Plon - Tara June Winch - ebook

Plon ebook

Tara June Winch

4,1

Opis

Dhaganhu ngurambang? Gdzie jest twój kraj? Burral. Miejsce narodzin, ta ziemia. Warraa-nha. Krzyczeć. Nuganirra. Serce uderza regularnie. Durrur-buwulin. Zawsze. Ngulagambilanha. Wracać do domu.

Dwudziestokilkuletnia Autust wraca po latach z Wielkiej Brytanii do Australii na pogrzeb dziadka. Albert Gondiwindi wychował się w domu dla aborygeńskich chłopców założonym przez chrześcijańską misję. Oddzielony od rodziny, doskonale wiedział, czym grozi wykorzenienie. Całe życie tworzył słownik języka swojego ludu – Wiradjuri – i to z ułożonych alfabetycznie haseł zbudowana jest jego historia.

Po jego śmierci, gdy na ziemię Gondiwindich wjeżdżają buldożery, słownik Alberta staje się dla jego dzieci i wnuków niczym testament. Jest ich łącznikiem z przeszłością, dowodem istnienia, wezwaniem, by zachować pamięć, nadzieją, że jeszcze nie wszystko stracone.

Plon to powieść totalna. Autorka opowiada w niej historię swojego ludu, mierzy się z barbarzyństwem i krzywdami, jakich zaznali jej należący do rdzennych Australijczyków przodkowie. To jedna z najgłośniejszych książek australijskich ostatnich lat, nagrodzona prestiżową Nagroda im. Miles Franklin.

„Powieść Winch jest subtelna i pełna siły. To złożona, świetnie skonstruowana książka – zarówno opowieść, jak i świadectwo. „Plon” odzyskuje historię, która nigdy nie powinna była zostać zapomniana.” „The Guardian”

„Druga książka Winch, która w Australii już stała się bestsellerem, to trzeźwe spojrzenie na doświadczenia rdzennych mieszkańców tego kraju i na to, jak historia odciska się na kolejnych pokoleniach.” „Booklist”

„Sugestywna, błyskotliwa książka. Świadectwo tego, jak wielka jest ocalająca moc języka i jak niszczące mogą być skutki jego utraty.” „Wall Street Journal”

„Iskrząca się szczodrością, poetycka proza. Niesamowita opowieść o okrucieństwie, wykorzenieniu, miłości i przetrwaniu.” Jury Nagrody Literackiej Premiera Australii

„W tej odważnej poetyckiej opowieści o nadziei i odzyskiwaniu tożsamości Winch przedefiniowuje Australię.” „Sunday Times”

„„Plon” wyjątkowo i mocno pokazuje, jak rewolucyjne może być przejście z języka importowanego na rdzenny. Niezwykle ambitna książka, zarówno pod względem estetycznym, jak i etycznym. Niech jej lektura wyda Plon mądrości.” Maria Takolander, „The Saturday Paper”

„Kolejna świetna i fascynująca powieść, która rzuca światło na złamane serce Australii.” Juliet Rieden, „Australian Womens Weekly”

„„Plon” to dzieło wielkiego talentu. Hipnotyzuje liryzmem, zestawia potworność z nadzieją, oferuje szczere spojrzenie na relacje rodzinne, kraj i historię. To powieść, którą należy smakować, rozkoszować się nią w słońcu w zimowy dzień, a potem się nią dzielić – z jak największą liczbą ludzi!” Madelaine Dickie, „National Indigenous Times”

„„Plon” to powieść o nadziei i ocaleniu. Winch wyraziście pokazuje, jak Aborygeni są ignorowani i wykorzystywani, jak depcze się ich kulturę – ale zakończenie daje otuchę.” Buzzfeed

„Niektóre opowiadania Winch są podszyte humorem, w tej powieści tego nie ma, to o wiele poważniejsza rzecz niż poprzednia. Choć jednak styl autorki stał się bardziej skomplikowany, jej proza nie straciła żywości. Zachwycająco elegancka i mocna druga książka.” Melanie Kembrey, „Sydney Morning Herald”

„Ludy, języki i przyrodę Australii przez lata z rozmysłem tępiono. Winch bierze na warsztat tragiczną historię tego wielkiego kraju, odzyskuje ją i daje jej pełne wdzięku świadectwo. Słownik języka ludu Wiradjuri przenosi nas w czasie. Birrabuwawanha – wracamy. „Plon” to świetna powieść – i pełna nadziei.” Joy Williams

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (12 ocen)
6
4
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chassefierre

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsająca.
20
darekzredy

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowite i bardzo smutne, Australia jawiła się jako kontynent szczególny, wspaniały, a tu takie potworności
00
pantotoro

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ładna opowieść o odnajdywaniu i scalaniu swej historii
00
piazza_Navona

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza powieść jaķa ostatnio czytałam. Pokazuje co robi bezmyślna buta i poczucie wyższości białego człowieka, który odbiera prawo istnienia ludom żyjącym od tysiącleci i to pod sztandarem krzyża. Tak mało wiemy o okrutnej historii Autralii Polecam:, bo to też wspaniała literatura!
00
ElaG121

Nie oderwiesz się od lektury

Nieznane i dramatyczne obrazy z historii Australii. Warte poznania i zadumy. Polecam Ela
00

Popularność




Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Miriam Toews, Głosy kobiet

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Już niebawem ukaże się:

Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Yield

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © Tara June Winch, 2019

First published by Penguin Random House Australia.

This edition published by arrangement with Penguin Random House Australia Pty Ltd.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Karolina Iwaszkiewicz, 2023

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Adam Pluszka

Korekta Krystyna Stobierska / d2d.pl, Ewa Mościcka / d2d.pl

Konsultacja botaniczna Iwa Kołodziejska

Skład Robert Oleś

Mapa Tara June Winch

This project has been assisted by the Australian Government through the Australia Council for the Arts, its arts funding and advisory body.

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-663-9

Mojej rodzinie

Czymże są więc wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?

Święty Augustyn

1

Urodziłem się w Ngurambangu – słyszycie to? Ngu-ram-bang. Jeśli wymówicie tę nazwę tak, jak trzeba, uderzy was w gardło i poczujecie smak krwi. Każdy tutaj powinien nauczyć się słowa „kraj” w dawnym języku, tym pierwszym – bo to droga do wszystkich czasów, do podróży w czasie! Droga, którą można dotrzeć do samego początku.

Mój tata nazywał się Buddy Gondiwindi i zmarł młodo wskutek choroby, której już nie ma. Moja matka miała na imię Augustine i zmarła jako leciwa kobieta w uścisku… cóż, także była to choroba Starego Świata.

Nic jednak tak naprawdę nie umiera, wszystko zostaje pod waszymi stopami, wokół was, staje się częścią was. Spójrzcie – trawa przy drodze, drzewo uginające się na wietrze, ryba w rzece, ryba na waszym talerzu, ryba, która was żywi. Nic nie znika. Kiedy sam wkrótce się przemienię, nie umrę. Znam na pamięć to zdanie ze Świętego Jana: „A kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki”, ale życie przepłynęło przeze mnie i wokół mnie tak szybko, jak przepłynie przez wszystkich.

Zanim zacząłem wierzyć w to, czego mnie uczono, myślałem, że ten, kto umiera, znika, i za młodu próbowałem znaleźć sobie miejsce w tym krótkim czasie. Chciałem sam zdecydować, jak go przeżyję – było to jednak dużo w kraju, który miał dla mnie plan zapisany w moich żyłach, zanim się w ogóle urodziłem.

Jedyną rzeczą, którą miałem pod kontrolą, była moja własna głowa; tak sądziłem. Uznałem, że najrozsądniej będzie nauczyć się dobrze czytać. I tak oto w kraju, w którym w zasadzie nie pozwalano nam istnieć, postanowiłem istnieć. Wydobyć wodę ze skały, rozumiecie?

Kiedy poznałem moją piękną żonę – choć uroda jest tu najmniej ważna, ważniejsze były jej siła i odwaga – cóż, nauczyła mnie mnóstwa rzeczy. Powiedziała, żebym nauczył się także pisać i że nie jestem tylko człowiekiem drugiej kategorii wychowanym na białej mące i chrześcijaństwie – to była wielka rzecz, najlepsza ze wszystkich. To moja żona, Elsie, kupiła mi pierwszy słownik. Chyba wiedziała, że sieje w ten sposób ziarno, sadzi coś we mnie. Cóż to za towarzysz, ten słownik – są w nim takie historie, że głowa mała. Do dziś jest dla mnie skarbem, którego nie oddałbym za całą herbatę Chin.

To słownik od Elsie sprawił, że piszę te słowa – to on podsunął mi tę ideę. Słownik spisany dokładnie tak, jak Wielebny zapisywał kiedyś daty narodzin i chrztów na misji, jak zarządca stacji zapisywał przydziały, dokładnie tak, jak nauczyciele i nauczycielki w domu chłopców zapisywali, czy dobrze się sprawujemy – lista, do której każdy głupiec może zajrzeć, by poznać znaczenie słów. Słownik, nawet napisany nie tylko w moim języku – bo nawet ten język jest czymś, w co wrastamy i z czego potem, jeśli pożyjemy dość długo, opadamy, gdy uschniemy. Piszę, ponieważ duchy domagają się, żebym pamiętał, i ponieważ to miasto musi wiedzieć – teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek przedtem – że pamiętam.

Zacząć… mimo że istnieje zbyt wiele początków dla nas, Gondiwindich – tym zostaliśmy obdarowani i przeklęci przez tę samą kapryśną magię, wieczne „pewnego razu”. Mówi się, że to Kościół przyniósł nam czas i to on nam go zabierze, jeśli mu pozwolimy. Ja piszę jednak o innym czasie, głębokim czasie. To wielka, ogromna opowieść. Rzeczy wielkie trwają bez końca, czas plecie się i zapętla, nigdy nie jest prosty – taka jest prawdziwa opowieść o czasie.

Problem, przed którym staje teraz moje „pewnego razu”, polega na tym, że doktor Shah z High Street Surgery wręczył mi wyrok. Rak trzustki – czyli koniec ze mną.

Tak więc, ponieważ mówią, że to pilne, ponieważ czas Kościoła jest przeciwko mnie – zaczynam pisać, by przekazać wszystko, co kiedykolwiek zostało zapamiętane.

Wszystkie słowa, które znalazłem na wietrze.

2

Rzeka: to tamtędy Albert Gondiwindi szedł do Prosperous jako dziecko – ładna buzia, naga skóra – z płóciennego schronienia Tent Town pod blachę misji, z matką niosącą w brzuchu jego siostrzyczkę. Pamiętał, jak szli, jak maszerowali; policjanci na koniach pokazywali im drogę przez wodę zabarwioną na czerwono od owoców dodonei i innych rzeczy. Po latach, w dniu swojej śmierci, znów myślał o tym, jak czuli się dawni mieszkańcy tych okolic, kiedy Murrumby jeszcze płynęła, kiedy powietrze było czyste, a słów „czysty” i „brudny” nikt nawet nie znał. Rzeka musiała być przejrzysta na dwadzieścia stóp w głąb, a ziemia nuciła własną nabożną pieśń, dzień za dniem – aż do pewnego dnia. „Jak szybko wszystko się zmienia” – pomyślał. W tych ostatnich godzinach siedział i patrzył przed siebie, tak jak mieli wkrótce patrzeć jego zebrani razem krewni. Przed nim, na rozkładanym stoliku, leżał prawie ukończony słownik, za stolikiem cały świat. Nagle Albert poczuł silny powiew wiatru znad rzeki i odruchowo przytrzasnął dłonią stos kartek, żeby ochronić słowa. Mógłby przysiąc, że przytrzymując nieposłusznie łopoczący papier, zobaczył na zmiennobarwnym niebie stado żurawi i rój szarańczy w oddali. Zamknął oczy, zastanawiając się, czy właśnie odchodzi, a potem, jakby ośmielony przez wiatr i ponaglony przez przodków, podniósł dłoń, odchylił się do tyłu i spojrzał w niebo, by zobaczyć, jak kartki wirują, unoszą się i rozpływają w powietrzu.

Odłożyła słuchawkę. Dziadzia Albert umarł. Tak daleko stąd, daleko od tego miejsca, gdzie chłopcy uczyli się zabijać króliki, a dziewczynki żyć w smutku. Gdzie ludzie rodzili się winni, ale nie umieli się przyznać do winy. Gdzie straciła tyle lat. Tyle dni spędzonych na niewdzięcznych pracach albo leżeniu pod kocem i przegapianiu całych pór roku. Dziesięć lat, które postarzyły ją jak monetę, odebrały jej cały blask. Obudziła się, w tym miejscu po drugiej stronie świata, zanim zadzwonił telefon. Zrobiła sobie kawy i rozpuściła w szklance z wodą tabletkę aspiryny. Tkwiła uwięziona między dwoma stanami, między snem a przebudzeniem, nie tylko rano, ale tego ranka szczególnie i także u progu przemiany z młodszej w starszą. Wkrótce opuszczała niekończącą się drugą dekadę życia i nie miała się czym pochwalić.

Kiedy odebrała telefon i słuchała, miała wrażenie, że coś ciemnego i trójwymiarowego wypada z jej ciała, coś tak namacalnego jak ona sama. Nagle zrobiło się jej mniej. Przeżywała to już wcześniej, dokładnie to samo, choć teraz nie czuła piekących łez, które spływały po twarzy i rozmazywały obraz. Jej policzki były zimne, tętno spadło, oczy miała suche, a ręce, pokryte gęsią skórką i cienkie jak patyki, zaczęły rozpalać ogień. Wzięła gazetę z tacki na listy, przysunęła sobie skrzynkę z drewnem i uklękła w kącie wspólnej kuchni. Rozpostarła gazetę i wygładziła ją bokiem pięści, z siekierą w jednej dłoni i kawałkiem drewna w drugiej. W gazecie było małe zdjęcie nosorożca. Wielkie drukowane litery oznajmiały: ZNIKNĄŁ NAZAWSZE. NOSOROŻEC CZARNYWYGINĄŁ. Zwierzę pyk! Zniknęło!

Poczuła smak skóry nosorożca, taki, jak sobie wyobrażała, sucha, ciepła twardość, mięśnie i kurz. Nikomu nie mówiła o tym wszystkim, czego nie umiała i nie chciała sobie przypomnieć, ani o rzeczach, których smak i zapach czuła w zamian, rzeczach, których smaku i zapachu nie mogła czuć.

Pewnego razu jej przyjaciółka, wieczorowa studentka pracy socjalnej, która wiedziała o jej głodzie, ale nie o tym, jak potworne dźwiga dziedzictwo, zapytała ją znad stosu trzymanych na kolanach podręczników o doświadczenia ze szkoły. August, odgadując intencję przyjaciółki, powiedziała, że uświadamiała sobie swoją biedę tylko w czasie przerwy obiadowej, ale kiedy mieszkała u dziadków, zawsze miała dobre drugie śniadanie; codziennie dostawała coś z poprzedniego wieczoru. Była jedyną uczennicą, która korzystała z mikrofalówek w pokoju socjalnym. A przedtem? Przedtem… Nie chciała mówić, że drugie śniadania, które dostawała od matki, wydawały jej się upokarzające. Zamiast tego powiedziała, że były dziwne. Dziwne? August zakręciła niewidzialną korbą przy swoim uchu. Przyjaciółka zrozumiała; kiwnęła głową i zamknęła oczy, tak jak ją uczono, żeby łagodnie zachęcić August do mówienia. August także zamknęła oczy i na chwilę uwolniła pamięć.

Jednego dnia kanapka z dżemem, z obciętą skórką, drugiego coś, z czego inne dzieciaki się śmiały: puszka świątecznych pierniczków w lipcu, wielkanocne bułeczki w październiku. Czasem bułka posmarowana czymś, co jest tylko dodatkiem, na przykład keczupem. I kilka razy otworzyłam pudełko, a tam były tylko atrapy, zabawkowe jedzenie: plastikowe jagnięce udko, gipsowe jabłko bez ogonka. Takie poczucie humoru miała moja matka.

August nie widziała w tym nic zabawnego, kiedy była dzieckiem, ale podczas tamtej rozmowy się śmiała. Obie się śmiały, aż w August coś pękło i zaczęła płakać, ostatni raz – udała jednak, że płacze ze śmiechu. Potem poszły do pubu. Nie powiedziała przyjaciółce nic więcej – ani o tym, jak została ochrzczona przez słońce, ani o tym, że choćby nie wiedzieć jak daleko była od swojego kraju, swojego domu, w jej umyśle wciąż tkwiły zapach i smak ziemi i oleju napędowego, ciała i mulistej wody, i nie mogła się ich pozbyć. Ani o tym, że najgorsze, co mogło się stać, już się stało. Czas się skończył.

Nosorożec z gazety przypomniał jej, że nigdy nie była w zoo, nigdy nie widziała nosorożca na żywo – równie dobrze mógłby to być dinozaur. W artykule wymieniono kilka innych gatunków, które niedawno przestały istnieć. I tak po prostu – pomyślała – pyk! zniknęły. Dziadzia, Albert Gondiwindi, zniknął. Albert Gondiwindi nie chodził już po ziemi, nosorożec czarny także nie. Włożyła garść gałązek do żeliwnego piecyka, zbliżając się do drzwiczek na tyle, że jej twarz poczerwieniała w niecierpliwym blasku pierwszych płomieni. Dziadzia Albert mawiał, że ziemia musi płonąć mocniej; ogień dziki i ogień poskromiony, przeciwieństwo natury. Mówił jednak o innej ziemi, nie o tej, którą August znała od przeszło dziesięciu lat – z zawsze mokrymi łąkami, obcymi lasami, w których rosły wiązy, jesiony, jawory, leszczyny i wierzby chylące się nad cichymi kanałami. Gdzie w drzewach, których nigdy nie lizały płomienie, zbijały się w stadka małe ptaki o zgaszonych barwach. Gdzie niebo mieściło się w swoim odbiciu w kamiennej studni pełnej deszczówki. Gdzie niskie poranne chmury pokazywały magiczne sztuczki, a dzień nigdy nie otwierał się do końca przed nocą.

Znała tamten ukochany kraj, w którym słońce okładało nagą ziemię otwartą dłonią, i wiedziała, że wróci do niego na pogrzeb. Wróci pełna wstydu, że wyjechała, zobaczy rozczarowanie w ich skrzywionych ustach, wróci i spróbuje znaleźć to, czego nie potrafiła znaleźć tysiące kilometrów stamtąd.

Załatwiła sobie zastępstwo na zmywaku, spakowała się w swoją jedyną torbę i przed wejściem do samolotu na zawsze wyłączyła telefon. Podczas lotu obserwowała trasę na monitorze, rosnące i zatrzymujące się liczby, samolocik sunący nad rysunkowym oceanem. Miała nadzieję, że wzbicie się na określoną wysokość, pokonanie stref czasowych i zejście w inne współrzędne wystarczą, by wymazać tę podróż, gdy znajdzie się po drugiej stronie. Wymazać fakty, wymazać słowa, które miały zostać wyrecytowane podczas ceremonii żałobnych, wymazać wszystkie ślady po nich i po rozbitej rodzinie, którą niegdyś byli – przez sto lat: pozbawieni wiary i domu, rozproszeni – a potem zadała sobie pytanie, czy starczy pamięci do wymazywania. Podczas lotu śniła o dziadzi Albercie. W jej śnie nie miał kształtu, ale wiedziała, że to on. Byli na polu, w środku rozmowy – nie wiedziała, jak się tam znaleźli. Dziadzia mówił, że to bardzo ważne, żeby pamiętać przeszłość, mieć opowieści, znać swoją historię, pamiętać dzieciństwo – ale zapominanie też jest potrzebne. Na początku snu, ale jakby na zakończenie długiej rozmowy, wziął jej dłoń i powiedział, że pamięć może być czymś w rodzaju tortury, jeśli pozwolisz jej przyjść, jeśli zaprosisz przeszłość, by do ciebie przylgnęła, kojąca jak pijawka. Mówił więcej – że jeden ślad odciśnięty w historii ma tysiąc następstw, że codziennie stacza się tysiąc bitew, bo ludzie nie umieli zapomnieć czegoś, co stało się, zanim się urodzili. Niewiele jest rzeczy gorszych niż pamięć, ale też niewiele lepszych, powiedział. Bądź ostrożna.

3

yarran tree, spearwood tree, hickory acacia [akacja yarran, drzewo włóczniowe, akacja hikorowa] – yarrany · Słownik to nie tylko słowa – na tych kartkach są też krótkie historie. Po latach spędzonych z tą drugą wielką księgą wymyśliłem, w jaki sposób najlepiej go czytać. Za pierwszym razem zacząłem jak z Biblią, od początku do końca. Najpierw słowa na Aa – tu znajdziecie Aarona, tak samo jak w Księdze Wyjścia; to brat Mojżesza, pierwszy kapłan żydowski. Aardvark, mrównik – zwierzę z długim nosem, które zjada mrówki w Afryce. Są tu także skróty, takie jak AA, Anonimowi Alkoholicy – to tam, gdzie ludzie chodzą, żeby wyleczyć się z picia. Ścisnęło mnie od tego w żołądku. Moja mama mówiła: „Być Aborygenem to smutek, synu”. Mówiła, że czego by nie zrobiła, wszyscy twierdzili, że ich obraża, więc pozwoliła sobie na najbardziej obraźliwą rzecz, jaką potrafiła wymyślić – wzięła truciznę, którą ze sobą przywieźli, i poszła do miasta.

Można czytać słownik w ten sposób – od początku do końca, prosto jak leci strzała – albo przeskoczyć od aardvark do Afryka, potem do kontynent, potem do naród, potem do kolonializm, potem do imperium, a potem wrócić pod A do apartheid – to wydarzyło się w Afryce Południowej. Kolejna historia.

Kiedy dotarłem do W w Oxford English Dictionary, spodziewałem się wiray, czyli „nie”. Nie było go tam, ale pomyślałem, że bym je wstawił. Było wheat, pszenica, lecz kiedy przeskoczyłem dalej, nie znalazłem naszego słowa na pszenicę – yura. Więc pomyślałem, że zrobię własną listę słów. Ponieważ z tego, co wiem, w naszym alfabecie nie ma Z, postanowiłem, że zacznę od końca – taki ukłon w stronę opacznego świata białych, w którym dorastałem – zacznę od Y jak yarrany: to nasza nazwa drzewa włóczniowego, i z niego zrobiłem kiedyś włócznię, by zabić człowieka.

4

Kiedy samolot się zatrzymał i August wysiadła, uderzyła ją ściana żaru – trzydzieści siedem stopni, temperatura kąpieli. Urodziła się tu, ale już się od tego odzwyczaiła. Tutaj, przypomniała sobie, lato to nie pora roku, to Wieczność. Wynajęła taniego sedana, robiąc debet na koncie, i ruszyła w siedmiogodzinną podróż na zachód, w głąb lądu, City Highway i Hinterland Highway, by na koniec dotrzeć Broken Highway na przedmieścia Massacre Plains. Autostrada przecinała piaszczyste pola uprawne, morza świeżo ostrzyżonych owiec i eukaliptusowe lasy wyrastające gęsto na suchej gliniastej ziemi. Największą zmianą było nie to, że zwierzęta wydawały się bardziej zmęczone, a pola bardziej wyschnięte, nie wyjątkowy upał, ale to, że desperacja zaczynała zyskiwać przewagę nad pogodą.

Znaki UWAGA, NIERÓWNA NAWIERZCHNIA poinformowały ją, że dotarła do Plains. Zobaczyła rozgrzane powietrze buchające ze spękanego asfaltu i jałowego krajobrazu po bokach drogi. Tu, w głębi kraju, wszystko było jeszcze bardziej brązowe, jeszcze bardziej wyschnięte na wiór.

W Massacre Plains mieszkało jakieś dwa tysiące ludzi, ich dzieci i dzieci ich dzieci. Połowa kobiet z miasta siedziała w domu, połowa mężczyzn miała skłonności samobójcze i długi, a większość ich synów i córek szła do wojska, skuszona pensją minimalną. Wszyscy płynęli przez nudę przerywaną tylko corocznymi wyścigami. Niektórzy żyli z zasiłku dla bezrobotnych, inni mieli pracę, ale niewielu robiło karierę.

Rzeka Murrumby dzieliła okolicę na trzy części. Przezwiska ich mieszkańców wzięto z półek w supermarkecie: Chocolate Milk to byli Gondiwindi z dawnej misji na północ od miasta; na południu, w Vegemite Valley, nazwanej tak od ciemnej jak melasa słonej pasty kanapkowej, w lokalach komunalnych żyli czarni; a w centrum, stosownie do swojego statusu, mieszkała klasa średnia, którą nazywano Minties – od lepkich białych cukierków w papierkach. Domy Minties miały dzwonki przy drzwiach i zamknięte bramy. W Vegemite Valley drzwi trzymano otwarte na oścież. Miłość i kłótnie swobodnie dostawały się do domów i wydostawały na ulice. Przez niektóre z tych drzwi wchodzili nieczuli duchowni – te prowadzące do upadłych domów, gdzie przepełnione wstydem samotne matki wychowywały milczących chłopców, którzy później wypełniali się gniewem.

August nie wiedziała o ludziach z tej części miasta wszystkiego i nie wszystko pamiętała. Jej pamięć była na tyle niezawodna, że nie tylko grzebała złe myśli, ale i tłumiła czasem te dobre.

Eukaliptusowy zagajnik na dawnej misji Prosperous od dwóch stuleci zapamiętywał wszystko. August nie wiedziała, co widziały te drzewa. Nie pamiętała niegroźnych małych wirów pyłowych, które w jej dzieciństwie pojawiały się tu właściwie stale. Większość gospodarstw wokół Massacre Plains była podłączona do sieci i bez przerwy brzęczała, inne, dalsze, jak Southerly i Prosperous, ożywały wraz z kaszlnięciem i startem generatora – to pamiętała, nieustający warkot elektryczności. I pamiętała – albo chciała pamiętać – chłód Murrumby. Dziadzia nazywał ją Wielką Wodą; kiedyś płynęła przez kraj, ze stanu do stanu, z południa na północ. Wspomnienia o rzece były blade, bo wyschła, kiedy August była małą dziewczynką, nie tylko z powodu Wybudowania Zapory, ale także na skutek Ustania Deszczu. Niektórzy mówili, że ponieważ tylu mieszkających nad nią ludzi płacze, Murrumby myśli, że już w ogóle nie jest potrzebna.

August zatrzymała się przed zjazdem, żeby zrobić zakupy; nie chciała kupować papierosów, ale wiedziała, że to zrobi. Zewnętrzne ściany sklepiku owinięto zieloną siatką; pomyślała, że wygląda jak jakaś instalacja artystyczna. Na chodniku stała taka sama siatka na sprzedaż – długie rolki oparte jedna o drugą jak bele tkaniny albo, tak to sobie wyobrażała, ludzie przy sterburcie na tonącym statku. Za rolkami stały skrzynki pełne trytytek takich jak te, które policjanci noszą ze sobą w weekendowe wieczory.

Wyplątała się z siatki wiszącej w wyjściu i stanęła twarzą w twarz ze starszym mężczyzną, który właśnie wchodził do sklepu z kluczykami w dłoni. Kiedy odsunęła zasłonę, cofnął się chwiejnie, przestraszony.

– Przepraszam – powiedziała, wyciągając do niego rękę.

Ręka zawisła w powietrzu, nieznajomy złapał równowagę bez pomocy. Przez chwilę przyglądał się jej twarzy.

– Musisz być od Gondiwindich – odezwał się głosem słodkim jak landrynka.

Skinęła głową, przyciskając do piersi torbę z zakupami i zanurzając w nich brodę.

– Potrafię was rozpoznać. – Uśmiechnął się lekko, jakby to był komplement. – Przekaż rodzinie kondolencje od Kościoła.

– Przekażę. Dziękuję… – Nie wiedziała, jakiej formy grzecznościowej użyć; zdecydowała się na „pana”: – Dziękuję panu.

Odwróciła się, zanim zaczerpnął powietrza, jakby uleciało mu coś, co chciał dodać.

– Szczęść Boże – odpowiedział.

August poczuła wyjątkowo nieprzyjemne mrowienie i acetonowy zapach jego skóry. Odeszła, nic już nie mówiąc. Miejscowi nieśli swoje zakupy i w ogóle nie zwracali na nią uwagi. Kilku mężczyzn kucało przy swoich pikapach koło dystrybutorów paliwa i mocowało siatkę w maskownicach. Zauważyła, że niebo jest czyste i błękitne – szarańcza jeszcze nie nadleciała.

Wsiadła do wypożyczonego sedana i spojrzała na przycupnięte na horyzoncie centrum. Wiele się tu działo, odkąd wyjechała. Przegapiła prawie wszystkie narodziny, śmierci i śluby. Upłynęło dość czasu, by niemal zapomniała to miejsce, które połknęło jej siostrę, choć wciąż żywo ją ono interesowało. Dzwoniła do babuni i dziadzi przeważnie raz w miesiącu, sprawdzała bazę zaginionych i wysyłała do matki listy, na które nie dostawała odpowiedzi. Czytała w sieci biuletyny rady miasta obiecujące postęp, który nigdy nie nadchodził: linię szybkiej kolei, bez której się obywano, prawie zbudowany uniwersytet rolniczy, opóźniające się bez końca powiększenie biblioteki. Choć odwróciła się od tego miejsca, wciąż pragnęła do niego należeć. Po jakimś czasie ludzie chyba przyzwyczaili się do nieobecności sióstr, ale ona tak jak czekała na wiadomość o bezpiecznym powrocie Jeddy, tak liczyła na to, że pojawi się pretekst, by sama mogła wrócić. Nie wydarzyło się ani jedno, ani drugie.

Przejechała dwa kilometry w dół do ostatniego zjazdu i kolejne dwa do Prosperous. Przystanęła przy bliźniaczych blaszanych skrzynkach na listy i wystraszyła stadko szaro-różowych papug. Zauważyła, że eukaliptusy miodowe na szerokim poboczu, na którym kiedyś wyrzucając w górę żwir, zatrzymywała się mobilna biblioteka, urosły wyższe i bardziej rozłożyste. Gospodarstwo było za daleko od miasta, żeby docierał tu samochód z lodami, ale dwa razy w miesiącu przyjeżdżał autobus biblioteczny pełen krzywych regałów i zabezpieczonych długimi gumami stojaków na czasopisma. August spojrzała na agonisy i powoli minęła róże rosnące tam, gdzie wjazd rozwidlał się na polną drogę prowadzącą do oddalonego o dwadzieścia metrów od szosy Prosperous i stumetrowy betonowy podjazd do Southerly. Ten drugi dom, otoczony małym sadem, był jak zawsze świeżo odmalowany. Dalej rozpościerało się pole, dwieście hektarów dojrzałej pszenicy, aż do linii drzew – które pamiętały wszystko – eukaliptusów skupionych nad rzeką.

Gondiwindi mieszkali nad Murrumby od zawsze. W różnych miejscach, przez ostatnie półtora wieku dziesięć kilometrów na północ od miasta, w Prosperous, pod trzystumetrową skałą Kengalu. Gdy któreś z nich zatrzymało się na polu i spojrzało na północ, z każdego miejsca widziało szary jak popiół granitowy garb, niewzruszony na tle zmiennego nieba.

Dawny kościół był już ruderą. W czasach, gdy parter wypełniało trzydzieści ławek, mieściło się w nim tylko niewielkie zgromadzenie wiernych. Parterowe przybudówki odchodziły od głównego budynku na boki niczym rozstawione nogi drewnianego pajacyka. Dwanaście rozrzuconych po gospodarstwie domków, w których dawniej spały dzieci, zawaliło się i zostało rozebrane na opał.

Kalistemony stroszyły czupurne pomarańczowe i czerwone grzebienie w nieruchomym popołudniowym skwarze. Nektar z ciążących na gałęziach kwiatów banksji zraszał ogródek warzywny przy werandzie. Równe niegdyś rzędy warzyw teraz wydawały się rozwydrzone. Niezebrane pomidory schły na słońcu. Wachlarzówki trzepotały skrzydłami między czapetką i znużonym jaśminem. Deski powykrzywiały się i popękały od słońca, farbę zdarł czas. Szyby w oknach zasnuły się kurzem, dachówki obsunęły. Wszystko żółto-zielone, wymęczone, przesiąknięte mdlącym aromatem upału. Trudno było stwierdzić, gdzie kończy się ten chaotyczny ogród, a zaczyna dom. August chodziła po gospodarstwie, zatrzymując się od czasu do czasu tylko po to, by wsłuchać się w znajomą ścieżkę dźwiękową wypełniającą świat terkotaniem cykad i trzepotem ptasich skrzydeł.

Patrzyła na blaszaną szopę przycupniętą nad traktorami pośrodku pola, dwa hektary dalej. Patrzyła na dach zagrody dla owiec, metalowe kopuły jednotonowych silosów, naturalny korytarz pod sklepieniem drzew. Wiedziała, że nie wszystko widać na pierwszy rzut oka albo jeśli nie jest się stąd. To, o czym wiedziały kiedyś ona i jej siostra, pozostawało ukryte – tajne kryjówki, to, czego można było pragnąć i co można było zjeść, jeśli wiedziało się, gdzie szukać. Szkielety rzeczy, które nadal widziała. Rozglądała się za Jeddą. Jeddą wciąż zaginioną.

Zrobiła kolejną rundę, wypatrując węży i cieni w świetle dnia, a kiedy już wszystko obejrzała, zawołała Cooee! przy tylnej werandzie. Kelpie zwinięty na jednym z dwóch wyplatanych krzeseł podniósł pysk i cicho zawył, a potem schował nos między łapy, jakby mu się nie chciało. August pochyliła się i uspokajająco poklepała go po głowie. Poszła do samochodu po torbę i wróciła na werandę, a potem otworzyła siatkowe drzwi i pozwoliła, by się za nią zamknęły, po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat. Drzwi uderzyły we framugę i odbiły się, kiedy rzucała kluczyki na od dawna nieodmalowywaną, prostą drewnianą szafkę pokrytą grubą warstwą kurzu. Otworzyła drzwi do salonu wypełnionego kartonami i skrzyniami, sprawdziła pozostałe pokoje na dole i łazienkę. Wyszła na dwór i z psem u boku przeszła wzdłuż pustej przybudówki dla robotników. Zajrzała do szopy i kiedy w końcu znów łagodnie zawołała, babcia krzyknęła:

– Jedda?!

– To ja, babuniu. August. – Elsie wyszła zza drzew owocowych z koszykiem klamerek do bielizny. – Przykro mi z powodu dziadzi.

August zauważyła grymas na twarzy babci i pożałowała tych konwencjonalnych wyrazów współczucia. Wszystkie myśli ucichły i Elsie instynktownie przyciągnęła wnuczkę do siebie, niczym złowioną rybę, i pocałowała ją w ucho. Położyła dłoń na jej policzku i spojrzała na nią, jakby chciała się upewnić, że to nie jej zaginiona siostra. Przebiegła artretycznymi palcami po jej wystających obojczykach i w dół po rękach, zanim August zdążyła cofnąć się przed tymi pomiarami. Babunia, tak jak Prosperous, tak jak wnuczka, też się zmieniła, postarzała się, wyblakła.

August przypomniało się, jak rodzina zapadła się w sobie, kiedy Jedda zniknęła. Ich smutek był jak martwa natura. Ale to dlatego, wiedziała o tym, że ona też była dzieckiem; dziadzia i babunia mieli powód, by nie poddawać się rozpaczy. Teraz w pobliżu nie było żadnych dzieci, które mogłyby się bać przytłaczającego smutku, ale Elsie nie dotarła jeszcze do beznadziei, ciężar śmierci męża jeszcze jej całkiem nie złamał.

W tych pierwszych dniach po śmierci Alberta Elsie miała wrażenie, że on wciąż tu jest, drzemie w pokoju obok, pracuje w ogrodzie albo jeździ na rowerze po szosie, żeby jego kolana się nie zestarzały. Skupiła myśli na wnuczce – tak dawno się nie widziały. Trudno jej było na nią patrzeć i trudno jej było tego nie robić, bo nie dało się nie zauważyć, do jakiego stanu August się doprowadziła, jak wciąż chłopięce jest jej ciało.

Elsie dała wnuczce znak, żeby poszła za nią. Kiedy wchodziły do domu, dziewczyna chwyciła jej wyciągniętą rękę. Elsie odstawiła koszyk z klamerkami na stół i usiadła na sofie. Wyglądała na zagubioną, ale gdy August podeszła bliżej, była przytomna.

– Herbatki?

Babcia kiwnęła głową, wyprostowała się, objęła ją w pasie i poprowadziła do kuchni, wspierając się na niej i ocierając mokre oczy. August nie wiedziała, czy to rozczarowanie, czy smutek, i Elsie też nie była pewna.

– Z mlekiem i cukrem?

Razem zrobiły herbatę. Elsie poruszała się sprawnie, kłopoty zaczynały się dopiero za nadgarstkami. August przyglądała się, jak babunia sięga po czajnik i stawia go na blacie, a potem, niemal z przestrachem obserwowała, jak wpatruje się w niego przez kilka sekund.

– Mogę ci pomóc, babuniu?

– Możesz – powiedziała Elsie po chwili niepewnego milczenia wypełnionego myśleniem, co na kolację. – Podaj mi fasolkę szparagową z lodówki i obierz ziemniaki.

August wręczyła babci fasolkę i nożyk; ziemniaki znalazła tam, gdzie zawsze, w szafce pod zlewem. Elsie przyniosła sobie do kuchni krzesło z prostym oparciem, usiadła i zaczęła obierać fasolkę. W milczeniu przyglądała się wnuczce, z pewnej odległości, sznurując usta na widok tego, do czego się doprowadziła, i czekając, aż coś powie. Dlaczego Elsie miałaby odzywać się pierwsza? W końcu, pomyślała, czekała tutaj przez te wszystkie lata, kiedy August była za mała, by uciec, a potem przez te wszystkie lata, gdy była dorosła i mogła ją odwiedzić, ale tego nie robiła. Znów pomyślała, że brak apetytu zniszczył urodę jej wnuczki. August poczuła, że jest oceniana, i się odwróciła. Wyjrzała przez tylne drzwi na werandę, na której drzemał pies.

– Jak się wabi?

– Szpilka. Twój dziadek kupił mi ją w zeszłym miesiącu. Dobra dziewczynka.

August miała mnóstwo pytań, ale nie chciała być natarczywa. W końcu nie wytrzymała.

– Mama będzie?

– Może dostanie przepustkę, ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca.

– Wszystko u niej w porządku?

– U niej nigdy nie jest w porządku, dziecko.

– Czy wszyscy będą? Na pogrzebie i w ogóle?

– Tak, kochanie. Wyjmij masło.

August otworzyła lodówkę, postawiła masło przy zlewie i wróciła do obierania ziemniaków.

Elsie głośno westchnęła.

– Miasto zabiera dom, Augie.

– Co takiego? – August nie była pewna, czy dobrze zrozumiała.

– Rada twierdzi, że nic nie da się zrobić. Protestowaliśmy, ale kilka miesięcy temu na spotkaniu w ratuszu powiedzieli, że nie ma jak tego obejść. – Elsie podniosła się z krzesła i wróciła na sofę; męczyły ją te wszystkie smutne sprawy. – Powiedzieli, że ta ziemia nie jest nasza, ani nawet ten dom. To dzierżawa czy coś. Przynieś szałwii z ogrodu, złotko.

August wróciła do kuchni z pęczkiem ziół.

– Jak to?

– Nie wiem, August. Powiedzieli nam tylko, żeby czekać – odparła Elsie i zaraz się poprawiła: – Powiedzieli mi.

– Zostanę z tobą, jeśli chcesz. Mam zostać, babuniu?

– Nie zadawaj głupich pytań – mruknęła Elsie i zamknęła oczy, ucinając rozmowę.

August zaniosła swoją torbę i zakupy do pokoju na strychu. Teraz był tu gabinet, na szklanym blacie wiklinowego biurka leżały papiery i książki. Obok pustej szachownicy stał talerz pełen drewnianych figur. Przypomniała sobie, jak dziadzia uczył ją grać i beształ, jeśli podniosła figurę, a potem zmieniła zdanie. Nie, nie, dotknęłaś, więc musisz wykonać ruch. Nad biurkiem wisiał kawałek witrażu, płatek z Róży Lutra. Okno było małe, na długość ręki. August przez chwilę zastanawiała się, co Bóg by o niej teraz pomyślał. Co pomyślałby o niej dziadzia, tam w górze albo tam w dole u Boga. Szybko stwierdziła, że to pytania bez odpowiedzi, drogi bez celu. Religia opuściła ją i ten dom dawno temu. Pomyślała, że wkrótce zaczną przybywać ludzie, że zbiorą się tu wszyscy, których znała. Rozejrzała się po pokoju. Powiedziała sobie – ja znam to miejsce, ale kiedyś było tu łóżko piętrowe; kiedyś to byłyśmy my. Zobaczyła dziesięcioletnią Jeddę, pod światło, jak zbiega ze strychu po schodach, zeskakuje z werandy i pędzi przez porośnięte wysokim zbożem pola. Traktory pojawiały się w listopadzie, jakby rok był piosenką, a żniwa refrenem. Potem znów biegały po polu, po krótko skoszonej pszenicy, po szczeciniastej ziemi dzieciństwa.

5

yellow-tailed black cockatoo [żałobnica żółtosterna] – bilirr · Rolowane rr na końcu bil-irr to najbardziej muzyczna część tego słowa – nie znam w Australii innych takich dźwięków, można je usłyszeć w Szkocji, tam nie mówi się z płaskim językiem. Bilirr – tryl, podczas którego język wibruje przy zębach. Bilirr to wspaniały ptak, silny, mądry jak orzeł. Jest czarny jak palenisko, ale gdy leci, widać żółte pióra w jego ogonie. Widywałem go przez całe życie. Wszyscy Gondiwindi kochali te papugi. Przed Prosperous moja mama mieszkała w Tent Town, sześć i pół kilometra w dół strumienia, i tam mnie urodziła, na ciepłym piasku, słuchając krzyku bilirr.

Kiedy Tent Town zostało zrównane z ziemią, a misja zmieniła się w stację, ja i wszystkie inne dzieci zostaliśmy zabrani. Pamiętam, jak na tarasie domu chłopców staliśmy pod znakiem MYŚL JAKBIAŁY – ZACHOWUJ SIĘJAK BIAŁY – BĄDŹ BIAŁY. Spojrzałem na błękitne niebo, a potem znowu w dół. I zobaczyłem kobietę, która szła do mnie przez siatkowe ogrodzenie otaczające cały dom.

Zszedłem do niej na trawę i powiedziałem:

– Dzień dobry.

Duch miał puste dłonie, pokazał mi je. Wyglądał trochę jak moja mama i powiedział:

– Wanga-dyung.

– Co to znaczy?

– Taki, który się zgubił, ale nie zawsze się gubi.

Okej, powiedziałem, a ona kazała mi to ćwiczyć. Zapamiętałem to wydarzenie jako swoją pierwszą podróż w czasie, bo kiedy odwróciłem się, żeby wejść do domu, od którego dzieliło mnie niecałe dziesięć kroków, niebo było niskie i szare. Kobieta zniknęła, na płocie została tylko żałobnica. Wiedziałem, że nie mogło być pogodnie zaledwie kilka sekund wcześniej, i wtedy uświadomiłem sobie, że zmiana zaszła we mnie, nie w świecie.

yet, if, then, when, at the time [dotychczas, gdy, wtedy, kiedy, wówczas] – yandu · Po raz pierwszy usłyszałem słowo yandu wśród mnóstwa innych, jakbym znalazł mięso w zupie słów i wyłowił je, by mu się przyjrzeć. Przodkowie przychodzili wtedy do domu chłopców już codziennie. Cały tłum, starzy i młodzi, przez przybudówkę nawet małe dzieci, przychodzili zewsząd – przez moją poduszkę, w porze kładzenia się spać albo rano, podczas ścielenia łóżek. Patrzyli na mnie i do mnie machali, wołali mnie nad rzekę. Rzeka po prostu pojawiała się wszędzie tam gdzie my. Potem spacerowaliśmy i rozmawialiśmy o tym i owym; przodkowie mówili też po angielsku, więc mogli mi wszystko przetłumaczyć. W nocy rozpalaliśmy ognisko, czasem urządzaliśmy corroboree i tańczyliśmy, i było dużo jedzenia, ogon kangura pieczony w żarze albo węgorze z rzeki, też pieczone w żarze. I to przy ognisku poznałem słowo yandu – wszyscy snuli opowieści, o tym zwierzęciu, o innym, o tym facecie, o tej kobiecie, było mnóstwo żartów i śmiechu. Mój praprapradziadek bardzo dużo mówił. Zacząłem słyszeć muzykę tych zdań, przerwy między słowami, głoskę d dudniącą w jego ustach. Przy ognisku zwykle nie mogłem dojść do głosu, ale kiedy mi się udało, kiedy wyłowiłem słowo yandu, poczekałem do najbliższej przerwy w opowieści praprapradziadka i gdy nastąpiła, powiedziałem: „Yandu”, a on spytał: „Kiedy co?”. „Yandu”, powtórzyłem, chcąc, by wyjaśnił mi, co to znaczy, a on po prostu zaśmiał się, objął mnie i poklepał. „Yandu, synu, to klej twoich opowieści”. Pamiętam to.

yield, bend the feet, tread, as in walking, also long, tall [plon, poddawać się, ustępować; zginać nogi, stawiać kroki jak przy chodzeniu, także: długi, wysoki] – baayanha · Samo yield to zabawne słowo – angielskie yield oznacza żniwo, plon, to, co człowiek może wziąć z ziemi, coś, na co czekał i co dostaje. Plon pszenicy. W moim języku są to rzeczy, którym się oddajesz, ruch, przestrzeń między rzeczami. To także działanie Biyaami, bo smutek, starość i ból sprawiają, że uginasz się pod ich ciężarem. Ciała tych, którzy odeszli, chowano ze zgiętymi wszystkimi stawami, nawet jeśli w tym celu trzeba było im połamać kości. Myślę, że chodziło o ugięcie się w pokorze, tak samo jak zginamy kolana i pochylamy głowy. Ugiąć się – baayanha.

younger sister [młodsza siostra] – minhi · Gdy susze uderzały raz za razem, chwasty przez dwa lata pozbawiały nas plonów i na żadnej stacji nie było dla nas pracy, zacząłem paść bydło. Kochałem to – siedzenie w siodle, kowbojski kapelusz, wierny koń, prowadzenie stada do wodopoju. To były dobre lata, po raz pierwszy w życiu miałem przyjaciół. O tylu rzeczach chciałem rozmawiać. Zapytałem mężczyznę, który przybył z naszych okolic, o jego rodzinę, byłem ciekaw, w jaki sposób jesteśmy spokrewnieni. Odwrócił się, żeby poprawić strzemiona, zniesmaczony i zmęczony moją paplaniną. Ludzie z gospodarstw i z buszu często skupiają się na zwierzęciu lub na maszynie, by ukryć twarz, zanim powiedzą, co mają do powiedzenia. „Drzewa genealogiczne takich jak my są już tylko krzakami”, mruknął. „Tak je poprzycinano”. Nigdy nie zapomniałem tych słów, ponieważ brzmiały jak jakiś smutny wiersz. I myślę, że to prawda, bo przez te wszystkie lata straciłem wielu z tych, którzy mnie stworzyli. Mamusię, tatusia, kuzynów, kuzynki i młodszą siostrę, moją minhi. Kiedy trafiłem do domu chłopców, nie zapomniałem o naszych nad rzeką. Zdawało mi się, że księżyc co noc zagląda do sypialni, by przypomnieć mi o rodzinie. Kiedy myślałem o swojej minhi w domu dziewcząt na drugim końcu kraju, mój mocz przeciekał przez łóżko polowe i niczym rtęć spadał na kamienną podłogę, budząc kolegów. W końcu miałem tylko trzy lata. Nigdy o niej nie zapomniałem. Gdy nas zabrano, Mary była tylko dzieckiem; to smutna historia, ale ze szczęśliwym zakończeniem, bo się odnaleźliśmy. Mary jest inna niż ja, nie przytulamy się i nie jesteśmy dla siebie tak czuli, jak bym chciał. Ale znów jesteśmy bratem i siostrą, i to jest cenne. Ja znów stałem się starszym bratem, a ona moją minhi.

6

Nie zdołały zmusić się do jedzenia. Elsie zasnęła na sofie, jakby unikała swojego małżeńskiego łóżka. August wyszła na dwór i spojrzała na okna przybudówki dla robotników. Pomyślała o sobocie, kiedy wszyscy się zbiorą, wyobraziła sobie zapalone światła. Po zniknięciu Jeddy robotnicy przestali przyjeżdżać i od tamtej pory przybudówka była zamknięta i ciemna. Elsie i Albert pozwolili też, by cisza wypełniła pokój do modlitwy i karate. Wszystkie zdjęcia Jeddy zdjęto, owinięto w muślin i schowano. I tak jak dom z domu stał się tylko budynkiem, tak o Jeddzie Gondiwindi wkrótce właściwie już nie mówiono. Na początku ludzie na ulicy kręcili głowami, matki płakały, a nieliczni goście, którzy wpadali na popołudniową herbatę, zastanawiali się na głos, jak mogło się stać coś tak złego. Jakie to dziwne – że tak zniknęła bez śladu. Były szepty i łzy, ale nikt nie znał odpowiedzi. Dzieciństwo z beztroskiego stało się niebezpieczne. Dzieci odbierano ze szkoły, rodzice ochotnicy odhaczali nazwiska na liście i obstawiali przystanki, mało który uczeń mógł sam wracać do domu, a zabaw na ulicy w zasadzie zakazano. Wiosną na poboczu nikt już nie sprzedawał fioletowych bukietów żmijowca. W małych miasteczkach takich jak Massacre Plains kocha się swoich. A jeśli nie, to przynajmniej się z nimi trzyma – broni się ich przed zewnętrznym światem obcych, turystów i wielkich pieniędzy, z którymi są tylko problemy. Tyle że Gondiwindi nie byli swoi. Nikt się nie upewniał, czy nie widział któregoś z nich wracającego samotnie do domu. Prezenterka wspomniała o Jeddzie i pokazała jej szkolne zdjęcie tylko dwa razy w ciągu tamtego pełnego napięcia tygodnia, a potem dziewczynka, podobnie jak inne zaginione dzieci, brązowe dzieci takie jak ona, stała się tajemnicą, którą stworzono po to, by o niej zapomnieć.

Ale Gondiwindi (i Coe, i Gibsonowie, i Grantowie, i inne rodziny takie jak oni) nie mogli zapomnieć. Włosy większości kobiet w rodzinie rozpoczęły podróż ku srebru i nie minął rok, a wszystkie ciotki August były siwe i stare. Pełen wiary i radości gwarny dom zmienił się w nieme pokoje wypełnione białym szumem. Tym szumem, w którym wszystkie pytania i podejrzenia przepowiadają się wciąż od nowa. Nad senną niegdyś doliną miasteczka w ich głowach grzechotało od możliwych odpowiedzi. August miała zaledwie dziewięć lat. Jej serce rozciągnęło się niczym guma do żucia i pękło. I tak już zostało.

Kiedy po tym, jak uciekła z Massacre Plains i zaczęła mieć coś w rodzaju życia, ktoś pytał ją o rodzeństwo, August mówiła, że ma siostrę – ale nigdy nie wspominała o tym, że ta siostra zaginęła. Urządzała na świecie miejsca, w których Jedda mogłaby być; w wieku dwudziestu lat jej siostra studiowała na jakiejś odległej uczelni, w wieku trzydziestu spodziewała się pierwszego dziecka. A czasem August mówiła po prostu, że Jedda nie żyje. Życie i śmierć mają w sobie jakąś nieodwołalność, limbo jej nie ma; nikt nie chce słuchać o zaginionych. O tych, którzy odeszli i zupełnie zniknęli.

Ciarki przeszły jej po skórze – wielkim narządzie, który wszystko pamiętał. Pomyślała o tym, co mówiła babunia: że stracą dom i będą musieli na zawsze opuścić to miejsce, i chociaż złe wspomnienia zaczynały z powrotem wsiąkać w jej ciało, wciąż czuła, że to nie w porządku, że zostaną stąd wyrzuceni, skoro pochodzili znad tej rzeki i dalej, jak zawsze powtarzał dziadzia. Powietrze się zmieniło, wiatr szarpnął drzewami. August spojrzała z ciemnego pola w górę, tam gdzie kryły się gwiazdy. Zapowiedź deszczu miała prosty zapach i przyjemny smak. August zsunęła buty. Ziemia wokół w ciągu kilku sekund pokryła się świeżymi bliznami po nagłej ulewie. Lunęło i zaraz przestało. Deszcz był za słaby, żeby przebić się przez twardą wierzchnią warstwę gleby. August pomyślała o tym, co mawiał dziadek – że deszcz po suszy zapowiada dobre zbiory, ale też wyrój szarańczy. „Jednym słowem, czasem nie ma żadnych jasnych stron”.

Stała przy oknie żaluzjowym w swoim dawnym pokoju i paliła, obracając paczkę w palcach. Jej usta pragnęły czegoś więcej, jakiegoś nieznanego ukojenia; nie pocałunku, nie jedzenia ani picia, ale czegoś, czego długo im odmawiano. To pragnienie wgryzało się w nią coraz głębiej, odkąd była dzieckiem, pragnienie, by na jej języku, w jej gardle spoczęło coś pełnego. To uczucie, że nic nigdy nie jest wymawiane właściwie, że żyje na obczyźnie, którą jest ona sama. Jakby widziała ten dom oczami wszystkich, tylko nie własnymi. Zaczęło się, jeszcze zanim Jedda zniknęła.

Zgasiła papierosa i spojrzała na telewizor, który stał teraz w kącie jej pokoju. Z tego samego telewizora, kiedy jeszcze był na dole, prezenterka zachęcała ludzi, żeby szukali w swoich gospodarstwach, w zalewach, silosach, porzuconych studniach. Niektórzy szukali z psami. Przez pierwsze tygodnie bez siostry August schodziła na dół do Poisoned Waterhole Creek i jadła bulwy i korzonki. Wkładała do ust kawałki kory eukaliptusa i czekała, aż rozpuszczą się na języku. Ssała trzciny. Czuła, że musi jeść planetę, uodparniać się na nią, żeby ta nie mogła jej skrzywdzić, chciała pożreć całe to miejsce, w którym zaginęła Jedda. „Na zawsze?” Myślała, że gdyby mogła zjeść całą ziemię, być cała z niej, sama także by zniknęła. Po miesiącu, kiedy Jeddy wciąż nie było, Albert ochrzcił zapłakaną August, na polu, pod gorącym, trzaskającym słońcem. Wszyscy się zebrali i mówili o „świętości dzieciństwa”, „Ach, dzieci”, powtarzali, a potem dziadzia polał jej głowę wodą i wyrecytował modlitwę za zmarłych:

Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie i nie zabraniajcie im. Albowiem do takich należy Królestwo Boże. Albowiem Tobie przynależy wszelka chwała, cześć i pokłon, Ojcu i Duchowi Świętemu, teraz i zawsze, i na wieki wieków. Amen.

Powiedział, że to po to, by ją ochronić, a ona, czując, jak krew napływa jej do głowy, na której trzymał ręce, zobaczyła świat takim, jaki zawsze czuła, że jest – odwrócony, do góry nogami.

7

war [wojna] – nadhadirrambanhi · Była tu, duża, dlatego na koniec miasto dostało taką nazwę. Trwała sto lat. Walczyli w niej wszyscy, nawet czyściciele torów i afgańscy poganiacze wielbłądów, razem z Gondiwindimi. Zaczęło się, kiedy Gondiwindi mieli dość osadników zabierających im ziemię, wykopujących ich bulwy i niszczących pastwiska, z których korzystali od zawsze. Bo Gondiwindi byli rolnikami, rolnikami i rybakami, i uprawiali tę ziemię od dawna, nie odchodzili stąd nawet podczas rzadkich zim. Ogrzewali się, odwracając swoje płaszcze z oposów na lewą stronę i nacierając się tłuszczem pelikanów.

Gondiwindi mieli dość i byli głodni, bo kangury nie przychodziły już na ich tereny łowieckie. Tradycja mówiła, że nawet w czasach zmian wciąż należą do tej ziemi. I że mogą używać jej tak, jak potrzebują – więc przestawili się na bydło. Otaczali jałówki z pomocą swoich psów i dingo, ścigali, aż się zmęczyły, a potem zaczynało się polowanie, rzucali w nie włóczniami. Musiały być przerażone, te krowy, więc dobrze, że nigdy nie jedli ich mięsa – byłoby twarde jak kotlety z domu chłopców. Jedli tłuszcz, wątrobę i szpik. Osadnicy byli wściekli, że Gondiwindi nic sobie nie robią z ich płotów. Potem nastąpił odwet. Tysiące ludzi zginęły, nawet dzieci. Rzeka spłynęła krwią, a ziemia z żółtej na zawsze stała się różowa. Narodziło się Massacre Plains, a Gondiwindi spojrzeli w oko lufy i zaczęli się bać.

water [woda] – galing, guugu, ngadyang · Wielebny w swoich dziennikach zapisał to słowo jako culleen – ten człowiek słuchał, słuchał najuważniej, jak umiał. Całe życie spędziłem blisko wody i z wody przyszliśmy my, ludzie. Najpierw narodziliśmy się z kryształu kwarcu – twardej wody – jesteśmy krewnymi dziobaka, to zwierzę wodne; a potem moja żona Elsie i ja sprowadziliśmy na świat Missy, Jolene i Nicki, urodzone nad wodą, Wielką Wodą – Murrumby.

a large waterhole, a watercourse downhill [duże źródło, strumień spływający z góry] – nguluman · Jest jeden strumień w pobliżu, w rogu pola, niedaleko Murrumby. Teraz już nigdy nie napełnia się całkiem. Jeśli rzeka w ogóle zacznie płynąć, ledwo ciurka, i nigdy nie robi się dość głęboka, by rozlać się na mokradłach i spłynąć tutaj. Nazywają go Poisoned Waterhole Creek.

wattle flower, acacia tree [kwiat akacji, akacja] – yulumbang · Przodkowie opowiedzieli mi o wszystkich roślinach i drzewach, i o tym, jak ich używać. Powiedzieli mi, że rośliny rodzą nasiona, że rośliny to nasze matki, więc mogę z nich korzystać tylko dla Gondiwindich, nie na sprzedaż, tylko po to, by żyć. Pamiętajcie o tym zawsze, gdy dotykacie drzew i roślin – są święte. Yulumbang to wspaniała roślina; z wielu powodów. Jej zielone nasiona można piec w strączkach w ogniu, a potem jeść jak groszek. Jeśli upieczecie je i zrobicie z nich pastę, smakuje jak masło orzechowe. Jasną żywicę yulumbang można ssać jak cukierek, ale ciemnej nie – ciemna jest zbyt gorzka. Żywica nazywa się mawa.

weak, hungry, depressed [słaby, głodny, przygnębiony] – ngarran · Nigdy nie wymawiajcie tego słowa zbyt głośno, bo was dopadnie. Mówiąc coś, możesz się tym stać. Kiedy August przyjechała, żeby z nami zamieszkać, krzyczała i płakała, i wołała: „Jestem głodna!”, ale była ngarran, czuła to wszystko. Wiedziałem, że wynika to z tego życia i z przeszłości. Mówiliśmy: Ucisz ten głos, bo źle ci mówi. Każdy może powiedzieć: Nie jestemngarran, bo panuję nad sobą, mogę sprawić, że mój głód zmaleje, i zamknąć go w dłoni. To nie zawsze działa, ale daje duszy szansę na odpoczynek. W końcu ngarran to część życia, nie możemy jej wymazać, nie wyparuje z dnia na dzień – ale możemy ją na jakiś czas uciszyć.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I