Zmyślony - Ewelina Dobosz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zmyślony ebook i audiobook

Dobosz Ewelina

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

57 osób interesuje się tą książką

Opis

Thriller z wątkiem romantycznym

Co się stanie, gdy zbudzisz jednocześnie namiętność oraz najgorsze demony?
Dziewiętnastoletnia Weronika po śmierci mamy zostaje sama. Zajmuje się domem, który zamierza sprzedać, żeby wyjechać do miasta i rozpocząć swoje wymarzone studia medyczne. Wszystko idzie zgodnie z planem do momentu, w którym odkrywa, że w jej domu jest ktoś jeszcze…
Tajemniczy oraz niebezpiecznie pociągający mężczyzna obiecuje, że zwróci Weronice wolność, gdy sam będzie już bezpieczny. Potrzebuje od niej jedynie schronienia. Dziewczyna wie, że musi się zgodzić na postawione przez niego warunki.
I być może zaadaptowałaby się do tej niecodziennie koszmarnej rzeczywistości, gdyby nie informacja, że jej przyjaciółka zawisła na pobliskim moście, a morderca jest poszukiwany…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Konrad SzymańskiDagmara Bryzek

Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adelina

Nie oderwiesz się od lektury

Petarda!
00
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Czy wczoraj pół nocy czytałam najnowszą powieść Eweliny Dobosz? Tak! Gdy tylko zobaczyłam zapowiedź tej książki, od razu wiedziałam, że będzie wyjątkowa. Zaczęłam czytać i… przepadłam. Zaskoczenie, szok, niedowierzanie – te emocje towarzyszyły mi od pierwszej do ostatniej strony. Fabuła stworzona przez autorkę wielokrotnie zaskakuje, momentami wywołuje ciarki na skórze, a przede wszystkim skutecznie mąci w głowie, nie pozwalając przewidzieć, co wydarzy się dalej. To historia pełna napięcia, w której przeszłość bohaterów odgrywa kluczową rolę, a świetnie zbudowane portrety psychologiczne tylko wzmacniają autentyczność całej opowieści. To thriller zaskakujący, poruszający i zapadający w pamięć. A zakończenie? Totalnie nieprzewidywalne – gdy przeczytałam ostatnie strony, z wrażenia spadły mi okulary! A to dopiero początek… To najlepszy thriller psychologiczny, jaki kiedykolwiek czytałam. Nie mogę się doczekać kontynuacji! Czytajcie koniecznie – gwarantuję, że to jedna z najlepszych ksi...
00
IwonaLuis86

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę nie oderwiesz się od lektury..przynajmniej ja tak miałam ..brawa dla autorki ..stworzyła coś całkiem innego i równie dobrego jak pozostałe jej twórczości ..czuję jedynie lekki zawód że trzeba będzie czekać na kolejną część ale mimo wszystko warto ..serdecznie polecam
00
JaninaL

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita w całości, interesująca w treści, nieprzewidywalna w akcji , tajemnicza w doborze bohaterów , zaskakująca w zakończeniu , niepokojąca w oczekiwaniu na dalszą część . To jest to, co lubię czytać. - Teresa
00



Copyright © Ewelina Dobosz 2025

Copyright © Wydawnictwo Werbel 2025

All right reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Sandra Popławska

Skład i łamanie: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Projekt okładki: Angelika Karaś

Zdjęcia na okładce zostały wykorzystane za zgodą Depositphotos.com oraz Unsplash.com

Zdjęcia w książce zostały wykorzystane za zgodą Depositphotos.com

ISBN 978-83-974915-1-9

Wydanie I, Zielona Góra 2025

Niniejsza powieść jest fikcją literacką.

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Mar­cie, która zbyt czę­sto za­po­mina, jak wiele jest warta. Mo­żesz wszystko!

Rozdział 1

Radomice, 28 listopada 2023

Weronika

Do­pi­jam czarną her­batę z mio­dem i od­kła­dam ku­bek do zlewu. Póź­niej się tym zajmę. Na­rzu­cam na sie­bie po­lar z lo­giem pepsi, wy­cho­dzę tyl­nymi drzwiami i kie­ruję się przed bu­dy­nek, gdzie na za­pusz­czo­nej tra­wie stoją ostat­nie już skrzynki z pi­wem. Ku­cam, na­pi­nam całe ciało, po czym pod­no­szę to­war i za­no­szę go do kuchni. Pani Zo­fia, ku­charka, zerka na mnie z po­li­to­wa­niem.

– Złotko, krzyż ci pęk­nie…

Uśmie­cham się do niej i wra­cam na ze­wnątrz po dwie ko­lejne skrzynki. W końcu sia­dam przy jed­nym z bla­tów, gdzie pró­buję uspo­koić od­dech. Moja forma nie jest naj­gor­sza, ale pod­no­sze­nie ta­kich cię­ża­rów wy­daje się po­nad moje siły.

– Tu pra­wie nikt nie przy­jeż­dża, a al­ko­hol idzie jak woda – stwier­dza pani Zo­fia. Kręci głową i wraca do le­pie­nia pie­ro­gów.

Je­stem już dzi­siaj tak cho­ler­nie zmę­czona, że nie mam siły z nią roz­ma­wiać, a tym bar­dziej tłu­ma­czyć jej, że to prze­cież wszystko za­sługa miej­sco­wych. Tar­kow­ski z Mu­nia­kiem naj­praw­do­po­dob­niej wy­pi­jają po­łowę zwie­zio­nego al­ko­holu. Pani Zo­fia jed­nak pra­wie wcale nie prze­bywa w czę­ści ba­ro­wej, więc być może ni­gdy nie zwró­ciła na to uwagi. A może po pro­stu wszystko wie, tylko lubi so­bie po­ga­dać.

Na­gle po­ja­wia się Nadia, więc py­tam:

– Może mo­gła­bym po­móc w pa­pier­ko­wej ro­bo­cie? ­Fi­zyczna praca to już dzi­siaj nie dla mnie. Je­stem wy­czer­pana.

– Pew­nie, że tak, We­rka. Ja mu­szę dzi­siaj szyb­ciej wyjść, ale by­ła­bym wdzięczna, jak­byś ogar­nęła za mnie do­ku­men­ta­cję do księ­go­wej. Ju­tro z rana bym jej za­wio­zła – od­po­wiada i od razu po­daje mi teczkę z fak­tu­rami.

Zer­kam na nią i uśmie­cham się pro­mien­nie. Dziew­czyna jest moją ró­wie­śniczką, ale w prze­ci­wień­stwie do mnie sięga po ży­cie peł­nymi gar­ściami. Po­maga ro­dzi­com w biz­ne­sie, stu­diuje za­ocz­nie psy­cho­lo­gię, a poza tym wy­ko­rzy­stuje każdą moż­li­wość, żeby wy­je­chać do Je­le­niej Góry na im­prezkę czy za­kupy. Pani Zo­fia jest jej babką.

Nadia bar­dzo czę­sto na­ma­wia mnie, że­bym się z nią ro­ze­rwała. Nie wiem jed­nak dla­czego, ale naj­czę­ściej od­ma­wiam. Zda­rzyło się raz lub dwa, że po­je­cha­łam z nią na im­prezę, ale nie po­tra­fi­łam się do końca zre­lak­so­wać. Sie­dzia­łam w ką­cie z pi­wem w ręku i ob­ser­wo­wa­łam roz­ba­wio­nych lu­dzi z mo­jej szkoły. Taka bez­tro­ska dziw­nie na mnie dzia­łała. Poza tym je­śli cho­dzi o Ra­do­mice, to bar­dzo nie lu­bię opusz­czać tego miej­sca, cho­ciaż jed­no­cze­śnie okrop­nie go nie zno­szę. To musi mieć zwią­zek z ja­kimś po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa czy czymś w tym stylu. Psy­cho­lo­go­wie na pewno zna­leź­liby na to wy­tłu­ma­cze­nie.

Po śmierci mamy czuję się w obo­wiązku dbać o dom, który tak na­prawdę le­dwo stoi. Jako na­sto­latka bar­dzo szybko prze­ję­łam od­po­wie­dzial­ność za sprawy, które chyba nie po­winny mnie wtedy in­te­re­so­wać. Mam po­czu­cie straty, z któ­rym tak na­prawdę nic nie ro­bię. Jakby naj­lep­sze mo­menty mo­jego ży­cia prze­bie­gały gdzieś obok mnie, a ja je­dy­nie pa­trzę na to z ner­wowo przy­gry­zioną wargą. Mama nie by­łaby dumna, gdyby się do­wie­działa, że zre­zy­gno­wa­łam ze stu­diów. Od ma­łego na­ci­skała na moją edu­ka­cję. A te­raz cała moja praca po­szła na marne. Przy­naj­mniej na ra­zie.

Gdy do­sta­łam in­for­ma­cję, że przy­jęto mnie do wał­brzy­skiej fi­lii wy­działu me­dycz­nego, by­łam naj­szczę­śliw­sza na świe­cie. Ale po­tem przy­szła re­flek­sja, która po­cią­gnęła za sobą re­zy­gna­cję. W wy­zna­czo­nym ter­mi­nie nie po­je­cha­łam na uni­wer­sy­tet, by zło­żyć po­trzebne do­ku­menty. Dla­czego to zro­bi­łam? Mój dom ro­dzinny jest ru­derą w za­po­mnia­nej przez więk­szość świata wio­sce. Na­wet gdy­bym go sprze­dała, nie by­ła­bym w sta­nie ku­pić ni­czego w Wał­brzy­chu. Prze­pusz­cze­nie spadku na opłaty za wy­na­jem nie wcho­dzą w grę. Obie­ca­łam so­bie, że je­żeli me­dy­cyna fak­tycz­nie okaże się moim prze­zna­cze­niem, wrócę tam za rok. Po­pra­cuję i we­zmę kre­dyt, który po­zwoli mi wy­re­mon­to­wać dom i sprze­dać go za sen­sowne pie­nią­dze, a je prze­zna­czę na za­kup ka­wa­lerki w in­nym miej­scu. Wiem, że gdy roz­pocznę stu­dia na wy­dziale le­kar­skim, będę mo­gła za­po­mnieć o do­brze płat­nej pracy w tym cza­sie. Zo­sta­łam na tym świe­cie zu­peł­nie sama jako dzie­więt­na­sto­latka. Już na start miało mi być dużo cię­żej.

Je­stem na­to­miast pewna jed­nego. Go­spo­dar­stwo, w któ­rym miesz­kam, jest miej­scem, które naj­chęt­niej zmio­tła­bym z po­wierzchni ziemi, i wiem, że do­póki się od niego nie uwol­nię, ni­gdy nie będę szczę­śliwa.

– A może po pro­stu do­koń­czysz ju­tro? Te­raz jedź już do domu. – Pani Zo­fia uśmie­cha się wspie­ra­jąco. – Przy ta­kiej po­go­dzie i tak nikt tu­taj nie zaj­rzy.

– Zróbmy ina­czej – wtrąca Nadia. – Masz za­le­gły wa­ka­cyjny urlop. Weź go te­raz wy­ko­rzy­staj, bo tu­taj w ty­go­dniu nie bę­dzie na­wet ży­wej du­szy. Nikt tu nie przy­jeż­dża. Ta za­bita de­chami dziura za­czyna mnie draż­nić. Jesz­cze ta nowa agro­tu­ry­styka z no­wo­cze­snymi we­se­lami… Nie mamy przy nich szans. Ale za­nim wyj­dziesz, po­móż mi tylko ogar­nąć te pa­piery, bo do­brze wiesz, że ja je­stem w tych spra­wach do kitu. Te ra­porty ka­sowe, wy­druki ban­kowe… ech, księ­gowa drży, jak mnie wi­dzi – stwier­dza moja ko­le­żanka, która chyba mar­twi się biz­ne­sem bar­dziej niż jej oj­ciec.

– O, to w su­mie świetny po­mysł. Urlop mi się przyda. – Od razu pla­nuję w gło­wie wszystko, co mo­gła­bym zro­bić w domu w tym cza­sie.

Nadia wzdy­cha i po­syła mi po­krze­pia­jący uśmiech. Zdaję so­bie sprawę z tego, że mój etat w tej knajpce po­woli prze­staje się opła­cać, nie­mniej nie za­mie­rzam się wy­chy­lać. Do­póki chcą mnie tu trzy­mać, do­póty zo­staję. Je­żeli zde­cy­dują się mnie zwol­nić, będę do­jeż­dżać gdzieś da­lej. Po ma­mie zo­stał mi ja­kiś stary, le­dwo jeż­dżący sa­mo­chód, więc jest per­spek­tywa, że ja­koś so­bie po­ra­dzę. W tym mo­men­cie za­mie­rzam jed­nak po pro­stu żyć chwilą i nie mar­twić się na za­pas.

– Hej, a może po­mogę ci się z tym uwi­nąć i po­je­dziemy au­to­bu­sem do Lwówka? Zna­jomi or­ga­ni­zują pa­ra­pe­tówkę po re­mon­cie. Szy­kuje się nie­zła im­preza. Z tego, co wiem, bę­dzie tam dwóch faj­nych sin­gli. Może któ­ryś wpad­nie ci w oko?

– Oj, Nadia. Wiesz, jak to ze mną…

– Wiem i przy­znam szcze­rze, że ta­kiej od­po­wie­dzi się spo­dzie­wa­łam. Wo­lisz książkę, ko­mi­nek i inne bzdury, które robi się, jak się ma sto lat.

Wy­bu­cham śmie­chem.

– Baw się do­brze, a ja ogarnę wszystko.

Obej­muję ko­le­żankę i po­daję jej kurtkę. Na szczę­ście ta nie na­ma­wia mnie za długo. Ostat­nio chyba robi to tylko po to, żeby nie mieć wy­rzu­tów su­mie­nia, w końcu wy­cho­wy­wa­ły­śmy się prak­tycz­nie ra­zem. Jej się wy­daje, że gdy zo­staję sama, to je­stem z tego po­wodu nie­szczę­śliwa. A ja po­lu­bi­łam już chyba tę sa­mot­ność. Lu­dzie zdą­żyli mnie sobą zmę­czyć.

Za­my­kam drzwi, gdy Nadia opusz­cza bu­dy­nek, i za­bie­ram się do pracy. Pani Zo­fia mieszka na ty­łach knajpy, więc idzie się już po­ło­żyć. Nie ma po­trzeby, żeby wy­cie­rała wszyst­kie na­czy­nia po raz czwarty.

Sia­dam przy ba­rze z kom­pu­te­rem i spraw­nie uwi­jam się z pracą. Przy­go­to­wane do­ku­menty wkła­dam do teczki i za­no­szę do biura Nadii. Wy­cho­dzę na ko­ry­tarz, na któ­rym wisi stary drew­niany ze­gar. Wy­biła dwu­dzie­sta, więc mogę za­my­kać. Z za­sady nie za­my­kamy do ostat­niego go­ścia, ale tu­taj ni­kogo nie było od chyba trzech go­dzin. Po­goda jest okropna i wszy­scy wolą sie­dzieć w domu.

Wy­cho­dzę przed bu­dy­nek i aż się wzdry­gam. Leje jak z ce­bra, a ja nie mam ze sobą pa­ra­sola. Mam za to dwa ki­lo­me­try do przej­ścia. Ra­do­mice to nie­wielka wio­ska, dość mocno roz­cią­gnięta, ale mo­men­tami uboga w za­bu­do­wa­nia. Ma to swoje plusy, bo więk­szość miesz­kań­ców może li­czyć na pry­wat­ność. Nie­stety mi­nu­sem są od­le­gło­ści, które pod­czas ta­kiej po­gody są prze­kleń­stwem. Uru­cha­miam w te­le­fo­nie la­tarkę i wcho­dzę na główną drogę. Bawi mnie to okre­śle­nie, bo przez Ra­do­mice prze­cho­dzi as­fal­tówka sze­roka na pół­tora sa­mo­chodu. Nie­mniej to je­dyna trasa, którą do­trę do swo­jego go­spo­dar­stwa.

Spraw­dzam go­dzinę. Przej­ście tej trasy nor­mal­nie zaj­muje mi dwa­dzie­ścia je­den mi­nut. W tę po­godę zejdę do sie­dem­na­stu lub na­wet pięt­na­stu. Ru­szam i nie pa­trzę na boki, bo mimo wszystko nie lu­bię ciem­no­ści. Zwłasz­cza ta­kiej za­la­nej desz­czem, w któ­rej wszel­kie ob­razy za­czy­nają się bar­dziej za­cie­rać. Mi­jam wy­ko­nane z drew­nia­nych be­lek ogro­dze­nia przy po­se­sji Tar­kow­skich i z za­zdro­ścią pa­trzę na za­pa­lone świa­tło w ich domu.

Idę do­piero cztery mi­nuty, a już mam dość.

Nie sły­szę oto­cze­nia, bo wszystko za­głu­sza deszcz, i to wła­śnie spra­wia, że czuję się nie­spo­kojna. Lu­bię ci­szę. To ona po­zwala mi ode­tchnąć. Je­stem czło­wie­kiem, który bar­dzo do­brze się czuje ze swo­imi my­ślami.

A te­raz tych cho­ler­nych my­śli nie sły­szę.

Pięć mi­nut.

Sześć.

Sie­dem.

Nogi za­czy­nają mnie bo­leć, bo wy­daje mi się, że po­ko­nuję trasę znacz­nie szyb­ciej niż nor­mal­nie. Zde­cy­do­wa­nie szyb­ciej.

Za­trzy­muję się do­piero wtedy, gdy wśród jed­no­staj­nego szumu desz­czu sły­szę dźwięk sa­mo­chodu. Od­wra­cam się, spo­dzie­wa­jąc uj­rzeć świa­tła, ale nic ta­kiego nie wi­dzę. Prze­cie­ram zmo­czoną twarz i za­czy­nam biec do domu. Zo­stało tylko kilka mi­nut.

Ostat­nia górka, na któ­rej końcu stoi mój dom. Wcho­dzę po­mię­dzy za­le­siony frag­ment i krzy­czę w tym sa­mym mo­men­cie, w któ­rym pio­run ude­rza gdzieś w oko­licy.

Bu­rza w li­sto­pa­dzie?! Cho­lerna ano­ma­lia, która wpra­wia moje ciało w ner­wowe drga­nia. Boję się, że to za­po­wiedź cze­goś złego, choć to pew­nie tylko ko­lejny efekt ocie­ple­nia kli­matu. Po­znaję cha­rak­te­ry­styczną dziurę w as­fal­cie i wiem, że do domu po­zo­stały tylko dwie mi­nuty spa­ceru. To ozna­cza, że trasę po­ko­na­łam nie­zwy­kle szybko. Je­stem prze­mo­czona i my­ślę już tylko o cie­płej ką­pieli.

Wtedy dzieje się coś, co wy­pro­wa­dza mnie z resz­tek rów­no­wagi. Oko­licę po­now­nie roz­świe­tla bły­ska­wica, a ja za­trzy­muję się w ocze­ki­wa­niu na ude­rze­nie.

Jed­nak ono nie nad­cho­dzi albo roz­lega się gdzieś da­leko. Nie wiem. Moje zmy­sły osza­lały, bo przez chwilę wy­da­wało mi się, że w polu doj­rza­łam czy­jąś syl­wetkę.

To nie­moż­liwe. Prze­cież poza mną nikt tu nie mieszka. Zresztą po co kto­kol­wiek miałby stać dwa­dzie­ścia me­trów od drogi? Kręcę głową, bo za­czy­nam się bać, że zo­ba­czy­łam du­cha. Nor­mal­nie ta­kie rze­czy nie ro­bią na mnie wra­że­nia, ale gdy sama zna­la­złam się w cen­trum wy­da­rzeń, za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy nie osza­la­łam.

Wbie­gam na strome wzgó­rze, zbli­żam się do swo­jej furtki, a wtedy bły­ska­wica po­now­nie roz­świe­tla oto­cze­nie.

Moje oczy od razu kie­rują się w to samo miej­sce, w któ­rym przed mo­men­tem do­strze­głam coś nie­po­ko­ją­cego, ale na szczę­ście ni­kogo nie wi­dzę. Wi­dok z góry mnie uspo­kaja.

– To wszystko ten cho­lerny deszcz – bur­czę pod no­sem.

Otwie­ram drzwi do domu, włą­czam świa­tło w przed­po­koju, ry­gluję wszyst­kie zamki i do­piero wtedy od­dy­cham z ulgą.

Opie­ram głowę o ścianę i za­czy­nam się śmiać, że sama się tak na­krę­ci­łam. Chyba nie po­win­nam oglą­dać thril­le­rów.

– Idiotka ze mnie. – Zer­kam w lu­stro, w któ­rym wi­dzę swoją zmo­czoną twarz. Dzięki Bogu, że nie ma­luję się na co dzień, bo wy­glą­da­ła­bym jak ku­zynka pandy.

Wcho­dzę do kuchni, gdzie na ga­zie usta­wiam czaj­nik z wodą i przy­go­to­wuję so­bie her­batę. Za­raz po tym roz­bie­ram się i idę do ła­zienki, by wziąć go­rącą ką­piel. Naj­pierw jed­nak scho­dzę do piw­nicy, bo mu­szę roz­pa­lić w piecu. Nie­stety, mój dom na­wet nie stał koło no­wo­cze­snego bu­dynku. Jest zimny, nie­eko­no­miczny i upier­dliwy w użyt­ko­wa­niu. Poza tym nie­na­wi­dzę go za to, jaką nosi w so­bie hi­sto­rię. Bu­dy­nek można wy­re­mon­to­wać, ale wspo­mnień nie da się za­ma­lo­wać na­wet naj­lep­szą farbą.

Po dłuż­szej walce o względ­nie przy­jemną at­mos­ferę wcho­dzę do wanny i re­lak­suję się, po­pi­ja­jąc cie­płą her­batę. Je­stem prze­mar­z­nięta do szpiku ko­ści. Zer­kam w okno, za któ­rym deszcz nie­ustan­nie za­cina, i prze­cho­dzą mnie dresz­cze na myśl, że przed mo­men­tem sama wra­ca­łam w taką po­godę. Z jed­nej strony po­win­nam się do tego przy­zwy­czaić, a z dru­giej za­czyna mi do­skwie­rać sa­mot­ność. Chyba po­win­nam prze­stać aż tak oszczę­dzać i po pro­stu za­cząć uży­wać sa­mo­chodu. Cho­ciaż wtedy, gdy jest ciemno. Kie­dyś na uli­cach Ra­do­mic było bez­piecz­nie, ale po­woli za­czy­nam w to wąt­pić.

Nie za­wsze by­łam sama. Kilka mie­sięcy temu Ma­te­usz mnie zo­sta­wił. Zro­bił to nie­długo po tym, jak moja mama zgi­nęła po­trą­cona przez mo­to­cykl. Co za iro­nia – od za­wsze nie­na­wi­dziła jed­no­śla­dów. Kie­dyś mój oj­ciec ku­pił so­bie wu­eskę, ale matka za­bro­niła mu na niej jeź­dzić. Za­wsze po­wta­rzała, że to dla lu­dzi, któ­rzy nie uży­wają mó­zgu. Bała się wy­padku. No i los udo­wod­nił słusz­ność jej obaw.

Na­to­miast Ma­te­usz miesz­kał w Kle­czy, miej­sco­wo­ści za­raz obok Ra­do­mic, ale do­stał się na stu­dia we Wro­cła­wiu i po­sta­no­wił od razu za­koń­czyć nasz zwią­zek. Po­wie­dział, że nie za­mie­rza ba­wić się w re­la­cję na od­le­głość i że jest jesz­cze młody. Chciałby ko­rzy­stać z ży­cia. W tam­tym mo­men­cie wy­da­wało mi się, że mój świat się wali. Czu­łam, że zo­sta­łam cał­kiem sama. Ko­cha­łam Ma­te­usza, wy­da­wało mi się, że spę­dzimy ra­zem ży­cie, ale zdaję so­bie sprawę z tego, że to je­dy­nie moja mło­dzień­cza na­iw­ność. Pierw­sza mi­łość, pierw­szy seks… To zo­staje gdzieś w czło­wieku. Od­da­łam mu pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy i usu­nę­łam się z jego ży­cia. Nie za­mie­rza­łam w żad­nym wy­padku in­ge­ro­wać w jego de­cy­zję. Skoro tego chciał, mu­sia­łam to usza­no­wać.

Gdy woda staje się chłodna, wy­cho­dzę, wkła­dam ko­szulkę nocną i szla­frok i wę­druję do swo­jej sy­pialni, gdzie chwy­tam książkę i kładę się do łóżka. Czy­ta­nie mnie usy­pia. Bez względu na to, jak do­brą po­wieść biorę, nie je­stem w sta­nie za­rwać dla niej nocy. Co­dzienne obo­wiązki wy­czer­pują mnie do­szczęt­nie. Tym ra­zem nie jest ina­czej. Wpa­truję się w za­ma­zane li­terki na be­żo­wych kart­kach wy­słu­żo­nego kry­mi­nału me­dycz­nego z po­bli­skiej bi­blio­teki i na­wet nie wiem, kiedy za­sy­piam.

Wie­czór jak wie­czór.

Noc jak noc.

Przy­naj­mniej tak mi się wy­daje…

Kosz­mar, w któ­rym znowu wra­cam do prze­szło­ści i pa­trzę na czer­wone pręgi na moim brzu­chu oraz udach, po­wraca. Od­wra­cam się za sie­bie i wi­dzę znie­na­wi­dzone oczy, więc cho­wam twarz w dło­niach, bo­jąc się ko­lej­nego ciosu. Za­wsze wie­dzia­łam, że on na­dej­dzie, ale za każ­dym ra­zem oba­wia­łam się go rów­nie mocno. Do tego nie dało się przy­zwy­czaić. Przy­wy­kłam do tego, że je­stem bita, ale do bólu już nie.

Nie­zły pa­ra­doks.

Na szczę­ście w snach co­raz czę­ściej je­stem na tyle świa­doma, że wiem, że to tylko wspo­mnie­nie i za mo­ment otwo­rzę oczy. Być może to efekt dłu­go­trwa­łej te­ra­pii, a może po pro­stu mój umysł miał już do­syć tego, że był non stop okła­my­wany.

Wy­rwana ze snu, sia­dam i gwał­tow­nie wcią­gam po­wie­trze do płuc. Pod­cią­gam nogi i do­ty­kam gład­kich ud, na któ­rych na szczę­ście nie wy­czu­wam żad­nych blizn. Są wi­doczne w świe­tle dnia, ale nocą wy­obra­żam so­bie, że moja skóra jest ide­al­nie gładka. Ma­te­usz ni­gdy nie zwra­cał na to uwagi, ale jed­no­cze­śnie chyba nie lu­bił pa­trzeć na moje ciało, gdy było ja­sno. A może tylko mia­łam ta­kie wra­że­nie. Zresztą czy to w tej chwili istotne? Nie są­dzę.

Zer­kam w okno, gdzie mię­dzy ga­łę­ziami drzewa prze­bija się cie­niutki księ­życ, i sia­dam na brzegu łóżka. Wstaję, a drew­niana pod­łoga za­czyna skrzy­pieć pod mo­imi sto­pami. Ko­rzy­stam z ła­zienki i scho­dzę na dół, by na­pić się wody. Po­win­nam do­ło­żyć do pieca, bo zro­biło się już chłodno, ale re­zy­gnuję z tego przez oszczęd­ność.

Ci­sza. Ci­sza jest taka sama jak za­wsze, ale coś mi się w niej nie po­doba. Staję przy ku­chen­nym stole i roz­glą­dam się, by zy­skać pew­ność, że to je­dy­nie efekt dzia­ła­nia mo­jej wy­obraźni. Stwier­dzam, że nic się nie zmie­niło. Żadna z fi­ra­nek nie po­ru­sza się w nie­po­ko­jący spo­sób. Nie sły­szę żad­nych kro­ków. Nie wi­dzę po­dej­rza­nych cieni na ścia­nie.

Nie za­pa­lam świa­tła, bo nie zno­szę tego mo­mentu, w któ­rym póź­niej mu­szę je zga­sić, a mój wzrok nie jest w sta­nie po­ra­dzić so­bie tak do­brze jak wcze­śniej. Wy­pi­jam wodę i na­dal, jak spło­szona zwie­rzyna, ob­ser­wuję oto­cze­nie, które o ni­czym mnie nie in­for­muje.

Tylko jest coś… Jest coś, co mi nie pa­suje. Ja to po pro­stu wiem, ale nie mogę jesz­cze tego zro­zu­mieć.

Od­sta­wiam szklankę na szafkę, nie od­ry­wa­jąc wzroku od drzwi wej­ścio­wych. Mój od­dech przy­spie­sza. Or­ga­nizm już ma świa­do­mość, że coś jest nie tak.

Za­my­kam oczy i przy­po­mi­nam so­bie wy­ima­gi­no­waną syl­wetkę na polu, ale to mi nie­wiele mówi. Za­ty­kam uszy, by otę­pić ko­lejny zmysł.

I wtedy to do mnie do­ciera…

Za­pach!

Po mo­ich po­licz­kach ście­kają dwie łzy, bo już wiem. Wiem, że mu­siało wy­da­rzyć się coś bar­dzo złego.

Nie je­stem sama. W tym domu jest ktoś poza mną. Po­czu­łam to.

Uno­szę po­wieki i z prze­ra­że­niem do­strze­gam czło­wieka, który stoi metr przede mną. Ma za­kryte usta i nos. Pa­trzy na mnie, ale nie do­strze­gam szcze­gó­łów, bo jest zbyt ciemno. Sły­szę jego wes­tchnie­nie, a po­tem za­mie­ram spa­ra­li­żo­wana, gdy pod­cho­dzi do mnie i zgrab­nym ru­chem ła­pie mnie za włosy. Drugą dłoń unosi i ude­rza mnie w szyję. Nie boli, ale tracę przy­tom­ność.

Dzięki Bogu.

Rozdział 2

Radomice, 29 listopada 2023

Weronika

Otwie­ram oczy i do­strze­gam, że znaj­du­jemy się w sa­lo­nie. Za­ci­skam zęby, bo moją głowę ata­kuje ogromny ból. Na szczę­ście pusz­cza po kilku se­kun­dach. Praw­do­po­dob­nie przez ­wiele go­dzin do­ci­ska­łam brodę do mostka, w związku z czym czuję dys­kom­fort w krę­gach szyj­nych. Na ja­sno­ró­żo­wej ko­szuli noc­nej do­strze­gam kilka mo­krych śla­dów. Za­pewne od mo­jej śliny. Uno­szę wzrok i do­piero wtedy do­ciera do mnie, że sie­dzę w fo­telu pod oknem, do któ­rego je­stem przy­wią­zana w pa­sie. Stopy i dło­nie rów­nież mam zwią­zane, przy czym te dru­gie tkwią mi za ple­cami. Wszystko mnie boli. Je­stem pewna, że gdy­bym wło­żyła w to odro­binę wię­cej wy­siłku, mo­gła­bym się wy­swo­bo­dzić. Jed­nak czuję, że zo­sta­wił mnie w ta­kiej po­zy­cji nie bez po­wodu. Musi być gdzieś bli­sko.

Zer­kam w okno, za któ­rym ma­ja­czy świt. Sza­rość prze­pla­tana mgłą nie do­daje mi otu­chy.

Je­stem tu sama… w sen­sie sama z czło­wie­kiem, który wtar­gnął nocą do mo­jego domu.

Na­wet nie wiem, czy kto­kol­wiek bę­dzie mnie szu­kał. Wcze­śniej my­śla­łam o tym, że sa­mot­ność za­zwy­czaj mi nie prze­szka­dza – ale ni­gdy wcze­śniej nie do­skwie­rała mi ona tak bar­dzo jak te­raz.

Za­czy­nam bez­gło­śnie pła­kać. Bar­dzo boję się wy­ko­nać ja­ki­kol­wiek ruch. Może moja bier­ność go od­stra­szy? Sprawi, że on znik­nie? A może cho­dzi mu o to, że­bym wal­czyła? Do­ciera do mnie, że prze­cież ni­czego nie wiem. Je­stem idiotką, skoro uwa­żam, że mógłby tak po pro­stu znik­nąć. Czego może chcieć? Kasy? Prze­cież wi­dać, że dom to ru­ina. Mo­jego ciała? Nie są­dzę, żeby moja uroda mo­gła być tego warta. Chce mnie za­bić? Sa­dy­sta?

Mło­dziutka nie­do­świad­czona dziew­czyna, którą wy­peł­nia strach – brzmi jak ide­alny opis ofiary dla kla­sycz­nego psy­cho­paty.

– Boże – mó­wię bez­gło­śnie i drżę, gdy za­czy­nam sły­szeć kroki.

Męż­czy­zna otwiera drzwi i po­pra­wia ko­min, na­su­wa­jąc go na nos. Nie chce, że­bym go wi­działa. To dla mnie je­dyna na­dzieja. Mor­dercy za­zwy­czaj nie mają oporu przed po­ka­za­niem swo­jej twa­rzy.

Jest ubrany na czarno. To szczu­pły, ale po­stawny czło­wiek. Nie umiem okre­ślić nic wię­cej. Ra­czej jest młody. Do­strze­gam ciemne zmierz­wione włosy. Pa­trzy na mnie nie­od­gad­nio­nym wzro­kiem i przez dłuż­szą chwilę nie wy­ko­nuje żad­nego ru­chu. Za to ja trzęsę się co­raz moc­niej. Boję się. Bar­dzo się boję. Wy­da­wało mi się, że mam w so­bie cho­ciaż nie­wielką ilość siły, by sta­nąć z nim do kon­fron­ta­cji, ale nic bar­dziej myl­nego.

W końcu ten nie­bez­pieczny czło­wiek ru­sza w moją stronę, a ja za­czy­nam się mio­tać na fo­telu. W każ­dym ra­zie pró­buję to zro­bić, bo je­stem zbyt mocno zwią­zana. Ką­tem oka do­strze­gam tylko ra­miączko, które zsu­nęło się z mo­jego ra­mie­nia, od­sła­nia­jąc więk­szą część le­wej piersi. Czuję się po­ni­żona i po­chy­lam głowę. Na nic in­nego nie mam już siły.

Męż­czy­zna po dro­dze chwyta ku­chenny sto­łek i sta­wia go na wprost mnie, po czym od razu siada. Wy­ciąga w moją stronę rękę i pal­cem unosi moją twarz.

– Po­patrz na mnie – prosi spo­koj­nym i nie­sa­mo­wi­cie głę­bo­kim gło­sem. Usły­szany w in­nej sy­tu­acji z pew­no­ścią by mnie za­uro­czył. Te­raz jed­nak brzmi zło­wiesz­czo.

Speł­niam jego prośbę i wle­piam wzrok w jego nie­bie­skie oczy. Je­stem za­sko­czona, że wy­glą­dają tak pięk­nie i obie­cu­jąco, a są je­dy­nie za­ka­mu­flo­waną wi­zy­tówką nie­bez­pie­czeń­stwa. Od­no­szę wra­że­nie, że musi być nie­wiele star­szy ode mnie.

Męż­czy­zna wzdy­cha i siada pro­sto.

– Nie bój się mnie – mówi, a ja przez mo­ment mam wra­że­nie, że się prze­sły­sza­łam.

Nie od­po­wia­dam, bo na­wet nie wiem co. Kie­dyś słu­cha­łam pod­ca­stu o psy­cho­pa­tach, któ­rzy za­cho­wy­wali się, jakby byli ucie­le­śnie­niem nie­win­no­ści. Za­czy­nam wie­rzyć, że mam te­raz do czy­nie­nia z kimś ta­kiego po­kroju.

Tym go­rzej dla mnie. Gdy tacy się roz­krę­cali, z ich ofiary nie­wiele zo­sta­wało. Cała drżę.

– Po­trze­buję schro­nie­nia – do­po­wiada, a ja marsz­czę brwi. – Przez kilka dni mu­szę tu zo­stać. Tu nikt mnie nie znaj­dzie.

Wcią­gam po­wie­trze no­sem i za­czyna mi się krę­cić w gło­wie. Boli mnie ra­mię, które na­pi­nam tylko po to, by utrzy­mać na miej­scu ra­miączko. Je­śli spad­nie ni­żej, ten czło­wiek zo­ba­czy mój su­tek.

– Kim je­steś? – py­tam ci­cho, nie spo­dzie­wa­jąc się żad­nej kon­kret­nej od­po­wie­dzi.

– Je­stem Zmy­ślony.

Uśmie­cham się po­ło­wicz­nie, bo mia­łam ra­cję. Czego ocze­ki­wa­łam? Że wy­cią­gnie zza pa­zu­chy do­wód oso­bi­sty i po­zwoli mi spi­sać dane?

– Zmy­ślony. Okej. Tak będę cię na­zy­wać – od­po­wia­dam i do­strze­gam, że się uśmie­cha, co wi­dać po oczach. Ob­sta­wiam, że jest mak­sy­mal­nie kilka lat ode mnie star­szy, co dziwi mnie jesz­cze bar­dziej. – Dla­czego po­ja­wi­łeś się aku­rat w moim domu?

– Bo tu będę bez­pieczny – stwier­dza la­ko­nicz­nie i prze­chyla głowę. Jego wzrok wę­druje do ra­miączka, które zsu­nęło się już za bar­dzo.

Chcę go pro­sić o to, by mnie za­krył, ale on zbliża swoją dłoń i ser­decz­nym pal­cem za­ha­cza o cienki ka­wa­łek ma­te­riału, który na­stęp­nie pod­ciąga i układa na moim oboj­czyku.

Przez mo­ment mam ochotę mu po­dzię­ko­wać, ale osta­tecz­nie się z tego wy­co­fuję. Po­wi­nien co naj­mniej do­stać w twarz, że w ogóle po­sta­wił mnie w ta­kiej sy­tu­acji.

– Co ja ci zro­bi­łam?

– Nic. Ty je­steś bez­pieczna.

– Czyżby? – Zer­kam wy­mow­nie na sznury, które naj­praw­do­po­dob­niej za­brał z bu­dynku go­spo­dar­czego. Cza­sami uży­wa­łam ich do wią­za­nia krze­wów w ogro­dzie.

– W ten spo­sób dbam o sie­bie. Jed­nak to­bie nic nie grozi.

Nie je­stem głu­pia. Nie wie­rzę mu. Pró­buje uśpić moją czuj­ność.

– Dla­czego się ukry­wasz? – Za­czy­nam wie­rzyć, że coś z niego wy­cią­gnę.

– Po­wiedzmy, że… nie po­winno cię to in­te­re­so­wać.

Wy­pusz­czam ze zre­zy­gno­wa­niem po­wie­trze.

Fa­cet wstaje i ściąga skó­rzaną kurtkę, którą rzuca na opar­cie krze­sła. W po­miesz­cze­niu fak­tycz­nie jest go­rąco. Mu­siał roz­pa­lić w ko­minku za­raz po tym, gdy stra­ci­łam przy­tom­ność. W mo­jej sy­pialni było ogrze­wa­nie, ale ka­lo­ry­fer w sa­lo­nie już dawno się ze­psuł. Je­dy­nym źró­dłem cie­pła w tym po­miesz­cze­niu był ko­mi­nek, z któ­rego ko­rzy­sta­łam bar­dzo rzadko. Nie mia­łam kasy na drzewo.

– Prze­pra­szam, że cię ude­rzy­łem – mówi i wsuwa ręce do kie­szeni spodni. – Mu­sia­łem to zro­bić, żeby móc cię obez­wład­nić naj­bar­dziej de­li­kat­nie, jak tylko się dało. W prze­ciw­nym ra­zie by­łoby mniej przy­jem­nie.

Pry­cham, bo to aku­rat wy­dało mi się za­bawne. Ten czło­wiek mnie prze­pra­sza, trzy­ma­jąc mnie jed­no­cze­śnie na uwięzi.

– Bra­kuje czer­wo­nych róż – bur­czę, wpa­tru­jąc się w okno.

– We­ro­nika, za kilka dni zo­stanę tylko twoim mrocz­nym wspo­mnie­niem – mówi i pod­cho­dzi do sto­lika, na któ­rym leży nóż.

– Skąd znasz moje imię? – Pa­trzę na niego onie­miała.

Za­czyna się śmiać i ob­raca w moją stronę. Wscho­dzące słońce przez uła­mek se­kundy od­bija się w ostrzu.

– Po­zna­łem je pięt­na­ście mi­nut temu, gdy w przed­po­koju zna­la­złem kartkę z ja­ki­miś za­le­ce­niami od le­ka­rza. Poza tym je­stem w twoim domu. Od­kry­cie two­jego imie­nia aku­rat by­łoby jedną z ła­twiej­szych rze­czy.

Ki­wam głową, bo przy­po­mi­nam so­bie, że fak­tycz­nie zo­sta­wi­łam tam coś ta­kiego.

– Jak się tu do­sta­łeś?

Zmy­ślony się uśmie­cha, po­znaję po oczach. Jed­nak naj­wy­raź­niej nie ma ochoty mi tego wy­ja­śnić.

– My­ślisz, że wy­trzy­mam kilka dni w ta­kiej po­zy­cji?

Męż­czy­zna pod­cho­dzi do mnie i kuca za­raz przy mo­ich no­gach, a ja na­pi­nam całe ciało, bo na­dal się go boję. Zmy­ślony rzuca mi szyb­kie spoj­rze­nie, jakby chciał po­wie­dzieć, że prze­sa­dzam. Mam świa­do­mość, że pod ba­weł­nianą ko­szulką nocną je­stem naga, i to wcale nie po­zwala mi się roz­luź­nić. Je­żeli w ogóle można mó­wić o czymś ta­kim w tej sy­tu­acji.

Gdy do­tyka mo­jej nogi, wy­daję z sie­bie krótki pisk. Za­ci­skam po­wieki. Je­stem pewna, że ma złe za­miary. Czuję to całą sobą.

– Pro­szę cię – wy­du­szam z sie­bie ro­ze­dr­ga­nym gło­sem. – Nie rób mi krzywdy. Pro­szę cię…

Wtedy czuję szarp­nię­cie: Zmy­ślony unosi moje kostki i roz­cina sznur. Roz­chy­lam po­wieki i wi­dzę złość, która ma­luje się w jego oczach. Pod­nosi się i to samo robi z liną ople­cioną wo­kół mo­jej ta­lii. Na końcu uwal­nia dło­nie. Staje nade mną i pa­trzy na mnie wście­kły.

– Po­wie­dzia­łem, że przy mnie nic ci nie grozi – war­czy. – Nie skrzyw­dzę cię.

Spi­nam całe ciało, bo w dal­szym ciągu się go boję. Nie są­dzę, że ja­kie­kol­wiek jego słowa coś w tym przy­padku zmie­nią, w końcu fa­cet wtar­gnął do mo­jego domu i zwią­zał mnie jak za­kład­niczkę. Prze­kła­dam ręce do przodu i po­ru­szam obo­la­łymi ra­mio­nami. Wi­dzę czer­wone pręgi na nad­garst­kach i zer­kam na czło­wieka, który w bez­ru­chu mnie ob­ser­wuje.

– Czego te­raz ode mnie chcesz? – py­tam, bo nie wie­rzę w jego bez­in­te­re­sow­ność.

– Wstań – roz­ka­zuje i robi krok wstecz.

Pod­no­szę się, wkła­da­jąc całą siłę w to, by nie było po mnie wi­dać tego, jak kiep­sko się czuję.

– Chcia­ła­bym się ubrać.

Zmy­ślony przy­ta­kuje i po­ka­zuje mi ręką, że­bym po­szła. Nie spo­dzie­wa­łam się, że da mi wolną rękę. Idzie za mną do mo­jej sy­pialni i przy­trzy­muje drzwi od szafy, którą otwie­ram. Ob­ser­wuje każdy naj­mniej­szy ruch, który wy­ko­nuję. Za­wie­szam się, gdy ręką nie­chcący trą­cam go w brzuch i obi­jam się o coś twar­dego.

Ma broń.

Prze­ły­kam ślinę, gdy do­ciera do mnie po­waga sy­tu­acji. Na­wet je­żeli w tym mo­men­cie ten czło­wiek nie za­mie­rza mnie skrzyw­dzić, wiem już, że nie mogę so­bie po­zwo­lić na ża­den bra­wu­rowy ruch.

– Wy­bie­raj coś – po­ga­nia mnie, a ja wy­cią­gam majtki, leg­ginsy i luźny T-shirt.

Pa­trzę na niego, da­jąc mu do zro­zu­mie­nia, że chcia­ła­bym to wszystko na sie­bie wło­żyć, ale on je­dy­nie od­chyla głowę na tyle, by w dal­szym ciągu mieć mnie w za­sięgu wzroku.

Boję się my­śleć, co bę­dzie, jak za­chce mi się si­kać. Wzdy­cham jed­nak i wcią­gam majtki, a po­tem spodnie. Opusz­czam ra­miączka i prze­kła­dam przez nie ręce, po czym wkła­dam T-shirt. Do­piero wtedy wy­su­wam do­łem pi­żamę i rzu­cam ją na swoje łóżko, na które pa­trzę, ma­rząc, by to wszystko oka­zało się je­dy­nie kosz­ma­rem.

– Gdzie trzy­masz ap­teczkę? – wy­pala.

– W ła­zience… – od­po­wia­dam i mrużę oczy.

– To te­raz mi po­mo­żesz – wy­rzuca z sie­bie Zmy­ślony i ła­pie mnie za ra­mię, cho­ciaż jest przy tym bar­dzo de­li­katny.

Pro­wa­dzi mnie do ła­zienki i za­myka drzwi. Nie wiem, po co to robi, skoro je­ste­śmy tu­taj sami. I to do­słow­nie. W po­miesz­cze­niu jest okno z wi­do­kiem na pole. Poza dzi­kimi zwie­rzę­tami nikt nas tu­taj nie zo­ba­czy.

Męż­czy­zna staje na wprost mnie i zmu­sza, że­bym na niego spoj­rzała, chwy­ta­jąc de­li­kat­nie moją twarz jedną ręką. Prze­cho­dzą mnie ciarki, gdy po raz pierw­szy do­brze przy­glą­dam się jego oczom. Są ma­gne­ty­zu­jące. Mru­gam szybko i od­wra­cam głowę. Nie dam się na­brać na żadne sztuczki. Mo­gła­bym te­raz jed­nym ru­chem zsu­nąć mu z twa­rzy ma­te­riał, pod któ­rym się czę­ściowo ukrywa, ale mam w so­bie jesz­cze resztki in­stynktu sa­mo­za­cho­waw­czego. Pa­trzę na jego dło­nie, któ­rymi chwyta dół swo­jej ko­szulki i jed­nym zgrab­nym ru­chem ją z sie­bie ściąga. Za­ci­skam zęby na wi­dok jego mło­dego, ale doj­rza­łego ciała. I nie cho­dzi o wy­pra­co­waną syl­wetkę czy skom­pli­ko­wany ta­tuaż bie­gnący wzdłuż jego boku.

Pa­trzę na rany, które wy­glą­dają, jakby po­dra­pało go ja­kieś dzi­kie zwie­rzę. Jest ich sporo, a nie­które w dal­szym ciągu się są­czą. Je­stem prze­ko­nana, że fa­cet cierpi. Nie ma opcji, żeby było ina­czej.

Otwie­ram sze­roko oczy i biorę głę­boki wdech.

– Co ci się stało? – py­tam ci­cho i do­piero wtedy do­strze­gam kro­pelki potu na jego skro­niach.

– Po­móż mi się z tym upo­rać.

– Ale…

– Nie ma żad­nego ale. – Od­wraca się i chwyta ap­teczkę, którą na­stęp­nie wci­ska mi w ręce. – Nie pro­szę cię o po­moc, tylko in­for­muję, co masz ro­bić.

W tym zda­niu sły­szę wszystko: bła­ga­nie i ostrze­że­nie.

Ro­ze­dr­gana wy­cią­gam prze­ter­mi­no­waną wodę utle­nioną, któ­rej już się na­wet nie za­leca uży­wać, pla­stry i opa­tru­nek w sprayu. Nie mam nic wię­cej. Lekki pa­ra­doks, bio­rąc pod uwagę fakt, że chcia­ła­bym zo­stać le­karką.

– To musi wy­star­czyć – do­po­wiada do mo­ich my­śli Zmy­ślony, a po­tem po­zwala mi się do­tknąć.

Gdy de­zyn­fe­kuję jedną z trzech ran, sły­szę lek­kie jęk­nię­cie. Boli go, je­stem o tym prze­ko­nana. Nie mam pew­no­ści, czy będę w sta­nie mu po­móc, ale sta­ram się wy­ko­rzy­stać całą moją wie­dzę. W końcu od­kła­dam wszyst­kie rze­czy na blat i za­czy­nam myć ręce. Męż­czy­zna nic nie mówi, je­dy­nie na­sze spoj­rze­nia prze­ci­nają się na chwilę w lu­sterku wi­szą­cym nad umy­walką.

Przed czym lub przed kim się ukry­wasz, Zmy­ślony?

Rozdział 3

Radomice, 29 listopada 2023

Zmyślony

W ła­zience znaj­duję ko­lejną paczkę ta­ble­tek prze­ciw­bó­lo­wych. Ły­kam od razu dwie, cho­ciaż mam po­czu­cie, że za mo­ment się zrzy­gam. Pa­trzę w lu­stro i pal­cami prze­su­wam po za­ro­ście, który za­czyna być wi­doczny. Igno­ruję swoje pu­ste spoj­rze­nie. Wszystko się zje­bało i już na dzień do­bry nic nie po­szło zgod­nie z pla­nem. Głowa mi pul­suje od tego ­ca­łego my­śle­nia i pla­no­wa­nia, co da­lej. W końcu na­cią­gam na twarz pół­ko­mi­niarkę, a na­stęp­nie wy­cho­dzę z po­miesz­cze­nia. Scho­dzę na dół, gdzie zo­sta­wi­łem dziew­czynę. Sie­dzi przy­pięta do ka­lo­ry­fera i zre­zy­gno­wana pa­trzy w su­fit. Pod­nosi głowę, gdy do­ciera do niej moja obec­ność. Jej prze­stra­szone sar­nie oczy wręcz bła­gają o wy­ja­śnie­nie, cho­ciaż panna ma w so­bie dużo sa­mo­za­par­cia. Jest silna. Ale na szczę­ście nie na tyle, by mnie zła­mać.

I jest sek­sowna… Gdy rano przy­sze­dłem do niej, zwią­za­nej w tej ku­sej ko­szulce, trudno mi było po­zbyć się z głowy wi­zji, które wtedy chęt­nie bym zre­ali­zo­wał. Na szczę­ście nie mam już sie­dem­na­stu lat i cał­kiem do­brze wy­cho­dzi mi tu­szo­wa­nie ta­kich re­ak­cji. Nie czas i miej­sce. I to na pewno nie jest wła­ściwa osoba.

Bez słowa pod­cho­dzę do okna, za któ­rym do­strze­głem mi­ni­malny ruch.

– To pew­nie sarna. Dużo ich tu­taj – mówi dziew­czyna, a ja od­wra­cam się do niej roz­ba­wiony, bo przed chwilą tak samo na­zwa­łem ją w swo­ich my­ślach.

– Nie bo­isz się miesz­kać na ta­kim za­du­piu?

– No te­raz to już się tro­chę boję – od­po­wiada pół­żar­tem, a ja uśmie­cham się jesz­cze sze­rzej, czego ona i tak nie wi­dzi, bo wpa­truje się wtedy w swoje stopy.

– Nie­po­trzeb­nie. Nie za­mie­rzam cię skrzyw­dzić – po­wta­rzam jak man­trę.

– To dla­czego mnie przy­wią­zu­jesz jak psa? – wy­rzuca. – Skoro po­trze­bu­jesz schro­nie­nia, to ci je dam, ale po­zwól mi nor­mal­nie funk­cjo­no­wać.

– Nor­mal­nie, to zna­czy jak? – Cho­wam dło­nie do kie­szeni i zbli­żam się do niej.

– Ne­go­cjujmy – pro­po­nuje, uno­sząc wy­soko brodę.

Mocna jest. Nie do­ce­ni­łem jej wcze­śniej. Ro­bię dwa kroki w jej stronę i sia­dam na krze­śle na wprost niej.

– Po co ci ta ma­ska? – pyta.

Do­piero wtedy za­uwa­żam, że jest bar­dzo zde­ner­wo­wana, co chyba nie po­winno mnie dzi­wić. Był­bym za­sko­czony, gdyby była wy­lu­zo­wana. Sam nie chciał­bym zna­leźć się na jej miej­scu.

– Za­da­jesz za dużo py­tań. Mogę cię roz­wią­zać, ale nie­stety nie mogę po­zwo­lić, że­byś opusz­czała ten dom.

Dziew­czyna par­ska zre­zy­gno­wa­nym śmie­chem, od­wraca głowę i przy­myka oczy. W końcu bie­rze głę­boki wdech, ob­li­zuje wargi i wraca do mnie spoj­rze­niem. Ja zaś nie mogę prze­stać pa­trzeć na jej usta. Kurwa…

– To jest bez sensu. Szu­kasz u mnie schro­nie­nia, tak? To dla­czego nie mogę wy­cho­dzić do pracy? Będą mnie szu­kać i wtedy mnie znajdą…

– Nikt nie bę­dzie cię szu­kać i do­brze o tym wiesz – od­po­wia­dam po­woli i wy­raź­nie.

Ona wie, że mam ra­cję, a ja wiem, że tymi sło­wami spra­wiam jej przy­krość. Nie­stety, nie mam wyj­ścia.

– Skąd ta pew­ność? – Na­biera od­wagi, by za­py­tać, cho­ciaż za­czyna jej bra­ko­wać pew­no­ści sie­bie.

– Masz mnie za idiotę? – py­tam i pro­stuję się na krze­śle.

Przez jej twarz prze­biega le­d­wie za­uwa­żalny uśmiech, który po chwili ga­śnie. Kor­ciło ją, żeby od­po­wie­dzieć twier­dząco, ale da­lej nie wie, na co może so­bie po­zwo­lić.

– Spraw­dzi­łem cię i wiem, że tu je­stem bez­pieczny. Nie wpa­ro­wał­bym do domu pierw­szej lep­szej na­po­tka­nej osoby. Może dzia­łam im­pul­syw­nie, ale nie je­stem głupi – kon­ty­nu­uję, a ona pry­cha, jakby pró­bo­wała mnie ob­ra­zić. – Je­steś w tej wsi sama, a do­dat­kowo masz urlop. – Wy­cią­gam asa z rę­kawa.

– Niby skąd o tym wiesz, skoro zde­cy­do­wa­łam się na niego le­d­wie przed wyj­ściem z pracy? – war­czy na mnie.

Wy­cią­gam z kie­szeni jej ko­mórkę, do któ­rej bez naj­mniej­szego pro­blemu się wła­ma­łem. Gdy stra­ciła przy­tom­ność, uży­łem palca do od­blo­ko­wa­nia ekranu. Uru­cha­miam ka­len­darz i po­ka­zuję, że za­zna­czyła dni wolne.

– Cała fi­lo­zo­fia – rzu­cam te­le­fon na naj­bliż­szy sto­lik, po czym dziew­czyna gromi mnie wzro­kiem.

– A co, je­śli ktoś tu przyj­dzie? Co, je­śli twoja teo­ria się nie spraw­dzi?

– Na ra­zie się tym nie martw – uci­nam, bo nie za­mie­rzam jej in­for­mo­wać o mo­ich ko­lej­nych kro­kach, i wstaję, bo chcę wyjść do in­nego po­koju.

– Pro­szę, Zmy­ślony – skomle za mo­imi ple­cami. Od­wra­cam się do niej i cze­kam. – Roz­wiąż mnie, zga­dzam się na twoje wa­runki. Nie wyjdę stąd. Po pro­stu mnie boli… – Wska­zuje na rękę, która fak­tycz­nie jest już za­czer­wie­niona.

Pa­trzę na nią i kal­ku­luję w gło­wie pro­cent za­gro­że­nia. Osta­tecz­nie de­cy­duję się na twardy ruch. Uno­szę lekko ko­szulkę i wy­cią­gam spluwę, by jej po­ka­zać.

– Do­póki je­steś ze mną, je­steś bez­pieczna, ale je­śli zro­bisz cho­ciaż je­den krok prze­ciwko mnie, nie będę miał skru­pu­łów. Ja­sne?

Jej dolna warga lekko drży; prze­ra­żam ją. I tak ma być. Osta­tecz­nie szybko kiwa głową i mi się pod­daje.

Umiesz­czam pi­sto­let w je­dy­nym bez­piecz­nym miej­scu, czyli przy so­bie, i pod­cho­dzę do dziew­czyny, by ją uwol­nić.

Przez chwilę na­sze twa­rze znaj­dują się zbyt bli­sko sie­bie i do­strze­gam, że wpa­truje się w moje oczy. Łą­czymy spoj­rze­nie do­kład­nie w tym mo­men­cie, w któ­rym roz­pi­nam kaj­danki. To jed­nak ona pierw­sza od­wraca wzrok. Nie do końca po­doba mi się moja cie­ka­wość wzglę­dem tej pa­nienki. Ta­kie sprawy ge­ne­rują je­dy­nie pro­blemy.

– We­ro­nika, myśl, co ro­bisz, bo każdy twój błędny ruch może się źle skoń­czyć.

– Zro­zu­mia­łam za pierw­szym ra­zem. – Jej głos jest szorstki.

Pod­nosi się z fo­tela i wzdy­cha.

– Mogę… coś ugo­to­wać, je­śli masz ochotę. Mu­simy coś jeść.

Wpa­truję się w nią, oce­nia­jąc, czy la­ska ni­czego nie kom­bi­nuje, ale za cho­lerę nie mogę jej roz­szy­fro­wać. Ki­wam głową na znak, że się zga­dzam, a po­tem w ci­szy ob­ser­wuję każdy jej krok. Dość szybko roz­luź­niam się na tyle, by nie­ustan­nie nie za­ci­skać pal­ców na ka­bu­rze.

O dziwo nie mia­łem się czego oba­wiać. We­ro­nika przy­go­to­wała obiad z tego, co miała w lo­dówce, i usia­dła ze mną przy stole.

– Chyba nie za­mie­rzasz jeść z ma­ską na twa­rzy? – pyta, wska­zu­jąc na mnie pal­cem.

– Zjem póź­niej.

– Nie wy­głu­piaj się… Skoro nie masz wo­bec mnie złych za­mia­rów, to nie po­wi­nie­neś się tego oba­wiać rów­nież z mo­jej strony.

Wa­ham się, bo wcze­śniej za­le­żało mi na tym, żeby nie po­znała mo­jej twa­rzy. W su­mie nie wiem dla­czego. Wi­działa moje ta­tu­aże, zna mój głos. Gdyby coś się wy­da­rzyło, nie mia­łaby więk­szego pro­blemu, by mnie zna­leźć. Ni­gdy wcze­śniej nie ro­bi­łem cze­goś ta­kiego i wy­da­wało mi się, że szyb­ciej ją udo­bru­cham, je­śli wy­wo­łam w niej pew­nego ro­dzaju strach.

– Zmy­ślony, sły­szysz mnie? – Sły­szę i uno­szę wzrok znad ta­le­rza.

Z ja­kiego, kurwa, po­wodu zde­cy­do­wa­łem się jej tak przed­sta­wić?

Po­woli, z dużą dozą nie­pew­no­ści uno­szę dłoń i ścią­gam przez głowę pół­ko­mi­niarkę. Dziew­czyna za­ci­ska wargi i na­biera no­sem po­wie­trza, które przez mo­ment wstrzy­muje. Je­stem prze­ko­nany, że mimo nie­wiel­kiego za­ro­stu bli­zna cią­gnąca się od pra­wego ką­cika ust aż do ucha jest na­dal wi­doczna.

Głos wspo­mnień znowu wy­dziera się w mo­jej gło­wie, a ja po­now­nie tracę kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

Leżę do­ci­śnięty do brud­nego dy­wanu z bu­tem na twa­rzy.

– Za­je­bię cię, ro­zu­miesz? Za­je­bię cię jak psa. – Sły­szę nad uchem, a za­raz po­tem czuję, jak ucisk od­pusz­cza. Za­miast niego po moim po­liczku prze­suwa się me­ta­liczne zimno. Uśmie­cham się, po­peł­nia­jąc tym sa­mym ogromny błąd. Ostrze prze­bija mi skórę. Krzy­czę, bo ból jest okropny.

W tym mo­men­cie tracę przy­tom­ność i my­ślę, że to naj­lep­sze, co mo­gło mnie wtedy spo­tkać.

Roz­chy­lam po­wieki i do­strze­gam pu­ste krze­sło.

– We­ro­nika?! – krzy­czę.

Weronika

Stoję dwa me­try za Zmy­ślo­nym, gdy ten zrywa się z krze­sła i wy­krzy­kuje moje imię. Pa­trzy na mnie, a jego pierś po­ru­sza się w sza­leń­czym ryt­mie.

– Wsta­łam po wodę. My­śla­łam, że stra­ci­łeś przy­tom­ność – mó­wię spo­koj­nie, chcąc, by wście­kłość znik­nęła z jego twa­rzy.

I znika.

Męż­czy­zna do­strzega bu­telkę w mo­jej dłoni i uspo­kaja od­dech. Pa­trzymy na sie­bie przez dłuż­szą chwilę. Wy­gląda na to, że ja oba­wiam się jego, a on mnie. Nie­uf­ność po­mię­dzy nami wy­kra­cza poza skalę, a jed­no­cze­śnie cała ta at­mos­fera spra­wia, że czuję ja­kąś dziwną eks­cy­ta­cję.

Za­sko­czyło mnie, że zde­cy­do­wał się zdjąć ma­skę. Nie wiem, co o tym my­śleć. Jest w moim domu od kil­ku­na­stu go­dzin, a ja mam wra­że­nie, że mi­nęły przy­naj­mniej dwa ty­go­dnie. Je­stem wy­czer­pana psy­chicz­nie, ale nie mam wy­boru. Pod­cho­dzę do szafki, wy­cią­gam z niej dwie szklanki, na­peł­niam je wodą i po­daję mu jedną. Osten­ta­cyj­nie piję jako pierw­sza, żeby od razu dać mu do­wód na to, że to nie tru­ci­zna. Sły­szę, jak wy­pusz­cza po­wie­trze i rów­nież za­czyna pić. Na­prawdę się oba­wiał, że mo­gła­bym go otruć? Prze­cież to on wpa­ro­wał do mnie w środku nocy. Mu­sia­ła­bym być psy­cho­patką, gdy­bym w bu­telce po na­łę­czo­wiance trzy­mała wodę z cy­jan­kiem.

Mam kilka se­kund na to, by mu się przyj­rzeć jesz­cze raz. Jest pięk­nym męż­czy­zną. Tak jak się spo­dzie­wa­łam, jest młody, na pewno nie ma wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat. W jego błę­kit­nych i prze­ni­kli­wych oczach mo­głaby za­uro­czyć się nie­jedna ko­bieta. Ale nie ja. Nie w ta­kiej sy­tu­acji. Jego wy­gląd nie zmie­nia tego, jak go po­strze­gam, cho­ciaż moje ciało za­re­ago­wało na­tych­miast. Je­stem jed­nak prze­ko­nana, że to tylko fe­ro­mony, któ­rym nie dam się oma­mić, i wie­lo­mie­sięczna po­su­cha w spra­wach dam­sko-mę­skich. Nic wię­cej. Nie­długo przej­dzie.

Gdy Zmy­ślony od­kłada pu­stą szklankę, staje do mnie bo­kiem, a ja do­strze­gam na jego twa­rzy coś, co mrozi mi krew w ży­łach. Bli­zna na twa­rzy. I to nie byle jaka. To mu­siało być ide­alne po­cią­gnię­cie czymś ostrym, od warg do ucha. Kto mógł zro­bić coś ta­kiego? Od razu przy­po­mi­nam so­bie świeże rany, które opa­try­wa­łam mu z sa­mego rana. Nie mogę wy­rzu­cić z głowy wielu my­śli. Może ktoś go wię­ził? Jego wy­mowa jest ide­alna, więc na pewno jest Po­la­kiem. To od­suwa po­dej­rze­nie o ucieczce zza gra­nicy. Jed­no­cze­śnie ma pi­sto­let oraz kaj­danki. Mam wra­że­nie, że za mo­ment osza­leję. To tylko zbędne ana­lizy, które w tej chwili zde­cy­do­wa­nie do ni­czego mnie nie do­pro­wa­dzą. Je­dy­nym źró­dłem prawdy jest on.

Czyli naj­praw­do­po­dob­niej jej nie po­znam.

– Mu­szę cię mieć na oku – rzuca w końcu, gdy za długo mil­czymy.

– No, ale nie prze­sa­dzaj, że bę­dziesz na mnie pa­trzeć przez cały czas. Znu­dzi ci się to.

Ką­cik jego ust drga. Zmy­ślony przy­gryza lekko wargę i kręci głową. Nie od­po­wiada. Może to i le­piej.

Siada, by w końcu zjeść, i przez se­kundę jego twarz wy­krzy­wia gry­mas. Boli go.

– Może po­trze­bu­jesz le­ka­rza – stwier­dzam i zaj­muję krze­sło na wprost niego.

– Obej­dzie się. – Je szybko, obiad naj­wy­raź­niej mu sma­kuje. – Ska­le­czy­łem się w le­sie.

Z pew­no­ścią…

Wi­dzę, że cho­ciaż zdjął jedną ma­skę, na twa­rzy w dal­szym ciągu ma ko­lejną. Nie­wi­doczną dla oka. Na jego skroni po­ja­wia się kro­pelka potu, a bi­cepsy na­pi­nają się za każ­dym ra­zem, gdy wy­peł­nia go ból. Wi­dać to go­łym okiem, ten czło­wiek cierpi. I to bar­dzo. I szcze­rze po­wie­dziaw­szy, prze­staje mi się to po­do­bać, bo nie mam po­ję­cia, co po­wiem po­li­cji, je­śli rano znajdę go mar­twego.

– Ta duża rana pod że­brem nie wy­glą­dała do­brze.

Zmy­ślony od­suwa ta­lerz i pod­nosi ko­szulkę. Naj­więk­szy z pla­strów wręcz ocieka krwią.

– Kurwa… – rzuca pod no­sem, od­wra­ca­jąc wzrok, i opusz­cza ba­weł­niany ma­te­riał.

– Wsiądę na sku­ter albo od­gru­zuję auto i po­jadę do ap­teki. Pół go­dziny i będę z po­wro­tem.

Uśmie­cha się na moje słowa, a ja nie mogę ode­rwać od niego wzroku. Ten du­pek jest cza­ru­jący, cho­ciaż jest też iry­tu­jący bar­dziej od sa­mego dia­bła. Na pewno nie za­mie­rza mnie pu­ścić. Już znam od­po­wiedź. Od razu szu­kam in­nego roz­wią­za­nia, bo nie za­mie­rzam pa­trzeć, jak wy­krwa­wia się na mo­ich oczach.

– To może po­pro­szę są­siada o po­moc – pro­po­nuję. Pa­trzy na mnie jak na głu­pią. – Po­wiem, że po­trze­buję cze­goś z ap­teki, czy może mi przy­wieźć.

– A co ta­kiego ku­pisz w ap­tece? Nici? Za­ba­wisz się w chi­rurga?

– Nie za­mie­rzam cię szyć – od­po­wia­dam prych­nię­ciem. – Osza­la­łeś? Sta­rych ran albo ta­kich wy­rzą­dzo­nych przez zwie­rzęta się nie zszywa.

Zmy­ślony po­now­nie za­ci­ska usta, jakby moja wy­po­wiedź go roz­ba­wiła.

– Ni­g­dzie nie po­je­dziesz ani nikt nie bę­dzie dla cie­bie nic za­ła­twiać. Nie wal­czy­łem z niedź­wie­dziem. Wi­dzia­łem, że masz ban­daż ela­styczny.

– Mam. Za­raz wra­cam. Nie za­mie­rzam uciec przez ko­min – uprze­dzam. Wstaję i idę bez słowa do ła­zienki.

Za­bie­ram całą ap­teczkę i wra­cam na dół, gdzie nie­bie­sko­oki du­pek stoi przy oknie i nie od­rywa ode mnie wzroku. Może nie spodo­bało mu się, że znowu znik­nę­łam z jego pola wi­dze­nia, ale już prze­staję się tym de­ner­wo­wać. Niech wi­dzi, że nie za­mie­rzam się w ża­den spo­sób sta­wiać. Chcę cho­ler­nego świę­tego spo­koju. Niech prze­no­cuje u mnie tyle, ile trzeba, a póź­niej wraca, skąd przy­lazł.

Sta­wiam pu­dełko na stole, otwie­ram je i wy­rzu­cam wszystko, co mam. Znaj­duję trzy paczki ban­dażu ela­stycz­nego i pod­cho­dzę do nie­zna­jo­mego.

– Roz­bie­raj się – wy­pa­lam, a on unosi brwi z lek­kim roz­ba­wie­niem. – Przy­go­tuję wodę z my­dłem, bo nie mam ci ­na­wet czym tego prze­myć. Woda utle­niona się skoń­czyła. Od razu jed­nak uprze­dzam, że jak pad­niesz mi nie­przy­tomny albo będę po­dej­rze­wać, że masz ja­kąś sepsę czy coś, to dzwo­nię po ka­retkę. O ile oczy­wi­ście znajdę te­le­fon, który przede mną scho­wa­łeś.

– Do ni­czego ta­kiego nie doj­dzie – od­po­wiada i ściąga ko­szulkę

– Na­prawdę nie mo­żesz mi od­dać ko­mórki?

– Na­prawdę.

Czuję się nie­swojo, sto­jąc na wprost jego na­giej i dość przy­zwo­icie umię­śnio­nej klatki pier­sio­wej. Chło­pak ra­czej lubi o sie­bie dbać.

– Mo­żemy?

Wzdry­gam się, gdy jego głę­boki głos wy­bu­dza mnie z le­targu. Pa­trzę mu w oczy i prze­cho­dzi mnie dreszcz. Jest po­ważny i nie pe­szy go moja bli­skość. Szkoda, że ja nie mogę po­wie­dzieć tego sa­mego. To chyba sku­tek tego, że je­dyny fa­cet, z któ­rym by­łam, to Ma­te­usz.

Prze­cho­dzę do kuchni, z którą po­łą­czony jest sa­lon, gdzie przy­go­to­wuję wodę do ob­my­cia rany, po czym wra­cam do niego. Wy­cią­gam czy­sty ga­zik i po­le­wam ży­wo­czer­wony ślad na jego skó­rze. Nie je­stem prze­ko­nana, czy ro­bię do­brze. Nie wiem na­wet, czy go to boli, czy tak mocno za­ci­ska zęby, żeby nie wyjść na mię­czaka. Dzia­łam in­stynk­tow­nie, bez kon­kret­nego planu.

– Unieś ręce – pro­szę i staję przy jego boku.

Omia­tam wzro­kiem ta­tuaż. Jest osza­ła­mia­jący. Nie­mal jak ob­raz, który roz­mywa się na jego ciele. Las z wil­kami sto­ją­cymi na pierw­szym pla­nie. Ty­powo biesz­czadzki kli­mat. Może po­cho­dzi z tam­tych re­jo­nów? Owi­jam ban­da­żem jego ciało na wy­so­ko­ści rany dość mocno i ob­ser­wuję klu­czowe miej­sce przez kil­ka­na­ście se­kund.

– Chyba się udało.

Zmy­ślony od­suwa się ode mnie i chwyta ko­szulkę, którą od razu na sie­bie wkłada, a ja za­czy­nam sprzą­tać. Iry­tuje mnie ci­sza, którą w nor­mal­nych wa­run­kach uwiel­biam, ale ta­kiej zro­dzo­nej po­mię­dzy ludźmi nie zno­szę. Bu­dzi pew­nego ro­dzaju za­nie­po­ko­je­nie. Każdy szuka słów, które mo­głyby roz­ła­do­wać na­pię­cie, a osta­tecz­nie ge­ne­ruje to co­raz więk­szą nie­zręcz­ność.

– Dzię­kuję – rzuca i opiera się rę­koma o pa­ra­pet, wpa­tru­jąc w pu­stą prze­strzeń przed do­mem.

Ki­wam głową, czego on prze­cież na­wet nie za­uważa, i od­kła­dam ap­teczkę na jedną z sza­fek. Spo­dzie­wam się, że jesz­cze będę mu­siała z niej ko­rzy­stać, więc uła­twiam so­bie ży­cie.

– I tak bę­dziemy cze­kać? Na co? – py­tam, bo nie wiem, co mam ro­bić.

– Je­żeli ocze­ku­jesz ode mnie, że ma być względ­nie nor­mal­nie, to zaj­mij się swo­imi spra­wami. – Od­wraca się i po­syła mi chłodne spoj­rze­nie. – Sta­raj się za­cho­wy­wać, jakby mnie tu nie było, ale bez żad­nych bez­myśl­nych ru­chów. Je­stem cały czas krok za tobą, pa­mię­taj.

– Je­steś sza­lony. W ta­kim ra­zie będę w piw­nicy. Mu­szę zro­bić pra­nie – stwier­dzam i wzdy­cham.

Męż­czy­zna ana­li­zuje moje słowa, ale osta­tecz­nie nie wy­raża sprze­ciwu. Być może spraw­dził to miej­sce już wcze­śniej i wie, że na­wet nie mia­ła­bym jak stam­tąd uciec, a może to zwy­kły test.

Scho­dzę więc na dół i wy­sy­puję z ko­sza brudne ciu­chy.

Ab­surd.

Mam w domu uzbro­jo­nego i nie­bez­piecz­nego fa­ceta, a ja sie­dzę i se­gre­guję pra­nie. Klę­czę z ręcz­ni­kiem w ręku i roz­glą­dam się wo­kół sie­bie. Nic się prze­cież nie zmie­niło, a ja mam wra­że­nie, że już ni­gdy nie bę­dzie tak samo. Wrzu­cam bez­myśl­nie wszyst­kie ubra­nia do bębna i uru­cha­miam pro­gram, za­po­mi­na­jąc o proszku do pra­nia. Jest mi już chyba wszystko jedno.

Wra­cam na górę. Zmy­ślony kuca przed ko­min­kiem, w któ­rym naj­praw­do­po­dob­niej za­mie­rza na­pa­lić. Zer­kam na ze­ga­rek wi­szący na ścia­nie. Już wie­czór. Na­wet nie wiem, kiedy ten dzień zle­ciał.

– Nie mam du­żych za­pa­sów drzewa – mó­wię. On pod­nosi się z pod­łogi i pa­trzy na mnie za­sko­czony. – Na co dzień tu nie grzeję.

Czuję się głu­pio, ale nie mam in­nego wyj­ścia. Nie za­mie­rzam być grzeczna, nie pla­nuję ofe­ro­wać przy­nie­sie­nia z lasu chru­stu, by ogrzać nim dom.

– Prze­cież idzie zima – mówi ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– Wiem. Ku­pi­łam opał do pieca, ale do ko­minka już mi nie star­czyło. A ten ka­lo­ry­fer, do któ­rego mnie przy­wią­za­łeś, jest ze­psuty. Nie prze­by­wam na co dzień w sa­lo­nie. Cza­sami jest cie­pło, jak go­tuję czy piekę. A tak to ogra­ni­czam so­bie ta­kie luk­susy. – Wska­zuję pal­cem na ko­mi­nek.

Zmy­ślony po­woli ana­li­zuje moje słowa i roz­gląda się po oto­cze­niu. Opiera dło­nie na bio­drach.

– Bra­kuje ci pie­nię­dzy – mówi. To nie jest py­ta­nie.

– Tak. Mam do spłaty kre­dyt, który wzięła moja matka, żeby na­pra­wić dach. Nie­wiele za­ra­biam. Pla­nuję wy­re­mon­to­wać i sprze­dać dom, ale na ra­zie jest jak jest – tłu­ma­czę się ner­wowo. Nie wiem po cho­lerę. – Nie jest mi lekko. Dla­tego je­śli grze­jesz w ko­minku, żeby so­bie zro­bić przy­jemny na­strój, to mu­szę cię pro­sić, że­byś wię­cej tego nie ro­bił.

Uśmie­cha się lekko.

– Chcia­łem tu spać, dla­tego to zro­bi­łem.

– Ni­gdy tu nie sy­piam.

– No ty nie. Ale masz tylko jedną sy­pial­nię. – Uśmiech staje się sze­roki.

– No tak – bur­czę głu­pio.

– Jak bę­dziesz szła do łóżka, to daj mi znać – mówi i wraca do wrzu­ca­nia drzewa do ko­minka.

– Po co?

– Wtedy do cie­bie przyjdę.

– Po co?! – po­wta­rzam nieco gło­śniej.

– Mu­szę się za­bez­pie­czyć, że­byś w nocy nie ucie­kła – od­po­wiada zi­ry­to­wa­nym to­nem.

– Chcesz mnie zwią­zać na noc?

– Ow­szem, ale zro­bię to tak, że­byś mo­gła spo­koj­nie spać.

– Nie zga­dzam się – war­czę. – Ko­rzy­stasz z mo­jej wy­mu­szo­nej go­ścin­no­ści, ale nie bę­dziesz wię­cej na­ru­szał mo­ich gra­nic, ro­zu­miesz?

Fa­cet pa­trzy na mnie i o dziwo nie za­prze­cza.

– Ro­zu­miem. – Za­myka szybę ko­min­kową i re­zy­gnuje z dal­szego roz­pa­la­nia. – W ta­kim przy­padku dzi­siaj spę­dzimy noc ra­zem.

Mó­wiąc to, pa­trzy mi su­rowo w oczy i tym sa­mym prze­syła ja­sny ko­mu­ni­kat, że nie żar­tuje. Chyba nie do końca ro­zu­mie, co ozna­cza słowo „gra­nica”.

Wy­trzy­maj, Wera, wy­trzy­maj, mó­wię do sie­bie w my­ślach.