Praskie święta radości, czyli zasada Don Giovanniego - Pomorski Jacek - ebook

Praskie święta radości, czyli zasada Don Giovanniego ebook

Pomorski Jacek

2,0

Opis

Damsko-męskie zawirowania sprawiają, że główny bohater ucieka z Warszawy do czeskiej Pragi, z którą ma romans od Aksamitnej Rewolucji w 1989 roku. W ironicznej literackiej grze, którą są Praskie święta radości, czyli zasada Don Giovanniego, „złote miasto” staje się sceną, planem filmowym i akuszerką narodzin książki. Kluczem są na nowo odczytana postać Don Giovanniego z głośnej praskiej opery z 1787 roku, a także postaci Mozarta, Hrabala, Kafki. W motywach ich dzieł przeglądają się męskie marzenia i wrażliwość, zmieniające się role kobiet i mężczyzn doby feminizmu. Tak jak w oknach praskich pałaców i kamienic, tramwajów, w premierze słynnego Divadlo pod Palmovkou, w kuflach i butelkach czeskiego piwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

opieka redakcyjna: Maciej Libich

korekta: Andrzej Frączysty, Michał Trusewicz

okładka i ilustracje:Zuza Charkiewicz / Podpunkt

© Copyright by Jacek Pomorski, 2021© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021

Wydanie pierwsze, Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]

księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

skład i łamanie:Studio [email protected]

ISBN 978-83-8196-258-2

Rozdział 1. Jestem bliżej ciebie niż ty mnie

Większość par zdaje sobie w końcu sprawę, że nie jest szczęśliwa. Od dawna. Szczęście trwało krótko lub było tylko iluzją. Dla niektórych to dopiero początek drogi. Przez mrok. Albo przez miłość. A ona uciekała przed nim, wyrywając się poza krawędź jego marzeń, docierając na sosnowy brzeg snu, gdzie kończyła się drewniana rama ich małżeńskiego łoża, od dawna podzielonego na dwa osobne materace.

Napisał te zdania jako ostatnie i zastanawiał się, czy mogą być zdaniami pierwszymi. Zastanawiał się, czy w ogóle mogą być! Ostatecznie przypominały mu początek powieści o kobiecie. I dla kobiet. A tylko kobiety czytają książki, napisał, leżąc w łóżku, jak Marcel Proust. Ale już nie w ich sypialni, lecz w hotelowym pokoju, w stylu „ewidentny soc”, z monumentalną hotelową szafką z radiem, telewizorem i gramofonem – przypominającą Pałac Kultury i Nauki albo centrum dowodzenia komunistycznych mediów. Media od dawna już milczały, ale działały pokrętła wielkości mosiężnych czeskich koron. Sprawdził to. Media milczały. Pokrętła działały. Radio z dowolnej częstotliwości uderzało wściekle szumem, stawiając na baczność zaspane poduszki i kołdry, dywan oraz stary, lampowy telewizor. Jednak on wolał wyświetlać swoją historię na ekranie zaoceanicznego komputera.

Śmieciarka obudziła go o piątej. Śnił wtedy swój wczorajszy koszmar, a potem nie mógł zasnąć, bo czuł nazbyt wielką samotność w nazbyt wielkim łóżku i zimno, które sączyło się zdradliwie przez lekko uchylone okno w kwietniową noc. Nawet w jego ukochanych Włoszech działy się rzeczy straszne i padały rekordy zimna. Panowała temperatura najniższa od sześćdziesięciu lat. Dlatego starał się wtulić w Nią, żeby ogrzała go, choć trochę, resztkami małżeńskiej miłości i ciepłem delikatnego ciała. Ale ona uciekała, tam, gdzie zwykle – do krawędzi snu, na jego drewniany brzeg, gdzie kończył się jej materac i kończyła się ich miłość.

A teraz, gdy leżał w hotelowym łóżku sam, mając po lewej i prawej puste łóżka – a jedynie środkowe pełne siebie aż do przesady, napisał, że w tamten kwietniowy ranek powiedział jej w końcu, z typowo poranną, małżeńską pretensją… A może tylko z żalem zawiedzionego faceta, który zaraz rozpłacze się jak dziecko, bo ona jest coraz dalej od niego. Z wielką czułością, demonstracyjną wręcz, głaszcze obce psy, a jego traktuje jak psa, który jej się znudził. Albo takiego, który gryzie. A przecież zaliczał się do grona tych nowoczesnych mężczyzn, którzy robią zakupy i obiady, obierają ziemniaki, gotują makarony, ryże, kasze gryczane, jęczmienne, bulgur i inne takie. Piekł ryby, gotował zupy pomidorowe i dyniowe. Ubijał wegetariańskie kremy. Robił nawet hummusy. Gotował dania hinduskie i meksykańskie. A mimo to ona zmierzała na drewniany brzeg ich (jeszcze) małżeńskiego łóżka, gdzie kończył się materac i kończyła się ich miłość. I szła dalej sama, drogą dawnej, męskiej szowinistycznej szorstkości, która teraz stawała się surowością feministek. A może poranionych kobiet? A idąc tą drogą – ku jego zaskoczeniu – zaspanym, a jednak pewnym siebie głosem, dobywającym się z jej delikatnego ciała, powiedziała: „Jestem bliżej ciebie niż ty mnie”. I może właśnie to, od tysięcy lat, kobiety chciały przekazać każdego dnia mężczyznom. Dudnił mu jeszcze w uszach uliczny krzyk: „Teraz kobiety muszą stanąć na pierwszym planie, po to żebyśmy naprawdę mogli być równi w przyszłości”. Jednak mężczyźni tego nie zauważali albo nie traktowali serio, tylko pytali, na ile nowy usuwający się w cień mężczyzna może być pociągający i fascynujący? Aż wreszcie kobiety poszły drogą męskiej szorstkości, która teraz stawała się surowością feministek, co przecież też jest pułapką i potrzeba trzeciej drogi.

Kiedyś przekomarzali się z W., gdy nie chciało się iść jednemu do drugiego, i mówili: „Ty masz bliżej do mnie niż ja do ciebie”. Po latach żart powrócił do niego z jej ust, ale już bez samczej autoironii. Słowa brzmiały ostro i dobitnie, jak na Sądzie Ostatecznym, ale przecież ona zawsze lubiła być w swoim pięknie prostolinijna i ostateczna. Nie kokietowała. Nie ironizowała. Nic w sumie nie musiała. Taka była piękna i naturalna.

A jaki piękny i naturalny powinien być świat, pokazała mu, gdy przyszła do niego pierwszy raz. Tamtego dnia miał urodziny, i ona o tym wiedziała, choć o jego marzeniach – już nie. A może wiedziała, tylko nie zamierzała tych marzeń spełniać, bo nie były dla niej piękne i naturalne. Siedziała nieruchomo w fotelu „Sen” jak wielki męski szowinista, konkurując z męskim szowinistą w jego osobie. Wygrywając z nim w oziębłości erotycznej. Wygrywając z nim w oschłości emocjonalnej. A może cierpiała na widok kolejnego samca, który chce od niej tego, czego chcieli wszyscy. I masochistycznie zamykała się we własnych ramionach, które również dla niego stawały się drutem kolczastym na polu minowym dopiero co kiełkującej miłości. I nie dotknęła go przez cały dzień. To on miał ją objąć czule i pocałować jakby była największym darem niebios.

I opalali się w królewskim Teatrze na Wodzie, w czerwcowym słońcu, ale jemu zrobiło się piekielnie zimno. Z niewymuszoną naturalnością żałowała mu też czułości podczas koncertu pewnej rockowej gwiazdy, która przebrała się tamtego wieczoru w amerykańską suknię, jakby przyjechała prosto z Broadwayu i była polską odpowiedzią na Barbarę Streisand. A Ona polską odpowiedzią na jego pragnienie czułości być nie chciała.

I ustaliła zasady na całe ich życie. To on musiał wyciągać rękę do niej. To jego ręka miała bliżej do niej, a nie jej do niego, choć pewnie ona uważała inaczej: że to ona jest bliżej niego niż on jej. Nawet w tamten kwietniowy ranek tak powiedziała. A w rzeczywistości jej ręka miała najbliżej do każdego obcego psa, któremu z uśmiechem targała sierść i psią fryzurę. Ale on nie zasłużył na to, co mógł mieć każdy obcy pies. Był złym psem, który gryzie, którego trzeba trzymać na dystans, na żelaznym łańcuchu, w drewnianej budzie, z miską poobiednich odpadów. Takim był jej złym psem.

Mówił o tym kiedyś, na pewnym bankiecie, gdy na dużej bani napadł go po raz pierwszy atak szczerości. Ale tamten, który słuchał, odpowiedział tylko: „My nie mamy z tym problemów”. Szkoda, że się nie sparowali, Ona i tamten – żałował nieszczerze. Byłaby z nich zgrana parka. Szczęśliwa – ironizował.

A ona powtarzała mu coraz częściej, że kobieta ma seks w głowie, a nie tam, gdzie faceci. Mówiła mu to nawet w takie dni i noce, kiedy nie zszargał sobie u niej opinii i nie był złym psem. Przynajmniej tak mu się wydawało. Bo zazwyczaj wyglądało tak, jakby miał opinię non stop zszarganą. Jakby zasługiwał tylko na żelazny łańcuch, drewnianą budę i metalową miskę z resztkami po obiedzie. Być może samo jego pojawienie się w jej życiu było błędem, bo na nią, na ten kobiecy cukiereczek, nie zasługiwał. I zawsze musiał mieć bliżej do niej niż ona do niego. Zawsze, a zwłaszcza po dłuższych okresach ograniczonej komunikacji słownej i, oczywiście, bez cielesnego kontaktu. A także wyjazdów, których nie przerywały żadne telefony ani SMS-y.

Na jednym z takich wyjazdów siedział U Czarnego Woła, w niedocenionej praskiej piwiarni za Hradczanami. (Tak, to nie był wegański bar, ale przecież nie było wtedy jeszcze wegańskich barów!). Za Hradczanami, ale idąc, rzecz jasna, od Mostu Karola, którym ona, rzecz jasna, chodzić nie lubiła. Albo chodziła tak, żeby nie chodzić i nie zachwycać się po raz setny tłumem turystów, co on uwielbiał, bo wiedział, że idzie przez ten wielki tłum do niedocenianej przez wszystkich piwiarni U Czarnego Woła. Tymczasem ona szła tak, żeby jak najszybciej wrócić do hotelu. A najchętniej wyjechałaby z Pragi, którą on pokochał, zanim jeszcze się poznali. Żeby było jasne: Pragę pokochał platonicznie. Choć tego nigdy nie można przecież wiedzieć do końca, jak się kogoś pokochało.

A ta druga, a ta inna i młodsza, kiedy indziej to było, U Czarnego Woła zapytała go… chociaż przecież on jej nic nie mówił… Ale może czuła? A może jej się podobało, że z taką determinacją, nomen omen, jak zły pies, walczył o to, żeby jednak kelner, który nie chciał ich obsłużyć, jednak ich obsłużył. Bo nie zamierzał wyjść z Czarnego Woła – jak Hiszpanie i Włosi, których kelner też od dawna nie chciał obsłużyć.

Nie chciał wyjść, chociaż Włosi i Hiszpanie, śmiejąc się w aurze praskiej mañany, uprzedzali ich, że kelner obsługuje tylko swoich. A zagranicznych pseudoturystów, którzy robią w Pradze wyłącznie tłok i wypijają piwo rodowitym prażanom, okrąża szerokim łukiem. Chociaż nie wiadomo jak, bo w sali – wymalowanej portretami husytów, Heleny Vondráčkovej i Karela Gotta – był jedynie wąski korytarzyk między masywnymi stołami, czarnymi jak woły. Więcej miejsca kelner miał tylko w salce przy wejściu, gdzie obok szynkwasu siedzieli miejscowi, gdzie na stołach były zawsze kartki o treści „Rezervače”. Tylko tam można było (ewentualnie!) okrążyć kogokolwiek szerokim łukiem, a przecież akurat nie tam kelnerzy okrążali szerokim łukiem zagranicznych turystów. Tam ich w ogóle nie wpuszczano. Tam podawano piwo tylko swoim. A nawet pozwalano palić. A Hiszpanom i Włochom nie pozwalano i nie podawano. I Polakom też. To znaczy jemu i tej młodej. Ale on trwał w Czarnym Wole niezłomnie jak żołnierze majora Sucharskiego na Westerplatte w 1939 roku, bombardowani z niemieckiego pancernika Schleswig-Holstein. Ale trwał nie po to, żeby zginąć, tylko po to, żeby skosztować Pilsnera w stolicy pana Jaroslava Haška, który na pierwszych stronach Przygód dobrego wojaka Szwejka napisał, że w Warszawie są wspaniałe browary.

Były! Były, panie Jaroslavie, ale to se ne vrati! Wszystko spłonęło, a po tamtym browarze, który zachwycał pana Haška, zostało chyba tylko wspomnienie pana Stanisława Tyma. Pan Stanisław Tym opowiadał, że kiedy Warszawa zdobyła się na słynne i pamiętne sześćdziesiąt trzy dni bohaterstwa i chwały w 1944 roku, jako dziecko jadł jęczmień na śniadanie, obiad i kolacje. W różnych postaciach: kaszki, papki, zupki. O ile była woda! Takiego sobie naważyli piwa podczas słynnych i pamiętnych sześćdziesięciu trzech dni bohaterstwa i chwały powstania warszawskiego. A on wolał, żeby jęczmień służył do ważenia piwa dla piwoszy. Dlatego trwał w Czarnym Wole pewny, że prędzej czy później kelner skapituluje. A chociaż Włosi i Hiszpanie wycofali się z Czarnego Woła, jak ich dziadkowie spod Moskwy, on – potomek powstańców warszawskich – trwał w swojej reducie bez żadnych strat w ludziach i zabudowie. I dostał czego chciał, czyli oszroniony kufel Pilsnera z fantazyjną piwną czapą – jako puchar zwycięstwa. I może właśnie to jej zaimponowało. Tej drugiej, tej młodej. Zaimponowało jej, że potrafił być ostrym psem. Na piwo. To z pewnością! A na baby? Ona, ta młodsza, jeszcze tego nie wiedziała. Ale podobało się jej, że choć lubi piwo, do lubienia piwa się nie ograniczał. Lubił też teatr. Lubił sztuki piękne. I podświadomie był nawet otwarty na feminizm, choć jeszcze nie zadeklarował tego oficjalnie. Zresztą, nie było wtedy w Polsce feminizmu. A ona – niech padnie wreszcie to pozornie zapomniane pytanie – zapytała go: „I po co będziesz się z żoną męczył? Bądź ze mną!”.

Kobieta kobiecie chciała zgotować taki los. Kobieta dla kobiety chciała być Don Giovannim. Chciała zagrać popisową rolę Don Giovanniego, za którą Don Giovanniego strącano do piekieł, co w niektórych teatrach operowych wciąż się jeszcze praktykowało, choć przecież wkrótce miało się to zmienić. I to też w swoim czasie zostanie tu opowiedziane.

Był tak bardzo propozycją tej innej i młodszej zaskoczony, że pytanie Don Giovanny do dziś czeka, na jego odpowiedź, której wciąż nie ma. Upłynęło już wiele wody w wielu rzekach i nawarzono wiele piwa, a on, niezmiennie, odpowiada na pytanie enigmatyczną ciszą.

W końcu ona, tamta młoda, tak reaguje na brak jego reakcji, że pozostają przyjaciółmi, jakby żadne pytanie nigdy nie padło. I spędzają jeszcze jeden weekend w Pradze. Służbowo, oczywiście. I zabiera ją na Libeň. Pokazuje synagogę, gdzie był skład dekoracji Divadla pod Palmovkou, w którym pracował ważny dla niego i dla tej książki pan Bohumil Hrabal. Pokazuje jej też Bar Świat, wspaniałą libeňską kamienicę, której właściciel miał szansę zdobyć tytuł Noego XX wieku. Ale nie dał sobie rady z podziemną rzeczką, która płynęła pod zwalistym gmachem. Entuzjazm bywalców kina mieszczącego się w podziemiach oraz całujących się tam par studził podczas seansów rwisty nurt płynący po nogach. I oni mogli być taką całującą się parą. Ale zanim nią zostali, również po nich przepłynął rwisty, lodowaty nurt podziemnej rzeczki w kamienicy Baru Świat. I ona, ta młodsza, pojechała na lotnisko, a on został w Pradze. Na zawsze. I zastanawiał się, czy ta młodsza miałaby bliżej do niego, czy raczej on musiałby do niej przychodzić. A to swoją ręką, a to objęciami, a to słowami, a to męskimi hołdami. Czy może lgnęliby do siebie bez żadnych kalkulacji – jednocześnie. Zastanawiał się też, czy w ogóle możliwa jest taka idealna miłość – jak idealna jest jego relacja z Pragą i Pilsnerem. Ale próby takiej miłosnej utopii już nie zaryzykował. A kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. No więc on nie ryzykował i nie pił szampana. Ale za to Pilsnera żłopał bez ograniczeń. I to była jego męska reduta.

Dlatego gdy ona, nie ta młodsza, tylko żona, w zimny kwietniowy poranek, gdy nawet we Włoszech było najzimniej od sześćdziesięciu lat, powiedziała mu: „Jestem bliżej ciebie niż ty mnie”, chcąc nie chcąc ostudziła resztki jego nadziei, jak lodowata rzeczka płynąca przez Bar Świat – i już nie chciał walczyć o tytuł Noego ich małżeńskiego łoża. I odpowiedział: „Kochanie, jadę dziś wieczorem do Pragi”.

A kiedy jechał – co właśnie opisuje, leżąc, jak Marcel Proust, w łóżku praskiego hotelu na Vinohradach, kręcił gałką radia w poszukiwaniu zajebistego soundtracku, tymczasem nadział się – na transmisję teatralnego słuchowiska.

MĄŻ

nie dałaś mi żadnej czułości

nie chciałaś się kochać ze mną

odpychałaś mnie w nocy

ŻONA

przypomnieć ci dlaczego nie chciałam się kochać

boję się wojny

boję się końca świata

boję się że zniszczymy planetę

nie umiałeś mnie pocieszyć

uspokoić

tylko wyśmiałeś mnie

jesteś nazbyt surowy wobec dzieci

MĄŻ

nie ma żadnej wojny

nie rozumiałem twojej paniki

kocham nasze dzieci

staram się je wychować

jak najlepiej potrafię

ŻONA

jak mówię że się boję

jak mówię że jesteś nazbyt surowy dla dzieci

to tak jest

masz mnie rozumieć

a nie siebie

masz się zmienić

starać się mi pomóc

na tym polega małżeństwo

potrzebowałam tylko żebyś mnie przytulił

tylko przytulił

a ty pchałeś się na mnie

MĄŻ

za dużo czytasz wiadomości o wojnach

o kataklizmach meteorach co spadają na ziemię

ŻONA

jak się czegoś boję to oczekuję że mnie posłuchasz pocieszysz

porozmawiamy i tak zaśniemy

nigdy mnie nie zmusisz do kochania jak nie zaczniesz ze mną rozmawiać odczuwać ze mną to co ja czuję

kochanie to nie jest tylko wsadzanie

i wyjmowanie

to są uczucia

a ty moich uczuć nie szanujesz

MĄŻ

a moje uczucia czym są

odpychasz mnie kiedy chcę się kochać

wmawiasz że źle traktuję dzieci

moje uczucia są gorsze od twoich

bo ty się boisz wojny

a ja się chcę kochać

wolę się kochać niż bać się końca świata

Nie, tylko nie to!, krzyknął jakby właśnie budził się z koszmaru, a właśnie wtedy zadzwoniła do niego żona. Co da się przecież różnie interpretować. Może rzeczywiście była bliżej niego niż on jej? A może po prostu była ciekawa, czy odbierze? Bo może on jedzie z kimś, z jakąś młodszą, i wtedy odbierze dopiero na stacji benzynowej, na przykład w toalecie? Ale on jechał sam i odebrał od razu, i opowiadał, że choć noc ciemna, on trafia wciąż w swoją część asfaltowej nitki. I nawet jej powiedział, że jedzie szybko, jak wtedy na narty do Davos, gdy omijali zakorkowane Paso del Brennero manewrem oskrzydlającym, niczym prascy kelnerzy włoskich i hiszpańskich pseudoturystów. A omijając zakorkowane Brennero, śpiewali Toma Waitsa i kręcili teledyski z podróży. A ona publikowała je na Instagramie. I gdyby ktoś zobaczył ich na Insta – wyglądaliby tak, jakby mieli do siebie równie blisko. No więc, przypominając sobie tamte dni, opowiedział jej, że zdecydował się w końcu wyprzedzić ciężarówkę, a gdy wcisnął pedał gazu, ile fabryka dała, światła jego samochodu wyświetliły na poboczu Anioła i Diabła. Wyrośli nagle jak spod ziemi, dramatyzował. A przecież nie było czym się ekscytować. Normalna kolej rzeczy: Anioł i Diabeł szli, a on jechał – każdy swoją drogą. Ekscytujące było to, dokąd czarna nitka drogi prowadziła. Do Pragi!

A jednak poczuł – na drodze, w pędzie – dreszczyk emocji, a lubiąc dzielić włos na czworo, wyobraził sobie, jak można nagle zniszczyć życie sobie i innym. Nie: innym i sobie. W tej kolejności. Może i nie był ideałem. Ale wyczulenia na zło i wrażliwości na ludzką krzywdę – nie można było mu odmówić. Ostatecznie.

I tak jej opowiadał różne trele morele, a ona słuchała i mówiła, że już się umówiła na rolki w sobotę o dwunastej. A on jej, że na dwunastą w sobotę jeszcze chyba nie wróci. Ale może o drugiej lub o trzeciej to już będzie. I pożegnali się. Może i bez rac namiętności, ale też bez negatywnych emocji. Więc chill, więc luz. I może o to w życiu chodzi, a uniesienia czekały przecież w dolinie Wełtawy, gdy tylko szczęśliwie dopadnie wzgórz. A dopadł je jak chart.

Do północy brakowało chwili. Kalkulował jednak, że de facto mija jedenasta wieczorem. Czas na letni zmienili bowiem kilka dni temu, a on zasypiał jeszcze zgodnie z zimowym, więc i tak nie zasnąłby zgodnie z wiosennym. Nie zasnąłby na pewno, bo początek wiosny niewiele jeszcze różnił się od finału zimy, a już na pewno po oszałamiającej jeździe do Pragi pełnej karczm – asfaltową nitką, którą Anioł i Diabeł szli. Zwłaszcza, że jedna z karczm, vis-à-vis hotelu, kusząco mrugała neonem. Lobkovitz! Kusiła, ale zamknięta. W pokoju zwalił bambetle na podłogę. Pisać w łóżku, leżąc jak Marcel Proust, jeszcze nie miał ochoty. Interesowało go tylko życiopisanie. Piwopisanie. Chciał iść w miasto!

Pójście w miasto w takim mieście jak Praga nie wymagało wiele zachodu. Wystarczyło stanąć na rogu, by zobaczyć, jak w oddali… Jakiej oddali?! Całkiem blisko zielenił się i bielił gościnny neon Pilsner Urquell. To jednak miło, pomyślał, że w Czarnym Wole i w Złotym Tygrysie aparatura już wyczyszczona, wypucowana. Przewody przelane wrzątkiem, żeby nic się w nich nie kisiło nocą – jak w polskich spelunkach. A wszystkie, nawet najbardziej ekskluzywne polskie restauracje, gdzie nie przelewano codziennie aparatury wrzątkiem, tylko hodowano nocą piwną kiszonkę, były de facto spelunkami zatruwającymi piwo i piwoszy, pomyślał. Tym bardziej było mu przyjemnie, że tu, na Vinohradach, o północy, gdy gdzieś tam, hen, hen, daleko, aparatura w Czarnym Wole i w Złotym Tygrze śpi smacznie pewna swojej czystości jak dzieci na koloniach po inspekcji higieny – tu, na Vinohradach zaprasza go czule karczma Na Křižovatce w gościnne podwoje. Wszedł triumfalnie, a na aparaturze, ponad szynkwasem, pyszniło się sześć emblematów. Barmance pokazał, oczywiście, ten biało-zielony. Taki jak neon. Ledwie zdążył zamówić, a już go szwejk siedzący obok zapytał: „A skąd jesteś?! A skąd przyjechałeś?!”.

Zaryzykował. Nie krył, że jest z Polski, co gdy szwejk usłyszał, rzucił się na niego z otwartymi ramionami, co najpiękniej namalowałby mistrz pędzla, pan Jiří Votruba, autor słynnych praskich koszulek. Jego bohaterowie, a byli to zawsze bohaterowie z praskich karczm, wznoszący do toastu kufle pilsnerowskiego piwa, mieli zawsze ramiona otwarte w geście bezwzględnego entuzjazmu. I ów praski szwejk, będąc w oczywisty sposób jednym z bohaterów praskich koszulek zaprojektowanych przez pana Jiříego Votrubę, krzyczał głośno z nieznoszącym sprzeciwu entuzjazmem, który przypominał nonkonformistyczny styl bycia wujaszka Pepina. Ukochanego wujaszka pana Bohumila Hrabala, jednego z największych poetów w historii świata, bardzo ważnego dla tej książki. Tak więc ów praski szwejk krzyczał: „Kocham Kołobrzeg!!! A czy ty kochasz Kołobrzeg tak jak ja?!”. I, nie czekając na odpowiedź, krzyczał też, że kocha polską stolicę żołnierskiej piosenki miłością najczystszą. B-E-Z-K-O-M-P-R-O-M-I-S-O-W-Ą! Gotową na największe ofiary i poświęcenia, bo kocha jeździć do polskiej stolicy żołnierskiej piosenki łowić dorsze w polskim Bałtyku. A gdy bałtyckie fale stawały się wielkie jak jego miłość do Kołobrzegu, odpływał kilkanaście kilometrów od portu, krzyczał. I pokazywał też szwejk na przykładzie piwa rozhuśtanego w kuflu, jak wielkie są wzburzone fale Bałtyku nieopodal Kołobrzegu, do którego kochał jeździć na dorsze.

A on również powoli zanurzał się w zimne fale i mówił, że jego kolega też jeździ na dorsze. Ale do Norwegii. A szwejk ze zdziwienia łapał się za głowę: „Po co jeździć daleko do Norwegii, skoro można znaczenie bliżej, do Kołobrzegu!” Woli Kołobrzeg od Norwegii, bo jadą tam z kumplami siedem godzin non stop i już są. A on dziwił się, po co tyle godzin jechać gdzieś z Pragi, a tym bardziej do Kołobrzegu, gdy czarną asfaltową nitką uciekał od Kołobrzegu jak najdalej. Jadąc, rzecz jasna, jak najszybciej do Pragi. Jak się teraz okazało, pogadać o kołobrzeskich dorszach. Nigdy nie wiesz, o czym będziesz rozmawiał w praskich karczmach!

A szwejk tłumaczył, że ich kierowca lubi piwo, więc zawsze jedzie do Kołobrzegu z fantazją polskiego ułana, żeby szybko, jak najszybciej, napić się w kołobrzeskiej karczmie. Ale kiedy wraca do Pragi, przestaje być polskim ułanem i staje się maruderem. Wlecze się jedenaście godzin nawet. A on dziwił się, jak to możliwe, żeby wlec się jedenaście godzin do Pragi, gdzie on gnał jak wariat po asfaltowej nitce ledwie w nocy widocznej – i czarnej jak noc. Szwejk mówił, że do Kołobrzegu na dorsze zawsze jedzie się szybko, zaś do Pragi z dorszy – zawsze wolno. A on szwejkowi odpowiedział, że do Pragi jedzie się zawsze szybko, zaś z Pragi dokądkolwiek – zawsze wolno. I już nie wiadomo było, gdzie się jedzie szybciej, a gdzie wolniej, pomyślał.

Chciał się nawet uszczypnąć, by sprawdzić, czy to jawa, czy sen. Zachwycił go jednak swym porannym pięknem widok koparki, zgrabnej jak Ona, śpiącej samotnie w kanionie rozkopanej ulicy. Chciał się nawet do tej najpiękniejszej spośród wszystkich koparek na świecie przytulić. Pomny jednak doświadczeń poprzedniego poranka, przeraził się, że i ta – co z tego że najpiękniejsza, a może właśnie dlatego, że najpiękniejsza! – przeszyje go lodowatym zimnem, a przecież właśnie przed tym uciekał. Znowu miał pomylić pożądanie z miłością albo zachwyt z faktyczną komunią dusz? Wiele na to wskazywało. Chciał już nawet zadać pytanie, czym jest prawdziwa miłość. Na szczęście świtało. Czerwony promień niczym laserowa wiązka zachwiał nim i mało co go nie przewrócił. Bohatersko opanował zakłócenie równowagi – nie pierwsze w swoim życiu i nie ostatnie. Skoncentrował się. Z inżynierską wręcz precyzją próbował rozstrzygnąć, czy koparki wyparły z praskiego transportu czerwone tramwaje? Czy to dobrze? A może źle? I co to znaczy?! Konkretnie: co to znaczy dla niego?

Z finezją, jaką zaimponował sam sobie, kalkulował, że tramwaje od piątej przejeżdżałyby przez środek jego pokoju. Raczej by nie pospał. Ale brał też czujnie pod uwagę, że koparka zaryczy głośno jak dinozaur i będzie przed jego hotelem szczękać zębami o chodnik. A może nawet zaszczeka niczym stado głodnych, bezpańskich piesków, żądnych jego snu, jakby to był smakowity knedlik z wołowinką w pikantnym sosie.