie ma nic złego w byciu miłym dla innych. Czasem w przyjacielskiej atmosferze można osiągnąć więcej niż rozkazem – stwierdziłam dyplomatycznie, choć miałam ochotę dodać, że sam mógłby spróbować przestać być takim palantem. Odpowiedział mi nieustępliwym spojrzeniem szefa. Dobrze, że nie słyszał mojej rozmowy z panem Sławkiem… – Oczywiście, panie prezesie, zastosuję się i przekażę pozostałym.
– Co robisz poza godzinami pracy, to nie moja sprawa. Ale nie życzę sobie romansów w biurze.
– Tak, wspomniał pan już o tym w poniedziałek – przypomniałam uprzejmie, chociaż aż się gotowałam w środku. – Sugerując, że mamy romans z pańskim bratem. Obie.
Milczał przez dłuższą chwilę.
– Przyznaję, że się myliłem – powiedział w końcu cicho.
Nie mogłam sobie darować odrobiny złośliwości.
– A dostanę to na papierze?
– Nie! – wycedził.
– Tak z czystej ciekawości… Zmienił pan zdanie, ponieważ teraz uważa pan, że mam romans z Leszkiem?
– Nie – zaprzeczył.
– Więc dlaczego? – ciągnęłam go za język.
– Rozmawiałem z Arturem.
– I nagle pana… hmm… – szukałam przez chwilę w głowie synonimu słowa „dziwkarski” – rozwiązły brat oczyścił moje imię? Aż nie wiem, czy się obrazić, że mnie nie chciał, bo jestem dla niego aseksualna, czy podziękować, że nie zepsuł mi reputacji.
Zacisnął usta w wąską kreskę.
– Powiedziałem, że się pomyliłem. Czego jeszcze chcesz?
Sekretariat kontra prezes dwa do zera.
– Słowa „przepraszam”. – Już otwierał usta, gdy dodałam. – Szczerego!
Mierzyliśmy się wzrokiem przez długą chwilę i żadne nie chciało ustąpić. Postanowiłam, że nie dam sobą pomiatać. Przesunęłam się na skraj fotela, gotowa wstać i wyjść.
– Czy jeszcze w czymś mogę pomóc, panie prezesie?
– Tak, Agnieszka wspomniała o imprezie integracyjnej.
Usiadłam.
– Odbywa się za tydzień. Autokary odbiorą nas o ósmej rano.
– Bardzo wcześnie – zauważył.
– Specjalnie wyznaczyłam taką godzinę, bo wiem, że nie ma siły, żeby wszyscy się zebrali przed dziewiątą. – Uśmiechnął się lekko, a ja przyjęłam to jako wyraz aprobaty dla swojej przebiegłości. – Wszyscy zostali już podzieleni na zespoły. Zasadą jest, że najbliżsi współpracownicy nie mogą być w tej samej drużynie. Chodzi nam o to, by się lepiej poznali, a nie tworzyli minitowarzystwa wzajemnej adoracji.
– Jakie rozrywki planujesz?
– A, a, a! – zastrzegłam, grożąc mu żartobliwie palcem. – Tego nie wie nawet Aga. Tylko ja.
Zaczął przebierać palcami po podłokietniku. Wyraźny sygnał, że nie lubi, gdy odbiera mu się kontrolę nad wydarzeniami.
– To jak mam się ubrać?
– Swobodnie.
– To znaczy?
– Dżinsy, o ile takowe masz – przeszłam odruchowo na „ty” i od razu sklęłam się w duchu za wypadnięcie z roli, ale było już za późno, żeby się poprawiać. Zresztą na tym etapie rozmowa zrobiła się na tyle przyjazna, że wolałam nie psuć atmosfery. – Wygodne buty, mogą być adidasy, i koszulka, której nie będzie ci szkoda ubrudzić. Każdy z zespołów ma inny kolor T-shirtów. Otrzymacie je w dniu imprezy.
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Planujesz taplanie się w błocie i wyścigi w workach?
Uśmiechnęłam się tajemniczo.
– Doświadczenie z dziećmi pokazuje, że im brudniejsze buzie i ubranie, tym szerszy uśmiech na twarzy.
Wpatrywał się we mnie intensywnie przez długą chwilę, najwyraźniej próbując mnie onieśmielić spojrzeniem. Uśmiechnęłam się lekko, nie dając się zdominować.
– W której drużynie jestem?
Czy powiedzieć mu, że jego drużyna nazywa się Wysłannicy Mordoru? Raczej nie. Po prawdzie powinni się nazywać Dream Team.
– Tego też nie mogę zdradzić, ale chodzi o to, by poznać innych. W przyszły czwartek każdy z managerów na chwilę stanie się takim samym pracownikiem jak inni, na tych samych prawach i zasadach. Koniec nierówności społecznej – zażartowałam.
– Upodlić każdego?
BINGO!!! Czas zemsty!
– Dobrze się bawić – skontrowałam natychmiast. – Jeśli masz jakieś preferencje jedzeniowe albo alergie pokarmowe, to daj nam znać, zmodyfikujemy menu.
– Nie mam.
– Świetnie. Czy w czymś jeszcze mogę ci pomóc?
– Nie.
Podniosłam się z fotela.
– Do jutra zatem.
Miałam już dłoń na klamce, gdy zatrzymał mnie jego spokojny głos.
– Jeszcze jedno.
– Tak?
Wziął głęboki oddech, nim się odezwał.
– Przepraszam, że wyciągnąłem błędne wnioski w poniedziałek – powiedział miękko. – Nie powinienem tego robić. Moje zachowanie pozostawiało wiele do życzenia i było nieprofesjonalne. Nie mam wątpliwości, że ty i Agnieszka stawiacie na pierwszym miejscu pracę i obowiązki.
Zatkało kakao!
Dobrze, że miałam zamkniętą buzię, kiedy to mówił, bo inaczej szczęka opadłaby mi do podłogi jak kojotowi z kreskówek.
– Dziękuję – odparłam dość niepewnie.
– To nie oznacza taryfy ulgowej – dodał ostrzej, jakby musiał popsuć moment mojego triumfu i zaznaczyć, kto tu jest szefem.
– Oczywiście, panie prezesie.
Zabrzmiało protekcjonalnie. I tak miało zabrzmieć.
Oczywiście nie dało się rozpocząć dnia bez dramatów. Pani Basia, której drużyna miała nietwarzowe koszulki w upiornym pomarańczowym kolorze, oznajmiła nagle, że ona się nie nadaje do jazdy autobusem, ponieważ cierpi na chorobę lokomocyjną. Na szczęście byłam na to przygotowana. Ze stoickim spokojem i uśmiechem na ustach wyciągnęłam z wiklinowego koszyczka wiszącego na moim przedramieniu lekarstwa na ową przypadłość. Zaopatrzyłam się w całą ich gamę – od gumy do żucia po tabletki do ssania w różnych smakach. Aga aż musiała się odwrócić, żeby nie parsknąć śmiechem na widok miny naszej dyrektorki.
Po przybyciu na miejsce zaprosiłam wszystkich na lekkie śniadanie. Skierowałam każdą grupę do oddzielnego stolika, sama zaś ustaliłam ostatnie detale z niezwykle miłą obsługą i organizatorką całego zamieszania – Zuzą.
– Gotowi? – spytała, obserwując pałaszujący tłum.
– Bardziej nie będą – zażartowałam, bo znałam jej szatański plan na dziś.
– Urządziliśmy wszystko w środku, bo ta chmura zwiastuje deszcz, a nie chcemy dać się zaskoczyć. Padało już wcześniej i trawa jest mokra.
Rozejrzałam się dyskretnie po pomieszczeniu, a Zuza poprowadziła mnie na górę, żeby zademonstrować, które zabawy będą się odbywały w poszczególnych sekcjach.
– Wygląda świetnie.
– Damy radę, Janka, nie pękaj! – zapewniła z humorem i szerokim uśmiechem. – Ale muszę przyznać, że ta koszulka „Wielki zły wilk” robi furorę.
Zerknęłam na Jakuba pogrążonego w rozmowie ze swoim zespołem.
– Nie była dla niego, ale… – zawiesiłam głos, robiąc nieokreślony gest ręką. – Przynajmniej wiecie, kto tu jest szefem.
– Ty! – Roześmiała się dźwięcznie. – Nadal odmawiasz zabawy?
– Zespoły są już wyznaczone. Każdy ma określoną liczbę osób, nie ma sensu zaburzać symetrii.
– Nazwy są genialnie. Czarna Perła. – Wskazała na koszulki w tym kolorze. – Hobbitowo… – Parsknęła, rzucając spojrzenie na nietwarzowe pomarańczowe T-shirty. Nie można się było nie uśmiechnąć.
– Ta trauma dobrze im zrobi.
– To jakaś grupa karna? – spytała, unosząc brew.
– Na tyle, żebyś im dała na kalamburach do pokazania „Tora! Tora! Tora!” – zaproponowałam.
Zuza zaśmiała się radośnie.
– Oho! Czyli zemsta na zimno?
– Wolę stwierdzenie, że los bywa przewrotny, ponieważ w naturze osobniki niebezpieczne lub jadowite przybierają jaskrawe barwy, by ostrzec inne gatunki o swojej toksyczności – wyrecytowałam głosem Krystyny Czubówny i uśmiechnęłam się z satysfakcją.
– Aleś to sobie wykombinowała.
Podeszłyśmy do barierki na górnej galeryjce i spojrzałyśmy z góry na drużyny. Snajperzy mieli białe koszulki, Drużyna Smoka – zielone, Drużyna Pierścienia – granatowe, a Wysłannicy Mordoru – szare.
– Dobra, to Hobbitowo idzie na kalambury. Snajperzy układają puzzle z serii T, Drużyna Smoka zagra w coś, co przypomina klasy połączone z twisterem. Przy każdym skoku trzeba postawić na odpowiednim polu wyznaczoną nogę i rękę. Każdej drużynie zmienimy układ kończyn, żeby nikt nie miał za łatwo.
– Powodzenia – parsknęłam.
– Drużyna Pierścienia pobawi się w zdejmowanie i zakładanie koszulki na czas. Czarna Perła będzie śpiewać piosenki pasujące do wyznaczonego hasła. Im więcej piosenek, tym lepiej.
– O ile nie fałszują – zastrzegłam. – A Wysłannicy Mordoru?
– Oni mają do przetoczenia karawan z Cezarem po belkach przez całą długość pomieszczenia. Mam też kilkanaście różnych zabaw w zapasie, gdyby któraś drużyna skończyła zbyt szybko. Zagramy potem w zbijaka, nieśmiertelne narty, a dla chętnych będzie malowanie rękami. W międzyczasie będziemy też skakać w gumę i zapewniać inne rozrywki.
Tak się zagadałyśmy, że nie zauważyłam, że podszedł do nas Jakub.
– Dzień dobry, panie prezesie – przywitała się Zuza z uśmiechem.
– Dzisiaj tylko Jakub – odparł. Zerknął na mnie. – A ty do której drużyny należysz?
– Jestem rezerwową – zażartowałam. – Każda drużyna ma dziesięć osób, nie psujmy symetrii. Mnie została rola ochrony, nadzoru i fotografa, żebym mogła was potem wszystkich szantażować w nieskończoność.
– Fotograf jest też w pakiecie? – spytał Zuzę.
– Tak – przyznała zgodnie z prawdą.
– To wciągaj koszulkę – poprosił, patrząc na mnie.
– Nie mogę. – Rozłożyłam ręce. – Ja znam tu wszystkich. No i ktoś musi być trzeźwy, żeby dopilnować waszego bezpiecznego powrotu do domu. Tak więc – zerknęłam na zegarek – macie jeszcze dziesięć minut śniadania i zaczynamy.
Wydawało się, że skapitulował, bo zorientował się, że mnie nie przegada. Generalnie nie miałam nic przeciw zabawie z nimi, ale dziś wolałam obserwować, niż brać czynny udział.
Przyglądałam się, jak Hobbitowo zmaga się z powozem Cezara. Łatwo było przewidzieć, kto zasiądzie na tronie. Zbyt łatwo. Szkoda, że nie wpadli na to, że najlepiej byłoby posadzić tam kogoś małego i lekkiego jak Marysia. Cóż, taka była wola szanownej liderki zespołu, więc teraz wszyscy musieli cierpieć.
Po lunchu rozpoczęła się seria zmagań zespół przeciwko zespołowi, w czasie których pozostali im kibicowali. Gra w zbijaka, która wymagała szybkości, strategii i sprytu, przyprawiała nas o niekontrolowane wybuchy śmiechu. Każdy chciał być zwinny jak gazela, z tym że w większości przypadków była to wiekowa gazela z reumatoidalnym zapaleniem stawów, potrącona przez range rovera osiem dni temu. Właściwie nawet się nie zdziwiłam, kiedy nagły zwrot jednej z uczestniczek, która próbowała uniknąć piłki, skończył się skręconą kostką. Bidula zakończyła zabawę i wylądowała na ławce z zimnym okładem.
Jakub zaprosił mnie gestem do wejścia na boisko. Uśmiechnęłam się słodko, unosząc gwizdek.
– Sędzia nie gra!
– Zuza będzie genialnym sędzią.
Urządzenie sceny i kłótnia nie wchodziły w grę. Oddałam organizatorce gwizdek, serwując jej obłędnie sztuczny uśmiech, żeby wiedziała, jak nie mam ochoty tego robić.
– Czy on wie, na co się pisze? – zapytała i zachichotała pod nosem.
– Chyba nie bardzo – odparłam śpiewnie z przebiegłym uśmiechem.
– Pamiętaj, że to twój szef.
Zatrzepotałam rzęsami.
– Dzisiaj to jest tylko Jakub! – Roztarłam szminkę między wargami.
Kilkanaście minut później z obu drużyn zostaliśmy tylko ja i on. No patrzcie, jak epicko. Niestety żadne podanie nie przybliżało nas do zwycięstwa i zakończenia meczu. Parę razy odpuściłam, choć mogłam zagrać ryzykowniej i być może wygrać, ale wbrew sobie odpuściłam. Ku mojej irytacji słowa „Pamiętaj, że to twój szef” ciągle kołatały mi się po głowie.
Trudno było myśleć o nim jak o szefie, gdy obserwowałam, jak napinają się mięśnie pod koszulką albo jak smukłe palce łapią piłkę, a potem rzucają ją z niezwykłą siłą w moją stronę. Niezwykle przyjemnie się na niego patrzyło, a jeśli sądzić po minach kibicujących, podobnie sądziła większość damskiej populacji firmy. I to bez względu na wiek.
– Remis? – zaproponowała Zuza.
Złapałam pewnie kolejną próbę zbicia. Jakub cofnął się niemal do matki przekonany, że będę próbowała dać sobie radę sama. I tu zrobił błąd. Przerzuciłam piłkę tuż nad jego wyciągniętymi rękami, a Aga dokończyła dzieła zniszczenia, z przytupem uderzając go piłką po pośladku. Wybuchu radości i braw słuchałam z satysfakcją.
– Sprytne – pochwalił.
– Dzięki. – Nie kryłam uśmiechu.
– Czy powinienem się obawiać, że wy w duecie sprawicie, że poczuję się jak Cezar?
Posłałam mu najsłodszy ze swoich uśmiechów. Stanęłam na palcach, by wyszeptać mu do ucha scenicznym szeptem:
– Pilnuj się, żebyśmy nie musiały!
Aga parsknęła śmiechem, podobnie jak stojący najbliżej współpracownicy. Pan Janek z DTP spojrzał na mnie błyszczącymi z radości oczyma.
– Ja tam bym królowej biura nie próbował urazić.
– Jaki piękny tytuł! – Zachwyciłam się, udając, że ocieram fikcyjne łzy. – Tylko korony brakuje.
– Coś ci zorganizujemy.
– Nie dość, że królowa, to jeszcze z siódmym zmysłem. – Pan Janek sięgnął po kolejną babeczkę z kremem. – Nie daj panie, kawa by się skończyła w kuchni, to wiadomo, że trzeba iść do naszej kochanej Janeczki. Ale ona zazwyczaj już jest w drodze z nowym słoikiem!
Jezus! Jak cudownie było zostać docenionym za małe rzeczy. Lubiłam im trochę dogadzać, jeśli byłam w stanie i nie naruszało to administracyjnego budżetu. Ciasteczka od czasu do czasu i dobra kawa stanowiły bezwzględne minimum, aby zapewnić współpracownikom dobry start każdego dnia. Jeśli te dwa elementy o poranku nie potrafiły przywołać uśmiechu na ich twarze, to zostawało mi tylko przytulanie i podawanie chusteczek w razie powodzi łez.
– Panie Janku! – Spojrzałam na niego z dumą. – Jak się ma takich współpracowników jak wy, to trzeba o nich dbać nawet w małych rzeczach, żeby się z przyjemnością przychodziło do pracy.
– Że o tej imprezie nie wspomnę, bo to już w ogóle mistrzostwo! – zachwycał się.
– Oj, naprawdę zbyt wiele mi pan przypisuje. Ja tylko koordynuję i ewentualnie wydaję firmowe pieniądze. Cieszę się, że wszyscy mogli przyjemnie spędzić dzień!
– Poza panią! – zaprotestował. – To byśmy chociaż pani sto lat zaśpiewali w wyrazie wdzięczności.
Posłałam Agnieszce desperackie spojrzenie, prosząc o ratunek, ale zupełnie mnie zignorowała.
– Nie, naprawdę…
– Pomyślę, jak pani Jance wynagrodzić ten wysiłek – wtrącił się Jakub.
Postanowiłam wykorzystać nadarzającą się okazję.
– Nie miałabym nic przeciwko, żeby to był dodatkowy dzień wolny.
Uśmiechnął się, a moje głupie serce przyśpieszyło bieg.
– Po tylu komplementach nie wiem, czy jesteśmy w stanie przetrwać choć jeden dzień bez pani.
O proszę, facet z poczuciem humoru!
– Czy to jest dogodny moment, żeby przypomnieć, że moja siostra wychodzi w sierpniu za mąż, biorę urlop i lecę do Londynu?
– A sukienka już kupiona? – spytała Jola z call center.
– Wszystko już czeka! Obym się tylko zmieściła – zażartowałam, sięgając po ciasteczko.
– Będzie pani gwiazdą wesela! – nie odpuszczał pan Janek.
– Oby nie! – zaprzeczyłam, kładąc dłoń na sercu. – Gwiazdą tego dnia ma być moja siostra. I ewentualnie jej przyszły mąż.
– Gotowi na kolejne rozgrywki? – spytała Zuza, podchodząc do nas z uśmiechem. – Rozpogodziło się, więc zapraszam na zewnątrz, na trawnik do Marceliny! – Wskazała kierunek.
Jakub poczekał, aż wszyscy odejdą, nim odwrócił się do mnie.
– Wyślę ci kwiaty w podzięce – zaproponował. – Ale odmawiam stawiania ołtarza, do którego mogliby się modlić w intencji kolejnych dobrodziejstw.
Na słowo kwiaty od razu popsuł mi się humor, a uśmiech znikł z ust.
– „Dziękuję” będzie w zupełności wystarczające – odparłam chłodno, odchodząc.
Aga dopadła mnie dopiero na koniec imprezki.
– Co ci powiedział, że tak cię wkurzył?
– Chciał mi dać kwiaty w podzięce.
Skrzywiła się, bo doskonale wiedziała, dlaczego nienawidziłam otrzymywać kwiatów.
Niestety pan prezes nie wziął sobie do serca mojej prośby o dzień wolny i następnego dnia jak zwykle siedziałam za biurkiem. Tuż po dziesiątej do drzwi części zarządu zapukał kurier z ogromnym koszykiem owoców. Zamarłam ze słuchawką w ręku, bo właśnie zamierzałam zadzwonić do naszej złotej rączki.
– Dla kogo? – spytała ciekawsko Aga.
Facet zerknął na list przewozowy.
– Janina Kania.
Agnieszka podpisała kwitek, uśmiechając się słodko. Wyjęła mi z ręki telefon i odłożyła słuchawkę na widełki, gdy ja nadal stałam jak posąg.
– To owoce, nie kwiaty – wyjaśniła. – Oddychaj, Janka. On po prostu usiłuje być miły.
Wybudziłam się z letargu, biorąc głęboki oddech.
– Postaw je w kuchni na piętrze i wyślij maila do wszystkich, żeby się poczęstowali.
Spojrzała na mnie ze zrozumieniem i dźwignęła ciężki koszyk, uprzednio włożywszy dwa winogrona do ust. Na widok wracającego ze spotkania Jakuba poczułam się zmuszona do podziękowania. Na szczęście Agi nie było w pomieszczeniu.
– Dziękuję za dowód uznania, ale to niepotrzebne. Naprawdę zrobiłam tylko to, za co mi płacisz, a w sumie to, o co prosił mnie poprzedni prezes, zlecając mi zorganizowanie integracji.
– A skoro już o tym mowa… Ty i organizatorka. Odniosłem wrażenie, że dobrze się znacie.
Uniosłam na chwilę brwi, zastanawiając się w duchu, czy on sugeruje to, o czym ja pomyślałam.
– Tak – odparłam, uznawszy, że nie muszę się tłumaczyć.
– Zechcesz rozwinąć tę myśl? – zachęcił.
– Jak być może wiesz z mojego CV, pracowałam wcześniej w agencji reklamowej.
– Czy to ta agencja organizowała nasz wyjazd?
W wyobraźni okładałam go klawiaturą za takie sugestie. Postawiłam jednak na profesjonalizm i uprzejmość.
– Nie, ale właśnie stamtąd znamy się z Zuzą. Wiem, że usiłujesz się w tym wszystkim doszukać drugiego dna i kolesiostwa albo tego, że dostaję jakąś prowizję, bo zlecam pracę znajomym. Nie dostaję! – oświadczyłam twardo. – Wybrałam najlepszą ofertę. Pozostałe agencje też znam, a z jedną z dziewczyn regularnie gram w siatkówkę co piątek, ale oferta tej wydawała mi się najbardziej sensowna i inna od pozostałych oraz od moich dotychczasowych doświadczeń. Oferowali zabawy, których dotąd nie znałam. Ponadto rozumieli, że catering musiał być dostosowany do potrzeb osób z alergią na gluten oraz na orzeszki.
Jakub nadal nie wyglądał na przekonanego.
– Wyślę ci wszystkie oferty, które dostaliśmy, oraz kosztorysy, żebyś mógł sam wyrobić sobie zdanie – zaproponowałam.
– Nie trzeba. W przyszłym roku podejmiemy decyzję wspólnie.
To było jak policzek. Jakbym nie potrafiła zrobić tego samodzielnie. Skinęłam sztywno głową.
– Czy podać panu kawę? – spytałam, odprawiając go, bo uznałam rozmowę za zakończoną.
Dopiero w drodze do domu, w czasie której zadręczałam się przemyśleniami na temat naszego spięcia, uświadomiłam sobie, że z powodu kiepskiego początku współpracy wszystkie jego słowa odbieram jak coś negatywnego. Tyle że on robił dokładnie to samo!
Przetrwałam już dwóch prezesów Nowakowskich. Czyżby do trzech razy sztuka?
Tydzień minął jak z bicza strzelił zupełnie jak poprzedni. Z jednym zastrzeżeniem: w piątek po udanym wyjeździe integracyjnym wracałam do domu wściekła i rozżalona. Jakub podważał każdą moją decyzję. Absolutnie każdą. W nieskończoność musiałam się tłumaczyć nawet z najmniejszych ruchów.
Niedługo mi pewnie oświadczy, że papier toaletowy, który zamawiam, nie jest taki, jaki sobie wymarzył, bo to nie ten odcień szarości i dupę sobie podrapał! Ja pitolę, będziemy przerabiać pięćdziesiąt odcieni szarości papieru toaletowego Nowakowskiego. Napiszę o tym nowelę!
I może wygrałam małą bitwę, ale sromotnie przegrywałam wojnę o dominację nad tą częścią wydawniczego wszechświata. Byłam psychicznie wykończona do tego stopnia, że w piątek zaciskałam już usta, żeby nie wybuchnąć. Sfrustrowana wypadłam z jego gabinetu, mamrocząc przekleństwa.
– Pierdolony glonojad, który uważa się za boga!
Tupałam niemiłosiernie po drewnianej podłodze, idąc do recepcji, a dźwięk moich kroków odbijał się od ścian. Rzuciłam teczką o blat tak energicznie, że Aga mimowolnie podskoczyła i spojrzała na mnie z niepokojem malującym się w ciemnych oczach. Przeczesałam grzywkę.
– Co się stało?
– Jemu się wydaje, że jest bogiem wszechmogącym! – wycedziłam. – I że będzie miał ostatnie słowo we wszystkim.
Skopałam z nóg niewygodne szpilki. Wyglądały zajebiście na wystawie, ale doprowadzały mnie do szału, uciskając palce.
I niby po co kobiety w ogóle je noszą? Lubimy się katować?! Umartwiać? Wieczne męczennice? Równie skutecznie dostaniesz się wszędzie w butach na płaskim!
– Ale co zrobił?
– Nie wyda Niny Grey! – fuknęłam.
Brwi Agi podskoczyły aż do linii włosów.
– Ale zrobiliśmy research, badania rynku, odbiorców i w ogóle… – Zawahała się, patrząc na mnie z brakiem zrozumienia. – To będzie hit…
– Nie dla niego! – Prychnęłam z pogardą. – Dla niego to strata forsy i inwestowanie w porno dla kur domowych!
– Ale…
– Wyrocznia przemówiła! – piekliłam się.
Usiłowałam się uspokoić, ale mi nie szło! Buzowało we mnie rozczarowanie.
– Na mieście mówią, że jest świetnym managerem.
– To jak on jest świetnym managerem, a ja TYLKO asystentką – warknęłam, wstając z krzesła – to ja nie mam więcej pytań. – Opadłam na kolana. – Walnę mu w podzięce za tę wykurwistą radę o odrzuceniu Niny Grey parę pokłonów. Może jakiś Allah wysłucha i jebnie go gromem z jasnego nieba! Dla pewności poprosiłabym o dwa!
Schyliłam się jak w muzułmańskim meczecie z taką energią, że aż przywaliłam czołem o podłogę. Niezrażona chichotem Agi oddałam następny pokłon w stronę gabinetu prezesa.
Niech ma! Na zdrowie!
– Jeśli zmieniłaś religię, powinnaś sprawdzić wcześniej, gdzie jest wschód. – Głos prezesa Nowakowskiego dotarł do mnie mimo bolącego czoła.
Ożeż ty orzeszku! Myśl, Janka!
Jak na zawołanie przyszła mi do głowy scena w windzie z filmu Red 2, w której ze zdolnych rączek głównej bohaterki Sarah wypada szkło kontaktowe. Zamarłam na chwilę, po czym jak ruski saper zaczęłam sprawdzać dłonią parkiet.
– Zgubiłam szkło kontaktowe – wymamrotałam.
– Niefortunnie – rzucił neutralnym tonem.
Idź już stąd, kurwa! Paszoł won! Podręcz redaktorów albo grafików, albo hurtem wszystkich! Ale paszoł!
– Obiecuję od jutra nosić okulary – dodałam układnie.
– Panno Jarosz, bardzo proszę umówić spotkanie z redaktorami na przyszłą środę.
– Środa jest złym dniem – wtrąciłam, nadal udając, że szukam. – Musi pan prezes wybrać inny.
– Wybrałem środę. Agnieszko, zaproś wszystkich na piętnastą.
Buty Nowakowskiego pojawiły się w moim polu widzenia.
– Pomóc szukać?
– Nie, dziękuję.
Spojrzałam do góry w jego stalowo szare oczy, które, o kurwa!, błyszczały rozbawieniem. Smok Wawelski miał poczucie humoru. Ciekawe, czy tylko w relacjach z byle baranami jak ja, czy również z pretensjonalnymi księżniczkami jak Barbara?
– Buty pani zgubiła?
– Nie. Zdjęłam, bo mnie nogi bolą. – Nadal jak idiotka klepałam ręką po panelach. – Poza tym mamy limit epizodów histerycznych przyznany przez HR. Piętnaście minut dziennie. Ja swój przydział na dziś wykorzystuję właśnie w tej chwili.
Jego brwi powędrowały do góry.
– Naprawdę?
Poczucie humoru to on miał jednak na poziomie kłody drewna.
– Nie.
– Więc co jest nie tak z twoimi butami?
– Są niewygodne – przyznałam bez ogródek. – Ale firmowy regulamin mówi, że obcas musi mieć co najmniej sześć centymetrów.
– Jak dla mnie możesz chodzić boso – rzucił bez emocji.
– Naprawdę? – spytałam z naiwną nadzieją, unosząc głowę.
Widziałam, jak zacisnął usta, zanim wycedził:
– Nie.
Złapałam się blatu biurka, żeby się podnieść. W tym samym momencie Aga odsunęła się z krzesłem, w efekcie czego poleciałam do przodu, centralnie w krocze naszego szefa. Zabawniejsze było chyba tylko to, że chcąc mi pomóc, złapał mnie za tył głowy. W rezultacie przesunęłam nosem po jego penisie. Dla postronnego obserwatora musiało to wyglądać, jakby mnie do siebie przyciskał. Tanie porno klasy D!
Próbując odzyskać równowagę, złapałam go za uda. Przysięgłabym, że warknął. Wpatrywałam się w jego przyrodzenie, które teraz zaczynało się powiększać. Aga złapała mnie za koszulę i pociągnęła do tyłu.
Spiekłam buraka, policzki paliły mnie żywym ogniem.
Wstałam niezgrabnie, a z ust wyrwał mi się histeryczny chichot. Zasłoniłam je dłonią, ale znów wymsknęło mi się wesołe parsknięcie. Przytrzymując obie dłonie przy buzi, wybiegłam na korytarz i popędziłam do toalety. Wpadłam jak torpeda do środka i zaczęłam się śmiać jak szalona. Trzymałam się za brzuch, łzy ciekły mi po policzkach, a ja zwijałam się ze śmiechu, odtwarzając całą rozmowę, a potem sytuację. Teraz to już była czysta histeria.
Zajebałam twarzą w jego przyrodzenie! Ten fakt niezmiernie mnie bawił. Benny Hill jak żywy! Scenarzyści by tego lepiej nie wymyślili. Po chwili jednak przyszło otrzeźwienie. Ja pierdolę, wyjebie mnie z hukiem.
Doprowadziłam się do porządku. Wzięłam kilka głębokich oddechów i starłam rozmazany tusz do rzęs. Powachlowałam się, żeby ukryć zaczerwienione oczy. Parsknęłam śmiechem! Jakby to miało pomóc!
– Stawmy czoło inkwizycji! – powiedziałam stanowczo do swojego odbicia.
Wyszłam energicznie z toalety, ale nie miałam w tej rozgrywce szczęścia, ponieważ na kanapie naprzeciwko wind siedział sam prezes. Oparł się łokciami o kolana, złożył dłonie w piramidkę i stukał nimi o usta. Zatrzymałam się w pół kroku niczym łania złapana w światła reflektorów. Zacisnęłam dłoń na karcie magnetycznej wiszącej na szyi.
– Wyjaśnijmy coś sobie – zaczął cichym, złowieszczym tonem. – Od profesjonalistki, za którą się uważasz, oczekuję szacunku – wyprostowałam się do całych swoich stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu – i kultury osobistej. – Jego burzowe oczy przewiercały mnie na wylot. – Oddawanie mi pokłonów na podłodze może na pierwszy rzut oka wydawać się pochlebiające, a może i zabawne, ale w ostatecznym rozrachunku oznacza jedynie brak szacunku dla piastowanego stanowiska – skwitował surowo. Zaczynałam oddychać coraz szybciej. – A na to nie mogę pozwolić.
Boże, naprawdę mnie wywali! Gdzie jest Artur, ten przeklęty zdrajca, kiedy go potrzebuję! Zagryzłam wargę, zaciskając dłonie w pięści i wbijając paznokcie w skórę.
– Czy… – Głos mi się załamał. Odchrząknęłam. – Czy ty mnie zwalniasz?
– Chciałbym – odparł, patrząc na mnie leniwie, a ja byłam już na krawędzi paniki. – Ale nie mogę. Artur zagwarantował ci pracę na dwa lata – przyznał. Zaraz się rozpłaczę z ulgi! – Ale zaczynam dochodzić do wniosku, że może lepiej będzie mi cię spłacić – w jego głosie, tak jak i w spojrzeniu, pojawiły się stalowe nuty – i poświęcić dwieście tysięcy na zagwarantowaną ci odprawę, niż się z tobą użerać.
Dwieście tysięcy?! Dwieście tysięcy? Jakie, kurwa, dwieście tysięcy?
Stałam z rozdziawionymi ustami, wpatrując się w niego zszokowana.
– Czekaj, czy ty mi mówisz, że nie możesz mnie zwolnić przez dwa lata? – zapytałam z niedowierzaniem.
Elementy układanki powoli wskakiwały na miejsce.
– Nie! – zaprzeczył, zrywając się z kanapy tak gwałtownie, że odskoczyłam i uderzyłam plecami o metalowe drzwi windy. – Nie mogę cię zwolnić tylko do momentu, kiedy nie znajdę w tym pustym firmowym dzbanie dwustu tysięcy. Co? – spytał, kiedy dotarła do niego moja konsternacja. – Nie wiedziałaś, że masz taki zapis w umowie?! Podpisałaś przecież ten pieprzony aneks w ubiegłym miesiącu!
– Podpisałam, bo dawał podwyżkę! – przyznałam, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. – Znaczy się nie dawał kasy, tylko dodatkowy dzień wolny, bo kasę dostała… – Zawahałam się. – Nieważne, kto co dostał. – Machnęłam ręką, bagatelizując. – Podpisałam.
– Ale nie przeczytałaś? – zadrwił.
Skrzywiłam się na te słowa. Kiedy w ten sposób o tym mówił, to brzmiało tak nieprofesjonalnie!
– Artur opisywał cię jako osobę niezwykle kompetentną, profesjonalną i skorą do pomocy.
Moje usta ułożyły się w okrągłe O.
Na haju leciał czy co?
– Podobno nie ma nic, czego nie wiesz o tej firmie, o każdym jej dziale, ale ja jakoś tego nie potrafię dostrzec.
Spojrzałam na sufit, niemo przyznając mu rację. Znałam ludzi, ich sekreciki oraz słabostki. Wiedziałam, że w środowe popołudnia redaktorka Sabina odbiera dzieci z przedszkola w ramach pomocy rodzicielskiej. To po prostu jej dzień. I mogłam laski nie trawić, ale to wiedziałam. Tak samo jak nie było dla mnie tajemnicą, że szefowa grafików podbierała kawę z ekspresu zarządu, a laska od marketingu miała romans z jednym z grafików. Ta wyliczanka mogłaby się ciągnąć w nieskończoność.
Skrzyżowałam ramiona pod piersiami.
– Źle zaczęliśmy – mruknęłam defensywnie.
– Mówisz? – Uśmiechnął się krzywo.
– Na dzień dobry zagroziłeś mi zwolnieniem oraz zasugerowałeś, że sypiam z twoim bratem! A potem kwestionowałeś każdą – wycedziłam to słowo z całą wściekłością, jaką czułam – dosłownie każdą moją decyzję!
Wziął się pod boki.
– Usiłuję zrozumieć, gdzie ucieka kasa!
– I sądzisz, że wydatki na kawę czy umowy zlecenia i umowy o dzieło z autorami, korektorami i redaktorami są tym, czego szukasz? – zawołałam cicho. – Jesteś w błędzie! To nie one ciągną nas na dno! To księgarnie i ich dynamiczny rozwój!
W ferworze walki nawet nie zauważyłam, kiedy pani Barbara weszła przez drzwi z klatki schodowej.
– Pani Janko! – zaczęła autorytatywnie. – Proszę się nie wypowiadać o sprawach, o których nie ma pani pojęcia! Pani zadaniem jest parzenie kawy i dbanie, żeby artykuły biurowe się nie skończyły. Interesy proszę zostawić osobom, które się na tym znają.
Oczywiście dla pani Basi byłam tylko popychadłem. Asystentką bez przyszłości. Tylko że gdyby nie ja, nie dostałaby wypłaty, gdyby nie ja, nie miałaby tych swoich księgarń, które teraz nas pogrążały. Podobnie jak dziewięćdziesięciodniowe terminy płatności od hurtowni. Byliśmy tak pod kreską, że dział promocji internetowej robił bartery! Bartery!
– Jesteśmy umówieni na spotkanie – przypomniała Jakubowi, zupełnie mnie ignorując.
Podeszłam do drzwi i odblokowałam je swoją kartą. Przepuściłam najpierw ją, a potem szefa. Pozwoliłam, aby drzwi zamknęły się za nimi. Wróciłam na kanapę i opadłam na nią ciężko.
– Znów zgubiłaś buty?
– Ty! – Zerwałam się z kanapy, doskakując do stojącego przy windzie Artura.
– Tylko nie bij. – Zaśmiał się.
Złapałam go za ramię i jak krnąbrne dziecko zaciągnęłam do niewielkiego schowka, do którego miałyśmy dostęp z Agnieszką. Było to w sumie przerobiony pokój. Wepchnęłam go do środka, zatrzasnęłam energicznie drzwi i zablokowałam zamek.
– Ty podły, dwulicowy… – zaczęłam się pieklić, mrużąc oczy.
Uniósł dłonie w geście kapitulacji.
– Ej, zrobiłem, co mogłem.
– Mogłeś mnie uprzedzić! – ryknęłam na niego. – Mogłeś zrobić milion rzeczy, ale ty wolałeś postawić mnie przed plutonem egzekucyjnym niczym nieświadomą gęś. Czemu, do cholery, nie zadzwoniłeś?
– Dzwoniłem, ale nie odebrałaś. To, że mnie zdetronizowano, jest w pewnym sensie twoją winą.
Zmrużyłam oczy, opierając się pragnieniu zaciśnięcia dłoni na jego gardle.
– Moją winą?! – wycedziłam. – Ile razy ci powtarzałam, żebyś słuchał, co się do ciebie mówi?! Żebyś z grubsza ogarniał, co tu się dzieje?! Czemu nie oddzwaniałeś przez ostatni tydzień?
– Byłem w Grecji z ojcem.
– No i co z tego? Nie było tam zasięgu?!
– Janka… – rzucił prosząco.
– Co się, do kurwy, stało? – wycedziłam, tracąc resztki opanowania.
Przysiadł na krawędzi biurka stojącego pod oknem.
– Ojciec i Kuba zaczęli wypytywać o plan naprawczy – przyznał.
Zacisnęłam konwulsyjnie oczy i zakryłam twarz dłońmi. To tak, jakby pytali go o rachunek różniczkowy albo kwarki. Albo ślepego o kolory.
– Miałeś go tylko dostarczyć, a nie omawiać – wycedziłam.
– Pamiętałem tylko jedną pozycję.
Przymknęłam oczy, biorąc głęboki oddech.
– Jaką?
– Ninę Grey.
Zasłoniłam dłonią usta. Świetnie! Genialnie. Omawiać erotyk na niedzielnym obiadku.
– Ty debilu! – Nerwy mi puściły.
– I przyczepili się do Niny Grey, że jest nieodpowiednia i tak dalej w ten deseń. I na nic się zdało tłumaczenie, że to świetna pozycja. Dziadek ze zgrozą powiedział, że robię z marzenia babci burdel.
– Trzeba go było zbyć, przecież zaplanowaliśmy spotkanie…
– A co miałem zrobić?! – wycedził ze złością. – Powiedzieć im prosto z mostu, że nie wiem, co tam napisałaś?
– Czemu tego nie przeczytałeś? – spytałam z pretensją i rozżaleniem.
Milczał długą chwilę.
– No?! – ponagliłam.
– Byłem na imprezie – przyznał niemal bezgłośnie.
Gdyby mogły, cycki by mi w tej chwili opadły aż do bosych stóp. Ja pierdolę! Wszystko zmarnowane, bo chłoptaś musiał iść na imprezę i przelecieć dupę. Zsunęłam się po drzwiach na podłogę. Szwy w mojej spódniczce zatrzeszczały niebezpiecznie. Oparłam łokcie na kolanach, a splecionymi palcami uderzałam się w czoło, kołysząc się nieznacznie w przód i tył.
– Wszystko zaprzepaszczone, bo musiałeś sobie poruchać – wyszeptałam sama do siebie.
– No ej! Zadbałem o ciebie i Agnieszkę. Jesteście nietykalne.
Spojrzałam na niego gniewnie.
– Dopóki twój brat nie wykopie skądś dwustu tysięcy.
– I pięćdziesięciu dla Agi. To naprawdę dobry deal – pochwalił się z dumą swoim jedynym dokonaniem w tym dziesięcioleciu. Oczywiście jeśli nie liczyć liczby przelecianych panienek!
Co za kretyn! Czy naprawdę nie pojmował, o co tu chodziło? Nie o dwieście pięćdziesiąt tysięcy, a o pracę dla prawie dwustu ludzi! Ale do Artura nigdy nie docierało, że świat nie kręci się wokół niego, a to wydawnictwo może być dla bardzo wielu osób wszystkim, co znają. Że nie wspomnę o marzeniach autorów. Dla niektórych to miejsce znaczyło być albo iść na dno!
– Janka, Jezus, opanuj się! Pasiaki nie są w twoim stylu – wyszeptałam z mocą do siebie. Złożyłam dłonie jak do modlitwy i zamknęłam oczy, żeby nie widzieć radości malującej się na twarzy tego idioty. – Wsadzą mnie za morderstwo! Z premedytacją. W afekcie!
– O co ci chodzi?! – zapytał podejrzliwie.
– Czy ty nic nie rozumiesz?! – warknęłam, niezgrabnie podnosząc się z podłogi na kolana. – Tu nie chodzi tylko o moją posadę, ale o wszystkich, którzy pracują na twoją sławę i chwałę.
Przyklękłam, ponieważ zaczynały mi cierpnąć nogi, i zastygłam na dźwięk rozdzieranego materiału. Sięgnęłam do tyłu – szew puścił i będę teraz mogła do tego wszystkiego biegać z gołym tyłkiem.
– Do diabła!
Artur rechotał, jakby oglądał najlepszy kabaret w życiu, a ja byłam na krawędzi załamania nerwowego. Zamknęłam oczy, pogrążając się w zadumie, żeby nie wybuchnąć.
W ciągu ostatnich dwóch tygodni każdego dnia spotykało mnie coś złego. Jakby wszechświat uparł się, żeby nauczyć mnie rzeczy, które zdawały mi się do niczego niepotrzebne. Nie chciałam ich i nie potrzebowałam.
Zaczęło się od krawcowej, która zadzwoniła z informacją, że odwołuje uzgodnioną wcześniej przymiarkę. Potem dobiła się do mnie rodzona siostra, zdrajczyni, która na miesiąc przed ceremonią oznajmiła mi, że znalazła lepszą kandydatkę na świadkową. Po prawdzie to mi ulżyło, ale w pierwszym odruchu się wkurwiłam, a moje donośnie „Jak to?!” usłyszało pół supermarketu, w którym akurat robiłam zakupy, co zapewniło mi grad zniesmaczonych spojrzeń.
Następny był samochód, który odmówił posłuszeństwa w środku przysłowiowego pola, a pomoc drogowa guzdrała się cholerne cztery godziny, żeby dotrzeć na miejsce. Mechanicy nie mieli ochoty zająć się moim autem, bo – cytuję – „Nie naprawiamy choinek, króla lwa ani pizdy, a Ford, wiadomo, gówno wort!”. Odpysknęłam bez zastanowienia, że nie każda morda pasuje do Forda i… Specjaliści z bożej łaski zaśmiali się lubieżnie, a potem wypchnęli moje auto za bramę. Dwa dni czekało przed warsztatem. A potem co? A potem te chuje wezwały straż miejską, która odholowała je na parking policyjny. Czy na tym koniec? Ależ oczywiście, że nie! Żeby je odzyskać, musiałam zapłacić za czterodniowe przechowywanie i holowanie! Chcąc nie chcąc, zadzwoniłam wreszcie do autoryzowanego salonu Forda. Auto przyjęli i mieli się odezwać, jak będzie gotowe do odbioru. Najwyraźniej na świętego nigdy, bo nadal czekałam…
Jakby nieszczęść było mało, w piątkowe popołudnie walczyłam z drukarką. Szarpałam się z wymianą tonera w ogromnym wielofunkcyjnym xeroxie. Szkoda, że osoba, która usiłowała to zrobić wcześniej, nie uprzedziła, że już zdjęła taśmę zabezpieczającą. Wstrząsnęłam pojemnikiem jak przed każdą wymianą i utonęłam w chmurze czarnego pyłu. Doprowadzenie się do porządku kosztowało mnie godzinę i zapasowe ciuchy trzymane w schowku z artykułami biurowymi. Przed dziesiątą wieczorem jednak wszystko było sprzątnięte, a nasz plan naprawczy uratowania wydawnictwa wydrukowany w dziesięciu egzemplarzach i gotowy do prezentacji w kolejnym tygodniu.
W sobotę w czasie meczu siatkówki niemal wybiłam kolesiowi oko, a drugi złapał kontuzję po wylądowaniu na mojej stopie. Nieważne, że to on przekroczył linię. Nie, nie, nie, to nie było ważne. Trafiłam na ławkę rezerwowych, ponieważ dorośli faceci bali się, co jeszcze mogłabym spierdolić. Odpowiedź dostali parę minut później, jak jebnęłam orła, poślizgnąwszy się na rozlanej na parkiecie wodzie. Aż mnie zatchnęło. Przez długą chwilę nie mogłam złapać oddechu, aż w końcu któryś rąbnął mnie z piąchy między łopatkami. Teraz miałam sińca, więc może i dobrze, że nie będę już świadkową, bo nawet jak wciąż będzie go widać, to nie zniszczę tą niedoskonałością idealnej uroczystości mojej siostry.
Potem nastał ten pamiętny poniedziałek, kiedy okazało się, że mojego szefa zastąpił jego uroczy inaczej braciszek, który za cel – poza rzekomym ratowaniem wydawnictwa – postawił sobie chyba wkurwianie mnie od rana do nocy. To drugie wychodziło mu zresztą znacznie lepiej, bo źródeł wycieku kasy jego przenikliwy umysł jakoś nie ustalił. A wystarczyło, żeby mnie, kurwa, posłuchał! Tyle że on najwyraźniej nie lubił słuchać nikogo poza samym sobą. Żadnych kompromisów i słodkich pogaduszek. Żeby go ujarzmić, potrzebowałabym szpicruty i silnej ręki, a nie głaskania po głowie. Obawiam się jednak, że HR spojrzałby krzywym okiem na BDSM w biurze…
A teraz zastał nas kolejny piątek, końcówka drugiego tygodnia nieszczęść, a ja naprawdę czułam się przegrana jak Lemony Snicket z jego serią niefortunnych zdarzeń. Sezon trzydziesty mojego życia i scenarzyści przechodzili samych siebie, żeby tylko uczynić je interesującym.
– Wyjdź stąd! – warknęłam groźnie.
– Przepraszam, ale to takie śmieszne! – Artur nadal rżał jak uchachana kobyła.
– Wynocha, Artur, bo przysięgam… – Przesunęłam się tak, że stałam tyłem do szafki, przełykając upokorzenie.
Uniósł dłonie do góry i bokiem prześlizgnął się do wyjścia. Na korytarzu usłyszałam głos Agnieszki i pani Basi. Przekręciłam spódnicę tyłem na przód. Dziura była spora. Cały tyłek byłoby mi widać, a nie miałam ze sobą swetra, żeby się zakryć. Mój wzrok padł na zszywacz. Materiał nie był porwany, puściła tylko nitka… Wydęłam wargi jak glonojad.
No dobra, to był jakiś plan!
Ściągnęłam czarną spódnicę z tyłka, odwróciłam na lewą stronę i zszyłam materiał zszywaczem. Zrobiłam tak jeszcze parę razy, skrupulatnie umieszczając zszywki jedna obok drugiej, bo serio nie było żadnej innej opcji. Obejrzałam z prawej strony. Spódnica jak nowa.
Artur stał oparty o ścianę na korytarzu.
– Ani słowa! – rzuciłam, grożąc mu palcem.
– Jakżebym śmiał.
– Czemu nie jesteś w środku?
Chciałam przyłożyć kartę do czytnika, ale mnie powstrzymał.
– Bo nie mógłbym cię wtedy zapytać, czy nadal jesteśmy umówieni na wyjazd – powiedział poważnie.
– Biorąc pod uwagę, że to ty ostatnio wszystko zawalasz, jakie mam szanse, że się pojawisz?
– Nie bądź taka! – zaprotestował, patrząc w sufit.
– Nadal chcesz ze mną lecieć?
– Polubiłem twoją siostrę.
Westchnęłam ostentacyjnie.
– Nie po to cię zabieram, żebyś uwiódł pannę młodą na dzień przed ślubem!
– Założę się z tobą, że bym potrafił – rzucił wyzwanie.
Nie było sensu się spierać. Jego przystojna buźka sprawiała, że laski na niego leciały. Moja siostra nie była wyjątkiem. Niecały miesiąc temu zrobili sobie tańce przytulańce, ale zanim zaczęli się całować na parkiecie, wyprowadziłam pijaną Magdę z sali i położyłam spać. Chyba jednak wydeptali jakieś zaklęcie przynoszące pecha, bo od tamtej pory spotykały mnie przedziwne rzeczy.
– Nie przeczę! Nie o to chodzi. Po raz kolejny mówię ci, że świat nie kręci się wokół ciebie! – syknęłam. – Ale dobrze! Bilet jest nadal aktualny. Wiesz, kiedy i o której odlatuje samolot, a reszta…? Będzie miłym wspomnieniem albo przejdziesz do historii jako najgorsza osoba towarzysząca po tej stronie galaktyki!