Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1574 osoby interesują się tą książką
Niepokornej miłości nie powstrzymają żadne zakazy ani granice.
Serce zawsze wybiera dobrą drogę, nawet gdy kierunek wydaje się zakazany.
On – szorstki, skryty i rozczarowany miłością. Ona – zbuntowana, pyskata i zagubiona. Ana i Bjarne nie mają prawa się do siebie zbliżyć, ale kiedy ich losy splatają się w surowej, norweskiej scenerii, rodzi się między nimi coś, czego żadne z nich nie planowało.
Dla Any ten wyjazd to ucieczka od zdrady i szansa na nowy początek. Jej pojawienie się jest dla Bjarne’a komplikacją już i tak wyjątkowo skomplikowanego życia, na którą nie ma ani czasu, ani ochoty. Gdy zaczyna jednak dostrzegać, jak Ana wnosi światło do jego codzienności, to zakazane uczucie nabiera coraz większej mocy.
Czy dwoje zagubionych ludzi zaryzykuje wszystko – nawet przyjaźń i spokój – by być razem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka inicjująca: Agnieszka Mazurkiewicz
Redakcja: Kamila Recław
Korekta: Kornelia Dąbrowska, Marzena Kłos
Projekt okładki: Eliza Luty
Zdjęcie na okładce: Denis OREA/Shutterstock
Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
Copyright © by Lena M. Bielska, 2025
Copyright for this edition © by Agora Książka i Muzyka sp. z o.o., 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniona i wykorzystywana wyłączenie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji, bez uprzedniej, wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-8380-203-9
Wydanie pierwsze
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Bitterful to gorący, pełen żartobliwych potyczek słownych romans z piętnastoletnią różnicą wieku między bohaterami. To opowieść o poszukiwaniu siebie i swojego miejsca na Ziemi, ale również o zaakceptowaniu błędów z przeszłości i otwarciu się na nowych ludzi. Książka ta skierowana jest wyłącznie do pełnoletnich czytelników i czytelniczek ze względu na sceny erotyczne, w których jedna ze stron dominuje nad drugą.
Większość fabuły dzieje się na terenie Norwegii – w związku z tym część dialogów jest po norwesku (z tłumaczeniem w przypisie). Jednak w niektórych sytuacjach, gdy rozmowa między bohaterami jest dłuższa i całość w obcym języku zmniejszyłaby czytelność treści, dialog został zapisany w języku polskim.
Kilka dni wcześniej
Pobudki po imprezach zwykle kończą się okropnym bólem głowy, mdłościami i nienawiścią do rażącego słońca oraz faktu, że trawa jakoś tak strasznie głośno rośnie. Dziś jednak nie byłoby tragicznie – w końcu już wieczorem lecimy prywatnym odrzutowcem mojego wujka na jego kameralny ślub w Paryżu i naprawdę pilnowałam się z alkoholem – gdyby nie telefon zawalony ogromną liczbą powiadomień.
Początkowo nic sobie z tego nie robię. Na czacie grupowym naszej paczki znajomych zawsze ktoś się z kimś sprzecza, a po imprezach wysyłamy sobie zdjęcia. Kiedy jednak klikam najstarsze powiadomienie i apka z automatu mnie do niego przenosi, żołądek związuje mi się w supeł.
Cody Martin usunął z czatu użytkownika Josie Weaver
Leila Jones opuściła czat
Już mam przejść do książki telefonicznej i zadzwonić do Josie, aby zapytać, co się stało, ale moje spojrzenie pada nagle na kolejną wiadomość, a właściwie filmik. Filmik, na którym Nate, mój były, który mnie zdradził, całuje się z Josie. Z moją przyjaciółką Josie. Z dziewczyną, za którą z pewnością skoczyłabym w ogień, w ogóle nie zważając na to, czy wyjdę z tego żywa.
W oczach stają mi łzy.
Poczucie zdrady jest tak ogromne, że muszę gwałtownie zacisnąć wargi, aby nie jęknąć boleśnie z zawodu.
Cody Martin: co za suka
Jordan Mason: hatfu
Ellie Khan: *świeczka* Josie Weaver złapie syfa *świeczka*
Cody Martin: myślałem, że dziewczyny zawsze trzymają się razem
Cody Martin: to tak, jakbym się z Tobą, Ellie, przelizał po tym, jakbyście zerwali z Jordanem
Jordan Mason: dostałbyś po mordzie
Jordan Mason: sorry, Ana, że dowiadujesz się o tym w ten sposób
Ellie Khan: nie chcieliśmy, abyś dowiedziała się przypadkiem, a najszybciej było tutaj...
Ellie Khan: zobaczyłam ich chwilę po tym, jak poszłaś do domu
Jordan Mason: dosłownie, kurwa, czekali, aż się zmyjesz
Kolejne wiadomości to głównie wyzwiska w kierunku mojego eks i – teraz to już w sumie także byłej – przyjaciółki. Czytam je pobieżnie, a oczy mam zasnute łzami. Wyrzucam sobie w myślach, że płaczę z powodu kogoś, kto okazał się wobec mnie okrutnie fałszywy.
W zeszłym roku, gdy Nate mnie zdradził, pocieszała mnie, jakby od tego zależało jej życie. Ledwie wczoraj szykowałyśmy się razem na imprezę, a ona...
Ellie Khan: ja pierdolę!
Ellie Khan: *załącznik*
Jordan Mason: z kiedy to jest?
Jordan Mason: ej, przecież ten koncert był w maju
Cody Martin: czy ona to zdjęcie właśnie dodała na IG? WTF?!
Przytykam dłoń do ust i przełykam głośno ślinę, a może to żółć? Chyba tak, bo automatycznie piecze mnie cały przełyk. Coś ciężkiego siada mi na żołądku, gdy moje oczy skupiają się na fotce przesłanej przez Ellie.
Nate i Josie.
Razem.
Przytuleni.
Na koncercie w maju.
Na koncercie, na który rzekomo nie udało jej się kupić trzech biletów.
Tuż obok nich stoi Leila.
Ona wiedziała.
Wiedziała.
Ostatkiem sił powstrzymuję się od zablokowania komórki i rzucenia nią o ścianę. Zamiast tego wściekle wystukuję wiadomość.
Ana Rivas: oboje są siebie warci
Boli mnie serce.
Czuję się tak, jakby ktoś wbijał w nie setki igiełek. Chociaż nie, uczucie, które mi towarzyszy, przypomina bardziej wbijające się setki długich i cholernie ostrych sztyletów.
Dziesięć lat przyjaźni.
Dziesięć.
I tysiące dolarów z mojego funduszu powierniczego otrzymanego od wujka Victora wydane na wspólne imprezy i wakacje zamiast na studia, na które nigdy nie poszłam.
Zaciskam mocno powieki, gdy telefon raz za razem wibruje, ale nie mam już ochoty sprawdzać powiadomień. Zakładam, że Ellie próbuje mnie jakoś pocieszyć, chociaż nigdy nie miałam z nią bliskiej relacji. To zawsze były Ana i Josie – my przeciwko światu. My kontra chłopaki, którzy nie są nas warci.
A teraz?
Zgrzytam sfrustrowana zębami.
Pewnie bym to przełknęła, gdyby powiedziała mi prawdę, zanim ktokolwiek zobaczyłby ich razem. Może nawet bym ją zrozumiała, skoro Nate jest przystojny i wygadany. Wybaczyłabym? Cholera, bardzo możliwe. Nie chciałabym zaprzepaścić dziesięciu lat przyjaźni.
Ale czy to aby na pewno jest przyjaźń?
Ja bym jej nigdy czegoś takiego nie zrobiła. Nawet gdybym była pijana i ledwo kontaktowała.
Pukanie do drzwi i głos mamy wyrywają mnie z zamyślenia.
– Ana? Mogę wejść?
– Tak! – odkrzykuję i blokuję komórkę.
Mama ledwie przekracza próg mojej sypialni na piętrze, a już wykrzywia usta w niezadowolonym grymasie. Dziś nie ma na sobie poplamionych farbami ubrań – albo zdążyła się już przebrać, albo skupiła się na pakowaniu i od wczoraj nie była w swojej małej pracowni artystycznej.
– Jeszcze leżysz w łóżku? – Kręci głową z niedowierzaniem; w jej oczach błyska nagana. – Zaczęłaś się chociaż pakować?
– Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą i uśmiecham się niewinnie, chociaż w obecnej sytuacji prędzej wychodzi mi z tego fałszywy grymas. – Ale zaraz to zrobię i zajmie mi to tylko chwilę – dodaję pospiesznie, dostrzegając jej niezadowolone spojrzenie. – Wrzucę kilka ubrań i tyle.
– Ana... – Wzdycha i spogląda na mnie uważnie. – Dlaczego odnoszę wrażenie, że wcale nie masz ochoty lecieć do Paryża? Czy to z powodu tego, z kim Victor bierze ślub?
W duchu przewracam oczami.
– Nie – mamroczę. – Niech się żeni, z kim chce – dodaję i zmuszam się do luźnego uśmiechu. – Po prostu... Po prostu nie lubię się pakować i tyle.
Tak właściwie to sama nie do końca wiem, dlaczego jeszcze się nie spakowałam. Miałam to zrobić wczoraj, ale zbyt długo przeglądałam internet w poszukiwaniu pomysłów na siebie, a potem była impreza i – cóż – wróciłam z niej pod wpływem. Pakowanie się z alkoholem krążącym w żyłach to nie byłby najlepszy pomysł. Jeszcze włożyłabym do walizki nie to, co powinnam, i byłby problem.
Ale tak naprawdę, naprawdę całkowicie szczerze, po prostu się boję, że się wygłupię na tym kameralnym ślubie. Przysięgam, po raz pierwszy obawiam się o własne zachowanie. Victor widzi we mnie lekkomyślną nastolatkę i wcale mu się nie dziwię, skoro nie jestem taka jak Naomi – twardo stąpająca po ziemi milionerka. Daleko mi do kogoś, kto wie, czego chce od życia. Jestem hałaśliwa, bywam nieznośna, popełniam błędy, imprezuję i zaliczam facetów dokładnie tak, jak oni zaliczają kobiety. Nie dbam o opinię większości ludzi, mam gdzieś, co sobie ktoś o mnie pomyśli i dobrze mi się z tym żyje. Dopóki oczywiście nie są to względnie bliskie mi osoby.
– Na pewno wszystko w porządku? – pyta mama, przyglądając mi się ze skupieniem.
– Tak – zapewniam ją pospiesznie i na dowód swoich słów wstaję z łóżka. Przeciągam się i ziewam, próbując rozluźnić spięte mięśnie oraz zapomnieć o tym, co zrobiła Josie za moimi plecami. Niestety, czuję na sobie cały czas ciężar spojrzenia mamy. – Zaraz się spakuję – przyrzekam.
– W porządku – przytakuje powoli. – Wystaw później walizkę na korytarz. Tyler zniesie bagaże na dół.
– Okej.
Odczuwam nieopisaną ulgę, kiedy zostawia mnie samą w sypialni. Zaciskam palce na materacu i z głośnym westchnieniem kręcę do siebie głową.
Co ja robię ze swoim życiem?
Mam dwadzieścia trzy lata i żadnego pomysłu na siebie. Żadnego.
A do tego jeszcze okazuje się, że ktoś, kogo uważałam za najlepszą przyjaciółkę, wcale nią nie jest.
Czy to ten moment, w którym powinnam przewartościować swoje życie? Złapać byka za rogi i po prostu coś zrobić – cokolwiek by to nie było?
Tylko co?
Październik, Paryż, Francja
Samolot ląduje z opóźnieniem.
Z opóźnieniem również wydają bagaże pasażerom.
Najwyraźniej ostatnio los decyduje się ze mną pogrywać w każdy możliwy sposób.
Najpierw nagłym zwolnieniem dziewczyny, która zajmowała się marketingiem mojej firmy meblowej, potem poważnym wypadkiem jednego z traczów i na dokładkę jeszcze kolejnym przesunięciem terminu rozprawy. Gdybym nie wiedział lepiej, pomyślałbym, że to ostatnie jest spowodowane nawałem spraw w sądzie.
Nic więc dziwnego, że kiedy po wyjściu z hali przylotów dostrzegam przy barierkach Santa i Daisy, na mojej twarzy nie widać żadnych emocji oprócz zmęczenia oraz frustracji.
– Wyglądasz, jakbyś...
– Zamilcz – przerywam Santowi i kiwam jego dziewczynie. – Dobrze cię widzieć.
– Ciebie również.
Uśmiecha się nieznacznie, nie w sposób wymuszony, raczej zarezerwowany dla kontrahentów, a nie przyjaciela jej partnera.
Czy ją za to winię?
Oczywiście, że nie.
Nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej. Właściwie... zachowałem się w stosunku do niej okropnie i gdyby nie to, że sama rozwiązała nasz „konflikt”, prawdopodobnie dalej patrzyłbym na nią spod byka.
Skoro jednak Santo jest szczęśliwy – a naprawdę dawno nie widziałem go takiego pełnego radości i naturalnego luzu – to nic mi do tego. Wiem, że planuje się jej oświadczyć, gdy tylko nadarzy się ku temu idealna – cokolwiek to znaczy – sposobność, więc już nie zamierzam rzucać jakichkolwiek komentarzy odnośnie do ich związku. Skoro dobrowolnie chce się ładować w małżeństwo, niech mu będzie.
Może chociaż on, no i Victor, okażą się tymi szczęśliwcami, dla których żony będą oparciem, a nie kulą u nogi.
– Będziesz musiał do jutra trochę ogarnąć swoją mimikę – rzuca Santo niby od niechcenia, ale posyła mi przy tym ostrzegawcze spojrzenie.
Mam ochotę przewrócić oczami na jego słowa. Ostatnie, czego potrzebowałem w tym roku, to ślub któregoś z moich kumpli. Naprawdę. Jeszcze szczególnie teraz, gdy dalej babram się z własnym rozwodem.
Ileż można go finalizować, do diabła?
Gdybym nie był tak bardzo przywiązany do spadku, gdyby nie zależało mi na tym, aby krwawica moich rodziców została w rękach rodziny, sprzedałbym firmę meblową i wręczył Iselin pieniądze na do widzenia, życząc jej przy okazji, aby się nimi udławiła.
Ale jestem przywiązany.
I po moim trupie dostanie ode mnie cokolwiek.
Nie oddam jej nawet złamanej korony, choćbym miał się z nią sądzić przez kolejne lata.
– Co tam u Lacey? – zagajam Daisy, gdy siedzimy już w tesli i kierujemy się w stronę hotelu.
Dobrze, że to Santo prowadzi, bo ja i elektryczne samochody to jedna wielka nienawiść. Ekologiczne? Może. Tragiczne w ciągłym użytkowaniu? Owszem. Musiałbym takiego co chwilę ładować, żeby zrobić nim tyle kilometrów co dieslem, szczególnie zimą.
– Dziękuję, dobrze – odpowiada spokojnie, ale jest wyraźnie spięta.
Najpewniej właśnie sobie przypomina o sytuacji sprzed niecałego miesiąca, kiedy to wyskoczyłem z pytaniem o jej córkę, mimo że Santo prosił, abym się nie wygadał, że wiem.
– Cieszę się.
Kumpel spogląda na mnie przez ramię, gdy zatrzymujemy się na światłach, i mruży nieznacznie oczy. Chyba podejrzewa mnie o próby sabotażu, co w sumie nie jest wielkim zaskoczeniem, ale tym razem nie ma się czym martwić. Dopóki jest szczęśliwy, nie będę nawet próbował się wtrącać. Raz to zrobiłem, dla jego dobra – i ten jeden raz w zupełności wystarczy.
– A u ciebie co tam? – pyta Santo.
– Po staremu. – Wzruszam niedbale ramionami. – Tartak, meble, tartak, meble.
– Sypiasz w ogóle?
Mam ochotę parsknąć śmiechem.
Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio tak naprawdę spałem. Trudno nazwać snem coś, co zaczyna się o drugiej nad ranem i kończy przed szóstą. To raczej dłuższa drzemka, której mój organizm potrzebuje, żeby jeszcze jakoś funkcjonować.
– Mówiłem ci, żebyś się przeprowadził do Nowego Jorku – kwituje, gdy milczę i nawet nie udaję, że chcę odpowiedzieć na jego pytanie.
– Nigdzie się nie wybieram.
Wbrew pozorom w Jessheim jest mi wystarczająco dobrze, aby nie myśleć o wyjeździe. Może dlatego, że nic się tam specjalnego nie dzieje? Nie licząc oczywiście weekendowych imprez nastolatków, podczas których alkohol leje się strumieniami, muzyka trzeszczy z głośników „pożyczonych” od rodziców samochodów i sporadycznych bójek „o bardzo ważne sprawy”, ale to akurat mnie kompletnie nie interesuje.
Lubię ciszę, którą mam w Jessheim, i dom z widokiem na jezioro Nordbytjernet oraz las nieopodal. Za każdym razem, gdy lecę do Nowego Jorku, żeby spotkać się z kumplami, mam ochotę wepchnąć do uszu stopery. A nie używam ich nawet wtedy, gdy jestem w tartaku i moje ciało drży od hałasu pracujących pełną parą maszyn. Zanieczyszczone powietrze odchorowuję natomiast kaszlem przez następny miesiąc, czasem dłużej – w zależności od pory roku.
– Co ty się tak krzywisz, co? – Santo szturcha mnie w ramię, gdy nie bez trudu wychodzę z tesli pod hotelem.
– Wydaje ci się – odpowiadam wymijająco i na dowód swoich słów, a właściwie żeby zatuszować wierutne kłamstwo, posyłam mu uśmiech.
– Wyglądasz teraz tak jak ja, gdy ktoś bezcześci włoski makaron śmietaną.
Innymi słowy: już lepiej, żebym się nie uśmiechał.
Przestaję więc.
– Kolacja będzie o siódmej – informuje, zanim rozdzielamy się pod recepcją.
Wzdycham do siebie z niezadowoleniem. Wolałbym zamówić sobie coś do pokoju i spędzić w nim samotnie resztę wieczoru, ale... nie mogę stawiać siebie ponad wszystkich i wszystko, nawet jeśli siedzenie przy stole z uśmiechniętymi i szczęśliwymi ludźmi to ostatnie, na co mam ochotę.
Dlatego w ciągu następnych kilkunastu minut melduję się w hotelu, biorę chłodny prysznic na orzeźwienie i zeruję niewielką butelkę whisky z minibaru. Po alkoholu łatwiej mi się będzie wtopić w tłum. Podobno procenty wyciągają mi kij z tyłka – słowa Jean-Pierre’a, nie moje.
Niech zatem tak będzie.
Dobra, muszę przyznać, że na kolacji nie jest wcale tak źle, jak się obawiałem, że będzie. Głównie z powodu wyraźnie promieniejącego Victora, który przy dwudziestotrzyletniej Naomi wygląda na trzydziestolatka, a nie faceta tuż przed pięćdziesiątką. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jest to przyjemny widok, bo – cóż – jest.
Może byłem sceptycznie nastawiony do Naomi, kiedy zaczął się z nią po kryjomu spotykać... Może patrzyłem na nią za bardzo przez pryzmat moich doświadczeń z kobietami, szczególnie z Iselin, ale Naomi udowodniła mi swoim odcięciem się od ojca dupka i najgorszej szui w świecie biznesu, że warto jej zaufać. Wykopała go z zarządu i – na litość boską – jeśli to nie jest oznaka ogromnej lojalności wobec Victora, to nie wiem, co mogłoby nią być.
– Przepraszam za spóźnienie!
Odwracam głowę w kierunku trzaskających drzwi i ledwie zauważalnie ściągam brwi na widok młodej dziewczyny w skórzanej spódnicy i czarnej koszulce na ramiączkach z jakimś logo. W biegu poprawia ciemne włosy, związując je w niechlujny kok na czubku głowy, a jej jasne oczy skupione są na szczycie stołu, gdzie siedzą Victor z Naomi.
– Jet lag mnie zmiótł z... – Milknie na moment i chrząka. – Przepraszam – szepcze, rozglądając się po garstce ludzi, po czym zajmuje wolne miejsce obok Sary, siostry...
O cholera.
Właśnie do mnie dociera, że to Ana.
Mrugam, odrobinę zbity z tropu.
Oczywiście wiedziałem, że będzie na ślubie Victora – jak mogłoby jej zabraknąć, skoro to jego siostrzenica – ale nie przypuszczałem, że... Dobra, okej, to moja wina, bo za każdym razem, gdy Victor wspominał o Anie, w głowie wyobrażałem ją sobie jako dzieciaka. Nigdy jej nie poznałem i nikogo nie dziwiło, że nie byłem nawet chętny na oglądanie jakichkolwiek zdjęć, bo to nie w moim stylu. Ale tak, teraz się okazuje, że powinienem być uważniejszy.
Ana zdecydowanie nie jest dzieckiem.
Natychmiast zmuszam swój mózg do zmiany myślenia o tej... kobiecie.
Chryste.
Najwyraźniej kiepski ze mnie przyjaciel.
Zaciskam mocniej palce na sztućcu i wbijam widelec w kawałek mięsa, jakbym chciał go po raz drugi zamordować. Za każdym pieprzonym razem, gdy okazuje się, że oceniłem kogoś nie tak, jak powinienem, wyrzuty sumienia palą mój przełyk.
Tak było przy okazji Naomi i mojej niechęci do niej.
Podobnie było przy Daisy.
I teraz jeszcze się okazuje, że olewałem temat Any, siostrzenicy Victora, która straciła ojca... ponad piętnaście lat temu.
Upijam solidny łyk whisky, na którą zdecydowałem się wyłącznie z myślą, że chociaż trochę mnie rozluźni, skoro mała butelka w pokoju na niewiele się zdała. Ale to również nie pomaga. Wciąż czuję ten nieprzyjemny ucisk w klacie, który pojawia się za każdym razem, kiedy się pomylę.
Zapoczątkowały to pieprzone gierki Iselin i cała ona.
Może jednak powinienem sprzedać firmę i...
– Bjarne!
Odrywam mordercze spojrzenie od talerza i spoglądam na Santa, który patrzy na mnie z niewielkim wyrzutem.
– Hæ? – Chrząkam, zauważając jego ściągające się brwi. – Hva er i veien?[1]
– Hva er i veien? – powtarza za mną ściszonym głosem. – Naomi pytała, dlaczego z nikim nie przyjechałeś – mówi głośniej już po angielsku i śmieje się luźno. – Mówiłem, że Bjarne będzie przeżywać rozłąkę z tartakiem przez następne godziny.
Klepie mnie w ramię, ale przeczuwam, że to raczej ostrzeżenie niż nieme wsparcie.
Pamiętam, co mówił wcześniej, zanim się zameldowałem w hotelu. Mam popracować nad mimiką twarzy. Najwyraźniej dziś alkohol średnio mi w tym pomaga.
– Sorry – rzucam, spoglądając na przyszłą żonę Victora. – Zamyśliłem się.
Kobieta uśmiecha się ze zrozumieniem, kiwając nieznacznie głową.
– Ale dalej nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – Mruży jasne oczy.
Udaję, że w ogóle nie rusza mnie temat mojego braku osoby towarzyszącej.
– Nie chciałem zabierać kogoś obcego – wyjaśniam spokojnym tonem.
– Szkoda... – Naomi wydaje się szczerze zasmucona. – Liczyłam na to, że może jednak kogoś sobie znalazłeś.
– Niestety.
Wcale nie żałuję, ale podejrzewam, że właśnie tego jednego słowa oczekuje kobieta, dla której mój kumpel dosłownie oszalał. Nie ma rozmowy, podczas której choć raz nie wspomniałby o Naomi. Victor stracił dla niej głowę.
Na szczęście – naprawdę oddycham z ulgą – rozmowa przechodzi na zupełnie inny temat, a ja mogę się wyłączyć. A przynajmniej próbuję to zrobić, ale siedzący po mojej lewej Jean-Pierre nagle wciska mi swoją komórkę przed twarz. Przez chwilę nie wiem nawet, na co patrzę. Dopiero gdy łapię ostrość i rozpoznaję na zdjęciu białego szczura z wściekle czerwonymi oczami, niemal dławię się śliną.
– Co to, kurwa, jest?
– Ratatouille! – odpowiada niemalże z dumą w głosie.
Przenoszę spojrzenie z komórki na jego zadowoloną twarz i błyszczące ekscytacją ciemne oczy. Wpatruję się w niego z niedowierzaniem, próbując jakoś ogarnąć umysłem, co on właśnie do mnie powiedział.
– Jean-Pierre... – zaczynam poważnie. – Czy ty upadłeś na głowę?
Prycha.
– Nie. – Przewraca oczami. – Wiem, że powinien mieć na imię Remy, jak ten z bajki, ale...
– Ja pierdolę – sapię. – Nie wierzę.
– Ale co? – Wygląda na zdezorientowanego.
– Przez chwilę miałem nadzieję, że wcale nie wziąłeś sobie do serca mojej głupiej gadki sprzed miesiąca o przygarnięciu pod dach szczura.
Powiedziałem to przy okazji zeszłomiesięcznej wizyty w Paryżu, kiedy ogarnialiśmy resztę spraw organizacyjnych w kwestii wesela w restauracji. Rzuciłem to hasło, bo Jean-Pierre oznajmił, iż „ostatnio czuje się samotny”. Szczur wpadł mi do głowy tylko dlatego, że w tym przeklętym mieście spotkałem ich zdecydowanie za dużo.
– To był żart, Jean-Pierre – dodaję, bo dalej patrzy na mnie skonfundowany. – Żart.
– To ci się średnio udał. – Uśmiecha się głupkowato i skupia na Emmie, przyjaciółce Naomi: – Em! Adoptowałem zwierzątko!
Czy to ten moment, w którym powinienem się ewakuować do pokoju?
Jeszcze tylko brakuje, aby ktoś wyskoczył z informacją, że jest w ciąży.
Niemal natychmiast skupiam wzrok na obrusie przed Naomi. Na widok lampki wina oddycham z ulgą. Nie to, żebym miał coś przeciwko, ale ta dwójka zdecydowanie zasługuje na pełen szaleństwa miesiąc miodowy.
Victor szczególnie.
Chociaż odkąd związał się z ponad dwadzieścia lat młodszą od siebie kobietą, jakoś tak... bardziej wyluzował i przestał spędzać trzy czwarte swojego czasu w biurze albo nad papierami w penthousie.
Na szczęście zdjęcie szczura Jean-Pierre’a to ostatnie nietypowe wydarzenie tego wieczoru.
Przynajmniej mam taką nadzieję.
Zdecydowanym plusem tego wyjazdu jest umiejscowienie mojego pokoju w hotelu. Mama z Tylerem mają apartament na wyższych piętrach, dzięki czemu nie muszę się przejmować tym, że przyłapią mnie na wymykaniu się w środku nocy na papierosa. Być może nie powinnam wychodzić przed budynek, gdy jest ciemno, ale tam przecież zawsze się ktoś kręci, prawda?
Nie wytrzymam dłużej w pokoju.
Odkąd wróciłam po kolacji do środka, w mojej głowie znowu pojawiły się wspomnienia sprzed wyjazdu do Paryża. To cholerne zdjęcie Josie i Nate’a będzie mnie chyba nawiedzać we snach. Do tego jeszcze ten pieprzony jet lag... Próbowałam zasnąć, naprawdę, ale nie potrafię.
Waham się przy drzwiach, czy na pewno powinnam wychodzić, ale może jak się trochę dotlenię (albo przytruję dymem, zależy, jak na to spojrzeć), to będzie mi się lepiej spało. Naiwne marzenie, wiem, ale nic nie poradzę, że to moja przedostatnia opcja.
Inną jest alkohol, ale wolałabym się nie otumaniać przed jutrzejszym ślubem. Już wystarczy, że przez niespodziewaną drzemkę spóźniłam się dziś na kolację. Nie ma to jak zrobić wielkie wejście. Na domiar złego – wszyscy byli oczywiście ubrani mniej lub bardziej odświętnie. Nawet przyjaciółki Naomi miały sukienki. Tylko ja i... Bjarne wyglądaliśmy, jakbyśmy tam nie pasowali.
W sumie jestem mu po cichu wdzięczna, że się nie wyszykował, tylko postawił na kraciastą koszulę i dżinsy. Przynajmniej moja skórzana spódniczka i koszulka z logo Twenty One Pilots nie wyglądały aż tak nie na miejscu.
Dobra, wyglądały, ale wmawiam sobie, że jest inaczej.
Boże, mogłam posłuchać mamy i przed wyjazdem pojechać na zakupy, żeby mieć do wyboru coś... adekwatniejszego do towarzystwa.
Przemykam spokojnie korytarzem w stronę wind i nawet nie zauważam, kiedy coś wyrasta na mojej drodze. Niemal upadam na tyłek, ale ktoś chwyta mnie silnym uściskiem za przedramię i przytrzymuje, abym złapała równowagę. W tej samej chwili, w której podrywam głowę, sapię z zaskoczenia na widok niebieskich oczu spoglądających na mnie spod gniewnie ściągniętych brwi.
– Zawsze się włóczysz nocami po hotelu? – pyta chłodno, puszczając moją rękę.
Chrząkam, odrobinę zdezorientowana negatywnym nastawieniem Bjarne’a. Po chwili jednak sobie przypominam, że przecież Victor niejednokrotnie nazywał swojego norweskiego kumpla „samotnym gburem”.
– A ty? – pytam wesoło i przechylam z zaciekawieniem głowę. – Włóczysz się czy wracasz z wycieczki krajoznawczej?
Mężczyzna patrzy na mnie w ciszy, jakby próbował zrozumieć, co do niego mówię. Sekundę później z pokoju niedaleko dociera do nas głośny huk, a potem śmiech. Dopiero teraz orientuję się, że słychać również dudniącą muzykę – bardziej klubową, nie mój klimat.
Mojej uwadze nie umyka fakt, że Bjarne – albo Wiking, jak kto woli – wyraźnie się krzywi.
– Szukam spokoju – oznajmia zimnym niczym lód głosem.
Unoszę z zaciekawieniem brew.
– Spokój w hotelu? – parskam. – Powodzenia. – Poprawiam kurtkę i robię krok w bok. – Dobranoc!
Znajduję się już kilka kroków od niego, gdy dociera do mnie jego zaskoczony głos:
– A ty gdzie idziesz?
– Zajarać! – odkrzykuję, machając paczką papierosów nad głową, ale nie odwracam się w jego stronę.
– O tej godzinie?!
Aż się zatrzymuję, wyczuwając w jego tonie nie tylko niedowierzanie, ale przede wszystkim naganę. Spoglądam na niego przez ramię i unoszę brwi.
– A co to za różnica, która jest godzina?
Bjarne wzdycha głośno, wyraźnie czymś sfrustrowany, i rusza w moją stronę.
– Pójdę z tobą – burczy.
– Co?
– Pójdę z tobą – powtarza.
– Po co?
Spogląda na mnie znużonym wzrokiem, zanim przesuwa nim po moim ciele i wraca do moich oczu.
– Wyłażenie w środku nocy w tej dzielnicy w tej kiecce to jak proszenie się o tragedię, Ana.
Udaję, że wcale mnie nie poruszył fakt, iż zapamiętał moje imię, mimo że mu się nawet oficjalnie nie przedstawiłam, bo było mi głupio to zrobić po spóźnieniu się na kolację. Chociaż, to pewnie sprawka Victora. Jak znam wujka, to co jakiś czas mówi o mnie swoim znajomym. Nie zdziwiłabym się, gdyby pomiędzy miłymi słowami wspomniał o tym, jak to jeszcze nie zdecydowałam, co chcę robić w życiu.
– Nie potrzebuję opiekuna, ale dziękuję ba...
– To nie była propozycja. – Kiwa podbródkiem w stronę wind. – Idziemy razem.
Absolutnie nieprzyzwyczajona do tego, że ktoś mi rozkazuje, zaciskam z frustracją szczęki. Moja mama tylko prosi. Tyler nigdy nie miał odwagi, aby mi mówić, co mam robić. A wujek? Wujek to inna para kaloszy. Przestał się zachowywać jak mój ojciec jakieś siedem lat temu, gdy mama wzięła ślub z Tylerem.
Z trudem hamuję się przed fuknięciem, bo – okej – może faktycznie nie przemyślałam swojego stroju. Przy Bjarnie przynajmniej nic mi nie będzie grozić. Kto chciałby zaatakować wyrośniętego kolesia z brodą (za długą jak na mój gust) i dłońmi tak wielkimi, że pewnie byłby w stanie objąć mnie nimi bez problemu w talii...
Wróć, Ana.
Dlaczego o tym pomyślałaś?
– Dobrze, wujaszku – mamroczę pod nosem, a ostatnie słowo spływa z mojego języka w żartobliwym tonie.
– Nie jestem twoim wujkiem.
– Trochę...
– Nie – przerywa mi stanowczo i wciska gwałtownie guzik przywołujący windę. – Victor jest twoim wujkiem, ja jestem nikim.
Rozchylam lekko wargi, gotowa zapewnić, że nie jest nikim, skoro przyjaźni się z moim wujkiem, ale szybko się przed tym powstrzymuję. Właściwie Bjarne ma rację. Jest dla mnie nikim. A nasza pierwsza – w ogóle – wymiana zdań polega na tym, że on mnie niemal obraża. I pewnie swoje sobie myśli na temat mojego zachowania. Może nawet nazywa mnie w myślach naiwną?
Coś nieprzyjemnie ściska mnie za żołądek. Miałam się nie wygłupić w trakcie tego wyjazdu, a tu proszę – niewiele mi było potrzeba.
– Okej – szepczę po przełknięciu śliny. – Przepraszam.
– Ikke bekymre deg for det[2].
Mrugam.
– Sorry, zapomniałem, że nie znasz...
– Trochę umiem – przerywam mu i uśmiecham się nieznacznie. – Victor zadbał o to, żebym chociaż względnie znała kilka języków.
Jeślibym miała nadzieję, że spojrzy na mnie z uznaniem, to naprawdę srogo bym się przeliczyła. Bjarne nie reaguje bowiem w żaden sposób na fakt, że znam norweski. Nawet mu nie drga kącik ust.
Gdyby nie to, że w drodze do wyjścia z hotelu mężczyzna wyciąga z kieszeni dżinsów paczkę papierosów, pomyślałabym, że wychodzi ze mną wyłącznie po to, aby mnie pilnować – i pewnie jest zirytowany, że musi to robić.
– Victor nie psioczy, że palisz?
– Victor może się... – Milknie i chrząka. – Nie.
Parskam cichym śmiechem, zanim wsuwam między usta fajkę i odpalam ją obitą drewnem zapalniczką, po czym wystawiam w jego stronę ogień. Mężczyzna odchyla gwałtownie głowę, gdy to robię, jakby się przestraszył. Co jest trochę zabawne, zważywszy na fakt, że pewnie z łatwością mógłby mnie udusić swoją masą mięśniową – wystarczyłoby, żeby się na mnie położył.
Tak, wiem jak to brzmi, ale nie o to mi chodziło.
Po prostu Bjarne to wiking.
Współczesny, ale wiking.
– Nie martw się o swoją brodę, wikingu – rzucam luźno. – Może jest za długa, ale na pewno bym ci jej nie podpaliła. Jeszcze byś mi się odpłacił. – Zarzucam długie włosy na plecy i uśmiecham się głupkowato. – Weźmiesz tę zapalniczkę czy mam...?
Niemal natychmiast zgarnia ją z mojej dłoni, a ja udaję, że wcale nie zaskakuje mnie szorstkość opuszków jego palców. Wiem, czym się zajmuje, ale wiedzieć a czuć to dwie różne kwestie.
– Więc... – Zaciągam się i wypuszczam szybko dym. – Gdzie jakaś pani Bjarne’owa?
– Nie ma.
– Czemu?
Mężczyzna, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, ogląda zapalniczkę w świetle okolicznej latarni.
– Ukradłaś ją Victorowi.
Prycham.
– Wypraszam sobie. Pożyczyłam.
Na wieczne nieoddanie.
Wujek nawet tego nie zauważył. W sumie nic dziwnego, skoro po pierwsze nie pali, a po drugie miał takich pięć w swoim biurku w gabinecie na Wall Street.
– Mhm.
Kiedy wystawia rękę w moją stronę, natychmiast zabieram mu moją własność.
– Późno przyleciałeś do Paryża – zauważam, próbując jakoś go zagadać, bo nie zanosi się na to, aby zamierzał podtrzymać rozmowę.
– Ano.
Zaciskam usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Naprawdę jest gburem. Victor nie kłamał, chociaż przez długi czas myślałam, że przesadza.
– Dużo pracy w tartaku?
– Tak.
– A w firmie meblowej?
– Też.
Zadaję mu pytanie, zaciągam się i jeszcze zanim zdołam wydmuchać dym, on odpowiada trzema literami. Nie. Tak. Też. I tak w kółko.
Pewnie, gdyby fajka paliła się dłużej, zadałabym mu jeszcze z pięćdziesiąt, żeby wydusić z niego coś więcej, ale nim się orientuję, czuję ciepło na palcach. Pospiesznie gaszę niedopałek na popielniczce nieopodal i od razu wrzucam do ust gumę do żucia.
– Chcesz? – proponuję Bjarne’owi.
Zerka od niechcenia na opakowanie.
– Nie.
– „Nie, dziękuję, panno Rivas” brzmiałoby o wiele lepiej.
Czy Bjarne mi odpowiada? Nie.
To znaczy...
W sumie odpowiada.
Swoim znużonym, kompletnie obojętnym spojrzeniem, co w wolnym tłumaczeniu według mnie oznacza „skończ już gadać”.
– Jak wytrzymujesz z wiecznie nawijającym Jean-Pierre’em? – zagajam, gdy wchodzimy do windy. Cisza jest spoko, ale wyłącznie w samotności, a nie w towarzystwie. Wtedy staje się krępująca. Przynajmniej dla mnie. – Odkąd zaczął mówić o albinosku, to mu się usta nie zamykały.
– Podobnie jak tobie.
Mrugam zaskoczona, że powiedział trzy... słowa!
SUKCES.
– O szczurach mogłabym mówić i mówić, i...
Urywam, bo mężczyzna opuszcza windę.
Ledwie udaje mi się wyskoczyć na korytarz na naszym piętrze, zanim drzwi się zasuną. Początkowo mam zamiar dogonić Bjarne’a, ale powstrzymuję się przed tym w chwili, w której do mnie dociera, że on wcale nie ma ochoty ze mną dłużej „rozmawiać”.
Najwyraźniej nie kłamał, kiedy mówił, że pójdzie ze mną przed hotel wyłącznie ze względu na moje bezpieczeństwo.
Nie powinno mi się zrobić z tego powodu przykro, ale to nie moja wina, że miałam niewielką nadzieję na zrobienie na nim dobrego wrażenia na osobności. Wzdycham niemal z udręczeniem i krzywię się do siebie, zmuszając nogi do poruszenia.
Przynajmniej Jean-Pierre podczas kolacji nie traktował mnie jak powietrze. No dobra, jeszcze Emma i Nath zachowały się w porządku, chociaż poznały mnie zaledwie kilka godzin wcześniej w apartamencie przyszłych nowożeńców. Tyle że po stokroć wolałabym tę akceptację otrzymać od przyjaciół wujka, a nie od przyjaciółek jego narzeczonej – akurat te dwie dziewczyny są mi absolutnie obojętne i ich zdanie znaczy dla mnie tyle, co nic.
Chyba coś w tym jest, że ciągnie nas do niedostępnych kolesi bardziej niż do tych, którzy się nami chociaż w najmniejszym stopniu interesują. Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że w trakcie szykowania się na ślub Naomi i Victora przeglądam konta społecznościowe firm należących do Bjarne’a?
Najgorsze jest to, że łapię się na cichych westchnieniach, gdy na ekranie komórki pojawia się jego twarz. Dwa lata temu jeszcze nie miał tak długiej brody jak teraz i wyglądał o wiele młodziej, mniej wikingowo, ale też przystępniej.
Wychodzi na to, że jestem hipokrytką.
Nie chciałam zaakceptować związku mojego wujka, a sama teraz gapię się na piętnaście lat starszego ode mnie faceta. Zdecydowanie mam ze sobą jakiś problem – i podejrzewam, jakkolwiek to nie brzmi, że w tej chwili na wierzch wychodzi mój brak ojca. Tyler nigdy się nim nie stał i nie stanie, to Victorowi bliżej do tego tytułu.
Już chcę wyłączyć komórkę i skupić się wyłącznie na dokończeniu kręcenia włosów, ale wtedy pojawia się zdjęcie, które sprawia, że zapiera mi dech w piersi. Wysoki, szeroki w barach mężczyzna w kraciastej czerwono-czarnej kurtce stoi na pace pick-upa i rozładowuje... coś. Jakieś kartony, pewnie z zamówionymi elementami do mebli. Nie skupiam się na towarze, tylko na małym fragmencie jego twarzy.
Nigdy nie podobali mi się faceci z brodami. Nate próbował kiedyś zapuścić zarost, ale – o matko – te włoski niemiłosiernie drapały i zawsze, ale to zawsze miałam przez nie podrażnioną skórę wokół ust. Aż się wzdrygam na wspomnienie pieczenia.
Brrr, okropieństwo.
Do Bjarne’a jednak, mimo wszystko, ta długaśna broda po prostu pasuje. Po przejrzeniu jego fotek nie potrafię go sobie wyobrazić ogolonego. Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest... Chociaż nie, chwila, może jednak wiem, skąd się to bierze.
Norweg wygląda jak Jason Momoa skrzyżowany z Ragnarem Lothbrokiem... a ja mam słabość do wikingów. Szczególnie tych o jasnych, błękitnych oczach, które są jak niebieski lodowiec – równie piękne, co lodowate.
Czy to nienormalne, że zastanawiam się nad tym, jak mogłyby wyglądać jego tęczówki, gdybym go czymś rozbawiła, a on by się roześmiał? Bo jeśli tak, to trudno – po nocnym spotkaniu jestem tego cholernie ciekawa.
Victorowi trzęsą się dłonie, gdy zapina śnieżnobiałą koszulę, a Jean-Pierre natychmiast podtyka mu szklankę z whisky niemal pod sam nos. Przyglądam się temu obrazowi z kąta pokoju hotelowego i kręcę do siebie z niedowierzaniem głową. Kumpel wyraźnie się stresuje, chociaż w mojej ocenie nie ma czym. Przecież Naomi go kocha.
– Weź wyluzuj, staruszku – rzucam. – Przecież nie ucieknie ci sprzed ołtarza.
– A jeśli jednak zdecyduje się na ucieczkę, to ochrona ją złapie – zauważa wesoło Jean-Pierre.
Victor wbija chłodne spojrzenie we Francuza, po czym odbiera od niego szkło i upija solidny łyk alkoholu. A potem jeszcze jeden. Kiedy opróżnia zawartość, odstawia szklankę na stolik i spogląda na Santa.
– Pójdziesz sprawdzić, czy Naomi niczego nie potrzebuje?
– Jestem pewien, że gdyby czegoś...
– Po prostu idź – przerywam Santowi, dostrzegając, że Victor zaciska szczękę z frustracji. W każdej innej sytuacji prawdopodobnie pozwoliłbym sobie na poznęcanie się nad starszym kumplem, ale nie dziś.
Włoch mruży na mnie oczy, ale ostatecznie chyba uznaje, że faktycznie to nie jest najlepszy moment na głupią gadkę. Zostawimy to sobie na później – i co jakiś czas będziemy przypominać Victorowi, jak to się trząsł i wyglądał, jakby miał zaraz paść na zawał. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Zwykle w sprawach służbowych jest opanowany aż do przesady, spadki notowań na giełdzie nie wywołują żadnej reakcji na jego twarzy i tak dalej.
Kiedy Santo opuszcza pokój, mamrocząc pod nosem po włosku, Jean-Pierre wzdycha ze zniecierpliwieniem i wyciąga ręce do Victora.
– Zostaw te guziki, bo je zaraz pourywasz i tyle z tego będzie – oznajmia.
Gdybym był kobietą, prawdopodobnie podziwiałbym sprawne palce Francuza, gdy bez żadnego problemu i niemal z prędkością światła zapina guziki koszuli. A potem jeszcze sprawniej zawiązuje muszkę pod szyją Victora.
– Gdzie jest poszetka, którą dałem ci w zestawie? – pyta, rozglądając się po pokoju, a ja w tym czasie zgarniam z komody czerwony materiał. – Na pewno gdzieś ją tu...
– Mogę się założyć, że Victor będzie chciał włożyć do kieszonki to – oznajmiam, wystawiając przed siebie materiał.
Jean-Pierre wytrzeszcza oczy.
– Non, non, non[3]... – Kręci głową. – Czerwony do smokingu? Osza...
– To apaszka Naomi – przerywa mu ze stoickim spokojem Victor.
A Francuz natychmiast zamyka usta.
I błyskawicznie je znów otwiera.
– Czerwony do smokingu pasuje idealnie. Jednak masz gust, Victor.
Parskam do siebie zduszonym śmiechem i od razu tuszuję go kaszlem.
– Już rozumiem, dlaczego Naomi... – Jean-Pierre milknie i chwyta za butelkę whisky. – Kto ma ochotę na jeszcze jedną kolejkę?
– Co chciałeś powiedzieć?
– Nic, nic – odpowiada Victorowi pospiesznie.
– Jean-Pierre. – Głos pana młodego zdaje się ociekać irytacją.
– Muszę iść sprawdzić, czy z suknią wszystko dobrze! – wykrzykuje nagle Francuz i ledwie kończy mówić ostatnie słowo, a już wypada na korytarz i z całych sił trzaska za sobą drzwiami.
Wzdycham cicho, wciskam dłonie do kieszeni szytego na miarę garnituru i spoglądam na Victora.
– Wyglądasz jak burza gradowa.
– A ty jak drwal.
– Tyle że drwal pasuje do mnie bardziej niż do ciebie burza – zauważam z nikłym rozbawieniem w głosie i chrząkam. – Jesteś pewny, że chcesz...?
– Nie wkurwiaj mnie, Bjarne.
Uśmiecham się z zadowoleniem, słysząc w jego głosie stanowczość.
– Jeszcze kilka moich komentarzy i przestaniesz się niepotrzebnie stresować. – Podchodzę bliżej niego i klepię go w ramię, ale robię to lekko. Jean-Pierre urwałby mi łeb, gdybym pogniótł czarny, zapewne cholernie drogi, materiał. – Jeszcze godzina i będziesz mężem fajnej babki, stary. Trochę uśmiechu.
Mięśnie mu drgają na szczęce, gdy porusza żuchwą, ale na całe szczęście marsowa mina wreszcie znika, a zamiast niej jego usta wykrzywiają się w nieznacznym uśmiechu.
– Tak lepiej – kwituję i już się mam odsunąć, ale mężczyzna chwyta mnie za łokieć.
– Wszystko u ciebie dobrze, Bjarne?
– Hm? – Spoglądam na niego zdezorientowany. – Tak. Dlaczego miałoby nie być?
– Nie wyglądasz najlepiej.
– Dzięki, stary. – Przewracam oczami. – A tak się starałem...
– Pytam poważnie. – Chrząka i ściska mnie trochę mocniej za rękę. – Wiem, że to temat tabu, ale...
– Zamilcz, proszę cię – przerywam mu, doskonale wiedząc, do czego zmierza. – Nic mi nie jest.
– Bjarne.
– Victor. – Mój głos jest stanowczy.
Rozdyma nozdrza wyraźnie zirytowany, jednak nim zdołałby cokolwiek dodać, do pokoju wraca Santo. Victor natychmiast wypuszcza mój łokieć z objęcia, ale ten ruch oczywiście nie pozostaje przez Włocha niezauważony.
– Co się dzieje?
– Nic – oznajmia spokojnie Victor. – Poprawiałem mu marynarkę.
– Nie potrafisz kłamać, kiedy myślisz o Naomi – kwituje Santo. – Więc? Co się...?
– Mówiłem Victorowi o tym, że z NoreWood zwolniła się dziewczyna odpowiedzialna za obsługę mediów społecznościowych i tego całego marketingowego dziadostwa – wyjaśniam, przewracając oczami. – Ale to dziś nie ma znaczenia – dodaję twardo. – Z Naomi wszystko w porządku?
– Tak – przytakuje natychmiast Santo i chrząka. – Jean-Pierre właśnie pomaga jej włożyć suknię.
Zza moich pleców dociera do mnie odgłos otwieranej butelki. Zerkam przez ramię na Victora i ani trochę mnie nie dziwi, że nalewa sobie następną kolejkę whisky. Żeby jednak nie pił sam, od razu podstawiam mu obok pustą szklankę.
– Ja spasuję – oznajmia Santo, gdy spoglądam na niego pytająco. – Chociaż jeden z nas musi być trzeźwy. Zresztą, jestem świadkiem.
– Oczywiście, że jesteś – sarkam. – Ojciec chrzestny związku.
Uśmiecha się z zadowoleniem i stuka się w nos.
– Po prostu mam dobrego czuja do tych spraw.
Następne minuty wypełniają nerwowe spacery Victora po pokoju i przechwałki Santa o tym, jak to od początku wiedział, że ze związku jego kumpla będzie ślub. Nie przerywam mu jednak. Trzeba przyznać, że faktycznie dobrze to wyczuł.
Aż żałuję, że Santo nie poznał osobiście Iselin, zanim związałem się z nią lata temu.
Może wtedy nie babrałbym się tyle czasu z rozwodem.
Mała kapliczka nieopodal Sekwany, wynajęta specjalnie na dzisiejszą okoliczność i obwarowana kilkunastoma ochroniarzami, nie została nawet w połowie wypełniona. Gości jest zaledwie garstka – zgodnie z prośbą państwa młodych – ale każdy z nich, na dźwięk spokojnej melodii wydobywającej się z głośników, od razu odwraca się w stronę wejścia. Ja również to robię, chociaż o wiele później niż reszta. Przez chwilę patrzę na Victora. W jego szarych oczach pojawiają się łzy i stąd mam pewność, że Naomi stanęła właśnie w towarzystwie Santa na końcu krótkiej nawy.
Mógłbym powiedzieć, że suknia – jak to suknia – jest biała i wygląda jak każda inna, ale... nie jest. Może nie znam się na modzie, może w ogóle mnie to nie interesuje, jednak delikatny materiał opinający kształty kobiety nawet mnie wprawia w zachwyt. Jean-Pierre bez wątpienia mocno się postarał. Suknia leży na niej niczym druga skóra. Na próżno szukać jakiejkolwiek koronki, jest po prostu gładka. Każdy krok Naomi wprawia materiał w niewielki ruch. Dopiero gdy kobieta znajduje się zaledwie dwa kroki od Victora, a on do niej podchodzi, dostrzegam, że z jej delikatnego bukietu zwisają czerwone wstążki.
– Och. – Dociera do mnie pełne rozczulenia westchnienie którejś z kobiet, gdy Santo przekazuje Victorowi dłoń jego przyszłej żony.
Z trudem ukrywam to, że robi mi się ciepło wokół serca. To, jak Naomi patrzy na Victora, i to, z jaką delikatnością on prowadzi ją do ołtarza, właściwie nie odrywając oczu od jej twarzy... Chryste. Bez wątpienia każdy chciałby mieć kogoś, kto będzie tak na niego spoglądać.
Gdy patrzę już tylko na tył ich głów, rozumiem, co chciał powiedzieć Jean-Pierre przy rozmowie o kieszonce w marynarce. Suknia Naomi nie jest w pełni biała. Plecy nie są zabudowane – brzegi jasnego materiału łączą się czerwoną, aksamitną wstążką, która kończy się tuż nad pośladkami, formując kokardę.
– Zajebista, nie? – szepcze dumnie Jean-Pierre.
– Muszę przyznać – mamroczę pod nosem – że naprawdę się postarałeś.
– Zapiszę sobie ten komplement w kalendarzu.
Na końcu mojego języka zawisa soczyste „spierdalaj”, ale nawet ja wiem, że w kaplicy nie wypada przeklinać. Dlatego tylko posyłam kumplowi mordercze spojrzenie i pospiesznie skupiam wzrok na młodej parze.
Nie przysłuchuję się całej liturgii, nie chcę wracać do wspomnień, ale kiedy diakon zbliża się do najważniejszego momentu, z całej siły staram się skupić na jego słowach.
– Albowiem waszą intencją jest wstąpienie w przymierze Świętego Małżeństwa, złączcie prawe dłonie i wypowiedzcie waszą wolę przed Bogiem i Jego Kościołem.
W ogóle nie zaskakuje mnie drżenie ręki Naomi, ale... Tak, zdecydowanie dziwi mnie, że Victor już nie wygląda na zestresowanego. Przeciwnie. Jego ruchy są spokojne, a z całej jego postawy bije wyłącznie powaga, zero zmartwień. Przestawił się na tryb człowieka, który nie pokazuje na zewnątrz żadnych negatywnych emocji. Nie widzę jego twarzy, jednak jestem pewien, że Naomi nie patrzyłaby na niego ze łzami i z uśmiechem, gdyby była jak wykuta z lodu.
Idę o zakład, że Victorowi również błyszczą oczy.
– Ja, Victor, biorę ciebie, Naomi, za żonę. – Jego głos jest niski, zachrypnięty od emocji, ale ocieka pewnością siebie. – Przyrzekam ci wierność w dobrych i złych chwilach, w chorobie i zdrowiu. Będę cię k-kochał i szanował przez wszystkie dni mojego życia.
Uśmiecham się półgębkiem. To małe zająknięcie będziemy mu wypominać nawet na jego pogrzebie.
– Ja, Naomi... – Kobieta oblizuje wargi i chrząka cicho. – Przepraszam.
Victor natychmiast gładzi ją uspokajająco kciukiem po wierzchu ręki.
– Spokojnie – szepcze. – Nigdzie nie ucieknę.
Santo ledwo maskuje śmiech, podobnie jak kilka innych zebranych osób, a ja mocniej zwijam dłonie w pięści, bo zaczyna mnie swędzieć nos. W życiu nie uroniłem ani jednej łzy, nie licząc pogrzebu rodziców. Nie będę dziś płakać, na litość boską.
– Ja, Naomi, biorę ciebie, Victorze, za męża. Przyrzekam ci wierność w dobrych i złych chwilach, w chorobie i zdrowiu. – Jej głos już nie jest rozedrgany ani zdławiony, a na ustach ma rozczulony uśmiech. – Będę cię kochała i szanowała przez wszystkie dni mojego życia.
Opuszczam głowę i mrugam jak szalony, starając się uspokoić szalejące w moim wnętrzu emocje. Cieszę się szczęściem Victora, ale jednocześnie uderzają we mnie wspomnienia. To wszystko zbyt mocno przypomina nieszczęście, które na mnie spadło – w postaci, jak się później okazało, kobiety z piekła rodem.
– Naomi, przyjmij tę obrączkę...
Podnoszę głowę, chociaż kalejdoskop uczuć dalej robi sobie imprezę w moim sercu.
– ...jako znak mojej miłości i wierności. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Jean-Pierre oddycha z ulgą, kiedy Victor wsuwa do końca złoty krążek.
– Victorze, przyjmij tę obrączkę... – Naomi nasuwa złoto na serdeczny palec mężczyzny, nieustannie wpatrując się w jego oczy, a ja nawet z oddali widzę, że z jej spojrzenia bije wyłącznie miłość – ...jako znak mojej miłości i wierności. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Diakon uśmiecha się do nich, szepcze coś, po czym spogląda w stronę ławek.
– W obecności Boga i wszystkich świadków ogłaszam was mężem i żoną! Możecie się pocałować.
Mężczyzna ledwo kończy wypowiadać ostatnie słowo, a Victor już obejmuje Naomi za podbródek i bez wahania całuje. Obawiam się, że gdyby nie miejsce, w którym się znajdujemy, ramię owinąłby wokół jej pasa i przerzucił sobie żonę przez plecy.
Jean-Pierre i Santo klaszczą jak szaleni, Emma z Nath piszczą, a ja patrzę na ten wyciskający łzy z oczu obrazek i myślę tylko o jednym – mam nadzieję, że zawsze będą tak szczęśliwi jak dziś.
Nie planowałam płakać na tym ślubie, ale najwyraźniej takie rzeczy mogę sobie tylko planować. Kiedy Victor całuje Naomi, a w małej kaplicy rozbrzmiewają oklaski, coś ściska mnie za serce. Nie udaje mi się odgonić łez na widok szczęśliwego wujka. Tego, jak łagodnie obejmuje za policzki swoją żonę i szepcze do niej, a ona przytakuje i uśmiecha się coraz szerzej. Obrączki błyszczą na ich palcach w świetle słońca, które właśnie teraz wysunęło się zza chmur i wpada do budynku przez kolorowe świetliki na dachu.
Niewiele myśląc, wyciągam z torebki komórkę i robię im zdjęcie, bo ten widok naprawdę jest wart zapamiętania. Przy pierwszej okazji do dzielenia się prezentami otrzymają je ode mnie na płótnie. Oczywiście nie będę tego malować, nie jestem w tym aż tak dobra, ale od czego są firmy zajmujące się drukiem, prawda?
Mama klepie mnie po udzie.
– Chodźmy.
Przytakuję i podnoszę się z ławki, żeby czym prędzej wyjść na zewnątrz. Zwykle ochrona Victora wtapia się bardziej w tłum, ale dziś bez problemu rozpoznaję kilkunastu mężczyzn, którzy bez wątpienia nie są zwykłymi przechodniami. Wszyscy mają na sobie garnitury i słuchawki wetknięte w uszy. Otoczyli kaplicę niczym twierdzę, co jest do mojego wujka nie do końca podobne. Zwykle wystarczało mu dwóch, trzech ochroniarzy, ale może są sprawy, o których nie wiem? Biorąc pod uwagę, że Naomi wykopała swojego ojca z zarządu jego firmy... Tak, to całkiem możliwe.
Kiedy w drzwiach wyjściowych pojawiają się kumple wujka, moje spojrzenie natychmiast pada na twarz Bjarne’a. Przez brodę nie widzę, czy się uśmiecha, ale jeśli miałabym zgadywać po oczach... to raczej nie. Może nie są znużone, ale trudno wyczytać z nich jakiekolwiek emocje. Wygląda trochę tak, jakby się od wszystkiego odciął. Może po prostu nie lubi nic okazywać obcym ludziom? Dałabym sobie rękę uciąć, że kiedy przechodziłam dziś rano obok pokoju Victora, słyszałam niski śmiech Bjarne’a, ale istnieje opcja, że tylko mi się wydawało.
Uśmiecham się nieznacznie do Daisy, która staje obok mnie.
– Płaczu nie miałam dziś w planie – oznajmia.
Śmieję się cicho, gdy posyła mi uśmiech i ociera chusteczką kącik oka.
– Ja też nie – mówię rozbawiona. – Ale plany się zmieniają.
– Oj tak, zdecydowanie.
Nie rozmawiałyśmy ze sobą zbyt długo na kolacji, trochę dlatego, że się przed tym powstrzymywałam. Niby jest ode mnie tylko rok starsza, ale usłyszałam mimochodem, że ma dziecko, więc od razu wskoczyła wyżej na drabinie dojrzałości. Teraz jednak, gdy czekamy, aż Naomi i Victor wyjdą z kaplicy, decyduję się przerwać ciszę:
– Mogę cię o coś zapytać?
Daisy przeskakuje spojrzeniem z komórki na mnie i przytakuje delikatnym ruchem głowy.
– Oczywiście.
– Czy AngelCall jest już może dostępne w Europie?
– Och. – Mina jej nieco rzednie. – Napotkaliśmy kilka problemów natury prawnej, więc wypuszczenie aplikacji niestety się opóźniło.
– Przykro mi – mówię szczerze. – I szkoda, trochę liczyłam, że jednak już jest.
– Rozumiem, też bym wolała. – Wzdycha cicho. – Planujesz wyjście do klubu?
– Myślałam o tym... – przyznaję z lekkim wahaniem. – Ale nie wiem. W Nowym Jorku głównie imprezuję ze znajomymi i mamy zasadę, że zawsze poruszamy się w parach, ale tu musiałabym iść sama i...
– Słyszałam, że Jean-Pierre jutro wybiera się z przyjaciółkami Naomi do jakiegoś klubu. – Uśmiecha się zachęcająco. – Jestem pewna, że się ucieszą, gdy powiesz, że byłabyś chętna im potowarzyszyć.
– Jest to jakaś myśl – kwituję. – Dzięki.
– Nie ma sprawy.
Jean-Pierre’owi najbliżej do mojego wieku i chyba dlatego tak swobodnie czułam się przy nim na kolacji. Rozmowa ani trochę nie była wymuszona, a jego wesołość, bezpośredniość i ogólny luz sprawiły, że nawet przez chwilę się nie martwiłam tym, że mogłabym wyjść na idiotkę.
Nie to, co przy Bjarnie.
A skoro o nim mowa...
Przekręcam głowę w prawo i niemal wstrzymuję oddech, gdy spojrzeniem napotykam na jasne oczy mężczyzny. Wiking wpatruje się we mnie obojętnym wzrokiem zaledwie przez kilka sekund, po czym przenosi go na wejście do kaplicy. Niemniej fakt, że na mnie spojrzał... Chyba robi mi się trochę gorąco, bo może jednak nasze nocne wyjście na papierosa nie było dla niego takie traumatyczne?
A może właśnie się zastanawiał nad tym, jakim cudem jestem spokrewniona z Victorem?
Na tę myśl mina mi rzednie. To chyba bardziej prawdopodobne.
– Buongiorno, splendide signorine![4] – Radosny głos Santa rozbrzmiewa tuż za nami, nim mężczyzna obejmuje w pasie Daisy i całuje ją w policzek. – Wszystko dobrze, tesora[5]?
– Tak – zapewnia go kobieta i układa bok głowy na jego ramieniu.
Szybko spojrzenia wszystkich zebranych skupiają się na wyjściu z niewielkiego budynku. Znowu rozbrzmiewają brawa, a wujek tym razem nie powstrzymuje się przed gwałtownym przyciągnięciem do siebie Naomi. Obejmuje ją w pasie i całuje, przechylając w bok, aż kobieta unosi jedną nogę i śmieje się głośno.
Cholera, oboje wyglądają na szczęśliwych. Gdybym przy pierwszym poznaniu jej wiedziała, że za jakiś czas właśnie tak będą wyglądać, prawdopodobnie próbowałabym się z nią chociaż zakumplować. A tak? Mam wrażenie, że ten pociąg już dawno odjechał. Byłam do niej uprzedzona i najpewniej nie powinnam teraz oczekiwać z jej strony większych pokładów sympatii.
Ta moja impulsywność czasem sprawia mi sporo kłopotów.
Restauracja jest przytulna, przystrojona delikatnymi kwiatami, a z sufitu zwisają czerwone wstążki. Na stołach ułożone są również świece i inne elementy dekoracyjne w tym samym kolorze. Lubię fotografować, dlatego wykorzystuję każdy moment, by robić zdjęcia, nikomu nie przeszkadzając. Przynajmniej do chwili, w której młoda para zatrzymuje się u szczytu stołu.
– Chcielibyśmy wam z Naomi... – Victor urywa i spogląda czule na kobietę obok. – Przepraszam, drobna pomyłka. – Uśmiecha się znacząco i wraca do nas spojrzeniem. – Chcielibyśmy wam z moją żoną bardzo...
Tym razem to nie on urywa wypowiedź, tylko Santo i Jean-Pierre zaczynają skandować w swoich językach: CAŁUJ, CAŁUJ, CAŁUJ!
Parskam śmiechem, podczas gdy reszta – oczywiście oprócz Bjarne’a – podłapuje ich zachowanie. Teraz już cała restauracja krzyczy, że mają się całować, a ja nagrywam wszystko telefonem, żeby mieli jakąś pamiątkę. Wcześniej, przed ślubem, Victor poprosił mnie, abym zrobiła kilka ujęć, bo nie zatrudnili żadnych usługodawców, aby ślub i małe przyjęcie było maksymalnie kameralne.
– Chyba się rozpłynę – oznajmia z rozmarzeniem mama, gdy jej brat tak długo całuje Naomi, że kobieta ostatecznie klepie go w tors.
– A więc... – Victor się śmieje. – Dziękujemy za waszą obecność. Prezentów nie przyjmujemy. Koperty włóżcie z powrotem do portfeli...
– Jeszcze tego by brakowało, żebyśmy wam dawali pieniądze – przerywa mu żartobliwym prychnięciem Santo i puszcza oczko do ludzi przy stole. – Zapomniałeś o najważniejszych podziękowaniach.
Naomi parska cichym śmiechem i wyciąga rękę do Włocha, a on natychmiast ją ściska.
– Dzięki, Santo.
– Padrino – poprawia ją.
Kobieta śmieje się i potrząsa głową, aż jej włosy podskakują.
– Nie będę nazywać cię ojcem chrzestnym.
– Szkoda. – Santo udaje, że ociera kącik oka, ale szybko się uśmiecha. – Kto nie próbuje, ten nie wygrywa. – Chrząka i unosi lampkę z szampanem. – Wznieśmy toast za nowożeńców!
Nikogo nie dziwi, że ledwie odśpiewujemy im przyśpiewkę, a Jean-Pierre znowu domaga się pocałunku. Zanim na stole pojawia się obiad... Naomi i Victor całują się jeszcze pięć razy.
Odkąd pojawiliśmy się w restauracji, staram się złapać Victora samego, ale przez długi czas mi się to nie udaje. Właściwie ciągle jest z Naomi, ale wreszcie Nath i Emma wyciągają ją na prowizoryczny parkiet. Zanim którykolwiek z mężczyzn postanowiłby dosiąść się do mojego wujka, opadam tyłkiem na siedzisko obok niego i szturcham go w ramię.
– Jak tam? – zagajam wesoło. – Nie będę pytać, czy jesteś szczęśliwy, bo to oczywiste – dodaję, gdy obejmuje mnie ramieniem i przyciąga do swojego boku. – Od dawna nie widziałam cię tak radosnego.
– Wszystko jest idealnie – mruczy z zadowoleniem w głosie. – A u ciebie?
– Inny zestaw pytań. – Mrugam wesoło i wyciągam komórkę. – Chcesz zobaczyć fotki?
– Ana. – Przekręca się na krześle w moją stronę i wprost czuję, że wwierca w moją twarz skupione spojrzenie. – Coś się stało?
– Nie. – Parskam śmiechem i przewracam oczami. – Wszystko git.
– Mhm – mruczy z powątpiewaniem. – Twoja mama wspominała, że ten twój były...
Zaciskam mocniej palce na obudowie telefonu i wzdycham cicho.
– Przełknę to jakoś – mówię wreszcie i uśmiecham się do niego z przymusem. – W końcu płynie we mnie krew Sanfordów, prawda?
– Prawda. – Gładzi mnie lekko po ramieniu. – Ale chciałbym ci jakoś pomóc.
– Na pewno nie dziś. – Śmieję się. – Dziś jest twoje święto, więc skupmy się na tobie. Zdjęcia. Proszę.
Niemal wpycham mu w twarz komórkę z fotką, którą zrobiłam w kaplicy, gdy się całowali.
– Ana... to wygląda świetnie.
– Dziękuję bardzo. – Aż się prostuję z dumy. – Mogę wam potem zrobić jeszcze trochę fotek. Może przy rzece? O ile Sekwana nie wygląda jak bagno, ale to najwyżej przerobię w Photoshopie.
– Z chęcią. – Wujek blokuje moją komórkę i odkłada ją na blat, ale jednocześnie znowu świdruje mnie spojrzeniem. – Chcesz pogadać o Josie?
– Nie.
– Jeśli nie ze mną, to może z Naomi?
– O matko. – Wzdycham nieznacznie zirytowana. – Nie chcę o tym gadać. Najchętniej zaraz po powrocie na Long Island spakowałabym się na nowo i gdzieś wyjechała – wymyka mi się.
– Jest aż tak źle?
On nie odpuści. Wszedł w tryb ojca. Widzę to w jego uważnym, ale równocześnie łagodnym spojrzeniu. Chryste, jak będą z Naomi mieć kiedyś potomstwo, to bez wątpienia ich małe kopie staną się najszczęśliwszymi dziećmi na świecie.
– Po prostu mam trochę spraw do przemyślenia – mamroczę. – Być może powinnam się na poważnie zastanowić, co chcę robić w życiu.
– Rozumiem.
Mrugam zaskoczona.
– Naprawdę?
– Naprawdę. – Uśmiecha się delikatnie. – Jesteś młoda, to logiczne, że w tym wieku nie będziesz mieć ustalonego planu na całą przyszłość.
– Dzięki, trochę mi ulżyło.
Nie do końca, ale niech myśli, że właśnie tak jest, bo naprawdę nie chcę, aby się teraz zastanawiał nad tym, co się dzieje w mojej głowie. Nie w dniu jego ślubu.
– Okej, lecę przypudrować nosek. – Zrywam się z krzesła, zgarniam komórkę i cmokam go w policzek. – Twoja żona chyba cię szuka.
Jak najłatwiej pozbyć się Victora?
Wspomnieć o tym, że Naomi go potrzebuje.
Może kiedyś spotkam kogoś, kto będzie na mnie patrzeć tak jak on na moją nową ciotkę?
Dochodzi dziesiąta wieczorem, gdy przyjęcie powoli chyli się ku końcowi. I tak trwało długo jak na kameralną imprezkę, ale chyba głównie za sprawą Jean-Pierre’a bawiącego się w DJ-a i przyjaciółek Naomi wywijających w wolnej części sali. Mama z Tylerem zebrali się do hotelu jakiś czas temu, a ja w sumie czekam, aż ktoś jeszcze będzie tam szedł.
Okazja się nadarza, gdy dostrzegam, że Bjarne żegna się z moim wujkiem.
– Hej! – Podchodzę do nich żwawo i udaję, że wcale nie zraża mnie chłodne spojrzenie wikinga. – Idziesz do hotelu?
– Tak – odpowiada tym swoim beznamiętnym tonem.
– Świetnie, to pójdę z tobą. – Przenoszę wzrok na Victora i bez wahania obejmuję go ramionami w pasie. – Jeszcze raz wszystkiego najlepszego. Jutro zretuszuję fotki i prześlę ci transferem.
– Dziękuję. – Mężczyzna cmoka mnie w czubek głowy. – Daj znać, jak będziesz już w pokoju.
– Luzik – rzucam i odchodzę w stronę wieszaków.
Bez problemu odnajduję skórzaną kurtkę. Dzięki niej nie zamarznę w granatowej kiecce, która kompletnie nie jest w moim stylu. Na dworze jest może dziesięć stopni na plusie, a to dla mnie zdecydowanie mniej niż optymalna temperatura.
Kiedy Bjarne się do mnie zbliża, nawet nie czekam, aż znajdzie się tuż obok. Otwieram drzwi i wychodzę na zewnątrz, wyciągając z kieszeni kurtki paczkę fajek. Na złość jednak nie potrafię znaleźć zapalniczki – przypominam sobie, że po odpaleniu świeczki, która nagle zgasła, zostawiłam ją na stoliku, żeby nie zapomnieć.
I oczywiście zapomniałam.
Już chcę wrócić do środka, z fajką pomiędzy wargami, ale przed moją twarzą wyrasta dłoń Bjarne’a. Pomiędzy palcami trzyma drewnianą zapalniczkę.
– Och – sapię, przez co o mały włos, a papieros wypadłby mi z ust. – Dzięki.
Mężczyzna przytakuje. Oczywiście nic nie mówi. Po co miałby się odzywać, prawda?
Dlatego to ja nawijam w trakcie spaceru do hotelu.
– Podobało ci się?
– Mhm.
– Jak bardzo, w skali od jeden do dziesięciu?
– Pięć.
– Czemu odnoszę wrażenie, że w twoich ustach brzmi to jak komplement najwyższych lotów?
Spogląda na mnie beznamiętnie.
– Nie palisz? – zagajam, orientując się, że nie ma fajki.
– Nie.
– Skończyły ci się? Mogę cię poczęstować.
Wzdycha zniecierpliwiony.
– Zawsze tak dużo gadasz? – pyta.
Niemal dławię się dymem, słysząc z jego ust cztery słowa.
– A ty zawsze jesteś taki milczący? – kontruję.
– Zwykle.
– W takim razie twoje rozmowy z kumplami muszą być naprawdę dłuuugie – oznajmiam, nie kryjąc sarkazmu. – Gdzie zgubiłeś krawat?
W odpowiedzi klepie się po boku. Domyślam się, że schował go do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Nie lubisz garniturów?
– Nie.
– Możemy sobie przybić piątkę. – Uśmiecham się. – Ja nienawidzę sukienek. Szczególnie takich.
Mężczyzna zerka na mnie z ukosa i zjeżdża spojrzeniem na moje nogi. Rozkloszowany, granatowy materiał kończy się za kolanami, a moje niewielkie obcasy stukają o beton na chodniku.
– Zauważyłem.
– Co to ma znaczyć? – pytam z niezrozumieniem.
– Nic.
– Nie no – prycham i chwytam go za ramię, niejako zmuszając, aby na mnie spojrzał. – Co miałeś na myśli?
Wpatruje się we mnie bez słowa, a jego niebieskie oczy zdecydowanie przypominają teraz cholerny lodowiec.
– Skórzana spódniczka ledwie zakrywała ci tyłek.
Sapię głośno z oburzenia.
– Nieprawda! – protestuję. – Wcale nie jest taka krótka.
Wzrusza ramionami, po czym mnie omija i rusza w kierunku hotelu. Nie idzie jednak szybko, właściwie... wolno, jakby czekał, aż go dogonię.
Patrzcie go.
Z jednej strony oschły gbur, a z drugiej jednak się martwi.
Pewnie dlatego, że Victor urwałby mu jaja, gdyby coś mi się stało w czasie, w którym razem przebywaliśmy.
A moja mama by po nim poprawiła.
[...]