Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
57 osób interesuje się tą książką
Thriller z wątkiem romantycznym
Co się stanie, gdy zbudzisz jednocześnie namiętność oraz najgorsze demony?
Dziewiętnastoletnia Weronika po śmierci mamy zostaje sama. Zajmuje się domem, który zamierza sprzedać, żeby wyjechać do miasta i rozpocząć swoje wymarzone studia medyczne. Wszystko idzie zgodnie z planem do momentu, w którym odkrywa, że w jej domu jest ktoś jeszcze…
Tajemniczy oraz niebezpiecznie pociągający mężczyzna obiecuje, że zwróci Weronice wolność, gdy sam będzie już bezpieczny. Potrzebuje od niej jedynie schronienia. Dziewczyna wie, że musi się zgodzić na postawione przez niego warunki.
I być może zaadaptowałaby się do tej niecodziennie koszmarnej rzeczywistości, gdyby nie informacja, że jej przyjaciółka zawisła na pobliskim moście, a morderca jest poszukiwany…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Ewelina Dobosz 2025
Copyright © Wydawnictwo Werbel 2025
All right reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta: Sandra Popławska
Skład i łamanie: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Projekt okładki: Angelika Karaś
Zdjęcia na okładce zostały wykorzystane za zgodą Depositphotos.com oraz Unsplash.com
Zdjęcia w książce zostały wykorzystane za zgodą Depositphotos.com
ISBN 978-83-974915-1-9
Wydanie I, Zielona Góra 2025
Niniejsza powieść jest fikcją literacką.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Marcie, która zbyt często zapomina, jak wiele jest warta. Możesz wszystko!
Dopijam czarną herbatę z miodem i odkładam kubek do zlewu. Później się tym zajmę. Narzucam na siebie polar z logiem pepsi, wychodzę tylnymi drzwiami i kieruję się przed budynek, gdzie na zapuszczonej trawie stoją ostatnie już skrzynki z piwem. Kucam, napinam całe ciało, po czym podnoszę towar i zanoszę go do kuchni. Pani Zofia, kucharka, zerka na mnie z politowaniem.
– Złotko, krzyż ci pęknie…
Uśmiecham się do niej i wracam na zewnątrz po dwie kolejne skrzynki. W końcu siadam przy jednym z blatów, gdzie próbuję uspokoić oddech. Moja forma nie jest najgorsza, ale podnoszenie takich ciężarów wydaje się ponad moje siły.
– Tu prawie nikt nie przyjeżdża, a alkohol idzie jak woda – stwierdza pani Zofia. Kręci głową i wraca do lepienia pierogów.
Jestem już dzisiaj tak cholernie zmęczona, że nie mam siły z nią rozmawiać, a tym bardziej tłumaczyć jej, że to przecież wszystko zasługa miejscowych. Tarkowski z Muniakiem najprawdopodobniej wypijają połowę zwiezionego alkoholu. Pani Zofia jednak prawie wcale nie przebywa w części barowej, więc być może nigdy nie zwróciła na to uwagi. A może po prostu wszystko wie, tylko lubi sobie pogadać.
Nagle pojawia się Nadia, więc pytam:
– Może mogłabym pomóc w papierkowej robocie? Fizyczna praca to już dzisiaj nie dla mnie. Jestem wyczerpana.
– Pewnie, że tak, Werka. Ja muszę dzisiaj szybciej wyjść, ale byłabym wdzięczna, jakbyś ogarnęła za mnie dokumentację do księgowej. Jutro z rana bym jej zawiozła – odpowiada i od razu podaje mi teczkę z fakturami.
Zerkam na nią i uśmiecham się promiennie. Dziewczyna jest moją rówieśniczką, ale w przeciwieństwie do mnie sięga po życie pełnymi garściami. Pomaga rodzicom w biznesie, studiuje zaocznie psychologię, a poza tym wykorzystuje każdą możliwość, żeby wyjechać do Jeleniej Góry na imprezkę czy zakupy. Pani Zofia jest jej babką.
Nadia bardzo często namawia mnie, żebym się z nią rozerwała. Nie wiem jednak dlaczego, ale najczęściej odmawiam. Zdarzyło się raz lub dwa, że pojechałam z nią na imprezę, ale nie potrafiłam się do końca zrelaksować. Siedziałam w kącie z piwem w ręku i obserwowałam rozbawionych ludzi z mojej szkoły. Taka beztroska dziwnie na mnie działała. Poza tym jeśli chodzi o Radomice, to bardzo nie lubię opuszczać tego miejsca, chociaż jednocześnie okropnie go nie znoszę. To musi mieć związek z jakimś poczuciem bezpieczeństwa czy czymś w tym stylu. Psychologowie na pewno znaleźliby na to wytłumaczenie.
Po śmierci mamy czuję się w obowiązku dbać o dom, który tak naprawdę ledwo stoi. Jako nastolatka bardzo szybko przejęłam odpowiedzialność za sprawy, które chyba nie powinny mnie wtedy interesować. Mam poczucie straty, z którym tak naprawdę nic nie robię. Jakby najlepsze momenty mojego życia przebiegały gdzieś obok mnie, a ja jedynie patrzę na to z nerwowo przygryzioną wargą. Mama nie byłaby dumna, gdyby się dowiedziała, że zrezygnowałam ze studiów. Od małego naciskała na moją edukację. A teraz cała moja praca poszła na marne. Przynajmniej na razie.
Gdy dostałam informację, że przyjęto mnie do wałbrzyskiej filii wydziału medycznego, byłam najszczęśliwsza na świecie. Ale potem przyszła refleksja, która pociągnęła za sobą rezygnację. W wyznaczonym terminie nie pojechałam na uniwersytet, by złożyć potrzebne dokumenty. Dlaczego to zrobiłam? Mój dom rodzinny jest ruderą w zapomnianej przez większość świata wiosce. Nawet gdybym go sprzedała, nie byłabym w stanie kupić niczego w Wałbrzychu. Przepuszczenie spadku na opłaty za wynajem nie wchodzą w grę. Obiecałam sobie, że jeżeli medycyna faktycznie okaże się moim przeznaczeniem, wrócę tam za rok. Popracuję i wezmę kredyt, który pozwoli mi wyremontować dom i sprzedać go za sensowne pieniądze, a je przeznaczę na zakup kawalerki w innym miejscu. Wiem, że gdy rozpocznę studia na wydziale lekarskim, będę mogła zapomnieć o dobrze płatnej pracy w tym czasie. Zostałam na tym świecie zupełnie sama jako dziewiętnastolatka. Już na start miało mi być dużo ciężej.
Jestem natomiast pewna jednego. Gospodarstwo, w którym mieszkam, jest miejscem, które najchętniej zmiotłabym z powierzchni ziemi, i wiem, że dopóki się od niego nie uwolnię, nigdy nie będę szczęśliwa.
– A może po prostu dokończysz jutro? Teraz jedź już do domu. – Pani Zofia uśmiecha się wspierająco. – Przy takiej pogodzie i tak nikt tutaj nie zajrzy.
– Zróbmy inaczej – wtrąca Nadia. – Masz zaległy wakacyjny urlop. Weź go teraz wykorzystaj, bo tutaj w tygodniu nie będzie nawet żywej duszy. Nikt tu nie przyjeżdża. Ta zabita dechami dziura zaczyna mnie drażnić. Jeszcze ta nowa agroturystyka z nowoczesnymi weselami… Nie mamy przy nich szans. Ale zanim wyjdziesz, pomóż mi tylko ogarnąć te papiery, bo dobrze wiesz, że ja jestem w tych sprawach do kitu. Te raporty kasowe, wydruki bankowe… ech, księgowa drży, jak mnie widzi – stwierdza moja koleżanka, która chyba martwi się biznesem bardziej niż jej ojciec.
– O, to w sumie świetny pomysł. Urlop mi się przyda. – Od razu planuję w głowie wszystko, co mogłabym zrobić w domu w tym czasie.
Nadia wzdycha i posyła mi pokrzepiający uśmiech. Zdaję sobie sprawę z tego, że mój etat w tej knajpce powoli przestaje się opłacać, niemniej nie zamierzam się wychylać. Dopóki chcą mnie tu trzymać, dopóty zostaję. Jeżeli zdecydują się mnie zwolnić, będę dojeżdżać gdzieś dalej. Po mamie został mi jakiś stary, ledwo jeżdżący samochód, więc jest perspektywa, że jakoś sobie poradzę. W tym momencie zamierzam jednak po prostu żyć chwilą i nie martwić się na zapas.
– Hej, a może pomogę ci się z tym uwinąć i pojedziemy autobusem do Lwówka? Znajomi organizują parapetówkę po remoncie. Szykuje się niezła impreza. Z tego, co wiem, będzie tam dwóch fajnych singli. Może któryś wpadnie ci w oko?
– Oj, Nadia. Wiesz, jak to ze mną…
– Wiem i przyznam szczerze, że takiej odpowiedzi się spodziewałam. Wolisz książkę, kominek i inne bzdury, które robi się, jak się ma sto lat.
Wybucham śmiechem.
– Baw się dobrze, a ja ogarnę wszystko.
Obejmuję koleżankę i podaję jej kurtkę. Na szczęście ta nie namawia mnie za długo. Ostatnio chyba robi to tylko po to, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, w końcu wychowywałyśmy się praktycznie razem. Jej się wydaje, że gdy zostaję sama, to jestem z tego powodu nieszczęśliwa. A ja polubiłam już chyba tę samotność. Ludzie zdążyli mnie sobą zmęczyć.
Zamykam drzwi, gdy Nadia opuszcza budynek, i zabieram się do pracy. Pani Zofia mieszka na tyłach knajpy, więc idzie się już położyć. Nie ma potrzeby, żeby wycierała wszystkie naczynia po raz czwarty.
Siadam przy barze z komputerem i sprawnie uwijam się z pracą. Przygotowane dokumenty wkładam do teczki i zanoszę do biura Nadii. Wychodzę na korytarz, na którym wisi stary drewniany zegar. Wybiła dwudziesta, więc mogę zamykać. Z zasady nie zamykamy do ostatniego gościa, ale tutaj nikogo nie było od chyba trzech godzin. Pogoda jest okropna i wszyscy wolą siedzieć w domu.
Wychodzę przed budynek i aż się wzdrygam. Leje jak z cebra, a ja nie mam ze sobą parasola. Mam za to dwa kilometry do przejścia. Radomice to niewielka wioska, dość mocno rozciągnięta, ale momentami uboga w zabudowania. Ma to swoje plusy, bo większość mieszkańców może liczyć na prywatność. Niestety minusem są odległości, które podczas takiej pogody są przekleństwem. Uruchamiam w telefonie latarkę i wchodzę na główną drogę. Bawi mnie to określenie, bo przez Radomice przechodzi asfaltówka szeroka na półtora samochodu. Niemniej to jedyna trasa, którą dotrę do swojego gospodarstwa.
Sprawdzam godzinę. Przejście tej trasy normalnie zajmuje mi dwadzieścia jeden minut. W tę pogodę zejdę do siedemnastu lub nawet piętnastu. Ruszam i nie patrzę na boki, bo mimo wszystko nie lubię ciemności. Zwłaszcza takiej zalanej deszczem, w której wszelkie obrazy zaczynają się bardziej zacierać. Mijam wykonane z drewnianych belek ogrodzenia przy posesji Tarkowskich i z zazdrością patrzę na zapalone światło w ich domu.
Idę dopiero cztery minuty, a już mam dość.
Nie słyszę otoczenia, bo wszystko zagłusza deszcz, i to właśnie sprawia, że czuję się niespokojna. Lubię ciszę. To ona pozwala mi odetchnąć. Jestem człowiekiem, który bardzo dobrze się czuje ze swoimi myślami.
A teraz tych cholernych myśli nie słyszę.
Pięć minut.
Sześć.
Siedem.
Nogi zaczynają mnie boleć, bo wydaje mi się, że pokonuję trasę znacznie szybciej niż normalnie. Zdecydowanie szybciej.
Zatrzymuję się dopiero wtedy, gdy wśród jednostajnego szumu deszczu słyszę dźwięk samochodu. Odwracam się, spodziewając ujrzeć światła, ale nic takiego nie widzę. Przecieram zmoczoną twarz i zaczynam biec do domu. Zostało tylko kilka minut.
Ostatnia górka, na której końcu stoi mój dom. Wchodzę pomiędzy zalesiony fragment i krzyczę w tym samym momencie, w którym piorun uderza gdzieś w okolicy.
Burza w listopadzie?! Cholerna anomalia, która wprawia moje ciało w nerwowe drgania. Boję się, że to zapowiedź czegoś złego, choć to pewnie tylko kolejny efekt ocieplenia klimatu. Poznaję charakterystyczną dziurę w asfalcie i wiem, że do domu pozostały tylko dwie minuty spaceru. To oznacza, że trasę pokonałam niezwykle szybko. Jestem przemoczona i myślę już tylko o ciepłej kąpieli.
Wtedy dzieje się coś, co wyprowadza mnie z resztek równowagi. Okolicę ponownie rozświetla błyskawica, a ja zatrzymuję się w oczekiwaniu na uderzenie.
Jednak ono nie nadchodzi albo rozlega się gdzieś daleko. Nie wiem. Moje zmysły oszalały, bo przez chwilę wydawało mi się, że w polu dojrzałam czyjąś sylwetkę.
To niemożliwe. Przecież poza mną nikt tu nie mieszka. Zresztą po co ktokolwiek miałby stać dwadzieścia metrów od drogi? Kręcę głową, bo zaczynam się bać, że zobaczyłam ducha. Normalnie takie rzeczy nie robią na mnie wrażenia, ale gdy sama znalazłam się w centrum wydarzeń, zaczynam się zastanawiać, czy nie oszalałam.
Wbiegam na strome wzgórze, zbliżam się do swojej furtki, a wtedy błyskawica ponownie rozświetla otoczenie.
Moje oczy od razu kierują się w to samo miejsce, w którym przed momentem dostrzegłam coś niepokojącego, ale na szczęście nikogo nie widzę. Widok z góry mnie uspokaja.
– To wszystko ten cholerny deszcz – burczę pod nosem.
Otwieram drzwi do domu, włączam światło w przedpokoju, rygluję wszystkie zamki i dopiero wtedy oddycham z ulgą.
Opieram głowę o ścianę i zaczynam się śmiać, że sama się tak nakręciłam. Chyba nie powinnam oglądać thrillerów.
– Idiotka ze mnie. – Zerkam w lustro, w którym widzę swoją zmoczoną twarz. Dzięki Bogu, że nie maluję się na co dzień, bo wyglądałabym jak kuzynka pandy.
Wchodzę do kuchni, gdzie na gazie ustawiam czajnik z wodą i przygotowuję sobie herbatę. Zaraz po tym rozbieram się i idę do łazienki, by wziąć gorącą kąpiel. Najpierw jednak schodzę do piwnicy, bo muszę rozpalić w piecu. Niestety, mój dom nawet nie stał koło nowoczesnego budynku. Jest zimny, nieekonomiczny i upierdliwy w użytkowaniu. Poza tym nienawidzę go za to, jaką nosi w sobie historię. Budynek można wyremontować, ale wspomnień nie da się zamalować nawet najlepszą farbą.
Po dłuższej walce o względnie przyjemną atmosferę wchodzę do wanny i relaksuję się, popijając ciepłą herbatę. Jestem przemarznięta do szpiku kości. Zerkam w okno, za którym deszcz nieustannie zacina, i przechodzą mnie dreszcze na myśl, że przed momentem sama wracałam w taką pogodę. Z jednej strony powinnam się do tego przyzwyczaić, a z drugiej zaczyna mi doskwierać samotność. Chyba powinnam przestać aż tak oszczędzać i po prostu zacząć używać samochodu. Chociaż wtedy, gdy jest ciemno. Kiedyś na ulicach Radomic było bezpiecznie, ale powoli zaczynam w to wątpić.
Nie zawsze byłam sama. Kilka miesięcy temu Mateusz mnie zostawił. Zrobił to niedługo po tym, jak moja mama zginęła potrącona przez motocykl. Co za ironia – od zawsze nienawidziła jednośladów. Kiedyś mój ojciec kupił sobie wueskę, ale matka zabroniła mu na niej jeździć. Zawsze powtarzała, że to dla ludzi, którzy nie używają mózgu. Bała się wypadku. No i los udowodnił słuszność jej obaw.
Natomiast Mateusz mieszkał w Kleczy, miejscowości zaraz obok Radomic, ale dostał się na studia we Wrocławiu i postanowił od razu zakończyć nasz związek. Powiedział, że nie zamierza bawić się w relację na odległość i że jest jeszcze młody. Chciałby korzystać z życia. W tamtym momencie wydawało mi się, że mój świat się wali. Czułam, że zostałam całkiem sama. Kochałam Mateusza, wydawało mi się, że spędzimy razem życie, ale zdaję sobie sprawę z tego, że to jedynie moja młodzieńcza naiwność. Pierwsza miłość, pierwszy seks… To zostaje gdzieś w człowieku. Oddałam mu pierścionek zaręczynowy i usunęłam się z jego życia. Nie zamierzałam w żadnym wypadku ingerować w jego decyzję. Skoro tego chciał, musiałam to uszanować.
Gdy woda staje się chłodna, wychodzę, wkładam koszulkę nocną i szlafrok i wędruję do swojej sypialni, gdzie chwytam książkę i kładę się do łóżka. Czytanie mnie usypia. Bez względu na to, jak dobrą powieść biorę, nie jestem w stanie zarwać dla niej nocy. Codzienne obowiązki wyczerpują mnie doszczętnie. Tym razem nie jest inaczej. Wpatruję się w zamazane literki na beżowych kartkach wysłużonego kryminału medycznego z pobliskiej biblioteki i nawet nie wiem, kiedy zasypiam.
Wieczór jak wieczór.
Noc jak noc.
Przynajmniej tak mi się wydaje…
Koszmar, w którym znowu wracam do przeszłości i patrzę na czerwone pręgi na moim brzuchu oraz udach, powraca. Odwracam się za siebie i widzę znienawidzone oczy, więc chowam twarz w dłoniach, bojąc się kolejnego ciosu. Zawsze wiedziałam, że on nadejdzie, ale za każdym razem obawiałam się go równie mocno. Do tego nie dało się przyzwyczaić. Przywykłam do tego, że jestem bita, ale do bólu już nie.
Niezły paradoks.
Na szczęście w snach coraz częściej jestem na tyle świadoma, że wiem, że to tylko wspomnienie i za moment otworzę oczy. Być może to efekt długotrwałej terapii, a może po prostu mój umysł miał już dosyć tego, że był non stop okłamywany.
Wyrwana ze snu, siadam i gwałtownie wciągam powietrze do płuc. Podciągam nogi i dotykam gładkich ud, na których na szczęście nie wyczuwam żadnych blizn. Są widoczne w świetle dnia, ale nocą wyobrażam sobie, że moja skóra jest idealnie gładka. Mateusz nigdy nie zwracał na to uwagi, ale jednocześnie chyba nie lubił patrzeć na moje ciało, gdy było jasno. A może tylko miałam takie wrażenie. Zresztą czy to w tej chwili istotne? Nie sądzę.
Zerkam w okno, gdzie między gałęziami drzewa przebija się cieniutki księżyc, i siadam na brzegu łóżka. Wstaję, a drewniana podłoga zaczyna skrzypieć pod moimi stopami. Korzystam z łazienki i schodzę na dół, by napić się wody. Powinnam dołożyć do pieca, bo zrobiło się już chłodno, ale rezygnuję z tego przez oszczędność.
Cisza. Cisza jest taka sama jak zawsze, ale coś mi się w niej nie podoba. Staję przy kuchennym stole i rozglądam się, by zyskać pewność, że to jedynie efekt działania mojej wyobraźni. Stwierdzam, że nic się nie zmieniło. Żadna z firanek nie porusza się w niepokojący sposób. Nie słyszę żadnych kroków. Nie widzę podejrzanych cieni na ścianie.
Nie zapalam światła, bo nie znoszę tego momentu, w którym później muszę je zgasić, a mój wzrok nie jest w stanie poradzić sobie tak dobrze jak wcześniej. Wypijam wodę i nadal, jak spłoszona zwierzyna, obserwuję otoczenie, które o niczym mnie nie informuje.
Tylko jest coś… Jest coś, co mi nie pasuje. Ja to po prostu wiem, ale nie mogę jeszcze tego zrozumieć.
Odstawiam szklankę na szafkę, nie odrywając wzroku od drzwi wejściowych. Mój oddech przyspiesza. Organizm już ma świadomość, że coś jest nie tak.
Zamykam oczy i przypominam sobie wyimaginowaną sylwetkę na polu, ale to mi niewiele mówi. Zatykam uszy, by otępić kolejny zmysł.
I wtedy to do mnie dociera…
Zapach!
Po moich policzkach ściekają dwie łzy, bo już wiem. Wiem, że musiało wydarzyć się coś bardzo złego.
Nie jestem sama. W tym domu jest ktoś poza mną. Poczułam to.
Unoszę powieki i z przerażeniem dostrzegam człowieka, który stoi metr przede mną. Ma zakryte usta i nos. Patrzy na mnie, ale nie dostrzegam szczegółów, bo jest zbyt ciemno. Słyszę jego westchnienie, a potem zamieram sparaliżowana, gdy podchodzi do mnie i zgrabnym ruchem łapie mnie za włosy. Drugą dłoń unosi i uderza mnie w szyję. Nie boli, ale tracę przytomność.
Dzięki Bogu.
Otwieram oczy i dostrzegam, że znajdujemy się w salonie. Zaciskam zęby, bo moją głowę atakuje ogromny ból. Na szczęście puszcza po kilku sekundach. Prawdopodobnie przez wiele godzin dociskałam brodę do mostka, w związku z czym czuję dyskomfort w kręgach szyjnych. Na jasnoróżowej koszuli nocnej dostrzegam kilka mokrych śladów. Zapewne od mojej śliny. Unoszę wzrok i dopiero wtedy dociera do mnie, że siedzę w fotelu pod oknem, do którego jestem przywiązana w pasie. Stopy i dłonie również mam związane, przy czym te drugie tkwią mi za plecami. Wszystko mnie boli. Jestem pewna, że gdybym włożyła w to odrobinę więcej wysiłku, mogłabym się wyswobodzić. Jednak czuję, że zostawił mnie w takiej pozycji nie bez powodu. Musi być gdzieś blisko.
Zerkam w okno, za którym majaczy świt. Szarość przeplatana mgłą nie dodaje mi otuchy.
Jestem tu sama… w sensie sama z człowiekiem, który wtargnął nocą do mojego domu.
Nawet nie wiem, czy ktokolwiek będzie mnie szukał. Wcześniej myślałam o tym, że samotność zazwyczaj mi nie przeszkadza – ale nigdy wcześniej nie doskwierała mi ona tak bardzo jak teraz.
Zaczynam bezgłośnie płakać. Bardzo boję się wykonać jakikolwiek ruch. Może moja bierność go odstraszy? Sprawi, że on zniknie? A może chodzi mu o to, żebym walczyła? Dociera do mnie, że przecież niczego nie wiem. Jestem idiotką, skoro uważam, że mógłby tak po prostu zniknąć. Czego może chcieć? Kasy? Przecież widać, że dom to ruina. Mojego ciała? Nie sądzę, żeby moja uroda mogła być tego warta. Chce mnie zabić? Sadysta?
Młodziutka niedoświadczona dziewczyna, którą wypełnia strach – brzmi jak idealny opis ofiary dla klasycznego psychopaty.
– Boże – mówię bezgłośnie i drżę, gdy zaczynam słyszeć kroki.
Mężczyzna otwiera drzwi i poprawia komin, nasuwając go na nos. Nie chce, żebym go widziała. To dla mnie jedyna nadzieja. Mordercy zazwyczaj nie mają oporu przed pokazaniem swojej twarzy.
Jest ubrany na czarno. To szczupły, ale postawny człowiek. Nie umiem określić nic więcej. Raczej jest młody. Dostrzegam ciemne zmierzwione włosy. Patrzy na mnie nieodgadnionym wzrokiem i przez dłuższą chwilę nie wykonuje żadnego ruchu. Za to ja trzęsę się coraz mocniej. Boję się. Bardzo się boję. Wydawało mi się, że mam w sobie chociaż niewielką ilość siły, by stanąć z nim do konfrontacji, ale nic bardziej mylnego.
W końcu ten niebezpieczny człowiek rusza w moją stronę, a ja zaczynam się miotać na fotelu. W każdym razie próbuję to zrobić, bo jestem zbyt mocno związana. Kątem oka dostrzegam tylko ramiączko, które zsunęło się z mojego ramienia, odsłaniając większą część lewej piersi. Czuję się poniżona i pochylam głowę. Na nic innego nie mam już siły.
Mężczyzna po drodze chwyta kuchenny stołek i stawia go na wprost mnie, po czym od razu siada. Wyciąga w moją stronę rękę i palcem unosi moją twarz.
– Popatrz na mnie – prosi spokojnym i niesamowicie głębokim głosem. Usłyszany w innej sytuacji z pewnością by mnie zauroczył. Teraz jednak brzmi złowieszczo.
Spełniam jego prośbę i wlepiam wzrok w jego niebieskie oczy. Jestem zaskoczona, że wyglądają tak pięknie i obiecująco, a są jedynie zakamuflowaną wizytówką niebezpieczeństwa. Odnoszę wrażenie, że musi być niewiele starszy ode mnie.
Mężczyzna wzdycha i siada prosto.
– Nie bój się mnie – mówi, a ja przez moment mam wrażenie, że się przesłyszałam.
Nie odpowiadam, bo nawet nie wiem co. Kiedyś słuchałam podcastu o psychopatach, którzy zachowywali się, jakby byli ucieleśnieniem niewinności. Zaczynam wierzyć, że mam teraz do czynienia z kimś takiego pokroju.
Tym gorzej dla mnie. Gdy tacy się rozkręcali, z ich ofiary niewiele zostawało. Cała drżę.
– Potrzebuję schronienia – dopowiada, a ja marszczę brwi. – Przez kilka dni muszę tu zostać. Tu nikt mnie nie znajdzie.
Wciągam powietrze nosem i zaczyna mi się kręcić w głowie. Boli mnie ramię, które napinam tylko po to, by utrzymać na miejscu ramiączko. Jeśli spadnie niżej, ten człowiek zobaczy mój sutek.
– Kim jesteś? – pytam cicho, nie spodziewając się żadnej konkretnej odpowiedzi.
– Jestem Zmyślony.
Uśmiecham się połowicznie, bo miałam rację. Czego oczekiwałam? Że wyciągnie zza pazuchy dowód osobisty i pozwoli mi spisać dane?
– Zmyślony. Okej. Tak będę cię nazywać – odpowiadam i dostrzegam, że się uśmiecha, co widać po oczach. Obstawiam, że jest maksymalnie kilka lat ode mnie starszy, co dziwi mnie jeszcze bardziej. – Dlaczego pojawiłeś się akurat w moim domu?
– Bo tu będę bezpieczny – stwierdza lakonicznie i przechyla głowę. Jego wzrok wędruje do ramiączka, które zsunęło się już za bardzo.
Chcę go prosić o to, by mnie zakrył, ale on zbliża swoją dłoń i serdecznym palcem zahacza o cienki kawałek materiału, który następnie podciąga i układa na moim obojczyku.
Przez moment mam ochotę mu podziękować, ale ostatecznie się z tego wycofuję. Powinien co najmniej dostać w twarz, że w ogóle postawił mnie w takiej sytuacji.
– Co ja ci zrobiłam?
– Nic. Ty jesteś bezpieczna.
– Czyżby? – Zerkam wymownie na sznury, które najprawdopodobniej zabrał z budynku gospodarczego. Czasami używałam ich do wiązania krzewów w ogrodzie.
– W ten sposób dbam o siebie. Jednak tobie nic nie grozi.
Nie jestem głupia. Nie wierzę mu. Próbuje uśpić moją czujność.
– Dlaczego się ukrywasz? – Zaczynam wierzyć, że coś z niego wyciągnę.
– Powiedzmy, że… nie powinno cię to interesować.
Wypuszczam ze zrezygnowaniem powietrze.
Facet wstaje i ściąga skórzaną kurtkę, którą rzuca na oparcie krzesła. W pomieszczeniu faktycznie jest gorąco. Musiał rozpalić w kominku zaraz po tym, gdy straciłam przytomność. W mojej sypialni było ogrzewanie, ale kaloryfer w salonie już dawno się zepsuł. Jedynym źródłem ciepła w tym pomieszczeniu był kominek, z którego korzystałam bardzo rzadko. Nie miałam kasy na drzewo.
– Przepraszam, że cię uderzyłem – mówi i wsuwa ręce do kieszeni spodni. – Musiałem to zrobić, żeby móc cię obezwładnić najbardziej delikatnie, jak tylko się dało. W przeciwnym razie byłoby mniej przyjemnie.
Prycham, bo to akurat wydało mi się zabawne. Ten człowiek mnie przeprasza, trzymając mnie jednocześnie na uwięzi.
– Brakuje czerwonych róż – burczę, wpatrując się w okno.
– Weronika, za kilka dni zostanę tylko twoim mrocznym wspomnieniem – mówi i podchodzi do stolika, na którym leży nóż.
– Skąd znasz moje imię? – Patrzę na niego oniemiała.
Zaczyna się śmiać i obraca w moją stronę. Wschodzące słońce przez ułamek sekundy odbija się w ostrzu.
– Poznałem je piętnaście minut temu, gdy w przedpokoju znalazłem kartkę z jakimiś zaleceniami od lekarza. Poza tym jestem w twoim domu. Odkrycie twojego imienia akurat byłoby jedną z łatwiejszych rzeczy.
Kiwam głową, bo przypominam sobie, że faktycznie zostawiłam tam coś takiego.
– Jak się tu dostałeś?
Zmyślony się uśmiecha, poznaję po oczach. Jednak najwyraźniej nie ma ochoty mi tego wyjaśnić.
– Myślisz, że wytrzymam kilka dni w takiej pozycji?
Mężczyzna podchodzi do mnie i kuca zaraz przy moich nogach, a ja napinam całe ciało, bo nadal się go boję. Zmyślony rzuca mi szybkie spojrzenie, jakby chciał powiedzieć, że przesadzam. Mam świadomość, że pod bawełnianą koszulką nocną jestem naga, i to wcale nie pozwala mi się rozluźnić. Jeżeli w ogóle można mówić o czymś takim w tej sytuacji.
Gdy dotyka mojej nogi, wydaję z siebie krótki pisk. Zaciskam powieki. Jestem pewna, że ma złe zamiary. Czuję to całą sobą.
– Proszę cię – wyduszam z siebie rozedrganym głosem. – Nie rób mi krzywdy. Proszę cię…
Wtedy czuję szarpnięcie: Zmyślony unosi moje kostki i rozcina sznur. Rozchylam powieki i widzę złość, która maluje się w jego oczach. Podnosi się i to samo robi z liną oplecioną wokół mojej talii. Na końcu uwalnia dłonie. Staje nade mną i patrzy na mnie wściekły.
– Powiedziałem, że przy mnie nic ci nie grozi – warczy. – Nie skrzywdzę cię.
Spinam całe ciało, bo w dalszym ciągu się go boję. Nie sądzę, że jakiekolwiek jego słowa coś w tym przypadku zmienią, w końcu facet wtargnął do mojego domu i związał mnie jak zakładniczkę. Przekładam ręce do przodu i poruszam obolałymi ramionami. Widzę czerwone pręgi na nadgarstkach i zerkam na człowieka, który w bezruchu mnie obserwuje.
– Czego teraz ode mnie chcesz? – pytam, bo nie wierzę w jego bezinteresowność.
– Wstań – rozkazuje i robi krok wstecz.
Podnoszę się, wkładając całą siłę w to, by nie było po mnie widać tego, jak kiepsko się czuję.
– Chciałabym się ubrać.
Zmyślony przytakuje i pokazuje mi ręką, żebym poszła. Nie spodziewałam się, że da mi wolną rękę. Idzie za mną do mojej sypialni i przytrzymuje drzwi od szafy, którą otwieram. Obserwuje każdy najmniejszy ruch, który wykonuję. Zawieszam się, gdy ręką niechcący trącam go w brzuch i obijam się o coś twardego.
Ma broń.
Przełykam ślinę, gdy dociera do mnie powaga sytuacji. Nawet jeżeli w tym momencie ten człowiek nie zamierza mnie skrzywdzić, wiem już, że nie mogę sobie pozwolić na żaden brawurowy ruch.
– Wybieraj coś – pogania mnie, a ja wyciągam majtki, legginsy i luźny T-shirt.
Patrzę na niego, dając mu do zrozumienia, że chciałabym to wszystko na siebie włożyć, ale on jedynie odchyla głowę na tyle, by w dalszym ciągu mieć mnie w zasięgu wzroku.
Boję się myśleć, co będzie, jak zachce mi się sikać. Wzdycham jednak i wciągam majtki, a potem spodnie. Opuszczam ramiączka i przekładam przez nie ręce, po czym wkładam T-shirt. Dopiero wtedy wysuwam dołem piżamę i rzucam ją na swoje łóżko, na które patrzę, marząc, by to wszystko okazało się jedynie koszmarem.
– Gdzie trzymasz apteczkę? – wypala.
– W łazience… – odpowiadam i mrużę oczy.
– To teraz mi pomożesz – wyrzuca z siebie Zmyślony i łapie mnie za ramię, chociaż jest przy tym bardzo delikatny.
Prowadzi mnie do łazienki i zamyka drzwi. Nie wiem, po co to robi, skoro jesteśmy tutaj sami. I to dosłownie. W pomieszczeniu jest okno z widokiem na pole. Poza dzikimi zwierzętami nikt nas tutaj nie zobaczy.
Mężczyzna staje na wprost mnie i zmusza, żebym na niego spojrzała, chwytając delikatnie moją twarz jedną ręką. Przechodzą mnie ciarki, gdy po raz pierwszy dobrze przyglądam się jego oczom. Są magnetyzujące. Mrugam szybko i odwracam głowę. Nie dam się nabrać na żadne sztuczki. Mogłabym teraz jednym ruchem zsunąć mu z twarzy materiał, pod którym się częściowo ukrywa, ale mam w sobie jeszcze resztki instynktu samozachowawczego. Patrzę na jego dłonie, którymi chwyta dół swojej koszulki i jednym zgrabnym ruchem ją z siebie ściąga. Zaciskam zęby na widok jego młodego, ale dojrzałego ciała. I nie chodzi o wypracowaną sylwetkę czy skomplikowany tatuaż biegnący wzdłuż jego boku.
Patrzę na rany, które wyglądają, jakby podrapało go jakieś dzikie zwierzę. Jest ich sporo, a niektóre w dalszym ciągu się sączą. Jestem przekonana, że facet cierpi. Nie ma opcji, żeby było inaczej.
Otwieram szeroko oczy i biorę głęboki wdech.
– Co ci się stało? – pytam cicho i dopiero wtedy dostrzegam kropelki potu na jego skroniach.
– Pomóż mi się z tym uporać.
– Ale…
– Nie ma żadnego ale. – Odwraca się i chwyta apteczkę, którą następnie wciska mi w ręce. – Nie proszę cię o pomoc, tylko informuję, co masz robić.
W tym zdaniu słyszę wszystko: błaganie i ostrzeżenie.
Rozedrgana wyciągam przeterminowaną wodę utlenioną, której już się nawet nie zaleca używać, plastry i opatrunek w sprayu. Nie mam nic więcej. Lekki paradoks, biorąc pod uwagę fakt, że chciałabym zostać lekarką.
– To musi wystarczyć – dopowiada do moich myśli Zmyślony, a potem pozwala mi się dotknąć.
Gdy dezynfekuję jedną z trzech ran, słyszę lekkie jęknięcie. Boli go, jestem o tym przekonana. Nie mam pewności, czy będę w stanie mu pomóc, ale staram się wykorzystać całą moją wiedzę. W końcu odkładam wszystkie rzeczy na blat i zaczynam myć ręce. Mężczyzna nic nie mówi, jedynie nasze spojrzenia przecinają się na chwilę w lusterku wiszącym nad umywalką.
Przed czym lub przed kim się ukrywasz, Zmyślony?
W łazience znajduję kolejną paczkę tabletek przeciwbólowych. Łykam od razu dwie, chociaż mam poczucie, że za moment się zrzygam. Patrzę w lustro i palcami przesuwam po zaroście, który zaczyna być widoczny. Ignoruję swoje puste spojrzenie. Wszystko się zjebało i już na dzień dobry nic nie poszło zgodnie z planem. Głowa mi pulsuje od tego całego myślenia i planowania, co dalej. W końcu naciągam na twarz półkominiarkę, a następnie wychodzę z pomieszczenia. Schodzę na dół, gdzie zostawiłem dziewczynę. Siedzi przypięta do kaloryfera i zrezygnowana patrzy w sufit. Podnosi głowę, gdy dociera do niej moja obecność. Jej przestraszone sarnie oczy wręcz błagają o wyjaśnienie, chociaż panna ma w sobie dużo samozaparcia. Jest silna. Ale na szczęście nie na tyle, by mnie złamać.
I jest seksowna… Gdy rano przyszedłem do niej, związanej w tej kusej koszulce, trudno mi było pozbyć się z głowy wizji, które wtedy chętnie bym zrealizował. Na szczęście nie mam już siedemnastu lat i całkiem dobrze wychodzi mi tuszowanie takich reakcji. Nie czas i miejsce. I to na pewno nie jest właściwa osoba.
Bez słowa podchodzę do okna, za którym dostrzegłem minimalny ruch.
– To pewnie sarna. Dużo ich tutaj – mówi dziewczyna, a ja odwracam się do niej rozbawiony, bo przed chwilą tak samo nazwałem ją w swoich myślach.
– Nie boisz się mieszkać na takim zadupiu?
– No teraz to już się trochę boję – odpowiada półżartem, a ja uśmiecham się jeszcze szerzej, czego ona i tak nie widzi, bo wpatruje się wtedy w swoje stopy.
– Niepotrzebnie. Nie zamierzam cię skrzywdzić – powtarzam jak mantrę.
– To dlaczego mnie przywiązujesz jak psa? – wyrzuca. – Skoro potrzebujesz schronienia, to ci je dam, ale pozwól mi normalnie funkcjonować.
– Normalnie, to znaczy jak? – Chowam dłonie do kieszeni i zbliżam się do niej.
– Negocjujmy – proponuje, unosząc wysoko brodę.
Mocna jest. Nie doceniłem jej wcześniej. Robię dwa kroki w jej stronę i siadam na krześle na wprost niej.
– Po co ci ta maska? – pyta.
Dopiero wtedy zauważam, że jest bardzo zdenerwowana, co chyba nie powinno mnie dziwić. Byłbym zaskoczony, gdyby była wyluzowana. Sam nie chciałbym znaleźć się na jej miejscu.
– Zadajesz za dużo pytań. Mogę cię rozwiązać, ale niestety nie mogę pozwolić, żebyś opuszczała ten dom.
Dziewczyna parska zrezygnowanym śmiechem, odwraca głowę i przymyka oczy. W końcu bierze głęboki wdech, oblizuje wargi i wraca do mnie spojrzeniem. Ja zaś nie mogę przestać patrzeć na jej usta. Kurwa…
– To jest bez sensu. Szukasz u mnie schronienia, tak? To dlaczego nie mogę wychodzić do pracy? Będą mnie szukać i wtedy mnie znajdą…
– Nikt nie będzie cię szukać i dobrze o tym wiesz – odpowiadam powoli i wyraźnie.
Ona wie, że mam rację, a ja wiem, że tymi słowami sprawiam jej przykrość. Niestety, nie mam wyjścia.
– Skąd ta pewność? – Nabiera odwagi, by zapytać, chociaż zaczyna jej brakować pewności siebie.
– Masz mnie za idiotę? – pytam i prostuję się na krześle.
Przez jej twarz przebiega ledwie zauważalny uśmiech, który po chwili gaśnie. Korciło ją, żeby odpowiedzieć twierdząco, ale dalej nie wie, na co może sobie pozwolić.
– Sprawdziłem cię i wiem, że tu jestem bezpieczny. Nie wparowałbym do domu pierwszej lepszej napotkanej osoby. Może działam impulsywnie, ale nie jestem głupi – kontynuuję, a ona prycha, jakby próbowała mnie obrazić. – Jesteś w tej wsi sama, a dodatkowo masz urlop. – Wyciągam asa z rękawa.
– Niby skąd o tym wiesz, skoro zdecydowałam się na niego ledwie przed wyjściem z pracy? – warczy na mnie.
Wyciągam z kieszeni jej komórkę, do której bez najmniejszego problemu się włamałem. Gdy straciła przytomność, użyłem palca do odblokowania ekranu. Uruchamiam kalendarz i pokazuję, że zaznaczyła dni wolne.
– Cała filozofia – rzucam telefon na najbliższy stolik, po czym dziewczyna gromi mnie wzrokiem.
– A co, jeśli ktoś tu przyjdzie? Co, jeśli twoja teoria się nie sprawdzi?
– Na razie się tym nie martw – ucinam, bo nie zamierzam jej informować o moich kolejnych krokach, i wstaję, bo chcę wyjść do innego pokoju.
– Proszę, Zmyślony – skomle za moimi plecami. Odwracam się do niej i czekam. – Rozwiąż mnie, zgadzam się na twoje warunki. Nie wyjdę stąd. Po prostu mnie boli… – Wskazuje na rękę, która faktycznie jest już zaczerwieniona.
Patrzę na nią i kalkuluję w głowie procent zagrożenia. Ostatecznie decyduję się na twardy ruch. Unoszę lekko koszulkę i wyciągam spluwę, by jej pokazać.
– Dopóki jesteś ze mną, jesteś bezpieczna, ale jeśli zrobisz chociaż jeden krok przeciwko mnie, nie będę miał skrupułów. Jasne?
Jej dolna warga lekko drży; przerażam ją. I tak ma być. Ostatecznie szybko kiwa głową i mi się poddaje.
Umieszczam pistolet w jedynym bezpiecznym miejscu, czyli przy sobie, i podchodzę do dziewczyny, by ją uwolnić.
Przez chwilę nasze twarze znajdują się zbyt blisko siebie i dostrzegam, że wpatruje się w moje oczy. Łączymy spojrzenie dokładnie w tym momencie, w którym rozpinam kajdanki. To jednak ona pierwsza odwraca wzrok. Nie do końca podoba mi się moja ciekawość względem tej panienki. Takie sprawy generują jedynie problemy.
– Weronika, myśl, co robisz, bo każdy twój błędny ruch może się źle skończyć.
– Zrozumiałam za pierwszym razem. – Jej głos jest szorstki.
Podnosi się z fotela i wzdycha.
– Mogę… coś ugotować, jeśli masz ochotę. Musimy coś jeść.
Wpatruję się w nią, oceniając, czy laska niczego nie kombinuje, ale za cholerę nie mogę jej rozszyfrować. Kiwam głową na znak, że się zgadzam, a potem w ciszy obserwuję każdy jej krok. Dość szybko rozluźniam się na tyle, by nieustannie nie zaciskać palców na kaburze.
O dziwo nie miałem się czego obawiać. Weronika przygotowała obiad z tego, co miała w lodówce, i usiadła ze mną przy stole.
– Chyba nie zamierzasz jeść z maską na twarzy? – pyta, wskazując na mnie palcem.
– Zjem później.
– Nie wygłupiaj się… Skoro nie masz wobec mnie złych zamiarów, to nie powinieneś się tego obawiać również z mojej strony.
Waham się, bo wcześniej zależało mi na tym, żeby nie poznała mojej twarzy. W sumie nie wiem dlaczego. Widziała moje tatuaże, zna mój głos. Gdyby coś się wydarzyło, nie miałaby większego problemu, by mnie znaleźć. Nigdy wcześniej nie robiłem czegoś takiego i wydawało mi się, że szybciej ją udobrucham, jeśli wywołam w niej pewnego rodzaju strach.
– Zmyślony, słyszysz mnie? – Słyszę i unoszę wzrok znad talerza.
Z jakiego, kurwa, powodu zdecydowałem się jej tak przedstawić?
Powoli, z dużą dozą niepewności unoszę dłoń i ściągam przez głowę półkominiarkę. Dziewczyna zaciska wargi i nabiera nosem powietrza, które przez moment wstrzymuje. Jestem przekonany, że mimo niewielkiego zarostu blizna ciągnąca się od prawego kącika ust aż do ucha jest nadal widoczna.
Głos wspomnień znowu wydziera się w mojej głowie, a ja ponownie tracę kontakt z rzeczywistością.
Leżę dociśnięty do brudnego dywanu z butem na twarzy.
– Zajebię cię, rozumiesz? Zajebię cię jak psa. – Słyszę nad uchem, a zaraz potem czuję, jak ucisk odpuszcza. Zamiast niego po moim policzku przesuwa się metaliczne zimno. Uśmiecham się, popełniając tym samym ogromny błąd. Ostrze przebija mi skórę. Krzyczę, bo ból jest okropny.
W tym momencie tracę przytomność i myślę, że to najlepsze, co mogło mnie wtedy spotkać.
Rozchylam powieki i dostrzegam puste krzesło.
– Weronika?! – krzyczę.
Stoję dwa metry za Zmyślonym, gdy ten zrywa się z krzesła i wykrzykuje moje imię. Patrzy na mnie, a jego pierś porusza się w szaleńczym rytmie.
– Wstałam po wodę. Myślałam, że straciłeś przytomność – mówię spokojnie, chcąc, by wściekłość zniknęła z jego twarzy.
I znika.
Mężczyzna dostrzega butelkę w mojej dłoni i uspokaja oddech. Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę. Wygląda na to, że ja obawiam się jego, a on mnie. Nieufność pomiędzy nami wykracza poza skalę, a jednocześnie cała ta atmosfera sprawia, że czuję jakąś dziwną ekscytację.
Zaskoczyło mnie, że zdecydował się zdjąć maskę. Nie wiem, co o tym myśleć. Jest w moim domu od kilkunastu godzin, a ja mam wrażenie, że minęły przynajmniej dwa tygodnie. Jestem wyczerpana psychicznie, ale nie mam wyboru. Podchodzę do szafki, wyciągam z niej dwie szklanki, napełniam je wodą i podaję mu jedną. Ostentacyjnie piję jako pierwsza, żeby od razu dać mu dowód na to, że to nie trucizna. Słyszę, jak wypuszcza powietrze i również zaczyna pić. Naprawdę się obawiał, że mogłabym go otruć? Przecież to on wparował do mnie w środku nocy. Musiałabym być psychopatką, gdybym w butelce po nałęczowiance trzymała wodę z cyjankiem.
Mam kilka sekund na to, by mu się przyjrzeć jeszcze raz. Jest pięknym mężczyzną. Tak jak się spodziewałam, jest młody, na pewno nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. W jego błękitnych i przenikliwych oczach mogłaby zauroczyć się niejedna kobieta. Ale nie ja. Nie w takiej sytuacji. Jego wygląd nie zmienia tego, jak go postrzegam, chociaż moje ciało zareagowało natychmiast. Jestem jednak przekonana, że to tylko feromony, którym nie dam się omamić, i wielomiesięczna posucha w sprawach damsko-męskich. Nic więcej. Niedługo przejdzie.
Gdy Zmyślony odkłada pustą szklankę, staje do mnie bokiem, a ja dostrzegam na jego twarzy coś, co mrozi mi krew w żyłach. Blizna na twarzy. I to nie byle jaka. To musiało być idealne pociągnięcie czymś ostrym, od warg do ucha. Kto mógł zrobić coś takiego? Od razu przypominam sobie świeże rany, które opatrywałam mu z samego rana. Nie mogę wyrzucić z głowy wielu myśli. Może ktoś go więził? Jego wymowa jest idealna, więc na pewno jest Polakiem. To odsuwa podejrzenie o ucieczce zza granicy. Jednocześnie ma pistolet oraz kajdanki. Mam wrażenie, że za moment oszaleję. To tylko zbędne analizy, które w tej chwili zdecydowanie do niczego mnie nie doprowadzą. Jedynym źródłem prawdy jest on.
Czyli najprawdopodobniej jej nie poznam.
– Muszę cię mieć na oku – rzuca w końcu, gdy za długo milczymy.
– No, ale nie przesadzaj, że będziesz na mnie patrzeć przez cały czas. Znudzi ci się to.
Kącik jego ust drga. Zmyślony przygryza lekko wargę i kręci głową. Nie odpowiada. Może to i lepiej.
Siada, by w końcu zjeść, i przez sekundę jego twarz wykrzywia grymas. Boli go.
– Może potrzebujesz lekarza – stwierdzam i zajmuję krzesło na wprost niego.
– Obejdzie się. – Je szybko, obiad najwyraźniej mu smakuje. – Skaleczyłem się w lesie.
Z pewnością…
Widzę, że chociaż zdjął jedną maskę, na twarzy w dalszym ciągu ma kolejną. Niewidoczną dla oka. Na jego skroni pojawia się kropelka potu, a bicepsy napinają się za każdym razem, gdy wypełnia go ból. Widać to gołym okiem, ten człowiek cierpi. I to bardzo. I szczerze powiedziawszy, przestaje mi się to podobać, bo nie mam pojęcia, co powiem policji, jeśli rano znajdę go martwego.
– Ta duża rana pod żebrem nie wyglądała dobrze.
Zmyślony odsuwa talerz i podnosi koszulkę. Największy z plastrów wręcz ocieka krwią.
– Kurwa… – rzuca pod nosem, odwracając wzrok, i opuszcza bawełniany materiał.
– Wsiądę na skuter albo odgruzuję auto i pojadę do apteki. Pół godziny i będę z powrotem.
Uśmiecha się na moje słowa, a ja nie mogę oderwać od niego wzroku. Ten dupek jest czarujący, chociaż jest też irytujący bardziej od samego diabła. Na pewno nie zamierza mnie puścić. Już znam odpowiedź. Od razu szukam innego rozwiązania, bo nie zamierzam patrzeć, jak wykrwawia się na moich oczach.
– To może poproszę sąsiada o pomoc – proponuję. Patrzy na mnie jak na głupią. – Powiem, że potrzebuję czegoś z apteki, czy może mi przywieźć.
– A co takiego kupisz w aptece? Nici? Zabawisz się w chirurga?
– Nie zamierzam cię szyć – odpowiadam prychnięciem. – Oszalałeś? Starych ran albo takich wyrządzonych przez zwierzęta się nie zszywa.
Zmyślony ponownie zaciska usta, jakby moja wypowiedź go rozbawiła.
– Nigdzie nie pojedziesz ani nikt nie będzie dla ciebie nic załatwiać. Nie walczyłem z niedźwiedziem. Widziałem, że masz bandaż elastyczny.
– Mam. Zaraz wracam. Nie zamierzam uciec przez komin – uprzedzam. Wstaję i idę bez słowa do łazienki.
Zabieram całą apteczkę i wracam na dół, gdzie niebieskooki dupek stoi przy oknie i nie odrywa ode mnie wzroku. Może nie spodobało mu się, że znowu zniknęłam z jego pola widzenia, ale już przestaję się tym denerwować. Niech widzi, że nie zamierzam się w żaden sposób stawiać. Chcę cholernego świętego spokoju. Niech przenocuje u mnie tyle, ile trzeba, a później wraca, skąd przylazł.
Stawiam pudełko na stole, otwieram je i wyrzucam wszystko, co mam. Znajduję trzy paczki bandażu elastycznego i podchodzę do nieznajomego.
– Rozbieraj się – wypalam, a on unosi brwi z lekkim rozbawieniem. – Przygotuję wodę z mydłem, bo nie mam ci nawet czym tego przemyć. Woda utleniona się skończyła. Od razu jednak uprzedzam, że jak padniesz mi nieprzytomny albo będę podejrzewać, że masz jakąś sepsę czy coś, to dzwonię po karetkę. O ile oczywiście znajdę telefon, który przede mną schowałeś.
– Do niczego takiego nie dojdzie – odpowiada i ściąga koszulkę
– Naprawdę nie możesz mi oddać komórki?
– Naprawdę.
Czuję się nieswojo, stojąc na wprost jego nagiej i dość przyzwoicie umięśnionej klatki piersiowej. Chłopak raczej lubi o siebie dbać.
– Możemy?
Wzdrygam się, gdy jego głęboki głos wybudza mnie z letargu. Patrzę mu w oczy i przechodzi mnie dreszcz. Jest poważny i nie peszy go moja bliskość. Szkoda, że ja nie mogę powiedzieć tego samego. To chyba skutek tego, że jedyny facet, z którym byłam, to Mateusz.
Przechodzę do kuchni, z którą połączony jest salon, gdzie przygotowuję wodę do obmycia rany, po czym wracam do niego. Wyciągam czysty gazik i polewam żywoczerwony ślad na jego skórze. Nie jestem przekonana, czy robię dobrze. Nie wiem nawet, czy go to boli, czy tak mocno zaciska zęby, żeby nie wyjść na mięczaka. Działam instynktownie, bez konkretnego planu.
– Unieś ręce – proszę i staję przy jego boku.
Omiatam wzrokiem tatuaż. Jest oszałamiający. Niemal jak obraz, który rozmywa się na jego ciele. Las z wilkami stojącymi na pierwszym planie. Typowo bieszczadzki klimat. Może pochodzi z tamtych rejonów? Owijam bandażem jego ciało na wysokości rany dość mocno i obserwuję kluczowe miejsce przez kilkanaście sekund.
– Chyba się udało.
Zmyślony odsuwa się ode mnie i chwyta koszulkę, którą od razu na siebie wkłada, a ja zaczynam sprzątać. Irytuje mnie cisza, którą w normalnych warunkach uwielbiam, ale takiej zrodzonej pomiędzy ludźmi nie znoszę. Budzi pewnego rodzaju zaniepokojenie. Każdy szuka słów, które mogłyby rozładować napięcie, a ostatecznie generuje to coraz większą niezręczność.
– Dziękuję – rzuca i opiera się rękoma o parapet, wpatrując w pustą przestrzeń przed domem.
Kiwam głową, czego on przecież nawet nie zauważa, i odkładam apteczkę na jedną z szafek. Spodziewam się, że jeszcze będę musiała z niej korzystać, więc ułatwiam sobie życie.
– I tak będziemy czekać? Na co? – pytam, bo nie wiem, co mam robić.
– Jeżeli oczekujesz ode mnie, że ma być względnie normalnie, to zajmij się swoimi sprawami. – Odwraca się i posyła mi chłodne spojrzenie. – Staraj się zachowywać, jakby mnie tu nie było, ale bez żadnych bezmyślnych ruchów. Jestem cały czas krok za tobą, pamiętaj.
– Jesteś szalony. W takim razie będę w piwnicy. Muszę zrobić pranie – stwierdzam i wzdycham.
Mężczyzna analizuje moje słowa, ale ostatecznie nie wyraża sprzeciwu. Być może sprawdził to miejsce już wcześniej i wie, że nawet nie miałabym jak stamtąd uciec, a może to zwykły test.
Schodzę więc na dół i wysypuję z kosza brudne ciuchy.
Absurd.
Mam w domu uzbrojonego i niebezpiecznego faceta, a ja siedzę i segreguję pranie. Klęczę z ręcznikiem w ręku i rozglądam się wokół siebie. Nic się przecież nie zmieniło, a ja mam wrażenie, że już nigdy nie będzie tak samo. Wrzucam bezmyślnie wszystkie ubrania do bębna i uruchamiam program, zapominając o proszku do prania. Jest mi już chyba wszystko jedno.
Wracam na górę. Zmyślony kuca przed kominkiem, w którym najprawdopodobniej zamierza napalić. Zerkam na zegarek wiszący na ścianie. Już wieczór. Nawet nie wiem, kiedy ten dzień zleciał.
– Nie mam dużych zapasów drzewa – mówię. On podnosi się z podłogi i patrzy na mnie zaskoczony. – Na co dzień tu nie grzeję.
Czuję się głupio, ale nie mam innego wyjścia. Nie zamierzam być grzeczna, nie planuję oferować przyniesienia z lasu chrustu, by ogrzać nim dom.
– Przecież idzie zima – mówi ze zmarszczonym czołem.
– Wiem. Kupiłam opał do pieca, ale do kominka już mi nie starczyło. A ten kaloryfer, do którego mnie przywiązałeś, jest zepsuty. Nie przebywam na co dzień w salonie. Czasami jest ciepło, jak gotuję czy piekę. A tak to ograniczam sobie takie luksusy. – Wskazuję palcem na kominek.
Zmyślony powoli analizuje moje słowa i rozgląda się po otoczeniu. Opiera dłonie na biodrach.
– Brakuje ci pieniędzy – mówi. To nie jest pytanie.
– Tak. Mam do spłaty kredyt, który wzięła moja matka, żeby naprawić dach. Niewiele zarabiam. Planuję wyremontować i sprzedać dom, ale na razie jest jak jest – tłumaczę się nerwowo. Nie wiem po cholerę. – Nie jest mi lekko. Dlatego jeśli grzejesz w kominku, żeby sobie zrobić przyjemny nastrój, to muszę cię prosić, żebyś więcej tego nie robił.
Uśmiecha się lekko.
– Chciałem tu spać, dlatego to zrobiłem.
– Nigdy tu nie sypiam.
– No ty nie. Ale masz tylko jedną sypialnię. – Uśmiech staje się szeroki.
– No tak – burczę głupio.
– Jak będziesz szła do łóżka, to daj mi znać – mówi i wraca do wrzucania drzewa do kominka.
– Po co?
– Wtedy do ciebie przyjdę.
– Po co?! – powtarzam nieco głośniej.
– Muszę się zabezpieczyć, żebyś w nocy nie uciekła – odpowiada zirytowanym tonem.
– Chcesz mnie związać na noc?
– Owszem, ale zrobię to tak, żebyś mogła spokojnie spać.
– Nie zgadzam się – warczę. – Korzystasz z mojej wymuszonej gościnności, ale nie będziesz więcej naruszał moich granic, rozumiesz?
Facet patrzy na mnie i o dziwo nie zaprzecza.
– Rozumiem. – Zamyka szybę kominkową i rezygnuje z dalszego rozpalania. – W takim przypadku dzisiaj spędzimy noc razem.
Mówiąc to, patrzy mi surowo w oczy i tym samym przesyła jasny komunikat, że nie żartuje. Chyba nie do końca rozumie, co oznacza słowo „granica”.
Wytrzymaj, Wera, wytrzymaj, mówię do siebie w myślach.