Pan Wielki Problem - R. S. Grey - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Pan Wielki Problem ebook i audiobook

R. S. Grey

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

1906 osób interesuje się tą książką

Opis

Miała unikać go za wszelką cenę, ale czasem serce wygrywa z rozumem

Scarlett Elwood od zawsze wiedziała, czego chce. Podczas gdy inne dziewczynki marzyły o byciu księżniczkami, ona z plastikowym młotkiem w ręku rozstrzygała rozwody Barbie i Kena. Dziś swój cel, aby zostać najlepszą prawniczką do spraw przejęć w najlepszej firmie w Chicago, ma w zasięgu ręki.

Jest jednak jeden problem. Hudson Rhodes. Bezduszny, diabelnie przystojny i absolutnie nietykalny – partner, którego miała omijać szerokim łukiem. Niestety, to właśnie pod jego skrzydłami musi pracować.

Mogłaby zniszczyć Hudsona jednym ruchem – wystarczyłoby kilka słów do jej wpływowego ojca, współzałożyciela kancelarii, w której oboje pracują. Rhodes jednak doskonale wie, że Scarlett tego nie zrobi. Bo ta gra właśnie się zaczęła… a żadne z nich nie zamierza przegrać.

Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 21 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Katarzyna Domalewska, Artur Barczyński

Oceny
4,5 (71 ocen)
50
13
5
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maltal

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna klasyka biurowego romansu. Pełna dobrej chemii. Bohaterowie, którym kibicuje się od pierwszej strony. Było słodko i trywialnie, ale jeśli chodzi o sam romans, ciepło uczuć i relacje bohaterów - było idealnie. Bardzo dobra książka na oderwanie się od codzienności i przeniesienie w odrealniony świat szczęśliwej miłości.
10
EwaET1958

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! Wspaniale napisana, cudownie dowcipne dialogi oraz pełne humoru rozmyślania bohaterów. Wartka akcja, z pazurem I zadziornym charakterem, gorąca chemia między bohaterami. Jadnym słowem fantastyczna!
10
Stream_of_consciousness

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna! Fantastyczna, lekka historia, opowiedziana z humorem i swadą..Fabuła nie jest jakaś szczególnie odkrywcza, ale sposób jej ujęcia, bohaterowie, którzy są tak realni oraz naprawdę mocne osadzenie historii w realiach przedstawionych (mamy tu romans dwójki pracoholików, którzy -o zgrozo- naprawdę pracują i czuć ich fascynację pracą w niemal każdym zdaniu). Nie ma tu zbędnej dramy, bohaterowie się komunikują i zachowują zdumiewająco dojrzale. Dawno nie czytałam tak przyjemnego romansu!
10
Krzakowa
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem zaskoczona, jak komfortowa i zabawna okazała się ta książka. Aż było mi przykro, że była taka krótka. Polecam! 🥰
10
Rom81

Nie oderwiesz się od lektury

super książka polecam gorąco
00


Podobne


Rozdział 1

Scarlett

Duże kancelarie to określenie, jakim nazywa się największe i najbardziej prestiżowe firmy prawnicze w kraju.

Oto jak używamy go w zdaniu:

„Wszyscy najlepsi absolwenci wydziałów prawa przyjmują oferty dużych kancelarii”.

„W dużych kancelariach zazwyczaj są najlepsze zarobki i bonusy w tej branży”.

Oto jak używa się tego określenia w rozmowie z terapeutą:

„Duża kancelaria zrujnowała mi życie”.

„Gdyby nie duża kancelaria, byłbym [żonaty, szczęśliwy, zrównoważony, trzeźwy]”.

A oto jak od dziś ja będę używać tego wyrażenia:

„Och, mój pierwszy rok w dużej kancelarii? Poszło jak z płatka”.

„Zrobiłam z dużej kancelarii swoją dziwkę”.

Na stoliku nocnym brzęczy budzik, ale dzwoni tylko pół sekundy, bo tyle zajmuje mi sięgnięcie i wyłączenie go. Nie był konieczny. Już dawno nie śpię, czuwam od dwóch godzin. Stoję obok łóżka w stroju, który wybrałam starannie i z rozwagą. Kiedy kierowałam się do kasy w Barneys, asystentka sprzedaży łykała advil na migrenę i ponownie rozważała obraną ścieżkę kariery.

Zdecydowałam się na fajne, obcisłe, długie do kostek czarne spodnie oraz kremową bluzkę z paskiem i zawsze modne zamszowe czółenka z kokardką, firmy Aquazurra, chociaż włożę je dopiero w biurze. Mam też używany zegarek Cartiera, czyste, zadbane paznokcie i diamentowe kolczyki w uszach – i nic poza tym.

Tak musiał się czuć Batman pierwszego dnia w pracy. Założę się, że dzień wcześniej znalazł czas i podjechał batmobilem do myjni, żeby wszystko lśniło. Chyba musiał nieźle się spieszyć, żeby zedrzeć metki z tych nowiutkich wojskowych butów i elastycznych nylonowych rajtuzów, zanim zamocował wszystkie gadżety i zabezpieczenia.

Czuję podobną ekscytację, gdy biorę torbę, do której zapakowałam już wszystko, czego mi trzeba, a nawet więcej. Wychodzę na zewnątrz, gotowa na spotkanie dnia… i akurat musi na mnie nasrać jakiś ptaszek.

Zamieram i patrzę na siebie, oniemiała z szoku. Dopiero po chwili zauważam białą maź ściekającą mi z przodu bluzki w stronę spodni. Zalewa mnie fala paniki. NO NIE. Ociągałam się w mieszkaniu celowo, żeby nie czuć się głupio, przychodząc do biura o wiele za wcześnie, ale teraz, TERAZ, pluję sobie w brodę, że nie koczowałam przed biurowcem Elwood Hoyt całą noc. Powinnam spać pod biurkiem. Zesztywniały kark to nic w porównaniu z tą katastrofą.

Już dobrze, mówię sobie, próbując opanować walenie serca, które zasuwa jakieś sto dziewięćdziesiąt na minutę. Przemknęłam już obok ryzyka zawału i teraz grozi mi samozapłon. Niemal wbiegam do holu mojego apartamentowca, starając się nie krzyczeć, kiedy winda wlecze się, jakby właśnie zastrajkowała.

Na szczęście przygotowałam już ubrania na cały tydzień. Szybko zmieniam bluzkę na czarną jedwabną i zbiegam po schodach, zostawiając windę ludziom, którzy nie zaczynają właśnie pierwszego dnia reszty swojego życia.

Wychodząc z budynku, spoglądam czujnie na ptaka winowajcę. Przysięgłabym, że zerka chełpliwie ze swojej rosochatej gałęzi. Niewątpliwie rozciąga i zaciska mięśnie zwieracza na wypadek, gdybym znów podeszła zbyt blisko.

Pokazuję mu (potajemnie) środkowy palec, zakrywając ten gest drugą dłonią, żeby przechodnie nie wzięli mnie za wariatkę. Potem skręcam tam, gdzie od początku zmierzałam, i ruszam.

Przebranie się w nowe ciuchy zabrało mi tylko dziesięć minut, ale wydaje się to o dziesięć minut za dużo. Jest pierwszy tydzień października i nieustanne letnie upały wreszcie minęły. Czuję wdzięczność za to rześkie, jesienne powietrze owiewające mnie, gdy tak pędzę przez przecznice miasta.

Jestem w samym centrum Chicago, w dzielnicy River North, otoczona przez luksusowe sklepy, urocze knajpki i wyniosłe drapacze chmur. Każdy zakątek ma tu swoją historię, mijam miejsca, koło których zwykle lubiłam się przechadzać niespiesznym krokiem, a nie gnać na złamanie karku. Dziś rano niestety nie mam czasu na latte z mojej ulubionej kawiarni ani na bajgla z tego sklepiku na rogu.

Dzięki Bogu z mojego mieszkania do biur Elwood Hoyt można dotrzeć na piechotę. Błyskawicznie pokonuję półkilometrową trasę, przystając tylko raz, kiedy ciężarówka dostawcza omal mnie nie potrąca, gdy rzucam się biegiem przez ulicę. Metalowy zderzak mija moje udo o centymetr, a gburowaty kierowca wydziera się do mnie przez okno:

– Chcesz umrzeć, paniusiu?!

Nie! Wręcz przeciwnie – chcę spełniać marzenia!

Skręcam za ostatni róg i widzę mój cel.

W mieście takim jak Chicago każdy drapacz chmur ma przewyższyć sąsiedni. Szefowie korporacji chcą mieć swoje siedziby w potężnych i onieśmielających fortecach i Elwood Hoyt tak właśnie wygląda. Przycupnięty nad rzeką Chicago, celuje kamienno-stalową fasadą w samo niebo, zwłaszcza z miejsca, gdzie stoję, drobinka u jego podnóża.

Przystaję przed wejściem z nieskazitelnie czystego szkła, żeby zmienić buty na płaskim obcasie na czółenka. Poprawiam torebkę, przygładzam włosy i upewniam się, że plakietka z nazwiskiem zwiesza się niedbale z klipsa na moim biodrze. A potem, trzymając głowę wysoko, przechodzę przez rozsuwane drzwi.

Czeka tam na mnie Barrett, stoi przed kołowrotem i punktem ochrony. To miła niespodzianka zobaczyć dziś rano jego czarujący uśmiech. Ze wszystkich moich braci (a mam ich wielu) Barrett i ja jesteśmy do siebie najbardziej podobni. Mamy takie same pociągłe twarze, wysokie kości policzkowe, ciemne oczy i oliwkową cerę. Jego kasztanowe włosy są jednak o wiele, wiele krótsze niż moje, chociaż podoba mi się, że pozwala, by jego kędziory lekko się kręciły, do czego mają tendencję. Pewnie powinnam za to podziękować Nylesowi – zawsze protestuje, kiedy Barrett próbuje się wybrać na podstrzyżenie.

Brat trzyma w prawej dłoni kubek kawy. Podchodząc, od razu mu go podwędzam. Widzę z jego miny, że ta kawa i tak była dla mnie.

– No, siostrzyczko, jesteś na styk.

– Zdążyłam. – Dąsam się, obrażona, że mógł we mnie zwątpić. Wie, że akurat dziś na pewno bym się nie spóźniła.

– Spociłaś się.

– Wcale nie. – Spoglądam na niego gniewnie, a potem pociągam łyk kawy.

Jest taka, jak lubię, czyli cappuccino z dodatkowym espresso. Za parę minut będę nabuzowana, zwłaszcza że dziś rano nie potrafiłam wmusić w siebie śniadania.

– Tak, trochę się błyszczysz od potu, ale wyglądasz, jak należy. – Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów, uśmiechając się z dumą. – Świetny strój.

– Tak myślisz? To nie był pierwszy wybór.

Uznaję, że lepiej nie wspominać o ptaku. Nie chcę się znowu denerwować.

– Tak. Jest doskonały.

– Zegarek po babci – mówię, unosząc przegub, żeby mógł zobaczyć.

Uśmiecha się.

– Miło.

Jeśli jest ktoś, kogo cenię jako krytyka mody, to właśnie Barrett. Dziś, w zwykły wtorek, ma na sobie granatowy prążkowany garnitur z dopasowaną chusteczką w paski złożoną schludnie w kieszeni na lewej piersi. Krawat jest w tym samym odcieniu co marynarka, a koszula o parę odcieni jaśniejsza niż całość, jaskrawoniebieska jak hortensja. Wybija się jak wyrazista plama na tym neutralnym tle.

Podczas gdy w każdej innej profesji wszystko wydaje się zmierzać do rozluźnienia zasad dress code’u w miejscu pracy i zezwolenia na swobodne stylizacje typu dżinsy i sneakersy, w kancelariach prawniczych jest inaczej. Firmom takim jak Elwood Hoyt szczególnie zależy na pozorach. Oferujemy kompleksowe usługi prawne we wszystkich dziedzinach prawa korporacyjnego. Nasi klienci to wielkie spółki, instytucje inwestycyjne, członkowie rodzinnych zarządów, i doceniają wpływy i reputację, jaką odznaczają się firmy takie jak nasza. Nie chcą ćwoka w klapkach, chcą zadbanego prawnika w dopasowanym garniturze, kogoś, kto wygląda i zachowuje się jak rozsądny człowiek.

I miejmy nadzieję, że kimś takim jestem ja.

Barrett wskazuje ruchem głowy na windy.

– Chodźmy. Odprowadzę cię.

Pozwalam mu przejąć inicjatywę, a on zbywa ochronę machnięciem ręki, jakby był właścicielem tego miejsca.

– Widziałeś dziś rano tatę?

– O tak. Jest tutaj.

Przełykam nerwowo ślinę.

– I?

– I na pewno go zobaczysz, zanim minie dzień. Przygotuj się.

Wzdycham i czekam obok niego, aż jedna z tuzina wind zjedzie na parter. Za nami dźwięczy dzwonek, odwracamy się do windy, akurat gdy rozsuwają się rozświetlone drzwi.

Wsiadamy, za nami chce też wejść młody blondyn paradujący z nowiutką plakietką Elwood Hoyt, lecz Barrett powstrzymuje go uniesieniem dłoni.

– Nie. Jedź następną.

Osłupiały mężczyzna zatrzymuje się w progu, mrugając ze zdumienia, a drzwi windy zasuwają mu się przed nosem.

– Wiesz, to było niegrzeczne – upominam brata ze śmiechem, kiedy zostajemy sami.

– I konieczne. – Barrett odwraca się ku mnie ze stanowczą miną. – Zostało nam tylko parę sekund na rozmowę. Chciałem wziąć cię gdzieś na bok od tygodni, ale byłem jak zwykle zajęty. Posłuchaj, nie musisz w to brnąć.

Marszczę brwi. Brat milknie, żeby zaczerpnąć tchu, a kiedy zaczyna mówić, jego słowa są poważniejsze niż zwykle.

– Nikt o tobie źle nie pomyśli. Przyrzekam. Jesteś gwiazdą naszej rodziny, bystrą małą siostrzyczką, którą wszyscy kochamy do szaleństwa, ale to? Ta twoja posada w Elwood Hoyt jest całkowicie niepotrzebna. Spójrz tylko na mamę, gdzie teraz jest?

Marszczę brwi, niepewna, dokąd to zmierza.

– Na południu Francji, w interesach…

Rozmawiałyśmy wczoraj. Wygłosiła przemowę bardzo podobną do tej, którą obecnie raczy mnie mój brat. Czyżby się zmówili?

– Mogłabyś tam z nią być. Powinnaś tam być – mówi zdesperowanym tonem. Lada chwila, a zacznie mną potrząsać. – Zjedzą cię tu żywcem, Scarlett.

Splatam ramiona na piersi, z każdą chwilą bardziej rozgniewana.

– Czy tę samą mowę wygłosiłeś przed Wyattem i Conradem, kiedy objęli swoje stanowiska w tej spółce?

Wzdycha niecierpliwie.

– Oczywiście, że nie. Conrad jest z nas najbardziej zażarty. Musiał zostać prawnikiem; w żadnej innej profesji by go nie wzięli. A Wyatt… cóż, znasz go, kiedy już coś postanowi, nic tego nie zmieni.

Unoszę podbródek.

– No właśnie. Udawaj więc, że niczym się od nich nie różnię, i odpuść sobie. Już po wszystkim. Podpisałam umowę.

Przewraca oczami, niezbyt przekonany tym drobnym szczegółem.

– Och, jakby tato nie mógł jej po prostu podrzeć.

Zaraz stracę panowanie nad sobą. Potrząsam głową, marszczę brwi, zaciskam wolną dłoń w pięść. Niech lepiej uważa, bo go rąbnę – serio, i nie tak jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi.

– Dlaczego tak się temu sprzeciwiasz?

– Bo cię kocham. Bo chcę dla ciebie lepszego życia. – Mówi to tak dobitnie, że niemal zaczynam mięknąć, tak mnie rozczula życzliwość w jego tonie, te wielkie brązowe oczy błagające mnie, bym posłuchała głosu rozsądku. Omal się nie poddaję, ale nie.

Spoglądam na niego ostro, a potem nagle się odwracam w stronę drzwi windy. Zignoruję go, jeśli będzie ciągnął to dłużej. Jego słowa naprawdę mnie bolą. Mówi jak mama i tata, a także jak Jasper. Słowo daję, wszyscy są przeciwko tej pracy, o której marzyłam jako mała dziewczynka, błagając mamę, by kupiła mi służbowy kostiumik w dziecięcym rozmiarze. Kiedy byliśmy całkiem mali i tato zaciągał nas do tego właśnie biura, bracia biegali dookoła jak szaleńcy, wyrywając kwiatki z doniczek i bazgrając po ścianach, ale nie ja. Ja siadałam za biurkiem, podnosiłam słuchawkę i naśladowałam słowa, które milion razy słyszałam z ust taty: „Sędzia, wykup akcji, umowa, oferta. Nie! Nie pójdziemy na kompromis!”.

Potem rzucałam słuchawką i obracałam się na krześle, a cała ta zmyślona potęga uderzała mi do głowy, choć stopami nie sięgałam podłogi.

Oczywiście Wyatt, Conrad i Barrett są dobrymi prawnikami, jednymi z najlepszych, to nie ulega wątpliwości. Czuję jednak, że mam, co trzeba, żeby ich wszystkich przewyższyć, a jeśli nie, to przynajmniej stać u ich boku, wnosząc swój wkład do spółki, którą nasz ojciec pomagał zakładać. Nie potrzebuję rozpieszczania.

Przemowa Barretta bynajmniej nie odwiodła mnie od mojego celu. Marnował tylko energię.

– Jeśli to wszystko, co masz mi do powiedzenia, resztę drogi możemy przejechać w ciszy.

Pojękuje i kręci głową, a winda wznosi się coraz wyżej w kierunku naszego celu: siedemdziesiątego piętra, czyli departamentu fuzji i przejęć. To znaczy mojego drugiego domu na najbliższą przyszłość. Czuję dreszcz ekscytacji.

– Niech ci będzie. Wrócimy do tej dyskusji innym razem. A teraz, jeśli naprawdę zamierzasz w to brnąć, mam pewną radę.

Odwracam się ku niemu z zaciekawioną miną. Akurat to chcę wiedzieć. Od tygodni męczyłam braci o jakieś wskazówki.

Barrett zaczyna pospiesznie.

– Znajdź jakiegoś kolesia i się go trzymaj. Nie przetrwałbym początków ani pierwszego roku, gdybym nie miał w odwodzie dobrego zespołu. Płatne godziny. Cholernie dokładnie ich pilnuj. Niech ci wejdzie w nawyk wpisywanie ich co wieczór do systemu. Jeśli tego nie zrobisz, pożałujesz. Aha, i jakiekolwiek cel ci wyznaczą, dodaj pięćset godzin, lekko licząc.

– Pięćset godzin więcej?

Wzrusza ramionami, nie przejmując się moim zdumieniem.

– A to tylko dolna granica tego, ile wyrabiają niektórzy z pracowników.

– Chryste – syczę pod nosem.

Winda zatrzymuje się nagle, a oczy Barretta rozszerzają się z obawą. Drzwi się rozsuwają, a on podchodzi do mnie bliżej, chwyta mnie za ramię i przyciąga ku sobie, ściszając głos.

– I co najważniejsze, cokolwiek się stanie, za wszelką cenę unikaj Hudsona Rhodesa. Słyszysz mnie? Studiowaliśmy razem i wiem, że to facet bez serca. Pan wielki problem. W dziale fuzji i przejęć jest czterech partnerów i każdego da się znieść, z wyjątkiem Hudsona. Zrozumiano?

O rany.

– Tak.

Czyli Hudson Rhodes to diabeł w ludzkiej skórze, mam wybrać kogoś innego, wszystko jasne.

A teraz… pora skopać tyłek jakiegoś prawnika.

Rozdział 2

Hudson

Wiem, że robię tu za czarny charakter, i absolutnie mi to nie przeszkadza. Zachowuję się jak zadowolony z siebie gbur, coś jak Grinch na początku filmu, tylko że ja mam tę miłą świadomość, że na koniec nie okażę się poczciwcem o złotym sercu. Emanowanie mrokiem ma wiele zalet. Ludzie rozbiegają się jak karaluchy, gdy tylko wejdę do pokoju socjalnego, a to oznacza dla mnie więcej pączków i szybszy dostęp do dzbanka z kawą. Unikam niekończących się pogaduszek na korytarzach, przez co mój dzień pracy jest o wiele bardziej efektywny. Oszczędzam dzięki temu pewnie setki płatnych godzin rocznie, pokonując łamagi, które trzęsą portkami, przerażone samą moją obecnością.

Nie chcę się przechwalać, ale raz pewien pierwszoroczny zadzwonił przeze mnie z łazienki do swojej mamusi, jakby miał osiem lat i wyjechał pierwszy raz na obóz z dala od domu. „Cześć, mamo, tak, tu jest strasznie. Mój szef jest okropny. Możesz przyjechać i mnie zabrać?”

Teraz pora na tę część, kiedy wam powiem, że w głębi serca liczę na przemianę. Trudno mi znieść moje złe postępki i najwyższy czas, żebym naprawił swoje błędy.

I tu triumfujący uśmieszek.

Z niczym nie da się porównać przyjemności, jaką czerpałem z walenia w drzwi kabiny i ponaglania tego żółtodzioba, żeby się „pospieszył”.

Odpowiada mi obecny stan rzeczy. Pracuję w Elwood Hoyt prawie dziesięć lat. Błyskawicznie przeszedłem drogę od praktykanta na lato do partnera i teraz liczę, że dodam do mojej kolekcji nowy tytuł: starszy partner.

Choć zakrawa to na absurd. Większość moich rówieśników cieszyłaby się z mojej obecnej pozycji. Partner w głównym oddziale Elwood Hoyt w Chicago – to brzmi nieźle. Wymarzone stanowisko.

Lecz ja pragnę więcej. Jak każdy dobry czarny charakter wolałbym oczywiście władzę nad światem, ale tytuł starszego partnera jest zaraz po tym.

Pamiętając o tym celu, godzę się na nieplanowane spotkanie, które proponuje jeden z naczelnych ważniaków. Anders Elwood to jeden z dwóch założycieli naszej firmy. Chociaż ma już pod siedemdziesiątkę, nigdzie się nie wybiera. Więc mimo że łatwo mi pokonać niemal każdą inną osobę w tym budynku, dla niego muszę głęboko pokopać i wydobyć z siebie resztki człowieczeństwa. Mój uśmiech musi być szczery. Tym razem tak.

– Hudson? Pewnie masz trochę czasu – mówi, wchodząc pewnym krokiem do mojego biura, gdy właśnie wybieram numer na telefonie.

Co za władza! Nawet nie zapukał! Czy Lucy choćby próbowała go zatrzymać? (Jakby mogła…)

Rzucam telefon na miejsce i wstaję.

– Oczywiście. Co mam zrobić, proszę pana?

Spodziewam się, że poruszy jakąś sprawę z kontraktem, jakąś poprawkę, na którą mam rzucić okiem. Anders formalnie nie pracuje w fuzjach i przejęciach, ale kiedy załatwiamy w pracy interesy na wielką skalę i stawką są miliardy dolarów (jak przeważnie bywa), zwykle stara się to bacznie obserwować, zwłaszcza podczas wstępnej weryfikacji i zawarcia kontraktu.

– Jak wiesz, wszystkie moje dzieci poszły w moje ślady i wybrały profesję prawnika.

Czyli chodzi… o coś innego, niż myślałem.

Anders obchodzi biurko i zajmuje miejsce przy oknie, przewracając jedno z moich stojących tam trofeów za osiągnięcia. Krzywię się, kiedy puchar trzaska o szybę, ale on wydaje się nie słyszeć tego dźwięku.

– Barrett, Wyatt, Conrad, jestem dumny, że wszyscy są tutaj, w Elwood Hoyt.

Kiwam tylko głową, postanawiając trzymać język za zębami, skoro nie mam pojęcia, dokąd zmierza ta rozmowa. Nie przypominam sobie, żeby Anders choć raz wparował do mojego biura, by pogadać o dzieciach. Albo żeby w ogóle pomówić o czymś innym niż praca.

Bracia Elwoodowie cieszą się w naszej firmie złą sławą z oczywistych powodów. Dzięki Bogu tylko jeden z nich pracuje w biurze w Chicago. Ostatnie, czego mi trzeba, to rywalizować z trzema synami szefa zamiast z jednym. Chociaż w gruncie rzeczy, mimo że Barrett to inteligentny i kompetentny facet, nie widzę w nim konkurenta dla siebie. Zwłaszcza że jest w innym dziale, a z tego, co ostatnio sprawdziłem, chciał przepracować tylko około dwóch tysięcy płatnych godzin w tym roku. Ja w zeszłym dobiłem aż do trzech tysięcy pięciuset. Zarobiłem najwięcej w firmie, a dowodem jest to trofeum, które Anders tak niedbale zrzucił na podłogę.

– Niestety moja najmłodsza także postanowiła dołączyć do rodzinnego biznesu.

Nazwanie firmy Elwood Hoyt rodzinnym biznesem było śmieszne. To tak jakby Waltonowie nazwali Walmart małym sklepikiem. Elwood Hoyt zatrudnia tysiące prawników na całym świecie, a ponad siedmiuset tutaj, w samym Chicago.

– Na pewno jest pan dumny.

Odwraca się ku mnie z poirytowaną miną.

Okej, poprawka, nie jest dumny.

– Jestem wściekły. – Wręcz wypluwa to z siebie. – A nawet bardziej. Moja Scarlett nie należy do tego świata, pełnego mężczyzn… – Patrzy, jakby mnie niedbale osądzał, a potem kończy swoje mocne słowa: – …zażartych jak ty.

Dobrze wiedzieć, że moja reputacja dotarła do wszystkich zakątków biura. Skoro Anders Elwood uważa mnie za zażartego, to w porządku. Ten mężczyzna sam nie jest łagodnym barankiem.

– Z pewnością pana córka nie da sobie zrobić krzywdy. – Muszę ugryźć się w język, żeby nie dodać: „A teraz, jeśli to wszystko, czy byłby pan łaskaw…” i pokazać gestem na drzwi.

– Na szczęście nie będę musiał się o to martwić. Ty zadbasz o to w moim imieniu.

Mrugam powiekami, całkiem osłupiały.

– Lubi fuzje i przejęcia – ciągnie Anders. – Zaczyna dzisiaj na tym piętrze. Właśnie sprawdziłem, że chce pracować pod opieką Amayi Chandry, a choć Amaya to kompetentna prawniczka, nie pracuje w naszej firmie tak długo jak ty. Nie jest osobiście zainteresowana tym, żeby mojej córce łatwo poszło. Łapiesz, o co mi chodzi?

Moje milczenie zmusza go, żeby wyjaśnił to za mnie.

– Traktuj ją łagodnie. Rzucaj jej łatwe piłki, i tyle. – Ma czelność uśmiechnąć się do mnie, zanim doda: – Wyraziłem się jasno?

– Jak słońce.

Kiwa głową i odwraca się w kierunku drzwi.

– I dobrze. Miło mi to słyszeć.

Podnoszę telefon w chwili, gdy opuszcza moje biuro i rusza korytarzem.

Moja asystentka, Lucy, odbiera po pierwszym dzwonku.

– Czego chcesz? – pyta bez zbędnych formalności.

– Dowiedz się, kiedy przychodzą dziś pierwszoroczni. Są już tutaj? Widziałaś ich w budynku?

Słychać w słuchawce, że przekłada papiery.

– Och, zaczynają dzisiaj? Zaraz sprawdzę…

– Oddzwoń – mówię i się rozłączam.

Lucy Sadler jako dziarska siedemdziesięciodziewięciolatka jest prawdopodobnie najstarszą osobą w tym budynku i moją wierną asystentką, odkąd zacząłem pracę jako radca. Odziedziczyłem ją po wspólniku, który odszedł na emeryturę dziesięć lat temu. Lucy mogła przejść na emeryturę razem z nim, tym bardziej że jest jego ciociobabcią, ale postanowiła zostać i teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, choć żadne z nas nigdy by tego nie przyznało.

Telefon dzwoni.

– Icomasz? – Jedno słowo, powtarzane pięćdziesiąt razy dziennie.

– Mówiłeś „pierwszoroczni”?

Trę powieki.

– Tak, Luce. Pierwszoroczni.

– Działam.

Czekając, aż odezwie się do mnie, odwracam się na krześle i otwieram nową zakładkę na internecie. Wpisuję w Google Scarlett Elwood. Jak każdy dobry prawnik muszę przeprowadzić własne poszukiwania.

Nie wiedziałem, że Elwoodowie spłodzili czwarte dziecko. Ile dzieci potrzebuje jedna para? O kurczę – a może jest ich więcej niż czwórka?

Dreszcz przechodzi mi po plecach.

Zanim załadują się wyniki poszukiwań, wyobrażam sobie Scarlett jako żeńską wersję Andersa z siwymi włosami, baczkami i włosami wystającymi z nozdrzy, i wtedy wyświetla się pierwsza strona Google, a tam, na górze ekranu, pokazuje się portretowe zdjęcie najmłodszej z Elwoodów. Hm, myliłem się. Ta dziewczyna – dziewczyna, bo nie może mieć więcej niż dwadzieścia trzy lata – to ciemnowłosa seksbomba. Wygląd odziedziczyła pewnie po matce, tak samo jak Barrett. Ma wspaniałe włosy, gęste, kasztanowobrązowe loki okalają jej rozsądną twarz. Oczy lśnią nadzieją młodości i uśmiecha się uwodzicielsko, choć nie zanadto. Ma cały ten urok, łącznie ze ślicznymi dołeczkami, jakiego by się oczekiwało po swojej miłości z dzieciństwa.

Uświadamiam sobie, że z jakiegoś powodu czuję mocny ucisk w żołądku, więc krzywię się i przewijam stronę, dopóki nie znajduję tego, czego naprawdę szukam: informacji. W sieci istnieją miliony forów prawniczych. Nawet po samym wpisaniu „Reddit” i „Scarlett Edwood” wyskakuje mnóstwo wyników. Ludzie najwyraźniej lubią o niej dyskutować.

Czytam i szybko przewijam. Nie ma czasu do stracenia. Mam przed sobą cały dzień pracy, który nie obejmuje śledzenia nieznajomych w sieci.

Anonim134_x: Ta dziewczyna jest okropna. Byłem na tym samym roku na prawie na Columbii i powinniście zobaczyć, jak profesorowie się jej przymilali. Wątpię, czy musiała się uczyć choćby do jednego testu, bo przecież ma takiego *TaTuśka*… błe. Rzyg.

PrawniczkaXO: Słyszałam, że tak miała przez całe życie. Uczyła się w elitarnej prywatnej szkole. Rozpieszczona księżniczka. To takie wkurzające, że ludzie tacy jak ona kradną miejsca prawnikom, którzy naprawdę zasługują na praktykę.

Anonim134_x: Dokładnie! Nigdy nie dostałaby

się na Columbię, gdyby nie rodzinka.

Wyrzutek13339990: Anonim134_x

Udowodnij to albo się zamknij.

Anonim134_x: Uff… widziałem to na własne oczy. Profesor przesunął jej termin oddania pracy, bo Scarlett chciała pojechać z rodziną na wakacje do Saint-Tropez czy coś. Reszcie z nas nigdy nie trafiłaby się taka gratka. Są też inne sprawy… ale uwierz mi, wszyscy wiemy, że jest uprzywilejowana. Panowała zmowa wśród profesorków, że jest nietykalna, jakby jej tatuś pociągał za sznurki czy coś. A tymczasem reszta z nas naprawdę harowała…

Przewijam jeszcze parę stron, dopóki nie uznam, że wystarczy. Plucie jadem w sieci śmierdzi tchórzostwem, dużo jednak mówi o odczuciach tych ludzi. Nietrudno wykryć istotne informacje w tych podłych, nienawistnych wpisach. Co więcej, nie muszę się zastanawiać, czy w tych historiach kryje się prawda – potwierdził to przed chwilą sam jej ojciec. Wparował do mojego biura i wyraził się bardzo jasno: traktuj Scarlett łagodnie. Ułatwiaj jej życie… bo pożałujesz.

Ale to nie oddział opieki dziennej. To czołowa firma prawnicza w kraju. Ludzie zawzięcie walczą, żeby się tu dostać, poświęcają wszystko, zadłużają się po uszy – i tylko po to, by patrzeć, jak ktoś taki jak Scarlett osiąga wszystko tak łatwo, bez problemu? Wkurzające.

Naprawdę się cieszę, że Anders poprosił mnie, żebym wziął ją pod swoje skrzydła. Niczego nie pragnę bardziej, niż kazać przepracować Scarlett ze mną jeden dzień. Założę się, że nie przetrwa nawet ranka. Dam jej czas do dziesiątej rano, a potem ucieknie, gdzie pieprz rośnie. Jasne, może jej tatuś będzie chciał mi zmyć głowę za to, że postąpiłem wbrew jego życzeniom, ale coś mi mówi, że wie, jak jest. Jeśli jego córka nie ma wystarczających kompetencji, by zostać prawdziwym prawnikiem, wyjdzie to na jaw wcześniej czy później, w jakimkolwiek zespole będzie odbywać aplikację.

A jeśli on postanowi naciskać, by pozwolić jej bawić się w prawnika, podczas gdy reszta z nas ciężko pracuje, będzie musiał znaleźć jakiegoś innego durnia, który wykona jego polecenia, nie mnie.

Rozdział 3

Scarlett

WITAMY, głosi napis na transparencie nad drzwiami sali konferencyjnej. W PIEKLE – mówią ponure spojrzenia dziewięciu nowo zatrudnionych, patrzących w moją stronę, gdy wpadam do sali i próbuję ocenić, gdzie mogłabym usiąść. O tak, miałam nadzieję na to skrzypiące krzesło daleko z tyłu, które wygląda, jakby ktoś je dziś wyciągnął ze składziku. Wszystkie miejsca z przodu – gdzie zwykle siadam w pierwszym dniu nowej pracy – są zajęte, z wyjątkiem jednego, ale kiedy robię krok w jego stronę, blondynka siedząca obok zgłasza: „Jest zajęte” – tak sarkastycznym tonem, że nie chce mi się z nią wykłócać.

No dobra.

Za mną słychać czyjeś kroki i czuję lekki triumf, że nawet mimo incydentu z ptakiem to nie ja pojawiłam się tego ranka jako ostatnia. Po mnie wchodzi facet, ten, którego Barrett wkurzył przy windach. Posyła mi mordercze spojrzenie i zajmuje ostatnie wolne siedzenie obok swoich znajomych… miejsce, które ta laska zajęła dla niego.

Niech cię cholera, Barrett!

A więc zostało mi krzesło z tyłu. Siadam, a ono trzeeeeee-szczy, jakby miało dwieście lat.

– A niech to. Ma ktoś pod ręką jakiś smar? – pytam, śmiejąc się z siebie pod nosem.

Nikt się nie odwraca.

Aha, czyli to mnie czeka. Wyobrażałam sobie, że ten dzień może się potoczyć na dwa sposoby: w najlepszej i najmniej prawdopodobnej wersji zawarłabym przyjaźnie i odnalazła swoje miejsce pośród rówieśników. W najgorszej i najbardziej prawdopodobnej odsłonie wszyscy już wiedzą, kim jestem, nienawidzą mnie za to i uznają, ze najlepiej będzie połączyć siły we wspólnej nienawiści wobec mnie.

Aby potwierdzić, z którą opcją mam do czynienia, nachylam się ku chudemu jak tyczka chłopakowi jakiś metr przede mną. Jest na tyle daleko, że nikt nie pomyśli, że siedzimy razem, ale na tyle blisko, że nie muszę podnosić głosu, by spytać go, czy wie, kim jestem.

Spogląda na mnie z niedowierzaniem.

– Oczywiście. Nie odzywaj się do mnie.

Szybko podnosi wzrok, żeby sprawdzić, czy słyszała go ta blondynka w pierwszym rzędzie. Na szczęście dla niego jest pochłonięta ożywioną rozmową z ludźmi obok niej.

Nie jestem zaskoczona, że wszyscy już wydają się wzajemnie znać. Niewątpliwie pracowali tu wspólnie latem jako praktykanci. To naprawdę poważna sprawa załapać się na jedną z upragnionych letnich praktyk w dużej kancelarii między drugim a trzecim rokiem prawa, bo w dziewięciu przypadkach na dziesięć firmy zwracają się do swoich praktykantów, rozważając podania na aplikację napływające od absolwentów po zakończeniu studiów.

Wprawdzie nie było mnie tu przez ostatnie lato, ale to wcale nie oznacza, że się obijałam. Podjęłam po prostu decyzję, że zamiast znosić kolejne upalne lato w Chicago, wyjadę za granicę. Zatrudniłam się na letnią praktykę w londyńskim biurze Elwood Hoyt, żeby spędzić trochę czasu z moim bratem, Wyattem. Dzięki temu mogłam też zwiedzać Europę w wolne weekendy (których miałam niewiele). Chociaż podobało mi się w Londynie, wiedziałam, że ta decyzja może się obrócić przeciwko mnie i nieźle dać mi w kość.

Wygląda na to, że sojusze już zostały zawarte. Pierwsza rada Barretta brzmiała, żeby się z kimś zaprzyjaźnić, prawda? Cóż, braciszku, przykro mi… ale dziś chyba nic z tego.

Słychać szybki stukot obcasów i do sali wkracza kobieta o gniewnym spojrzeniu stalowych oczu. Pomijając srogą minę, nieźle się odstawiła. Od razu zauważam jej dyskretny diamentowy naszyjnik i elegancki kok, w który spięła na karku swoje czarne włosy. Ma ciemną skórę i do twarzy jej w sukience o karmelowym odcieniu. Zerkam w dół i – tak, buty również doskonale pasują. W punkt.

Przechodzi na przód sali konferencyjnej i przygląda nam się leniwie. Parę osób wierci się niespokojnie na krzesłach w krępującej ciszy. Ja siedzę bez ruchu, dopóki jej wzrok w końcu nie spocznie na mnie. Zwęża oczy. Na pewno mnie rozpoznała. Barrett i ja jesteśmy tak podobni, że nietrudno to odkryć, i pewnie po firmie już rozniosła się pogłoska, że kolejny członek rodziny Elwoodów zaczął pracę w kancelarii.

Jezu, ilu was jest? – zastanawia się pewnie.

Nie daje jednak niczego po sobie poznać, odwraca ode mnie spojrzenie i zaczyna mówić rzeczowym tonem:

– Jestem Bethany Quinn, radca w departamencie fuzji i przejęć. Pomogę dziś każdemu z was trafić do waszego zespołu. Potem odbędą się spotkania w kadrach, więc większość pytań kierujcie do nich, nie do mnie. Jeśli będziecie mi zawracać głowę po tym zebraniu, wyślę wam rachunek za mój czas. Zrozumiano?

Wszyscy kiwają głowami z osłupiałymi minami. Tylko ja się uśmiecham.

Uwielbiam ją. Chcę być taka jak ona. Żadnych bzdetów, tylko charakter i pewność siebie.

– Większość z was przepracowała tu lato, witajcie więc ponownie, i co ważniejsze, gratulacje. Teraz nie zajmujecie już najniższego szczebla drabiny. Mimo to jeszcze się nie sprawdziliście. W departamencie fuzji i przejęć jest czterech partnerów, więc zostaniecie podzieleni na grupki i przyjęci do czterech zespołów. Radcy i inni prawnicy, z którymi będziecie pracować, mają niewiele cierpliwości i czasu, żeby prowadzić was za rączkę. Nie zostaliście wybrani do tej pracy przypadkowo. Wszyscy potraficie szybko się uczyć i samodzielnie myśleć. Jeśli okażecie się atutem dla tej spółki, sowicie wam się to opłaci. A teraz, skoro to już ustalone, nie chcemy błędów. Sprawdzajcie pracę trzy razy. Proście o wskazówki, jeśli to absolutnie konieczne.

Lustruje nas wzrokiem.

– Chcę, żebyście mieli jasność w sprawie naszej firmy. Wszyscy macie już jakąś wiedzę o tym świecie. Przyjrzyjcie się dobrze rówieśnikom obok siebie, bo za rok o tej porze jednej czwartej z was już tu nie będzie. Po dwóch latach przetrwa tylko połowa. A pewnie i mniej.

O Boże. Cóż to jest, Igrzyska śmierci? Mamy się wzajemnie powybijać? Bo jakby przyszło co do czego, myślę, że mogłabym zmierzyć się w walce z tym mizerotą obok mnie. W zeszłym roku trenowałam kick-boxing jak szalona.

– Wiem, że jeśli chodzi o politykę szkoleniową Elwood Hoyt, wszyscy nałykaliście się wskazówek i porad z informatorów z kadr. Jednak w naszym departamencie mamy inne wymagania co do przepracowanych godzin niż pozostałe działy. Chcemy, żebyście dążyli do przynajmniej dwóch tysięcy pięciuset płatnych godzin rocznie. Jak postanowicie to podzielić, to już wasza sprawa.

Dwa tysiące pięćset płatnych godzin… a Barrett mówił, żeby dodać pięćset do podstawowego wymogu, co oznaczało, że mam celować w trzy tysiące płatnych godzin rocznie. Odliczając dwa tygodnie urlopu i święta, dawało mi to sześćdziesięciogodzinny tydzień pracy, w dolnej granicy. Najpewniej jednak będę wyciągać dziesięć do dwunastu godzin pracy dziennie i brać też niektóre weekendy. Rozglądam się po grupie, ale nie widzę szeroko otwartych oczu ani oszołomionych min. Same zmarszczone czoła i zacięta determinacja. Wszyscy najwyraźniej wiedzą, na czym stoją. Trudno mi jednak w to uwierzyć. Jedna czwarta z nas nie dotrwa do przyszłego roku? Kiedy ludzie zaczną odpadać? Jak na razie nie widać, żeby kogoś kusiła rezygnacja.

Bethany wyciąga z przyniesionej teczki notatki spisane na papierze firmowym.

– Odczytam skład zespołów. Znajdźcie osoby ze swojej grupy, wymieńcie się telefonami, zapoznajcie się. Ci ludzie będą waszym systemem wsparcia przez najbliższe parę miesięcy. W pojedynkę tu się nie przetrwa.

Zaczyna wymieniać po kolei partnerów, a potem aplikantów przydzielonych do ich zespołów.

– Pan Beltran: Makayla Hammon, Dilan Phan, Ramona Dalton.

Facet siedzący pośrodku sali odwraca się ku dwóm dziewczynom obok siebie i ukradkiem przybija sobie z nimi piątki.

Thaddeus Welch, Vihaan Robles i Andy Pace lądują u pana Pruitta.

Potem zostaje wywołane moje nazwisko, jako pierwszej do zespołu Amayi Chandry. Po mnie Bethany odczytuje nazwiska dwóch innych dziewczyn. Jedna z nich siedzi przy oknie sama. Spogląda na mnie i wzrusza ramionami, jakby niezbyt ją obchodziło, że będziemy pracować razem.

I super! Wolę szczerą apatię niż jawną odrazę.

Poza tym udało mi się uniknąć zespołu Hudsona Rhodesa. Ze wszystkich rad Barretta poszczęściło mi się przynajmniej z tą.

Bethany kończy przydzielać osoby. Blondynka z przodu – Kendra Crane, jak się dowiaduję – zostaje wywołana dopiero na samym końcu, a ja, słysząc, gdzie zostaje wyznaczona, uśmiecham się (w duchu) ze złośliwą satysfakcją, z dwóch powodów. Po pierwsze, trafiła do Hudsona. Po drugie, oprócz niej zamiast dwóch nowych aplikantów zostaje tam skierowana tylko jedna osoba: chłopak obok mnie.

Łatwo to wyliczyć. W tej sali jest tylko jedenaścioro nowo zatrudnionych, więc w jednym zespole musiało być o jedną osobę mniej. No cóż, biedna Kendra jest z pewnością stworzona do takiej pracy. Mam szczerą nadzieję, że Barrett nie przesadzał co do Hudsona. Co za słodka karmiczna odpłata, jeśli on rzeczywiście jest takim potworem.

Kiedy Kendra orientuje się, jak kiepsko trafiła, od razu unosi w proteście rękę. Odważnie. Spodziewałam się, że będzie siedzieć cicho i jakoś to przełknie.

– Przepraszam?

– O co chodzi? – pyta Bethany, nawet nie podnosząc wzroku. Przegląda notatki, jakby na znak, że już skończyła swoje zadania i teraz może nas wypuścić w dzicz. I tak już zajęliśmy jej za dużo czasu.

– Liczyłam, że trafię do pani Chandry, a nie do pana Rhodesa – tłumaczy Kendra uprzejmie. – Byłam w jej zespole, kiedy pracowałam tu na letniej praktyce, a w trakcie rozmowy o pracę powiedziano mi, że zapewne znów trafię do niej.

Bethany w końcu łaskawie podnosi wzrok, tym razem z szyderczym uśmieszkiem. Mam wrażenie, że Kendra w ogóle nie wywarła na niej wrażenia.

– Właściwe słowo w tym zdaniu to „zapewne”. Czy w pani umowie stwierdzono, że będzie pani przełożoną?

– N… nie… – Kendra się wycofuje.

– A czy rozmawiała pani z Amayą osobiście o takim przydziale? Jeśli tak, to z pewnością potwierdziła w kadrach, że pani aplikacja odbędzie się u niej.

Kendra stoi w milczeniu i tylko kręci głową.

– Dobrze. A więc do żadnej zamiany oczywiście nie dojdzie. – Bethany wodzi po nas wzrokiem, jakby chciała nauczyć nas tej lekcji raz a dobrze, żeby nie musiała się powtarzać, kiedy następna osoba zacznie marudzić i się skarżyć. – W zespole, do którego was wyznaczyłam, zostaniecie przez cały pierwszy rok w Elwood Hoyt, jeśli nie dłużej. Nikogo nie faworyzujemy…

Przez ułamek sekundy zerka na mnie, a ja prawie wzdrygam się na krześle. Jak to! To nie ja prosiłam o zamianę. Łatwo się pogodziłam z moim przydziałem, bardzo dziękuję.

– Przydzielamy was do zespołów losowo. Koniec dyskusji – stwierdza szybko. – Za chwilę przybędą członkowie waszych zespołów, żeby was odprowadzić na stanowiska. Oprócz tego kadry życzą sobie, by każdy z was zjechał dziś do ich biura na piętnaste piętro, żeby mogli potwierdzić, czy wasze identyfikatory są sprawne. O ile wiem, dziś rano pojawiło się parę problemów. A kiedy już tam będziecie, odbierzcie też od razu identyfikatory parkingowe dla tych z was, którzy…

Nagle ktoś mocno puka do drzwi. Bethany mruczy coś pod nosem, zła, że przerwano jej w pół zdania.

Kiedy jednak otwiera drzwi i dostrzega, kto za nimi stoi, prostuje się, przestępuje z nogi na nogę i unosi podbródek, przybierając na widok gościa całkiem nowe oblicze. Intrygujące.

Nie umiem opanować ciekawości. Nachylam się na krześle, próbując lepiej dostrzec przybysza.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to jak jest przystojny. Takich mężczyzn rzadko się spotyka. Są darem dla nas wszystkich i mogę to przyznać, mimo że jestem w związku z Jasperem. To nic złego docenić taką urodę! Tym bardziej jeśli oznacza sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i jest bliska doskonałości: gęste, ciemne włosy, urzekające brązowe oczy, pięknie rzeźbiony profil… Cóż, nic dziwnego, że nie odwracam się z powrotem na krześle, mimo że zaczyna mnie uwierać w boku. Nie mogę się ruszyć czy choćby mrugnąć powieką.

– Pan Rhodes. Witam.

Rozpoznaję to nazwisko niesamowicie powoli, jakby musiało przewędrować cały świat, zanim dotrze do moich uszu.

Pan Rhodes.

Co?

To on?! Czyli chodzi o diabła w pięknym przebraniu. To nie fair. Jest przystojny w taki sam sposób, jak piękny jest jadowity wąż, urzekająco… niebezpieczny.

Bez obaw, Barrett. Mam swój rozum.

Odwracam się na krześle i w pełni odzyskuję rozsądek. A potem, żeby oddzielić się od przybysza kolejną barierą, spuszczam wzrok i już nie poświęcam mu uwagi. Z jakąkolwiek sprawą przyszedł, nie ma to nic wspólnego ze mną. Mogłabym równie dobrze pogwizdywać beztrosko i kręcić młynka palcami.

– Przyszedłeś po aplikantów? Właśnie skończyłam przydzielać ich do zespołów.

– Świetnie, a więc zabiorę swoich – mówi seksownym głosem. Nie za niskim, nie za wysokim. Ten idealny, zadziorny ton pomiędzy. – Kendra Crane i Scarlett Elwood, proszę za mną.

Słysząc, jak wymawia moje nazwisko, czuję taki szok, że aż sztywnieję na krześle. To niemożliwe, że właśnie mnie wywołał. Musiałam źle dosłyszeć.

Kręcę nawet przecząco głową.

Bethany również.

– Choć niechętnie, ale muszę zaprzeczyć… – Spogląda na swoje notatki. – Mam tu wpisane, że przydzielono ci Kendrę Crane i Eliego Little. Scarlett Elwood należy do zespołu Amayi.

Hudson po raz pierwszy odrywa wzrok od Bethany i błądzi nim niecierpliwie po sali, aż wreszcie spostrzega mnie i zatrzymuje na mnie spojrzenie. Promienie lasera byłyby mniej przenikliwe niż ten uporczywy wzrok. Roztapiam się na krześle. Niedługo moje spodnie zleją się w jedno z metalowym siedziskiem.

– Ona jest ze mną.

Och, ten głos. Zadrżałabym, gdybym nie była tak pochłonięta nadciągającą zgubą!

Jestem z nim? Z Hudsonem Rhodesem?

Nie, nie, nie. Brat dał mi trzy wskazówki, a ta wydawała się najważniejsza. Nie mogę tego spieprzyć.

– Chyba się mylisz – mówię potulnie.

Czyli tak, jak trzeba, bo w rozmowie z diabłem najlepiej wyglądać na zestrachanego, żeby pomyślał, że łatwo będzie mógł nami pomiatać. Takich znakomitych rad znam więcej.

Mierzy mnie wzrokiem – od stóp do głów – jakby ustalał, czy mam sprawne ciało i mózg, bo jeśli tak, to jakim cudem odważyłam się na tak absurdalną uwagę? Mruży oczy, aż w ich kącikach pojawiają się zmarszczki, uśmiecha się niecnie i kręci głową.

– Nie mylę się. Jesteś ze mną.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 4

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Hudson

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

Epilog do epilogu

Scarlett

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Mr. Big Shot

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Magdalena Kawka

Korekta: Małgorzata Denys

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Nestor / Stoc.Adobe.com

Copyright © 2023. MR. BIG SHOT by R.S. Grey

Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Bortnowska, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-108-0

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka