Profilerka. Jastrë - Grażyna Molska - ebook + audiobook + książka

Profilerka. Jastrë ebook

Molska Grażyna

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Mija dziewięć miesięcy od czasu, kiedy seryjny zabójca Olgierd Woliński uciekł ze szpitala w Augustowie, a policja wciąż nie trafiła na jego ślad.

Profilerka Julia Wigier wraca do rodzinnej Gdyni, by ostatecznie rozprawić się z przeszłością, czyli sprawą zabójstwa jej matki Kaliny Barskiej. Julia, mając dwa lata, była świadkiem tej tragedii, jednak zepchnęła wspomnienia głęboko do podświadomości.

Kiedy profilerka odwiedza grób matki, spotyka tam dawnego znajomego rodziców, Leo Durtana. Początkowo jest przekonana, że spotkała mordercę, ponieważ już wcześniej miała powody, by go podejrzewać. Jednak sprawa okaże się dużo bardziej skomplikowana. Julia poznaje w końcu nazwisko zabójcy matki, lecz wkrótce okazuje się, że mężczyzna nie żyje, został zamordowany. Wigier staje się główną podejrzaną.

W tym samym czasie seryjny zabójca postanawia wrócić do gry. Swoimi metodami ustala, co robi i gdzie przebywa Julia. Jedzie za nią na Wybrzeże, inwigiluje, a potem dzwoni, żeby miała świadomość, że wrócił. To pierwszy etap jego planu, zakładającego zbliżenie się do znienawidzonej profilerki, ośmieszenie policji i zyskanie sławy najgroźniejszego i najbardziej przebiegłego seryjnego mordercy w dziejach Polski.

Grażyna Molska – scenarzystka i redaktorka, producentka i scenografka filmowa. Pochodzi z Trójmiasta, od lat jednak mieszka na warszawskim Mokotowie. Miłośniczka wszystkich zwierząt, zwłaszcza kotów, psów, ptaków i koni. Pasjonują ją tajemnice ludzkiego mózgu, neurolingwistyka, psychologia, sztuka, literatura, historia. Absolwentka III LO w Gdyni oraz filologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim, studentka Marii Janion i Stefana Chwina. Zawodowo przez wiele lat związana z mediami (TVN, TVP), głównie jako redaktor prowadząca prace nad developmentem scenariuszy filmów fabularnych i seriali telewizyjnych, a także osoba odpowiedzialna za ich kształt artystyczny, nadzorująca realizację (w tym dobór reżysera i aktorów) i postprodukcję (montaż i udźwiękowienie). Producentka i scenografka filmów fabularnych „Wygrany” (2011) i „Bezmiar sprawiedliwości” (2006) w reżyserii Wiesława Saniewskiego. Scenarzystka serialu kryminalnego „Profilerka”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 633

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Grażyna Molska, 2025

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcie na okładce

© Freepik/souvenirpixels

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta

Anna Sidorek

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8391-854-9

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Mojej Mamie,

Dziadkom Marcie i Janowi

oraz

całej Rodzinie

PROLOG

1996 ROK

Kuter spowijała nieprzenikniona, mleczna, puchowa mgła. Spadła na nich szybko i bez ostrzeżenia, jakby Stwórca chciał z sobie tylko znanego powodu przykryć świat pierzastą kołdrą.

Wypłynęli ze Stachem przed czwartą rano z portu w Jastarni, bez niczyjej wiedzy. Trochę dlatego, by udowodnić ojcu i Marcelemu, ich starszemu bratu, że sami świetnie sobie dadzą radę w morzu, że nie wypadli sroce spod ogona. Ale tak naprawdę zupełnie nie o to chodziło.

Max widział to, czego inni zdawali się nie dostrzegać. Stach stawał się z dnia na dzień coraz bardziej nieswój, zapadał się w sobie, jakby wsysała go złowroga bezdenna otchłań. Max wiedział, dlaczego tak się dzieje, ale rodzina zamykała oczy na tę oczywistą prawdę. Zostawiła ich samych z problemem, udając, że go nie ma. Co mógł zrobić? Był tylko o dwa lata starszy od Stacha, ale czuł, że musi mu pomóc. Bezsilność i bezradność zawsze działały na niego jak płachta na byka, wyzwalając nagromadzone pokłady złości i woli walki. Musiał skierować uwagę brata na inne tory bez względu na wszystko. Powinien dodać piętnastolatkowi wiary w siebie, i mimo że obaj znajdowali się w zaklętym kręgu, Max nie zamierzał się poddawać. Dlatego wymyślił, że ta wyprawa, wspólny wysiłek zakończony sukcesem, czyli skrzyniami pełnymi ryb, pozwoli chłopakowi choć na chwilę zapomnieć o tym, co go spotkało, i skieruje jego myśli na zupełnie inne tory.

Byli już cztery mile od brzegu. Niedługo trzeba będzie zacząć przygotowania do połowu.

– Zaraz wystawiamy sprzęt, szykuj się! – krzyknął do Stacha, ale nie usłyszał żadnego odzewu.

Uświadomił sobie, że od dłuższego czasu nie słyszał nic oprócz ryku silnika.

– Stachu! – zawołał jeszcze głośniej. – Włożyłeś sztormiak?

Był koniec marca i zbliżała się Wielkanoc, kiedyś jego ulubione święta. Jednak po tym, co im się przydarzyło, myślał o nich i wiążącej się z nimi konieczności pójścia do kościoła ze wstrętem.

Wyszedł z kokpitu na pokład. Widoczność była praktycznie żadna, nie większa niż dwadzieścia centymetrów. Zaniepokojony szedł przed siebie po omacku.

– Stachu?! Gdzie jesteś?! Odezwij się! – nawoływał, machając rękami, jakby chciał rozrzedzić gęstniejącą wokół niego mgłę. – Przestań się wygłupiać! – wrzasnął tym razem na cały głos.

Wpadł w popłoch. Zaczął skrupulatnie przeszukiwać pokład z wyciągniętymi przed siebie rękami, co przypominało zabawę w ciuciubabkę. Tylko że to nie była zabawa. Pokład był pusty! Czuł spływające po plecach strużki zimnego potu, serce gwałtownie przyśpieszyło, a krew zastygła w żyłach. Wydzierał się z całych sił, rzucając w otaczający go mleczny krąg imię brata, a biała wata od razu pochłaniała każdą głoskę, jak nienasycony biały potwór. Coś się stało. Coś ze Stachem! Ale rozum nie przyjmował możliwości, którą podpowiadała wyobraźnia.

Po omacku wrócił do kokpitu i zgasił silnik. Zapadła ogłuszająca cisza. Mgła otulała go ciasnym kokonem, ledwie mógł dojrzeć własną rękę. Wykrzyczał imię brata ponownie. Straszne myśli wirowały mu w głowie i miał wrażenie, że jego mózg za chwilę eksploduje. Wmawiał sobie, że brat się pewnie gdzieś schował, wlazł do jakiejś skrzyni i za chwilę z niej wyskoczy, że to tylko głupi żart, ale gdzieś głęboko, niemal na samym dnie duszy czuł, że tak nie będzie. Że stało się coś najgorszego. Upadł na kolana, czując rozlewającą się po całym ciele falę fizycznego wręcz bólu, a jego twarz zrobiła się mokra od łez.

ROZDZIAŁ I

TERAZ

WARSZAWA, MARZEC

1

Borys Talarek siedział samotnie przy barze w Piotrusiu Panu od jakichś dwóch godzin i nudził się jak przysłowiowy mops. Lokal ział pustką i nie było nawet na kim zawiesić oka. Uświadomił sobie, że jest środek tygodnia, a przecież wcześniej bywał tu jedynie w weekendy. Dlaczego wpadł tutaj akurat dziś? Sam nie bardzo wiedział. Może dlatego, że chciał uczcić dobrze zapowiadający się interes, a może miał ochotę poznać wreszcie kogoś nowego? Marek odszedł pół roku temu i nic nie zapowiadało, że to się zmieni. Zresztą już mu przestało na nim zależeć. Z czasem przejrzał na oczy, uświadomił sobie, że nie łączyła ich miłość. Przynajmniej nie ze strony Marka. Dopiero po czasie Borys zdał sobie sprawę, że ich związek nastawiony był wyłącznie na konsumpcję, rzeczy boleśnie przyziemne. Owszem, uwielbiał seks, ale przestały mu wystarczać przyjemności związane tylko z ciałem. Pragnął podróżować, poznawać świat, kultury innych krajów, wymieniać poglądy, dzielić się z kimś radością i smutkiem. Coraz częściej zastanawiał się nad sensem swojego istnienia. Do czego zmierzał? Co chciał osiągnąć? Pieniądze? Miał je od wczesnej młodości, zawsze świetnie sobie radził w biznesie. Prowadził dobre i wygodne życie, ale nie dawało mu ono pełnej satysfakcji. Chciał kochać i być kochanym. Tak, jedynie to miało sens, ale jak do tej pory nie zaznał prawdziwej miłości. Kolejni faceci okazywali się wielkim rozczarowaniem.

Z zamyślenia wyrwał go głos barmana Edzia w karmazynowej kamizelce i czarnej muszce pod szyją, który postawił przed nim kieliszek wina o rubinowej barwie. Łysa czaszka Edzia świeciła się, odbijając niebieskawe światło lamp.

– Amarone, od tamtego pana.

Edzio dyskretnie wskazał wzrokiem siedzącego naprzeciwko Borysa mężczyznę, który wpatrywał się w niego wymownie, a teraz lekko skinął mu głową i podniósł stojący przed nim kieliszek wina w geście toastu. Borys, nie namyślając się długo, zrobił to samo. Nie zauważył gościa wcześ­niej, musiał zjawić się dopiero co. Odwzajemnił uśmiech. Po chwili tamten podszedł do niego i się przysiadł.

– Artur.

– Borys. Dzięki za wino. Jak zgadłeś, że uwielbiam Amarone?

Artur zrobił na nim duże wrażenie. Jego wzrok wydawał mu się w jakiś nieokreślony sposób dziwny, kryły się w nim tajemnica i siła, coś, co zmuszało do uległości. Facet go onieśmielał, choć był chyba w jego wieku.

Artur roześmiał się dźwięcznie i nachylił się do niego.

– Wróbelek Edzio mi wyśpiewał – wyszeptał.

Jego bliskość i ciepło oddechu, które Borys poczuł na uchu, sprawiły że oblała go przyjemna fala gorąca. Wzniósł ponownie kieliszek i upił spory łyk, żeby ukryć zmieszanie. To samo zrobił Artur, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. Pod tym spojrzeniem Borys topniał, a tlący się w jego ciele żar pożądania wybuchnął z niebywałą siłą. Spuścił wzrok. Bał się, że towarzysz zbyt szybko go przejrzy, a z drugiej strony marzył o tym, żeby poddać się jego woli, i to jak najszybciej.

Obudził się we własnym mieszkaniu, zesztywniały i zmarznięty. Spróbował się ruszyć, ale wykręcone do tyłu ręce nie słuchały go. Podobnie nogi.

– Co jest?

Próbował coś powiedzieć, jednak z ust wydobył się jedynie bełkot. Dotarło do niego, że jest związany. W ustach czuł obrzydliwą suchość, jakby cały zapas śliny został wyczerpany, bo pochłonęła go szmata, wypełniająca całą jamę ustną, sięgająca po samo gardło.

Jezu! – wykrzyczał w myślach z rozpaczą i przerażeniem.

Szarpnął się kilka razy, ale na próżno. Efekt był taki, że więzy werżnęły mu się głębiej i boleśniej w przeguby rąk. Nic nie pamiętał, w głowie ziała czarna dziura, totalna i złowróżbna pustka. Nie wiedział, w jaki sposób znalazł się związany na krześle we własnym salonie. Przypominał sobie jedynie, że poznał w Piotrusiu Panu faceta, który zrobił na nim wielkie wrażenie. Potem wyszli razem.

Rozejrzał się po przestrzeni, z której był taki dumny. Ponad sto metrów kwadratowych, salon połączony z nowoczesną lśniącą kuchnią, wielkie okna. Minimalizm i funkcjonalność pomagały odciąć się od presji konsumpcjonizmu i osiągnąć równowagę życiową, a kluczem do tego celu były prostota i umiar. Tak, w tej przestrzeni prawie bez ozdób, gdzie dominowały szlachetne najdroższe materiały, czuł się należycie zrelaksowany po całodziennej walce w firmie deweloperskiej. Ale teraz to nie pomagało, bo nie mogło pomóc. Znalazł się w sytuacji ekstremalnej z nie wiadomo jakiego powodu. Na kuchennej wyspie dostrzegł na wpół opróżnioną butelkę czerwonego wina i stojące obok dwa kieliszki.

Czerwone wino? A więc przyszli tu razem? I co nastąpiło później? Okoliczności wskazywały na to, że Artur musiał dosypać mu czegoś do wina. Pigułka gwałtu? Zapewne. Tylko dlaczego? Czy między nimi do czegoś doszło?

Spojrzał na ubranie. Był w tych samych ciuchach, które miał na sobie w Piotrusiu Panu.

I gdzie jest Artur? Może to jakaś cholerna zabawa? Może jakaś odmiana sadomasochistycznego stylu, o której jeszcze nie słyszał? Miał nadzieję, że za chwilę okaże się, że tak właśnie jest, że Artur wróci i go uwolni, a on zda egzamin, któremu ten tajemniczy facet go poddał. Uspokoił się trochę.

Za oknem wstawał dzień, czyli przesiedział tak całą noc. Z sypialni dobiegł go jakiś szmer. Po chwili w drzwiach prowadzących z sypialni do salonu pojawił się na wpół ubrany Artur. Borys domyślił się, że pewnie spał w jego łóżku.

Co planował ten gość? Czego od niego chciał? Kiedy tylko o tym pomyślał, Artur nachylił się do niego i spojrzał mu poważnie w oczy. Dopiero teraz Borys zauważył, że wrażenie, jakie odniósł w Piotrusiu Panu, było pewnie spowodowane sztuczną gałką oczną Artura. Tak, wczoraj nie mógł tego dostrzec z powodu knajpianej ciemności, ale w świetle dnia, z tak bliska, widział wyraźnie. Na skroni zaś dojrzał sporą różowawą bliznę. Pomyślał, że to mężczyzny wcale nie szpeci, wręcz przeciwnie. Blizna dodawała mu męskości i pewnej drapieżności. Artur uśmiechnął się do niego i na chwilę w serce Borysa wstąpiła znowu nadzieja, że jest tak, jak podejrzewał. Że to jakaś, głupia co prawda, ale jednak zabawa.

– Trochę twarde to twoje wyrko, ale koniec końców wyspałem się. A ty? Pospałeś?

Kiedy to mówił, rozglądał się po salonie, jakby czegoś szukał. W końcu znalazł. Trzymał w ręce pilot do telewizora wielkich rozmiarów, który wisiał na ścianie przed Borysem. Artur go włączył.

– Żebyś się nie nudził, pooglądaj sobie.

To powiedziawszy, skierował się do kuchni.

Borys po chwili stracił go z oczu i jedynie na podstawie dobiegających do niego dźwięków mógł się domyślić, co tamten robił.

– Zgłodniałem. Zobaczmy, co masz w tej swojej odlotowej lodówce.

Borys usłyszał, że Artur ją otworzył. Jednocześnie jego uwagę przykuł komunikat nadawany w porannych wiadomościach przez ładną dziennikarkę.

– Nadal poszukiwany jest Olgierd Woliński, seryjny zabójca, który zamordował kilkanaście kobiet. Mężczyzna wciąż przebywa na wolności, po tym jak został ujęty i uciekł ze szpitala w Augustowie w lipcu zeszłego roku. Od tamtej pory Woliński jakby zapadł się pod ziemię. Policja prowadzi szeroko zakrojone poszukiwania w całym kraju i poza granicami. Jeszcze w sierpniu ubiegłego roku prokuratura wysłała list gończy za podejrzanym. Policja współpracuje też z Interpolem w tej sprawie. Ktokolwiek widział podejrzanego lub wie o miejscu jego pobytu, proszony jest…

Artur zjawił się niczym duch za jego plecami i przełączył na inny kanał, po czym wrócił do kuchni, jednak Borys zdążył zobaczyć zdjęcie aresztowanego Wolińskiego z zabandażowanym okiem i jego portret.

Boże! To on! – pomyślał z przerażeniem. Siedział w jednym pomieszczeniu z seryjnym mordercą kobiet! Chyba czas przestać się łudzić, że to zabawa.

Włosy stanęły mu dęba na całym ciele, oddychanie zaczęło sprawiać trudność i miał wrażenie, że zaraz się udusi. Słyszał dobiegające z kuchni dźwięki. Artur, nie, dziennikarka powiedziała, że ma na imię Olgierd, zaczął coś smażyć. Po chwili poczuł przyjemny zapach, pod wpływem którego jego żołądek aż zawył, a ślinianki jak oszalałe zaczęły produkować tak potrzebną ślinę. Skurczony żołądek stanowczo domagał się posiłku, Borys nic przecież nie jadł od wczorajszego lunchu. Zaczął się znowu szarpać, naras­tała w nim panika nie do opanowania. Usłyszał słowa Wolińskiego:

– Uspokój się. Nic ci nie będzie.

Podziałały na niego uspokajająco, może dlatego, że chciał mu wierzyć. Przecież facet nie zabijał mężczyzn. Może po prostu potrzebował mety i niedługo sobie pójdzie.

Woliński znowu zniknął w sypialni, a kiedy wrócił, był już całkowicie ubrany. Mogło to oznaczać, że zaraz stąd wyjdzie.

Olgierd zniknął na jakiś czas w kuchni, chyba sprzątał. Zmywał naczynia i chował je na miejsce. Zniknęły też kieliszki stojące obok butelki. Jednak po chwili Olgierd postawił ponownie jeden kieliszek i nalał do niego trochę wina. Borysowi, oprócz głodu, dotkliwie dokuczało pragnienie, a widok lejącego się płynu tylko to odczucie spotęgował.

Olgierd podszedł do Borysa i spojrzał na niego uważnie.

– Wyjmę ci teraz knebel, ale nawet nie próbuj krzyczeć. Zresztą to na nic, i tak cię tu nikt nie usłyszy. Kiwnij głową, że dotarło.

Borys skinął głową i kiedy tylko Olgierd wyciągnął mu cholerny knebel z ust, odetchnął pełną piersią. Natychmiast wyszeptał błagalnie ochrypłym, drewnianym głosem:

– Pić. Daj mi pić, proszę.

– Jasne. Dostaniesz. Ale najpierw podasz mi hasło do twojego laptopa i szyfr do sejfu, okej?

A więc o to chodziło! Ucieszył się i zganił jednocześnie w myślach, że od razu na to nie wpadł. Tylko skąd Olgierd wiedział, że Borys ma sejf? Może przeszukał mieszkanie i w końcu znalazł, kiedy on nieprzytomny siedział związany na środku salonu. Tak, tak musiało być. Proszę bardzo, niech wszystko bierze, byle tylko go uwolnił i zostawił w spokoju.

– Hasło: Jutrobedzienasze25! Od dużej litery i z wykrzyknikiem na końcu. A szyfr to kombinacja… masz coś do pisania?

– Zapamiętam. Dawaj.

– Sześć, trzy, jeden, cztery, cztery, jeden, trzy, sześć, dziewiętnaście, trzydzieści trzy.

– Okej, dzięki, zaraz sprawdzę.

Olgierd zniknął mu z pola widzenia. Borys domyślił się, że poszedł do sejfu ukrytego w jednej ze ścian, na której wisiał jedyny w tym domu obraz odziedziczony po rodzicach. Nie pasował do wnętrza, ale Borys nie potrafił się go pozbyć. Kiczowaty landszaft przenosił go w czasy dzieciństwa, do którego coraz częściej tęsknił. Rodziców stracił parę lat temu, jedno po drugim. Mama zmarła na raka, a ojciec dostał zaraz potem rozległego zawału. Borys nie miał żadnego rodzeństwa i to była jedyna pamiątka po tym, co było kiedyś.

Westchnął na wspomnienie rodziców, prostych, ale dobrych ludzi. Mieszkali całe życie w Kobyłce pod Warszawą, gdzie się urodził i dorastał. Kiedy osiągnął sukces i dochrapał się sporych pieniędzy, wstydził się tej Kobyłki, więc się do niej nie przyznawał. Rodzice nie chcieli zamieszkać w Warszawie, a przecież kupił im niezłe i duże mieszkanie w samym Wilanowie. Woleli zostać w swoim starym domu odziedziczonym po dziadkach.

Z rozmyślań wyrwał go ponownie głos Olgierda:

– No nieźle, stary! Kupa forsy! Euro i funty, niezła lokata.

– Pić! Daj pić, obiecałeś! – upomniał się.

Woliński stanął przed nim z jego piękną teczką kupioną rok wcześniej w Mediolanie. Była wypchana do granic możliwości. Dopiero teraz zauważył na rękach mężczyzny skórzane rękawiczki. Ten widok znowu go zaniepokoił. Olgierd postawił teczkę na ziemi i stanął za nim.

Po co mu rękawiczki? Nie chce zostawiać śladów, ale przecież…

Nagle zobaczył w rękach Olgierda cienki drut, który ten wyjął z kieszeni i zaczął go powoli rozwijać. Mężczyzna zniknął za jego plecami. Borys znieruchomiał z przerażenia i wtedy poczuł na szyi coś zimnego. Z minuty na minutę wrzynało się coraz bardziej w skórę, odcinając dopływ dobroczynnego tlenu do mózgu. Ciemniało mu w oczach, próbował się szarpać, ale było tylko gorzej. Odpływał; zdążył jeszcze pomyśleć, że nie chce umierać, aż w końcu zapadł w czarną otchłań.

Woliński wytarł zakrwawioną garotę o koszulę Borysa, zwinął ją i schował z powrotem do kieszeni. Potem przeszukał kieszenie marynarki Borysa. Znalazł portfel, a w nim dowód osobisty. Przeczytał na głos imię i nazwisko i zaśmiał się szyderczo.

– Borys Talarek! Boże, co za prostackie nazwisko. Gorzej trafić nie mogłem.

Wziął leżący na kanapie laptop, położył go na kolanach i wpisał hasło. Otworzył wyszukiwarkę i wpisał: „Artur Wenet”.

2

Zmierzała w stronę Gdyni, miasta, w którym przyszła na świat. Minęło ponad osiem miesięcy od czasu augustowskiego koszmaru i dynamicznego śledztwa w sprawie seryjnego zabójcy Olgierda Wolińskiego. Złapali go w końcu, ratując od śmierci młodą prokuratorkę Monikę Pawluk. Jednak kiedy upajali się z Karolem świętym spokojem, który, jak sądzili, wreszcie nadszedł, zadzwonił telefon.

Pływali po jeziorze Rospuda. Pierwszy raz podczas tamtego lata mogli swobodnie rozkoszować się słońcem, wodą, lasem i ciszą. I nagle jeden telefon wdzierający się w tę niemal arkadyjską przestrzeń sprawił, że wszystko wróciło. Woliński uciekł z augustowskiego szpitala, gdzie przebywał z powodu ran zadanych mu przez walczącą z nim na śmierć i życie Monikę, a później przez policję. Zadzwonił do Julii, by jej oznajmić, że dopóki on żyje, Julia nie zazna spokoju. To była wyraźna groźba, tym bardziej złowieszcza, że jak się okazało w trakcie śledztwa, Woliński zamierzał zabić i ją.

Od tego czasu miała się cały czas na baczności, żyła w napięciu, oglądając się za siebie, ale na razie wszelki ślad po Wolińskim zaginął.

W tym czasie Karol zdążył przenieść się do Warszawy, gdzie wciąż miał swoje mieszkanie. Po ujęciu Wolińskiego wrócił do łask komendy stołecznej, a komendant zaprosił go ponownie do współpracy. Powołano specjalny zespół mający zająć się tropieniem i ujęciem Wolińskiego, na którego czele stanął właśnie Nadzieja.

Julia z nim nie mieszkała, trochę ze względu na dzieci, ale też dlatego, że ceniła swoją niezależność. Widywali się jednak z Karolem niemal codziennie. Przez ostatnie miesiące, oprócz opracowywania kilku profili dla śledczych w Krakowie, Wrocławiu i Poznaniu, pracowała usilnie nad przygotowaniem swojego wyjazdu do Trójmiasta.

Nadszedł wreszcie czas, żeby ostatecznie rozwikłać sprawę zabójstwa matki. Do tej pory wciąż coś ją od tego odciągało, nie pozwalało jej skupić się na sprawie. Ale jeszcze w Augustowie, dzięki znalezieniu dokumentów przetrzymywanych przez ojca, posunęła się w swoim śledztwie trochę do przodu. Z zebranych informacji i rozmów z ojcem, z którym wreszcie przełamali lody i zbliżyli się do siebie jak nigdy wcześniej, wynikało, że mamę zamordował jakiś wysoko postawiony funkcjonariusz SB. Teraz należało poznać jego nazwisko, co nie było łatwym zadaniem.

Za parę dni przypadała kolejna rocznica śmierci mamy, a pani Krysia Potrykus, jej koleżanka z pracy, na której trop Julia wpadła niedawno, wreszcie wróciła do Polski po dwuletnim pobycie w Indiach. Julia najpierw chciała pójść na grób mamy, a potem wreszcie porozmawiać z panią Krysią. Innym świadkiem, od którego miała nadzieję dowiedzieć się czegoś o dawnych kontaktach mamy, była Renata Formella. O jej istnieniu też dowiedziała się niedawno od ojca. Nie pamiętała, że mama zatrudniła młodą dziewczynę do opieki nad nią. Ojciec długo nie mógł przypomnieć sobie jej nazwiska, ale w końcu znalazł je w jakimś liście od matki. Po zabójstwie ojciec całkowicie stracił kontakt z opiekunką. Dziewczyna już się nie pojawiła, zwłaszcza że ciocia Roma zabrała szybko Julię do Warszawy. Kiedy ojciec przeszedł na emeryturę i na stałe zszedł na ląd, wyprowadził się z Gdyni do Augustowa, do domu po swoich rodzicach. Willę na Kamiennej Górze sprzedał prawie od razu po tragicznym wydarzeniu. Nie chciał do niej wracać, co było zrozumiałe.

Myślała o skomplikowanej przeszłości swojej niewielkiej rodziny i próbowała zaplanować kolejne kroki, jakie powinna postawić w drodze do prawdy. Miała nadzieję, że wreszcie ją pozna. Ten cel determinował jej dotychczasowe życie, sprawił, że wybrała taki, a nie inny zawód. Wszystko, co robiła, było mu w jakiś sposób podporządkowane.

Spojrzała w lusterko wsteczne. Odniosła wrażenie, że widziała już gdzieś tę srebrną toyotę, która od jakiegoś czasu trzymała się w pewnej odległości za nią. Czyżby Woliński? Mimowolnie przeszedł ją dreszcz, a puls przyśpieszył. Tego by tylko brakowało. Odepchnęła od siebie tę myśl. Minęła znak informujący, że dwa kilometry dalej znajduje się stacja benzynowa, a po chwili na nią zjechała. Obserwowała parkujące samochody. Srebrna toyota się nie pojawiła. Odetchnęła.

Zajrzała na stację, skorzystała z toalety, kupiła psychologiczny miesięcznik „Charaktery”, który czytywała, gdy tylko miała na to chwilę, i kawę. Była całkiem niezła, dużo lepsza niż na niejednej komendzie. Uśmiechnęła się do siebie, bo przypomniał jej się Karol, który nigdy nie wybrzydzał na smak kawy serwowanej w pracy. A jej kojarzyła się zawsze z paskudnym czarnym błotkiem o smaku i zapachu dziegciu, smolistej mazi powstałej w wyniku suchej destylacji kory drewna. Sama nie wiedziała, skąd brały się jej takie właśnie skojarzenia. Zadzwoniła do Karola, ale odbiła się jedynie od sekretarki. Ruszyła dalej i nie zatrzymując się już, wjechała wkrótce na trójmiejską obwodnicę.

Po półtorej godziny znalazła się na Kamiennej Górze i zameldowała w hotelu. Wielkie okno pokoju hotelowego oferowało atrakcyjny widok na Zatokę Gdańską. Od dzieciństwa morze kojarzyło się jej ze śmiercią mamy i nie było na to rady. Dlatego jeżeli wyjeżdżała czasem na urlop, to nigdy nad Bałtyk. Myślami ponownie wróciła do przeszłości i swoich snów, w których na początku po jasnym parkiecie sypały się perły, a potem pojawiała się upadająca nań kobieta. Leżała w aureoli jasnych włosów czerwieniących się szybko od wypływającej spod ciała krwi. W innym śnie Julia widziała mężczyznę wchodzącego do sypialni. Pamiętała sygnet na jego małym palcu. Budziła się zawsze z koszmarów pod wpływem własnego krzyku, zlana zimnym potem. Majaki towarzyszyły jej, odkąd sięgała pamięcią, choć ostatnio, kiedy wreszcie zaczęli rozmawiać z ojcem o sprawie zabójstwa mamy, jakby trochę odpuściły.

Wyjęła z plecaka portfel i sfatygowaną od ciągłego wyjmowania fotografię. Wpatrywała się w wyblakłe zdjęcie matki, próbując przypomnieć ją sobie żywą. Nic z tego. Nie umiała przywołać jej do życia, wyobrazić sobie, jak się porusza, mówi, śmieje… Dla niej słowo „mama” nie budziło wspomnień z żywą istotą. Zdjęcia nie pomagały. Schowała fotografię i zadzwoniła do pani Potrykus. Umówiły się na spotkanie niedaleko hotelu.

Stały na Kamiennej Górze, wpatrując się w widoczny stąd port jachtowy i pustą o tej porze roku plażę. Wiała przyjemna bryza i Julia wystawiła twarz w jej kierunku. Ponad ich głowami przelatywały z krzykiem mewy; odgłosy te coś w Julii poruszyły, jakąś od dawna uśpioną strunę, mgliste wspomnienie, ledwie uchwytny obraz widoczny ułamek sekundy. Poczuła się lepiej, jakby ten dźwięk, zespolony z zapachem morza, osadził ją w dalekiej przeszłości, której przecież nie mogła pamiętać. Ale to było znajome i przyjazne, jakby swojskie. Pani Krysia, około siedemdziesięcioletnia kobieta, szczupła, dobrze ubrana, o pociągłej twarzy i bystrych ciemnych oczach, z półdługimi srebrzystymi włosami, wciąż wyglądała młodo. Julia poczuła ucisk w sercu. Mama, gdyby ktoś nie odebrał jej w tak brutalny sposób życia, mogłaby tu stać razem z nią i wyglądać równie młodo i pięknie.

– Nie wiem, czy to pamiętasz. Pewnie nie, byłaś za mała. Ale kiedy to się stało… milicja znalazła cię w domu. Schowałaś się pod łóżkiem. Twój ojciec był na morzu. Minęło kilka dni, nim wrócił do kraju. Mieszkaliśmy z mężem dwa domy dalej i wzięliśmy cię wtedy do siebie. Zostałaś u nas, dopóki nie przyjechała twoja ciocia. – Pani Krysia westchnęła ciężko i spojrzała na Julię z troską.

– Nic nie pamiętam. Wracają do mnie jedynie sny, wciąż te same. I nie wiem, czy to są obrazy, które naprawdę wtedy widziałam, czy tylko wytwór wyobraźni.

– Niewykluczone, że coś wtedy widziałaś, ale twoja świadomość zepchnęła to głębiej, do podświadomości. Tamte zarejestrowane sceny wracają w postaci snów.

– Tak. Pewnie tak jest. A co pani pamięta? Znała pani mamę, pracowałyście przecież razem w tym liceum pod Kamienną Górą. W Trójce, prawda?

– Tak.

– Jaka ona była?

– Szlachetna, odważna i dość skryta. Nie mówiła za wiele o sobie. Ale czasem się odwiedzałyśmy, mieszkałyśmy przecież po sąsiedzku. Pamiętam pewien wieczór, to musiała być końcówka lat siedemdziesiątych, bo nie było cię jeszcze na świecie. Słuchałyśmy płyty Anny Jantar, zwłaszcza jej wielkiego przeboju Nic nie może wiecznie trwać. Przechodzą mnie ciarki, jak teraz to wspominam, bo i twoja mama, i Jantar niedługo później… Wiesz, Jantar zginęła w tej strasznej katastrofie lotniczej na Okęciu.

Krysia Potrykus zapatrzyła się w morze. Julia miała poczucie, że kobieta przeniosła się w przeszłość. Dosięgło ją jakieś nieodparte wrażenie, że czas wcale nie dzieli się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ale trwa jednocześ­­nie, jest całością. Po dłuższej chwili dobiegł ją głos pani Krysi:

– Kalina zaprosiła mnie na wino, które Stefan przywiózł z jakiegoś dalekiego kraju. I znowu gdzieś wypłynął. Twoja mama czuła się chyba samotna, choć nigdy się nie skarżyła.

Gdynia, Kamienna Góra, 1979

Kalina wyszła na chwilę z salonu urządzonego ze smakiem, gdzie na ścianach wisiały obrazy z różnych stron świata i afrykańskie maski, a na półkach, oprócz wielu książek, stały ciekawe przedmioty zwożone przez Stefana Barskiego z każdej podróży. Krysia lubiła ten pokój, czuła się w nim trochę jak w muzeum, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Z ciekawością przyglądała się egzotycznym cudeńkom, o których Kalina, kiedy się o to poprosiło, opowiadała. Kalina była od niej o trzy lata starsza, dobiegała trzydziestki. Obie skończyły anglistykę i poznały się w trzecim liceum w Gdyni, gdzie pracowały jako nauczycielki angielskiego. Zresztą nie tylko, bo to liceum, jedyne w całym Trójmieście, a może i w Polsce, prowadziło lekcje również z innych przedmiotów w języku angielskim, więc nauczały też biologii i historii w tym języku.

Krysia podeszła do adaptera i nastawiła ponownie płytę Jantar, a wtedy weszła Kalina. Wyglądała jak zwykle pięknie, choć wcale nie skupiała się na swojej urodzie. Ubierała się skromnie, a mogła przecież błyszczeć jako żona pływającego. Krysia wiedziała, że niektóre koleżanki zazdrościły jej tego dostępu do dóbr całego świata, podczas gdy one mogły, jeżeli w ogóle, kupić za bony, nawet nie za dolary, coś tam lepszego w Peweksie. To było ich komunistyczne Eldorado. Poza tym istniała tak zwana hala w Gdyni, gdzie dostać można było prawie wszystko, ale za ciężkie pieniądze.

Kalina wniosła tacę z przysmakami i postawiła ją na niskiej ławie, przy której siedziały. Krysia z ciekawością przyglądała się dziwnym zielonym kulkom w miseczce.

– Co to jest?

– Oliwki, spróbuj. Są lekko słonawe, ale dobrze smakują z winem.

Wstała i sięgnęła po napoczętą już butelkę. Dolała wina Krysi, a potem sobie. Wzniosła kieliszek w geście toastu.

– Nasze zdrowie!

– Nasze! Świetne to wino!

Krysia sięgnęła po oliwkę, by zjeść ją, popijając alkoholem. Smakowała wybornie.

– Rzeczywiście pychota. Mogę jeszcze?

– No pewnie, zjedz wszystko. Tu masz jeszcze foie gras, taki pasztet z wątróbek kaczych i gęsich, ponoć to wielki przysmak na Zachodzie. No i sery, Francuzi jedzą do wina sery, ten jest niebieski, bo jest pleśniowy.

Kalina zauważyła minę Krysi, gdy ta usłyszała o pleśni, i się roześmiała.

– Nie bój się, ta pleśń jest zdrowa i smaczna, spróbuj z bułką i winogronami.

Sama też sięgnęła po kawałek sera. Na chwilę zapadła cisza. Krysia poczuła na podniebieniu przyjemny smak i kiwnęła głową.

– Faktycznie, pyszne to wszystko.

Spojrzała na koleżankę, która w zamyśleniu złapała się za złoty krzyżyk na szyi. Krysia dawno zauważyła, że nigdy go nie zdejmowała. Kalina posmutniała. Może to z powodu dzisiejszego incydentu w szkole?

– Czego chciał od ciebie dyrektor? Chyba mu nie podpad­­łaś?

Kalina w pierwszej chwili nie odpowiedziała. Podeszła do adaptera, zatrzymała płytę i objęła się ramionami, jakby zrobiło jej się zimno.

– Wiesz, miałam starszego brata. Janek był inteligentny, dobry, odważny. Byliśmy bardzo zżyci, zawsze się mną opiekował. Pracował w Zarządzie Portu Gdynia. Kiedy w siedemdziesiątym roku wybuchły strajki, poszedł razem z innymi na Stocznię. Przeszli Dziesiątego Lutego i Marchlewskiego, i wtedy doszło do starcia. Komuniści wysłali na bezbronnych ludzi wojsko z czołgami! Zresztą sama wiesz, jak było…

Krysia słuchała tego wyznania zaskoczona i trochę przestraszona.

– No pewnie, tata mi opowiadał, ale zakazał o tym mówić.

Kalina stała nieruchomo z gniewną miną. Potem podeszła do okna. Ciągnęła ze smutkiem i coraz większym gniewem:

– Zabili mi go wtedy. Zabili Janka, a miał tylko dwadzieścia trzy lata! – Odwróciła się, a jej oczy przepełnione łzami rzucały gniewne błyskawice. – Nie zrobił nic złego! Nigdy im tego nie wybaczę! Rozumiesz?! Nigdy!

Krysia słuchała tego bez słowa; nie spodziewała się takiego wyznania. Po chwili Kalina ponownie dotknęła krzyżyka na szyi i powiedziała już spokojniej:

– Został mi po nim tylko ten krzyżyk. – Znowu usiadła naprzeciwko Krysi. – Pytałaś o dyrektora. Ostrzegał mnie przed służbami. Pytali o mnie, czekali dziś w samochodzie przed szkołą i jechali za mną aż do domu. To już trwa od jakiegoś czasu. Jestem na cenzurowanym, ale wiesz co? Mam to gdzieś.

Krysia patrzyła na nią po części pod wrażeniem jej odwagi, a po części przerażona wyznaniem. Niby wiedziała, co się dzieje, ale wydawało jej się, że to jej nie dotyczy. Tymczasem Kalina, jej bliska koleżanka, była śledzona przez służby!

TERAZ

GDYNIA, KAMIENNA GÓRA

Julia stanęła wraz z panią Krysią przed ich dawną willą. Nie pamiętała tego budynku, ale opowieść o złotym krzyżyku przywołała jakieś mgliste wspomnienie. Tak, chyba go pamiętała, pewnie bawiła się nim nie raz, kiedy mama brała ją na ręce. Uśmiechnęła się do siebie na to wspomnienie, które choć tak ulotne, jednak istniało. Obraz krzyżyka niósł też jeszcze coś. Poczuła coś, to musiał być jej zapach. Zapach mamy. Ogarnęło ją poczucie błogości i szczęścia, w którym chciałaby się zatopić na dłużej, ale głos Krysi Potrykus jej to uniemożliwił.

– To wasz dom. Stał przez ponad rok niezamieszkany, aż w końcu twojemu ojcu udało się go sprzedać. Potem chyba znowu został sprzedany. Nie wiem, bo wyprowadziliśmy się pod koniec lat osiemdziesiątych. Nie mam pojęcia, kto tu teraz mieszka.

Julia wpatrywała się w bryłę budynku; kiedy spojrzała w jedno z okien, wydało jej się, że za firanką ktoś stoi. To był mężczyzna, przyglądał się im. Nie wiedzieć czemu wzdryg­nęła się.

– Chodźmy stąd – rzuciła.

3

Siedział od paru minut w gabinecie naczelnego, postawnego mężczyzny o szlachetnych rysach twarzy i posiwiałych już mocno skroniach. Roch Zdanowicz chodził wkurzony po pokoju, gdzie wisiały, niczym w szkole, portrety wieszczów, zdjęcia byłych naczelnych tygodnika „Sukces”. Wśród nich był również portret jego matki, Ingi Wenet. Artur przesunął wzrokiem po ścianach, próbując na nią nie patrzeć. Czuł się wyczerpany, jakby nie spał od stu dni. Ostatnie miesiące w jego życiu były chyba najgorszymi, jakie dotąd przeżył. Słowa naczelnego docierały do niego z pewnym opóźnieniem i z trudem przebijały się do świadomości.

– Pójdziesz na odwyk, to mój warunek! Nie będę dłużej tolerował rozwalania redakcji w narkotykowym szale! Twój ostatni występ kosztował nas kilkanaście tysięcy! Czy to do ciebie dociera? Nie myśl, że będziemy za ciebie płacić. To był ostatni raz. Od miesięcy nie przyniosłeś dobrego tekstu, to jest totalny zjazd, droga donikąd, Artur!

Roch przystanął i wpatrywał się w niego tymi swoimi niebieskimi oczami. Był naprawdę doprowadzony do ostateczności. Artur nie miał siły tego słuchać, chciał stamtąd jak najszybciej wyjść.

– Sorry – wydusił z siebie i po chwili usłyszał głośne prychnięcie.

– Nie rozśmieszaj mnie. „Sorry”?! Na nic więcej cię nie stać? Po tym wszystkim?! – Zdanowicz usiadł za swoim wielkim biurkiem z dębowego drewna i wciąż nie spuszczał z niego błękitnego wzroku. – Albo odwyk, albo nas spłacasz i kończymy współpracę. Takich jak ty mam na pęczki. Trzymałem cię tu tylko przez wzgląd na twoją matkę. – Spojrzał na zdjęcie, a potem wskazał je ręką. – Ona miała pióro! – powiedział tonem, w którym słychać było prawdziwy podziw. – Wybitna dziennikarka. Żałuję, że dopadła ją ta bezwzględna choroba. Dlatego chcę ci pomóc. – Spojrzał znowu na niego. – Załatwię ci odwyk. Jeśli go przejdziesz i zaczniesz normalnie pracować, będzie dobrze. Jeśli nie, to zapewne skończysz pod mostem. Wszyscy wiedzą, że ciąg­­nie się za tobą smród, nikt nie poda ci ręki, trochę chyba poznałeś już to środowisko.

Artur podniósł wzrok i spojrzał na Zdanowicza. Wiedział, że gość jest przyzwoity, ale właśnie ta jego pierdolona przyzwoitość najbardziej go w nim drażniła. Nie chciał jego łaski, bo była upokarzająca.

Wyszedł z gabinetu i od razu skierował się do męskiego kibla. Po drodze mijał kolegów, którzy wciskali nosy w ekrany laptopów, jakby się bali, że się do nich odezwie, a oni będą musieli udawać, że nic się nie stało. Beznadziejni, przeciętni średniacy, nie rozumieli życia, gonili jedynie za karierą, cokolwiek miało to oznaczać. Ze złością otworzył drzwi i wszedł do pustej toalety. Spojrzał w lustro i ujrzał swoją twarz, opuchniętą, pożółkłą, z sinymi obwódkami wokół zapadniętych oczu. Jezu! Wyglądał jak gówno i tak się właśnie czuł. No i dobrze! Dobrze mi tak! – pomyślał. Musiał się sztachnąć, bo wiedział, że inaczej nie da rady stąd wyjść. W głowie słyszał wciąż słowa naczelnego: „Trzymałem cię tu tylko przez wzgląd na matkę”. Boki zrywać. I co zostało z tej wielkiej dziennikarki?

Wciągnął w obie dziurki po kolei biały proszek. Po chwili dostał zastrzyk energii i znowu spojrzał w lustro. Poczuł się o wiele lepiej.

Ktoś wszedł do kibla: Przemek Ładoga, młody grzeczny chłoptaś, typ prymuska. Spojrzał na Artura zaskoczony.

– Co tu robisz? Stary cię jeszcze nie wylał?

– Jak widać. I niby dlaczego miałby to zrobić?

– Może z powodu rozwalonej redakcji? Co ci w ogóle odwaliło?

Ładoga podszedł do pisuaru. Artur spojrzał na niego prowokująco.

– A wiesz, czasem człowiek musi odreagować. Nie miałeś nigdy ochoty czegoś rozpierdolić?

Artur zaśmiał się lekko diabolicznie. Ładoga spojrzał na niego zdziwiony.

– Jakoś nie.

– I tak trzymaj, Przemuś!

Poklepał chłopaka po plecach i wyszedł z kibla, trzas­kając drzwiami.

Na parkingu przed budynkiem redakcji Artur odszukał swojego opla astrę i wsiadł do niego, nie oglądając się za siebie. Chciał znaleźć się jak najdalej stąd, i to jak najszybciej. Czuł się upokorzony rozmową z naczelnym, choć rozumiał, że Zdanowiczem kierowały dobre intencje. Miał to jednak gdzieś. Wiedział, że w oczach naczelnego był tylko miernym dziennikarzyną niedorównującym talentowi wielkiej Ingi Wenet. Matka od początku jego kariery stała mu na drodze, wiecznie go z nią porównywano, oczywiście na jego niekorzyść. Taki Przemuś Ładoga chociażby miał o wiele lepszy start niż on. Niczym się specjalnie nie wyróżniał, pisał banalne teksty bez polotu, ale też nikt go z nikim nie porównywał, więc łykano te jego wypociny. Ba, nawet je chwalono. Naczelny był zadowolony z młodego.

Pogrążony w ponurych rozmyślaniach Wenet wyjechał z parkingu, nie zwróciwszy uwagi na białe bmw, które podążyło za nim.

Po niespełna godzinie dojechał do luksusowego domu seniora Szczęśliwa Przystań pod Warszawą. Po drodze wstąpił do cukierni i kupił ulubione ciastka mamy. Inga Wenet skończyła niedawno sześćdziesiąt osiem lat, a od siedmiu chorowała na alzheimera. Na szczęście miała wysoką emeryturę, więc Artur nie dopłacał wiele do miesięcznych opłat za jej pobyt w domu seniora, był to jednak stały wydatek. A kiedy nie zarabiało się regularnie, wydatek ten w połączeniu z własnym utrzymaniem stawał się problemem. Ostatnio dopadły go kłopoty finansowe i zalegał z opłatą, ale nie zamierzał się tym martwić. W końcu przecież płacił większość należności.

Wszedł do budynku otoczonego starym parkiem. Cokolwiek by mówić, położenie Szczęśliwej Przystani było znakomite. Tyle że matka i tak nie była w stanie tych pięknych okoliczności przyrody docenić ani się nimi cieszyć. Swoją drogą za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał, śmiać mu się chciało z nazwy tego przybytku. Jego zdaniem brzmiała jak kpina, zwłaszcza w sytuacji jego matki.

Na parkingu przed domem seniora parkowało właśnie białe bmw, ale Artur wszedł już do budynku i kierował się na piętro, do pokoju Ingi Wenet. Wizyty u niej zawsze go przygnębiały, przepełniały smutkiem i przerażeniem. Z jednej strony, kiedy była jeszcze w pełni sprawna, często jej wręcz nienawidził, szczególnie dlatego, że była od niego lepsza, silniejsza, bardziej dominująca. Odkąd pamiętał, chciał jej coś udowodnić, pokazać, że jest dużo inteligentniejszy i bardziej utalentowany, niż sądziła. Z drugiej strony, kiedy widział ją w coraz gorszym stanie, napawało go to grozą i strachem. Nie czuł satysfakcji, nic z tych rzeczy. Jej słabość i utrata pamięci były całkowitym zaprzeczeniem dawnej matki. Miał wrażenie, że jej po prostu już nie ma.

Wszedł do pokoju i zastał ją siedzącą w fotelu ze wzrokiem wbitym w ekran włączonego telewizora bez fonii. Dopiero po chwili kobieta podniosła wzrok na przybysza.

– Cześć, mamo, jak się masz?

Podszedł do niej i pocałował ją w czoło. Wyglądała nieźle, świeżo umyte włosy miała ładnie uczesane, a paznokcie pomalowane i chyba Olga podkreśliła jej trochę oko.

– Świetnie wyglądasz. To Olga tak cię umalowała?

Spojrzał na nią jeszcze raz, a ona uśmiechnęła się blado na jego widok.

– Już wróciłeś, Krzysiu?

Od pewnego czasu już go nie poznawała, a on wciąż nie potrafił się do tego przyzwyczaić. Westchnął bezradnie i położył jej na kolanach pudełko z ciastkami.

– Zobacz, co ci przyniosłem. Twoje ulubione babeczki z budyniem i napoleonki.

Usiadł obok matki i pomógł jej otworzyć pudełko. Zainteresowała się ciastkami; wzięła jedną babeczkę do ręki i zaczęła się jej przyglądać. Sprawiała wrażenie, jakby nie bardzo wiedziała, do czego służy to coś, co trzymała w dłoni.

– Wiesz, mamo, chciałem ci powiedzieć, że… – Nie skończył, bo dostrzegł, że matka zamierza włożyć babeczkę do kieszeni. Przyszedł jej z pomocą i powiedział łagodnie: – Nie, nie chowaj do kieszeni, tylko zjedz. To twoja ulubiona babeczka z budyniem. – Wyjął z pudełka drugą i włożył ją do ust, żeby pokazać, co należy z nią zrobić. – Zrób to co ja. Spróbuj.

Ujął delikatnie rękę matki z ciastkiem i poprowadził ją. Pozwoliła mu na to i po chwili ciastko wylądowało w jej ustach. Przez dłuższą chwilę słyszał jedynie jej głośne mlaskanie.

– Smakuje ci.

Przez chwilę przyglądał się jej z niemą rozpaczą w oczach, ale w końcu nie wytrzymał. Gromadzące się od wielu dni lęki i strachy musiały znaleźć ujście, a widok matki stał się wyzwalaczem. Schował twarz w dłoniach, kiedy wstrząsnęło nim tłumione łkanie.

Inga Wenet, nie zwracając na niego uwagi, sięgała właśnie po następne ciastko. Otarł łzy, spojrzał na nią i wyszedł z pokoju. Opanował się szybko, widząc zbliżającą się do niego uśmiechniętą Olgę. Dziewczyna, na oko trzydziestoparoletnia, była niebrzydka i bardzo miła. Zastanawiał się nieraz, co ona tu właściwie robi, jak może spędzać całe dnie z tymi starymi i niedołężnymi ludźmi. Nie rozumiał tego.

Jego przygnębienie szybko gdzieś uleciało i posłał Oldze jeden ze swoich uwodzicielskich uśmiechów. Zawsze próbował ją lekko podrywać, czym wprawiał ją w zakłopotanie.

– Dzień dobry, panie Arturze! Już pan wychodzi?

– Dzień dobry, pani Olgo. Pięknie pani dziś wygląda. Zresztą nie tylko dzisiaj. I zauważyłem, że mama również wygląda nieźle. Domyślam się, że to pani zasługa.

Olga uśmiechnęła się skromnie.

– Zauważył pan? Rzeczywiście, ale chciałam z panem porozmawiać, możemy?

– Oczywiście, z panią zawsze. Co się urodziło?

Dziewczyna zmieszała się przez moment, ale szybko weszła w swoją rolę.

– Właściwie nic nowego. Pani Inga miała wczoraj omamy, zdawało jej się, że widzi szczura pod łóżkiem, i bardzo się wystraszyła.

– Tak, zauważyłem, że jej stan się pogarsza. Dziś nie wiedziała, co zrobić z ciastkiem. Jednym słowem, niewesoło. – Uśmiechnął się do Olgi. – Szczęście, że pani tu jest, jest pani jej aniołem.

Olga znowu się zmieszała, ale czuł, że tymi słowami sprawił jej przyjemność.

– Co pan opowiada. Pani dyrektor prosiła, żeby pan do niej zadzwonił albo przyszedł. Tylko że teraz jej nie ma.

– Nie wie pani, o co chodzi?

– Podobno zalega pan z opłatami.

– Tak? A, to musi być jakieś nieporozumienie. Dobrze, zadzwonię do pani dyrektor. Do zobaczenia, pani Olgo!

Znowu uśmiechnął się do niej szeroko i szybko czmychnął. Nie chciało mu się roztrząsać kwestii finansowych akurat teraz. Nie zamierzał też dzwonić do dyrektorki. Będą musieli jeszcze trochę poczekać. Zamierzał zarobić kasę, choć jeszcze nie wiedział jak. Gdyby wpadł mu jakiś supertemat, napisałby coś, jeśli nie dla „Sukcesu”, to dla kogoś innego. W końcu nie brakowało gazet w tym kraju. Problem polegał na tym, że tematu wciąż szukał i nie mógł go znaleźć.

Wrócił do Warszawy. Miał ochotę się napić. Dzień nie należał do łatwych, zdołowały go wizyty u Zdanowicza, a potem u matki. A nie należał do gatunku cierpiętniczego, co to, to nie. Był przekonany, że prędzej czy później znajdzie wyjście z sytuacji.

4

Po rozmowie z panią Potrykus Julia postanowiła od razu spotkać się z Renatą Formellą, swoją dawną opiekunką. Kobieta mieszkała od lat w Wejherowie. Wigier odnalazła osiedle Harcerska położone w atrakcyjnej lokalizacji, blisko lasu, z dala od centrum. Miasto leżało w kotlinie, otoczone wzgórzami morenowymi porośniętymi bukowym lasem. Bez problemu znalazła blok numer jedenaście. Budynek i jego okolica sprawiały sympatyczne wrażenie: rosło tu wiele krzewów i drzewek dopiero co się zieleniących, a na zadbanych trawnikach Julia dostrzegła pierwsze wiosenne kwiaty. I choć całe osiedle zbudowane zostało, jak wyczytała, w latach sześćdziesiątych, bloki wyglądały schludnie, jak nowe, a fakt, że miały tylko po trzy piętra, powodował, że człowiek czuł się tu po prostu dobrze.

Zapukała do drzwi na trzecim piętrze, po chwili ukazała się w nich Renata. Na oko mogła mieć jakieś pięćdziesiąt parę, a miała sześćdziesiąt dwa lata, jak wyliczyła wcześ­niej Julia. Renata była korpulentna i średnio ładna, o lekko rudawej karnacji i niebieskich oczach. Jej uśmiech jednak rekompensował niedobory urody. Był szczery i ciepły. Julia uśmiechnęła się do niej i od razu ją polubiła.

Renata nie posiadała się z radości i zdumienia na widok dorosłej Julki, jak ją od razu nazwała.

– Boże! Julka?! Już nie mogłam się doczekać, taka byłam ciebie ciekawa. Wchodź, proszę. – Prawie wciągnęła ją do mieszkania.

Weszły do niewielkiego pokoju pełnego książek i kwiatów. Renata ściągnęła z niej kurtkę i odwiesiła w przedpokoju.

– Siadaj, proszę. Nareszcie jesteś. – Przyglądała się jej z radością, nie przestając mówić. – Przez te wszystkie lata często wspominałam ciebie i twoją mamę. Zastanawiałam się, jak się masz, jak żyjesz, na kogo wyrosłaś. Nie miałam się jak dowiedzieć. Kiedy zadzwoniłaś, nie mogłam później zasnąć z radości.

Zniknęła na chwilę w kuchni, by zaraz się pojawić z filiżankami i dzbankiem kawy. Potem wniosła wielki kawał ciasta drożdżowego ze smakowitą kruszonką i z dumą postawiła je na stole przed Julią.

– Upiekłam specjalnie na twój przyjazd. Spécialité de la maison! Voilà. – Popatrzyła znowu na swojego gościa i usiadła. Rozlała kawę z dzbanka do filiżanek. – Częstuj się, kochana, drożdżówka to nasz tradycyjny i najlepszy kuch, jak u nas się mówi. W Warszawie na pewno takiego nie macie. – Nałożyła spory kawałek na talerzyk.

Julia przyglądała się Renacie i temu jej podnieceniu z radością. Dawno chyba nikt nie cieszył się tak na jej widok.

– Czy ty mnie pamiętałaś, czy w ogóle nie? – zapytała jej dawna opiekunka.

– Nie, niestety. Nie wiedziałam, że ktoś się mną opiekował. Dopiero ojciec przypomniał sobie o pani niedawno.

– Jaka pani? Przestań. Tak myślałam, że mnie nie pamiętałaś. To zrozumiałe. Miałaś przecież tylko dwa latka, a ja opiekowałam się tobą jedynie przez rok. Miałam osiemnaście lat, gdy twoja mama zaproponowała mi opiekę. Mieszkałam z rodzicami pod Kamienną Górą, bardzo blisko waszego domu, i nasze mamy się znały, nawet nie wiem skąd. – Spojrzała na Julię dobrotliwie, upijając łyk kawy. – Byłaś takim spokojnym, kochanym dzieckiem. Kiedy wydarzyła się ta tragedia, bardzo to przeżyłam. Przywiązałam się do was. Martwiłam się, co się z tobą stanie, że pewnie będziesz nieszczęśliwa bez mamy. – Zasmuciła się.

Julia, która dostrzegła na półkach z książkami zdjęcia uśmiechniętej młodej dziewczyny, postanowiła skierować myśli Renaty na inne tory.

– To twoja córka?

Renata podążyła za jej wzrokiem i kiwnęła z dumą głową.

– Tak. Po studiach poznałam chłopaka, zaszłam w ciążę i urodziła się Kasia. Skończyłam surdopedagogikę i przeprowadziłam się do Wejherowa. Tu jest ośrodek dla dzieci niesłyszących. Przez całe życie pracowałam w nim jako nauczycielka, niedawno przeszłam na emeryturę. A Kasia mieszka w Gdańsku, wyszła za mąż i niedługo zostanę babcią.

Roześmiała się znowu. Julia właśnie skończyła jeść ciasto.

– Genialna ta drożdżówka. W Warszawie takich nie ma.

Renata czym prędzej nałożyła jej drugi kawałek.

– Może przejdziemy się na Kalwarię? To tak zwana Kaszubska Jerozolima. Mam ją tu blisko, na tamtym wzgórzu. – Wskazała Julii widoczne przez okno wzgórze porośnięte lasem. – Odzywa się we mnie nauczycielka, lubię łączyć przyjemne z pożytecznym. Bo ty pewnie nie znasz Wejherowa. Wiesz, że to duchowa stolica Kaszub? Przejdziemy się i opowiesz mi o sobie. Co ty na to?

Julii, która miała pełne usta ciasta, nie pozostawało nic innego, jak tylko skinąć głową na zgodę. Zabawna była ta Renata, Julia nie miała serca jej odmawiać. Zresztą dzień był słoneczny, w powietrzu czuło się wiosnę, więc spacer po lesie stanowił przyjemność.

Po drodze opowiedziała Renacie o sobie, czym się zajmuje zawodowo, że ma syna, jest po rozwodzie, że z ojcem długo pozostawała w chłodnych stosunkach i że wychowała ją jego siostra. Że nie brakowało jej niczego, nawet miłości ciotczynej, ale wciąż tęskniła i tęskni za matką. A teraz doszła do punktu, w którym wreszcie musi rozwikłać zagadkę jej morderstwa.

Zamilkły na dłuższą chwilę, może dlatego, że droga wiodła lekko pod górkę; po chwili oczom Julii ukazały się niektóre kapliczki. Ufundowane przez Jakuba Wejhera, wojewodę malborskiego i założyciela miasta, pochodziły z siedemnastego wieku, jak zdążyła poinformować ją Renata. Julia stanęła przy kapliczce zwanej „Domem Kajfasza” i spróbowała zajrzeć do środka przez wycięty w drzwiach otwór. Renata stanęła opodal, przy innej, a potem usiadła na ławeczce. Julia żałowała, że nie może dojrzeć, co się kryje w środku z powodu panującej tam ciemności, ale widok z zewnątrz też był ciekawy.

– Nie dziwię się, że chciałaś mi pokazać to miejsce. – Podeszła do zamyślonej Renaty, która chyba przeniosła się w inną rzeczywistość. – Wspomnienia są tak silne, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj.

Renata spojrzała na Julię po raz pierwszy z prawdziwym smutkiem.

– Często to do mnie wraca, ale nie wiem, czy będę umiała ci pomóc, choć byłam u was tego dnia, kiedy twoja mama zginęła. Pani Kalina zadzwoniła z pytaniem, czy mogę zostać z tobą wieczorem, bo musi wyjść na jakieś trzy godziny. Oczywiście się zgodziłam, bo chętnie u was bywałam. Lubiłam się tobą opiekować i lubiłam twoją mamę. Nie powiedziała, dokąd idzie ani z kim, ale ładnie się ubrała i była chyba nieco zdenerwowana.

Gdynia, Kamienna Góra, 1983

Renata siedziała w dużej jasnej kuchni i karmiła małą Julkę, kiedy do pomieszczenia weszła Kalina Barska w eleganckiej sukience. Renata zauważyła, że pani Kalina miała podwójny sznur pereł, ale pod nim i tak połyskiwał złoty krzyżyk, który zawsze nosiła.

– Renatko, jak Julka skończy jeść, poczytaj jej coś, może Tuwima. Ostatnio podobał jej się Pan Maluśkiewicz i wieloryb, prawda, Juluś?

Dziewczynka spojrzała na mamę, kiwnęła głową i powiedziała z pełną buzią:

– Tak, lubię te bajki. – Uśmiechnęła się do mamy, a ta wraz z Renatą roześmiały się. W ślad za nimi poszła Julka.

Kalina pocałowała dziecko w czoło, potem podeszła do szafki z lekarstwami. Szukała czegoś dłuższą chwilę, trochę się denerwując.

– Gdzie to jest?

– Czego pani szuka? Może pomogę?

– Nie, nic takiego. Miałam tabletki na uspokojenie, takie ziołowe… o, są. – Wzięła opakowanie i podeszła do zlewu. Połknęła jedną tabletkę i popiła ją wodą. Spojrzała na zegarek. – Jej, muszę lecieć. Bawcie się dobrze. Wrócę nie później niż o dziesiątej. – Pomachała im na odchodnym i zniknęła za drzwiami.

Renata patrzyła za nią przez okno, dopóki nie zniknęła jej z oczu. Spojrzała na Julkę bawiącą się kawałkiem chleba, z którego wydłubała miąższ i właśnie lepiła kulkę.

– Julka, pójdziemy się kąpać?

– Z kaczuszką?

– Tak, kaczuszka już czeka, chciałaby popływać.

Wzięła dziecko na ręce i przeszły do łazienki. Kiedy było już po kąpieli i lekturze bajek, Julka zasnęła, przytulając swojego ulubionego pluszowego misia, którego przywiózł jej tata z jakiegoś kraju. Renata pogładziła ją po główce i wyszła z pokoju, żeby posprzątać w kuchni i łazience, która wyglądała po kąpieli, jakby przeszedł przez nią mały armagedon.

Kończyła sprzątanie, gdy usłyszała chrobot w zamku u drzwi wejściowych. Zdziwiła się, bo było jeszcze dość wcześnie. Widocznie pani Kalina wróciła wcześniej, niż planowała. Renata zamierzała już wyjść z łazienki, ale powstrzymał ją męski głos towarzyszący pani Kalinie. Zatrzymała się na chwilę, a kiedy wreszcie opuściła łazienkę, mężczyzna wchodził już do salonu. Zobaczyła tylko jego plecy, a w przedpokoju zauważyła ciemny płaszcz w jodełkę. Pani Kalina zrobiła na widok Renaty minę mówiącą, że nie planowała tej wizyty. Sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej portfel.

– Zasnęła?

– Tak, jakieś pół godziny temu.

Kalina zajrzała do pokoju Julki i gdy zobaczyła, że dziecko śpi, kiwnęła głową i ostrożnie zamknęła drzwi. Sprawiała wrażenie niespokojnej i nieobecnej, może czymś zmartwionej.

– Dobrze. Dziękuję ci bardzo, tu są pieniądze.

– Ale to za dużo – zaoponowała Renata.

– Nie, wcale nie za dużo. Możesz już iść. Odezwę się.

Renata schowała pieniądze do kieszeni, ubrała się i wyszła. Widziała jeszcze, jak pani Kalina, zanim przekroczyła próg salonu, bierze głęboki oddech, jakby była zdenerwowana.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

PROLOG

ROZDZIAŁ I

Punkty orientacyjne

Okładka