Plac zabaw - Powers Richard - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Plac zabaw ebook i audiobook

Powers Richard

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Odważna i przerażająco aktualna nowa powieść Richarda Powersa – zdobywcy Pulitzera. 

Rafi i Todd pochodzą z dwóch różnych światów, ale spotkali się w elitarnej szkole średniej, gdzie połączyła ich pasja do gry planszowej liczącej trzy tysiące lat. Ich młode umysły zatraciły się w niej bez pamięci i to ona zdefiniowała przyszłość: Rafi oddał się literaturze, a Todd dokonał przełomowego odkrycia w dziedzinie sztucznej inteligencji.  

Choć męska przyjaźń nie przetrwała, wiele lat później ich drogi znów się przecinają. Tym razem na wyspie Makatea w Polinezji Francuskiej – miejscu wybranym do rewolucyjnego dla ludzkości projektu autonomicznych miast. Wśród mieszkańców wyspy jest Ina – ukochana Rafiego, wychowana na Pacyfiku, oraz Evie, pionierka w nurkowaniu, która najlepiej czuje się na dnie oceanu. 

Powers splata losy czworga bohaterów z tematami technologii, środowiska i ludzkich emocji. Tworzy w ten sposób fascynującą opowieść o świecie, w którym żyjemy, i tym, którego pragniemy. 

 

Richard Powers ze sprawnością zawodowego nurka zanurza się w niezwykłych światach i wydobywa literackie cuda z głębin. Nikt nie opisze lepiej niż on tego, jak bywamy groźni. I jak zdarza nam się być pięknymi.

Łukasz Orbitowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 541

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 14 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Grzegorz Woś

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Play­gro­und
Co­py­ri­ght © 2024 by Ri­chard Po­wers Po­lish trans­la­tion ri­ghts ar­ran­ged with Me­la­nie Jack­son Agency, LLC thro­ugh AJA Anna Ja­rota Agency Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Anna Hal­bersz­tat, 2025
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­to­rzy pro­wa­dzący • We­ro­nika Ja­cak, An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Alek­san­dra Sójka, Ja­kub Szul­czew­ski
Re­dak­cja • Ma­ria Wir­cha­now­ska
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­ryczna • Piotr Gą­sio­rek
Ko­rekta • Anna Gą­dek, Agata Ton­dera
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki • Glenn O’Ne­ill
Ad­ap­ta­cja okładki i strony ty­tu­łowe • Magda Bloch
Ilu­stra­cje na okładce • © Ar­can­gel© Shut­ter­stock© Getty Ima­ges
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68479-07-2
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Peggy Po­wers Pe­ter­mann

(1954–2022),

która po­da­ro­wała mi książkę o ra­fach ko­ra­lo­wych,

gdy mia­łem dzie­sięć lat.

I dla Ray­Raya, sta­rego przy­ja­ciela:

sie­dem­set pięć­dzie­siąt ty­sięcy –

nie, niech bę­dzie mi­lion po­dzię­ko­wań.

PRZED ZIE­MIĄ

Przed księ­ży­cem

Przed gwiaz­dami

Przed słoń­cem

Przed nie­bem

A na­wet przed mo­rzem

Ist­niał tylko czas i Ta’aroa

Ta’aroa stwo­rzył Ta’aroę. A na­stęp­nie stwo­rzył jajo, które mo­gło go po­mie­ścić.

Wpra­wił jajo w wi­ru­jący ruch w pu­stce. We­wnątrz wi­ru­ją­cego jaja za­wie­szo­nego w nie­skoń­czo­nej próżni Ta’aroa sku­lił się i cze­kał.

Ale po­nie­waż czas był nie­skoń­czony, a ocze­ki­wa­nie wieczne, Ta’aroa za­czął się nu­dzić we­wnątrz jaja. Po­trzą­snął więc swoim cia­łem, roz­bił sko­rupkę i wy­śli­zgnął się ze stwo­rzo­nego przez sie­bie wię­zie­nia.

Na ze­wnątrz wszystko było wy­ci­szone i nie­ru­chome. A Ta’aroa za­uwa­żył, że jest sam.

Ta’aroa był ar­ty­stą, więc ba­wił się tym, co miał. Jego pierw­szym ma­te­ria­łem była sko­rupka. Roz­drob­nił ją na nie­zli­czone ka­wa­łeczki i po­zwo­lił im spaść. Ka­wałki sko­rupki pod­ry­fo­wały w dół i utwo­rzyły fun­da­menty Ziemi.

Jego dru­gim ma­te­ria­łem były łzy. Pła­kał z nudy i sa­mot­no­ści, a jego łzy wy­peł­niły oce­any i je­ziora Ziemi oraz wszyst­kie jej rzeki.

Trzeci ma­te­riał sta­no­wiła kość. Wy­ko­rzy­stał swój krę­go­słup, aby stwo­rzyć wy­spy. Łań­cu­chy gór­skie po­ja­wiały się wszę­dzie tam, gdzie jego kręgi wzno­siły się nad ze­bra­nymi łzami.

Two­rze­nie stało się grą. Z pa­znokci u rąk i nóg stwo­rzył łu­ski ryb i sko­rupy żółwi. Wy­sku­bał so­bie pióra i zmie­nił je w drzewa oraz krzewy, które wy­peł­nił pta­kami. Wła­sną krwią na­ma­lo­wał tę­czę na nie­bie.

Ta’aroa we­zwał wszyst­kich in­nych ar­ty­stów. Przy­byli z ko­szami peł­nymi ma­te­ria­łów – pia­sku i ka­my­ków, ko­rali i muszli, źdźbeł trawy i li­ści pal­mo­wych oraz nici przę­dzo­nych z włó­kien wielu ro­ślin. Ra­zem z Ta’aroą ar­ty­ści ukształ­to­wali i wy­rzeź­bili Tāne, boga la­sów, po­koju i piękna, i wszel­kich rze­czy stwo­rzo­nych.

Na­stęp­nie ar­ty­ści po­wo­łali do ży­cia in­nych bo­gów – całe mnó­stwo. Życz­li­wych i okrut­nych, ko­chan­ków, in­ży­nie­rów i oszu­stów. Bo­go­wie ci wy­peł­nili resztę roz­wi­ja­ją­cego się świata ko­lo­rami, kształ­tami oraz wszel­kiego ro­dzaju two­rami – na ziemi, w po­wie­trzu oraz mo­rzu.

Tāne po­sta­no­wił ude­ko­ro­wać niebo. Ba­wił się moż­li­wo­ściami, po­kry­wa­jąc czerń punk­ci­kami świa­tła, które ob­ra­cały się wo­kół cen­trum nocy w wiel­kich ko­łach ogni­stych. Stwo­rzył Słońce i Księ­życ, które po­dzie­liły czas na dzień i noc.

A te­raz, gdy ist­niały już dni i mie­siące, te­raz, gdy świat skrzył się roz­prze­strze­nia­ją­cym się i roz­wi­ja­ją­cym ży­ciem, te­raz, gdy niebo samo w so­bie stało się dzie­łem sztuki, nad­szedł czas, żeby Ta’aroa za­koń­czył swoją grę. Ufor­mo­wał świat i po­dzie­lił go na sie­dem warstw, a w naj­niż­szej z nich umie­ścił lu­dzi – w końcu miał ko­goś, z kim można się ba­wić.

Pa­trzył, jak lu­dzie po­znają nowe rze­czy, i się za­chwy­cał. Roz­mna­żali się i wy­peł­niali naj­niż­szą war­stwę, jak ryby wy­peł­niają rafę. Od­kryli ro­śliny i drzewa, i zwie­rzęta, i muszle, i skały i z każ­dym od­kry­ciem two­rzyli nowe rze­czy, tak jak Ta’aroa two­rzył świat.

Lu­dzi było co­raz wię­cej i wkrótce po­czuli, jakby prze­strzeń ich ogra­ni­czała. Więc kiedy zna­leźli por­tal pro­wa­dzący do świata znaj­du­ją­cego się nad nimi: bramę, którą Ta’aroa ukrył spe­cjal­nie dla nich – wy­wa­żyli ją, prze­szli na drugą stronę i tam znów się roz­prze­strze­niali, o jedną war­stwę wy­żej.

I tak lu­dzie za­częli się roz­mna­żać i 

Wspi­nać, roz­mna­żać i wspi­nać.

Ale każda ko­lejna war­stwa

Na­dal na­le­żała do Ta’aroi,

Który wpra­wiał rze­czy

W ruch, z wnę­trza

Wi­ru­ją­cego

Jaja.

.
•••••

TRZEBA BYŁO CHO­ROBY, która zże­rała mój mózg, że­bym so­bie przy­po­mniał.

Pew­nej gru­dnio­wej nocy, nie­mal czter­dzie­ści lat temu, na­sza trójka wra­cała z kam­pusu do domu. W roku, kiedy Ina po raz pierw­szy sta­nęła na su­chym lą­dzie. Obej­rze­li­śmy stu­denc­kie przed­sta­wie­nie Bu­rzy, a ona prze­pła­kała cały ostatni akt. Za nic w świe­cie nie mo­głem zro­zu­mieć dla­czego.

Ra­zem z Ra­fim od­pro­wa­dzi­li­śmy ją do pen­sjo­natu znaj­du­ją­cego się kil­ka­na­ście prze­cznic od kam­pusu. Ina nie była przy­zwy­cza­jona do pro­sto­kąt­nych blo­ków. Tra­ciła orien­ta­cję. Krę­ciła się w kółko. Wszystko ją roz­pra­szało i za­trzy­my­wało w miej­scu. Wrona. Szara wie­wiórka. Gru­dniowy księ­życ.

Pró­bo­wa­li­śmy ją roz­grzać, Rafi i ja, szła mię­dzy nami, a każdy z nas był pra­wie dwa razy wyż­szy od niej. Jej pierw­sza zima w ży­ciu. Mróz był za­bój­czy. Wciąż po­wta­rzała: „Jak lu­dzie mogą w tym żyć? Jak zwie­rzęta mają prze­trwać? Obłęd! Czy­ste sza­leń­stwo!”.

A po­tem za­trzy­mała się na chod­niku i szarp­nęła nas za łok­cie. Jej za­czer­wie­niona twarz za­okrą­gliła się z za­chwytu. „Och, Boże. Po­pa­trz­cie na to. Po­pa­trz­cie na to!” Ża­den z nas nie miał po­ję­cia, co ona wi­dzi.

Nie­wiel­kie grudki spa­dały z nieba i lą­do­wały na tra­wie z ci­chym stuk­nię­ciem. Przy­kle­jały się do koń­có­wek za­mar­z­nię­tych źdźbeł, jak białe, mo­kre kwiaty. Na­wet nie za­uwa­ży­łem. Rafi też nie. Chłopcy z Chi­cago od dziecka oswo­jeni z efek­tem je­ziora.

Ina ni­gdy w ży­ciu nic ta­kiego nie wi­działa. Pa­trzyła, jak ka­wałki sko­rupki jaja spa­dają z nieba, aby stwo­rzyć Zie­mię.

Stała tam, na że­la­znej kra­cie chod­nika, za­ma­rza­jąc na śmierć i prze­kli­na­jąc nas z ra­do­ści. „Po­pa­trz­cie tylko na to! Po­pa­trz­cie! Wy głu­pie gnojki! Dla­czego nie opo­wie­dzie­li­ście mi o śniegu?”

PEW­NEGO SO­BOT­NIEGO PO­RANKA Ina Aro­ita spa­ce­ro­wała po plaży w po­szu­ki­wa­niu ład­nych ma­te­ria­łów. Za­brała ze sobą swoją sied­mio­let­nią Ha­riti. Zo­sta­wiły Afę i Ra­fiego w domu, ba­wią­cych się na pod­ło­dze ro­bo­tami trans­for­mer­sami. Plaża znaj­do­wała się w od­le­gło­ści krót­kiego spa­ceru od ich bun­ga­lowu w po­bliżu wio­ski Mo­umu po­ło­żo­nej na ła­god­nym wznie­sie­niu mię­dzy kli­fami a mo­rzem na wschod­nim wy­brzeżu wy­spy Ma­ka­tea, w ar­chi­pe­lagu Tu­amotu w Po­li­ne­zji Fran­cu­skiej, tak da­leko od ja­kie­go­kol­wiek kon­ty­nentu, jak tylko może le­żeć za­miesz­kany skra­wek ziemi – plamka zie­lo­nego kon­fetti, jak Fran­cuzi na­zy­wali te atole, za­gu­biona na bez­kre­snej prze­strzeni błę­kitu.

Ina Aro­ita uro­dziła się w Ho­no­lulu jako córka ha­waj­skiego star­szego bos­mana szta­bo­wego i ta­hi­tań­skiej ste­war­desy, do­ra­stała w ba­zach ma­ry­narki wo­jen­nej na Guam i Sa­moa, stu­dio­wała na gi­gan­tycz­nym uni­wer­sy­te­cie na ame­ry­kań­skim Środ­ko­wym Za­cho­dzie, przez lata pra­co­wała jako po­ko­jówka w sieci luk­su­so­wych ho­teli w Pa­pe­ete na Ta­hiti, a na­stęp­nie prze­pły­nęła stat­kiem sto pięć­dzie­siąt mil na Ma­ka­teę, aby upra­wiać ogród, ło­wić ryby, tkać i ro­bić na dru­tach, wy­cho­wy­wać dwójkę dzieci i pró­bo­wać so­bie przy­po­mnieć, dla­czego ist­nieje na świe­cie.

Wła­śnie tam, na Ma­ka­tei Rafi Young w końcu spo­tkał się z nią po­now­nie. Na tej wy­sepce po­brali się i za­ło­żyli ro­dzinę, którą zaj­mo­wali się naj­le­piej jak po­tra­fili, z dala od ro­sną­cego smutku re­al­nego świata.

Cztery lata spę­dzone na Ma­ka­tei prze­ko­nały Inę Aro­itę, że żyje tylko po to, by ko­chać swo­jego hu­mo­rza­stego męża i dwójkę dzieci: synka-kraba Afę oraz nie­śmiałą tan­cerkę Ha­riti. Upra­wiała wa­rzywa i owoce – po­chrzyny, taro, chle­bowce, kasz­tany, ba­kła­żany, awo­kado. Ro­biła rzeźby z muszli, wy­pla­tała ko­sze z pan­danu, ma­lo­wała man­dale na ka­mie­niach. Cza­sami je­den z nie­licz­nych tu­ry­stów, któ­rzy przy­pły­wali na Ma­ka­teę, żeby zo­ba­czyć le­gen­darne ru­iny lub wspiąć się na spek­ta­ku­larne klify, ku­po­wał jedną lub dwie prace.

Ina Aro­ita bu­do­wała w swoim ogródku kom­po­zy­cje z nad­brzeż­nych zna­le­zisk, zmie­nia­jąc skraj dżun­gli za od­re­stau­ro­wa­nym dom­kiem w skan­sen, któ­rego nikt nie od­wie­dza. Wąsy Ho­ma­lium oraz Myr­sine po­ra­stały jej prace i po­kry­wały je zie­le­nią, po­dob­nie jak dżun­gla wpeł­zła na za­rdze­wiałe czę­ści sil­ni­ków i po­zo­sta­ło­ści li­nii ko­le­jo­wej z cza­sów ko­palń fos­fo­ra­nów.

Tam­tej so­boty matka z córką prze­cze­sy­wały pas mię­dzy przy­pły­wem a od­pły­wem, szu­ka­jąc bo­gactw. Zna­la­zły mnó­stwo skar­bów: muszle małży, kra­bów i śli­ma­ków, ładne ka­wałki ko­ra­low­ców, ob­sy­dian wy­po­le­ro­wany przez bez­li­to­sne mo­rze. Prze­szły po spry­ska­nych solą ska­łach do miej­sca, gdzie roz­bi­jały się fale. Wszę­dzie skry­wał się bez­lik nie­sa­mo­wi­tych zdo­by­czy.

Ha­riti zna­la­zła pła­ski nie­bie­ski ka­mień, który lśnił, gdy zmo­czyła go w wo­dzie.

– Czy to klej­not, ma­man?

– Och, tak, praw­dziwy klej­not. Tak, jak ty!

Dziew­czynka po­czuła się bez­piecz­nie i od­wa­żyła ro­ze­śmiać. Wci­snęła ka­mień do siat­ko­wej torby, żeby za­brać go do domu. Póź­niej wspól­nie z matką za­de­cy­dują, co zro­bić z tymi gład­kimi, na­kra­pia­nymi, błysz­czą­cymi rze­czami.

Pod­czas po­szu­ki­wań Ina Aro­ita opo­wie­działa córce o Ta’aroi.

– Mo­żesz w to uwie­rzyć? Zbu­do­wał świat ze sko­rupki wła­snego jaja!

Ina usły­szała tę opo­wieść, gdy miała sie­dem lat, od matki, w budce z lo­dami na plaży Wa­ikiki nie­całe trzy ki­lo­me­try od Dia­mond Head. A te­raz prze­ka­zy­wała hi­sto­rię tej no­wej i dziw­nej sied­mio­let­niej ar­ty­stce, która bar­dzo po­trze­bo­wała mi­tów o od­wa­dze i ini­cja­ty­wie. Świat z całą jego ja­sną i za­ska­ku­jącą za­war­to­ścią zo­stał stwo­rzony z nudy i pustki. Wszystko za­częło się od trwa­nia w bez­ru­chu i ocze­ki­wa­nia. Ide­alna hi­sto­ria do opo­wie­dze­nia ta­kiemu po­nu­remu i nie­spo­koj­nemu dziecku.

Ina wła­śnie do­cho­dziła do swo­jej ulu­bio­nej czę­ści, gdzie Ta’aroa wzywa wszyst­kich ar­ty­stów, by mu po­mo­gli, kiedy Ha­riti wy­dała mro­żący krew w ży­łach okrzyk. Ina rzu­ciła się po ska­łach w stronę córki, szu­ka­jąc za­gro­że­nia. Je­śli cho­dzi o Ha­riti, nie­bez­pie­czeń­stwo czy­hało wszę­dzie. Jej bio­lo­giczni ro­dzice zmarli wła­śnie wtedy, gdy osią­gnęła wiek pa­mięci, i dziew­czynka ni­gdy nie za­po­mniała, że świat jest go­towy ode­brać jej wszystko.

Bez względu na to, ja­kie za­gro­że­nie te­raz nad­cią­gało, Ina nie po­tra­fiła go do­strzec. Nic na ca­łej dłu­go­ści plaży nie było w sta­nie ich zra­nić. Wy­brzeże było na­prawdę czy­ste i spo­kojne, aż po za­krzy­wioną li­nię brzegu i da­lej wo­kół cy­pli, aż do opusz­czo­nej osady Teo­poto na pół­noc­nym krańcu wy­spy. Mimo to wraż­liwa có­reczka Iny za­marła w miej­scu i za­no­siła się pła­czem.

Za­gro­że­nie znaj­do­wało się dwa kroki od ma­łych stóp Ha­riti. W płyt­kim za­głę­bie­niu na plaży le­żały zwłoki ptaka. Jego wiot­kie skrzy­dła były roz­po­starte, nogi roz­rzu­cone, a głowa zwi­sała bez­rad­nie na jedną stronę: al­ba­tros; wy­da­wało się, że nie żył już od dłuż­szego czasu. Nie był jesz­cze w pełni do­ro­sły, w prze­ciw­nym ra­zie roz­pię­tość jego skrzy­deł by­łaby więk­sza niż wzrost Iny Aro­ity. Mimo to le­żący na plaży ptak był nie­mal tak duży jak Ha­riti.

Mięk­kie czę­ści roz­pły­nęły się, two­rząc złoty ob­rys na tle sza­rego pia­sku. Pie­rza­ste resztki gni­ją­cych skrzy­deł wy­glą­dały jak wy­su­szone li­ście pal­mowe. Ko­ści ra­mion wy­sta­wały z go­łych sta­wów bar­ko­wych ni­czym dwa pa­tyki. Al­ba­tros wy­glą­dał tak, jakby wciąż pró­bo­wał się wznieść i od­le­cieć.

Frag­ment mostka i wą­skie brą­zowe pa­sma kru­chych że­ber obej­mo­wały resztki pta­siego brzu­cha. We­wnątrz klatki pier­sio­wej, od­porne na roz­kład, le­żały dwie gar­ści pla­stiku.

Ha­riti znowu wrza­snęła i kop­nęła pia­sek w stronę mar­twego stwo­rze­nia. Z obrzy­dze­niem zro­biła krok w stronę pa­dliny, jakby chciała na­dep­nąć na szczątki i wgnieść je w pia­sek. Matka po­cią­gnęła ją do tyłu, odro­binę za mocno. Ale szok spo­wo­do­wany szarp­nię­ciem i moc­nym przy­trzy­ma­niem spra­wił, że dziew­czynka prze­stała za­wo­dzić.

– Co się temu stało? Dla­czego ma to coś w środku?

Za­py­tała po an­giel­sku; taki nowy zwy­czaj, który Ina Aro­ita pró­bo­wała prze­ła­mać.

– Il a mangé un truc qu’il n’au­rait pas dû. Zja­dło coś, czego nie po­winno było zjeść.

– Śmie­ciowe je­dze­nie?

– Tak.

– Dla­czego? Dla­czego zjadł śmie­ciowe je­dze­nie, mamo? To ptak. Ptaki je­dzą do­bre rze­czy.

– Po­peł­nił błąd.

Każda od­po­wiedź Iny spra­wiała, że świat sta­wał się bar­dziej prze­ra­ża­jący. Dziew­czynka przy­ci­snęła mo­krą twarz do na­giego uda matki.

– To straszne, ma­man. Niech znik­nie.

– Ha­riti, to było żywe stwo­rze­nie. Po­win­ny­śmy je god­nie po­cho­wać.

Dziew­czynce spodo­bał się ten po­mysł, uwiel­biała ry­tu­ały i ko­pa­nie w pia­sku, ale kiedy za­częła zrzu­cać na pa­dlinę całe gar­ście po­kru­szo­nych ko­ra­low­ców i muszli, Ina Aro­ita znów in­ter­we­nio­wała. Się­gnęła ręką do klatki pier­sio­wej roz­kła­da­ją­cego się ptaka i wy­cią­gnęła dwie na­krętki do bu­te­lek, na­sadkę z dziób­kiem, pu­sty po­jem­nik po fil­mie, który miał co naj­mniej pięt­na­ście lat, jed­no­ra­zową za­pal­niczkę, kilka me­trów splą­ta­nej żyłki oraz gu­zik w kształ­cie sto­krotki.

Wrzu­ciła tę ko­lo­rową ko­lek­cję do siat­ko­wej torby, do in­nych po­ran­nych zna­le­zisk.

– Nous po­uvons fa­ire qu­elque chose avec ceux-ci. Mo­żemy coś z tego zro­bić.

Tylko że nie miała po­ję­cia co.

Usy­pały krą­gły i gładki kop­czyk. Ha­riti chciała po­sta­wić u wez­gło­wia krzyż, taki jak miały groby na dwóch cmen­ta­rzach wy­spy. Zro­biły więc krzyż z ga­łą­zek hi­bi­skusa i wbiły w pia­sek. A na­stęp­nie ob­ło­żyły kop­czyk zie­lo­nymi musz­lami śli­ma­ków i ma­łymi żół­tymi ka­mycz­kami.

– Od­mów mo­dli­twę, ma­man.

Ina za­sta­na­wiała się, w ja­kim ję­zyku po­winna się po­mo­dlić. Ten zdez­o­rien­to­wany ptak mógł przy­le­cieć z An­tark­tydy przez Au­stra­lię lub Chile. Więk­szość ży­cia spę­dził na wo­dzie. Ina po­wie­działa kilka słów po ta­hi­tań­sku, bo ani fran­cu­ski, ani an­giel­ski nie wy­da­wały się wła­ściwe, a nie znała zbyt do­brze żad­nej z wielu od­mian ję­zyka Tu­amotu, żeby po­wie­dzieć coś od­po­wied­niego.

Pięt­na­ście mi­nut po ich krót­kiej ce­re­mo­nii córka Iny znów po­bie­gła, pod­ska­ku­jąc, w stronę fal, by znaj­do­wać nowe klej­noty, tak jakby śmierć przez po­łknię­cie pla­stiku była tylko jed­nym z wielu nie­od­gad­nio­nych mi­tów, tak ta­jem­ni­czym jak bóg sku­lony w wi­ru­ją­cym jajku przed po­cząt­kiem świata.

.
•••••

CIER­PIĘ NA TO, co my, kom­pu­te­rowcy, na­zy­wamy la­ten­cją. Co­fam się w prze­szłość tak, jak ro­biła to moja matka w swo­ich ostat­nich la­tach. Ta klą­twa nie za­wsze jest dzie­dziczna, ale cza­sami tak. Kto wie, może moja matka też to miała. Może to nie­zdia­gno­zo­wana cho­roba stoi za wy­pad­kiem, który ją za­bił.

W miarę jak ostat­nie mie­siące i lata stają się co­raz bar­dziej nie­wy­raźne, umac­niają się wy­da­rze­nia, które ukształ­to­wały moje dzie­ciń­stwo. Gdy za­my­kam oczy, wi­dzę mój pierw­szy po­kój wy­soko w kru­czym gnieź­dzie na­szego zamku Evan­ston wy­raź­niej, niż po­winna na to po­zwa­lać pa­mięć: uczniow­skie biurko, a na nim mnó­stwo pla­sti­ko­wych re­ki­nów i płasz­czek. Półka z książ­kami o głę­bi­nach mor­skich. Ku­li­ste akwa­rium pełne gu­pi­ków i mie­czy­ków. Szafa pę­ka­jąca od ma­sek i ru­rek do nur­ko­wa­nia oraz su­szo­nych pa­rzy­deł­kow­ców, ko­ra­low­ców i ska­mie­lin ryb z okresu de­woń­skiego, ku­pio­nych w skle­pie-akwa­rium Shedda.

Na ścia­nie nad łóż­kiem wi­siał opra­wiony ar­ty­kuł z „Trib” z pierw­szego stycz­nia 1970 roku: Pierw­szy w ko­lejce do no­wej de­kady. Jako dziecko mu­sia­łem prze­czy­tać to ty­siące razy. Czarno-białe zdję­cie przed­sta­wiało mnie, nowo na­ro­dzo­nego Todda Ke­ane’a, który przy­szedł na świat w szpi­talu Świę­tego Fran­ciszka w Evan­ston, w pierw­szym ułamku se­kundy po pół­nocy, i te­raz wpa­truje się w obiek­tyw apa­ratu z dzie­cię­cym zdu­mie­niem, pró­bu­jąc się sku­pić na wiel­kiej ta­jem­nicy, która się przed nim uka­zała.

Pan Pierw­szy w Ko­lejce – ro­dzice na­zy­wali mnie tak przez lata. Gdy by­łem mały, wy­wie­rało to na mnie pewną pre­sję. Jako je­dy­nak po­waż­nie trak­to­wa­łem ten ty­tuł oraz prawo pier­wo­ródz­twa. Czu­łem się zo­bo­wią­zany, aby stać się pierw­szą osobą, która do­trze do Przy­szło­ści.

I oto je­stem, w końcu osią­gną­łem suk­ces.

MOJA MATKA NIE CHCIAŁA znisz­czyć swo­jego ide­al­nego ciała ro­dze­niem dziecka, ale mój oj­ciec po­trze­bo­wał ko­goś, z kim mógłby grać w sza­chy, o każ­dej po­rze dnia i nocy. Nie wiem, jak osta­tecz­nie do­szli do pro­zu­mie­nia. Może przez grę w pa­pier, ka­mień, no­życe. Po­pisy umie­jęt­no­ści. Sy­mu­la­cję roz­prawy są­do­wej. De­batę oks­fordzką. A może uro­dzi­łem się dzięki rzu­towi kostką.

Nie­koń­cząca się wojna mię­dzy nimi zdo­mi­no­wała całe moje dzie­ciń­stwo. Ich tur­niej był na­pę­dzany w rów­nym stop­niu po­żą­da­niem i nie­na­wi­ścią, a każde z nich wy­ko­rzy­stało w walce swoje su­per­moce. Mój oj­ciec siłę ma­nii. Moja matka prze­bie­głość uci­śnio­nych. By­łem przed­wcze­śnie roz­wi­nię­tym czte­ro­lat­kiem, kiedy zda­łem so­bie sprawę, że moi ro­dzice ry­wa­li­zują o wy­rzą­dze­nie so­bie jak naj­więk­szej krzywdy, nie do­pro­wa­dza­jąc do ni­czy­jej śmierci – za­da­wali so­bie tylko tyle czy­stego bólu, aby wy­wo­łać pod­nie­ce­nie, które może przy­nieść wy­łącz­nie wście­kłość. Był to ro­dzaj wza­jem­nego au­to­ero­tycz­nego tłu­mie­nia du­szy, gdzie obie strony były za­ra­zem hoj­nymi daw­cami i wdzięcz­nymi od­bior­cami.

Oj­ciec my­ślał szybko, tak szybko, że uwa­żał więk­szość świata za nu­żącą. Pra­co­wał na par­kie­cie gieł­do­wym w Chi­cago Bo­ard of Trade, w cza­sach gdy han­del nie od­by­wał się jesz­cze drogą elek­tro­niczną. Wo­jow­nik sys­temu pu­blicz­nych ne­go­cja­cji, stał w sa­mym sercu okta­gonu, gdy wo­kół niego roz­bi­jały się wście­kłe fale ka­pi­ta­li­zmu. Pa­trzył bez emo­cji na cu­dze lęki i ob­ra­cał je w zysk, a jego mózg nie znał róż­nicy mię­dzy dresz­czy­kiem emo­cji a stre­sem. Za­cho­wy­wa­nie zim­nej krwi, pod­czas gdy inni pu­chli i pę­kali, za­ra­bia­nie i tra­ce­nie sza­lo­nych sum za po­mocą drob­nych ru­chów dłoni i pal­ców (po­par­tych de­li­rycz­nym krzy­kiem) już dawno za­lało jego korę mó­zgową tak wielką ilo­ścią neu­ro­prze­kaź­ni­ków, że oj­ciec nie był już w sta­nie funk­cjo­no­wać bez cią­głych, nie­wiel­kich za­gro­żeń dla jego do­brego sa­mo­po­czu­cia. A te su­mien­nie za­pew­niała mu moja matka, go­spo­dyni do­mowa.

Inne dawki przy­bie­rały formę pod­ra­so­wa­nego ka­brio­letu mer­ce­desa 450SL, ces­sny sky­hawk, którą trzy­mał na lot­ni­sku Mi­dway i którą lu­bił la­tać pod­czas trud­nej po­gody, oraz ko­chanki no­szą­cej nie­za­re­je­stro­wany pi­sto­let Smith & We­sson mo­del 61 w ma­łej skó­rza­nej to­rebce Lo­uis Vu­it­tona.

Moja matka była skrytą ro­man­tyczką. Gdy do­wie­działa się o se­kret­nym ży­ciu mo­jego ojca, wy­na­jęła pry­wat­nego de­tek­tywa, aby od­na­lazł chło­paka, który tak bar­dzo ją po­dzi­wiał w li­ceum New Trier, gra­ją­cego przez kilka lat jako za­wod­nik we­wnątrz­po­lowy w klu­bie sa­te­lic­kim Cubs, a który po­tem ku­pił sa­lon sprze­daży sa­mo­cho­dów AMC w Elk Grove. Nie­ustan­nie z nim zry­wała, po czym wście­kle wra­cała do tego męż­czy­zny w pół­pu­blicz­nych miej­scach, nie­mal bła­ga­jąc ojca, by po­ło­żył temu kres. A on raz po raz z mi­ło­ścią po­ły­kał ha­czyk.

Nie zro­zum­cie mnie źle: gdyby by­cie bo­ga­tym ozna­czało ko­niecz­ność po­sia­da­nia nie­od­po­wie­dzial­nych ro­dzi­ców, mógł­bym to za­ak­cep­to­wać. Uwiel­bia­łem być bo­gaty. Na­grody po­cie­sze­nia były liczne i efek­towne. Ale nie­na­wi­dzi­łem ojca za to, że zdra­dzał matkę, i nie­na­wi­dzi­łem matki za to, że zdra­dzała mnie. Nie by­łem jesz­cze na tyle do­ro­sły, by umieć uda­wać, że wszystko bę­dzie do­brze. Roz­wią­za­niem wy­da­wało się zna­le­zie­nie in­nego miej­sca do ży­cia.

Zna­la­złem to miej­sce pod je­zio­rem Mi­chi­gan. Kiedy mój umysł sza­lał, a przy­szłość rzu­cała się na mnie z no­żami, je­dyną rze­czą, która po­ma­gała, było pa­trze­nie z zamku i wy­obra­ża­nie so­bie, że spa­ce­ruję po dnie je­ziora.

Pod wodą wszyst­kie dra­maty wy­da­wały się stłu­mione. Wie­dzia­łem to z wła­snego do­świad­cze­nia, spę­dza­jąc wa­ka­cje na ulicy Lee i pla­żach Li­gh­tho­use. Wszy­scy przy­ja­ciele i wro­go­wie ro­bili się płynni i przy­tłu­mieni, sta­wia­jąc opór le­ni­wej nie­bie­sko­zie­lo­nej wo­dzie. Na dnie je­ziora nie było żad­nych lu­dzi. Nie mo­głem so­bie wy­obra­zić lep­szego miej­sca do ży­cia.

OJ­CIEC USZKO­DZIŁ SO­BIE KRĘ­GO­SŁUP, gdy był na nar­tach w Big Sky ze swoją ko­chanką. Od peł­nego pa­ra­liżu dzie­liły go mi­li­me­try. Ból go unie­ru­cho­mił i po­trzebna była na­tych­mia­stowa ope­ra­cja. Matka za­brała mnie do Mon­tany, że­bym go zo­ba­czył ta­kiego, ja­kim ni­gdy nie by­wał – bez­sil­nego i nie­mal ła­god­nego. Po­pa­trzyli na sie­bie i zła­pali się za ręce, po­łą­czeni na nowo bli­ską ka­ta­strofą. Ale gdy tylko pie­lę­gniarka z OIOM-u wy­szła, rzu­cili się so­bie do gar­deł.

– Mó­wi­łeś, że je­steś w No­wym Jorku na kon­wen­cji.

– Je­steś taka ła­two­wierna! Dla­czego ma­kler z Chi­cago miałby je­chać na kon­wen­cję do No­wego Jorku?

– Ale z cie­bie obrzy­dliwy gnój, złożę po­zew o roz­wód – wy­szep­tała, jak­bym jej nie sły­szał.

– Za późno! – Jego ja­sne oczy błysz­czały od oksy­ko­donu. – Moi praw­nicy już pra­cują nad pa­pie­rami.

Matka na­brała po­wie­trza, całe jej ciało się wy­gięło. Nie można grać w po­kera z ma­kle­rem, zwłasz­cza ta­kim, któ­rego nie ob­cho­dzi, czy wy­gra, czy prze­gra. Ojcu za­le­żało tylko na zdo­by­ciu ko­lej­nego punktu.

Wy­cią­gnął zdrowe ra­mię i ob­jął ją w ta­lii.

– Ko­cham cię – po­wie­dział. – Uwie­rzysz we wszystko.

NI­GDY NIE PRZE­STALI GRO­ZIĆ SO­BIE ROZ­WO­DEM. Pew­nej czerw­co­wej nocy, gdy mia­łem pięć lat, ja, Pan Pierw­szy w Ko­lejce, sie­dzia­łem przy biurku na trze­cim pię­trze wieży zam­ko­wej, cho­wa­jąc się przed krzy­kami, które do­bie­gały z kuchni dwa pię­tra ni­żej. Głos ojca był do­no­śny ni­czym u pre­zen­tera wia­do­mo­ści.

– Ty suko! Nie mogę się do­cze­kać, aż się od cie­bie uwol­nię.

Matka prych­nęła.

– Uwol­nisz? Ty głupi ku­ta­sie. Zo­sta­niesz z Tod­dym. Był twoim po­my­słem.

I jesz­cze wię­cej wrza­sków, po­tem nic, a na­stęp­nie ci­che okrzyki zwie­rzę­cej sa­tys­fak­cji bła­ga­jące o wię­cej.

Spoj­rza­łem na je­zioro i tak, jak się na­uczy­łem, za­czą­łem do niego wcho­dzić. Sze­dłem po dnie zie­lo­nej, ci­chej ta­jem­nicy, aż do Mi­chi­gan, które wy­obra­ża­łem so­bie jako kra­inę wydm i traw.

TEGO LATA WY­GI­NĘŁY ALOZY TĘ­CZOWE. Setki ty­sięcy gni­ją­cych ryb le­żało na miej­skich pla­żach. Z opóź­nie­niem zda­łem so­bie sprawę, że kiedy sze­dłem pod wodą do dru­giego stanu, je­zioro nie było pu­ste, jak wy­da­wało się na po­wierzchni. Tęt­niło ży­ciem. Na po­czątku mnie to prze­ra­żało. Ale wkrótce oka­zało się cu­downe. Na­stęp­nym ra­zem gdy sze­dłem po dnie je­ziora Mi­chi­gan i mi­ja­łem ła­wicę ryb, wszyst­kie do mnie przy­pły­nęły, ba­dały mnie, jak­bym był naj­bar­dziej nie­sa­mo­witą rze­czą.

WIĘC MIEJ TO NA UWA­DZE: mimo se­tek go­dzin ma­te­ria­łów wi­deo, mimo nie­zli­czo­nych wy­wia­dów, dwóch bio­gra­fii (żadna z nich nie była au­to­ry­zo­wana), se­tek ty­sięcy stron in­ter­ne­to­wych i tek­stów o mnie i mo­jej fir­mie, po­mimo mi­lio­nów ma­ili, wia­do­mo­ści i trans­kryp­cji roz­mów te­le­fo­nicz­nych, nie­koń­czą­cych się cy­fro­wych okru­chów ży­cia pro­wa­dzo­nego pod cią­głą ob­ser­wa­cją w pu­blicz­nym akwa­rium i wbrew temu, co su­ge­rują dane, ukła­danka mo­jego ży­cia nie ma sensu bez tego ostat­niego ele­mentu.

To pro­sta, mała rzecz, któ­rej nie po­wie­dzia­łem ni­komu poza tobą.

Kiedy by­łem mały, po­tra­fi­łem od­dy­chać pod wodą.

PÓŹ­NIEJ TEGO RANKA Ina i Ha­riti roz­pa­ko­wały swoje zdo­by­cze. W po­łu­dnio­wym słońcu po­se­gre­go­wały zna­le­zi­ska we­dług ko­lo­rów i uło­żyły je wzdłuż ce­gla­nej ścieżki. Ina wy­łu­skała po­jem­nik po fil­mie, za­pal­niczkę oraz wszyst­kie inne wy­two­rzone przez czło­wieka bi­be­loty, wsa­dziła je do wia­dra sto­ją­cego przy we­ran­dzie, by od­dzie­lić je od reszty.

Rze­czy wy­ko­nane przez czło­wieka były brzyd­kie. Za­biły ptaka. Już samo pa­trze­nie na nie spra­wiało, że Inie ro­biło się nie­do­brze. Ale nie mo­gła ich wy­rzu­cić. Zresztą gdzie mia­łaby to zro­bić, tak żeby nie po­rwały ich znów fale, żeby nie za­bi­jały ko­lej­nych stwo­rzeń?

Gdy Afa wy­szedł obej­rzeć ich tro­fea, za­fa­scy­no­wały go głów­nie ka­wałki ko­lo­ro­wego pla­stiku. Po­cią­gały go bar­dziej niż muszle i ka­mie­nie.

– Zna­la­zły­ście je? W ptaku? W środku ptaka? – py­tał, nie prze­sta­jąc do­ty­kać tok­sycz­nych śmieci.

Pra­gnął ich. Ra­zem z oj­cem mo­gli prze­ro­bić je na pionki do róż­nych gier. Py­tał raz za ra­zem: „Mogę, mogę, mogę tylko...?”.

– Nie, mon ange. Po­trze­buję ich do cze­goś.

– Do czego?

Ina nie miała po­ję­cia. Ka­wałki śmieci le­żały w słońcu, cze­ka­jąc, aż zde­cy­duje o ich lo­sie. Bi­jąca od nich nie­cier­pli­wość do­pro­wa­dzała ją do fu­rii. Chciała je uka­rać. Wy­obra­żała so­bie matkę al­ba­trosa zwra­ca­jącą ka­wałki pla­stiku do dzio­bów swo­ich mło­dych.

Tej nocy Māui od­wie­dził jej sny. Który Māui – ha­waj­ski, ta­hi­tań­ski, ma­ory­ski, sa­mo­ań­ski, ton­gij­ski, przy­no­szący ogień, po­gromca słońca, twórca ma­gicz­nego ha­czyka do ło­wie­nia ryb czy gwał­ci­ciel bo­giń w po­staci ro­baka – nie była do końca pewna. Że­nu­jące. Nie chciała tłu­ma­czyć bogu, że w niego nie wie­rzy i że tak na­prawdę nie po­winno go tu być.

Wy­da­rze­nia przy­brały dziwny ob­rót, jak to bywa w snach. Po­rzą­dek ist­nie­nia za­wi­nął się w fa­lu­jące li­ście wiel­kich palm ko­ko­so­wych. Działy się rze­czy, które mo­gły mieć coś wspól­nego z sek­sem. Ciała były pra­so­wane ni­czym ko­pra do ich pier­wot­nego, naj­star­szego ja.

Obu­dziła się, krztu­sząc.

Usły­szała, jak mąż mówi: „Już do­brze. Nie śpisz”. Nie ro­zu­miała, dla­czego jedno mia­łoby wy­ni­kać z dru­giego. Le­żąc w ciem­no­ści, trzy­ma­jąc się za ra­miona, oboje wy­czu­wali iro­nię sy­tu­acji, nie wy­po­wia­da­jąc tego na głos: zgod­nie z długą tra­dy­cją to jej za­da­niem było wy­bu­dza­nie go z kosz­ma­rów.

Rafi chciał po­znać jej nocne lęki. Ale nie py­tał. Ko­chała go za to: mógł ją ko­chać, wal­czyć z wła­snymi kosz­ma­rami i po­zwo­lić, by ro­biła to samo.

Jego dłoń ry­so­wała po­wolne spi­rale, ta­tu­ując jej plecy.

– Wszystko w po­rządku?

Nic nie było w po­rządku. Nie chciała znów mie­rzyć się z nie­świa­do­mo­ścią. Ale też nie chciała opo­wia­dać mu kosz­maru. Co mąż po­my­ślałby o prze­che­rze, który przy­cho­dzi do niej w snach?

– Z ja­kie­goś po­wodu bo­go­wie mnie nie­po­koją.

– Hej. Cza­sami ro­bią ta­kie bzdury.

Szturch­nęła go łok­ciem w bok. Ale jego ostre i zbyt wy­czu­walne że­bra przy­po­mi­nały jej ptaka i na­gle wi­zja chu­dego czar­nego męża wy­peł­nio­nego ko­lo­ro­wym pla­sti­kiem oka­zała się jesz­cze gor­sza niż śniony kosz­mar.

Od­wró­cił się od niej, zwi­nął w kłę­bek na boku i za­snął w ciągu paru mi­nut. Trzy­mała się jego ra­mion, jakby je­chała na żół­wiu skó­rza­stym – be­stii dłuż­szej niż jej mąż – wzdłuż ty­siąca mil ar­chi­pe­lagu i da­leko na otwarte wody.

Żółw skó­rza­sty, jak kie­dyś prze­czy­tała, musi wy­pła­ki­wać około sied­miu li­trów wody na go­dzinę, żeby jego krew była mniej słona od mo­rza.

.
•••••

LE­D­WIE PRZE­STA­ŁEM ZĄB­KO­WAĆ, kiedy oj­ciec za­czął ze mną grać w węże i dra­biny. Rzu­cał kostką i po­ru­szał się za mnie, na­sze pionki przy­pad­kowo wspi­nały się ku niebu i spa­dały do pie­kła. Na­ucze­nie mnie tej gry, za­nim by­łem wy­star­cza­jąco duży, było za­le­d­wie jed­nym ma­łym ru­chem w ra­mach jego cier­pli­wej wiel­kiej stra­te­gii. Przy­go­to­wy­wał mnie na przy­szłe wy­zwa­nia. Pew­nego dnia, pod­czas dłu­gich sa­mot­nych go­dzin, gdy giełda bę­dzie za­mknięta, stanę się dla niego po­waż­nym prze­ciw­ni­kiem.

Od węży i dra­bin prze­szli­śmy do Sorry!, a na­stęp­nie do Par­che­esi, za­nim do­tar­li­śmy do na­szego pierw­szego ka­mie­nia mi­lo­wego: back­gam­mona. Rzuć dwiema kost­kami i prze­su­waj swo­imi ludźmi po wiel­kim okręgu, ści­ga­jąc się do domu: na­wet mały skryty pod­wodny chło­piec mógł so­bie z tym po­ra­dzić.

Gra miała pięć ty­sięcy lat, a mój oj­ciec trzy­dzie­ści sie­dem. Uwa­żał się za moc­nego gra­cza i przez pierw­sze pięć­dzie­siąt gier kładł mnie na ło­patki. Nie ob­da­rzał hoj­nie wska­zów­kami, jego wielki plan opie­rał się na tym, że mia­łem się uczyć sam, tak abym pew­nego dnia wy­rósł na czło­wieka rów­nie by­strego jak on, za­ra­bia­ją­cego i tra­cą­cego for­tuny w ciągu za­le­d­wie kilku dni. Po­zo­sta­wia­nie mnie na pa­stwę losu było jego kon­cep­cją per­fek­cyj­nej edu­ka­cji.

Po szcze­gól­nie do­tkli­wej po­rażce sze­dłem do mo­jego po­koju na szczy­cie wieży, za­no­sząc się pła­czem. Kiedy matka in­ter­we­nio­wała, żeby mnie bro­nić, oj­ciec wy­sta­wił na próbę siłę jej cha­rak­teru, tak samo jak wła­śnie zro­bił to z moim. Co za­dzi­wia­jące, ja i matka na­dal z nim gry­wa­li­śmy. Ale prawda była taka, że za­czą­łem do­strze­gać pewne rze­czy.

Jesz­cze nie ha­lu­cy­na­cje. Te na­dejdą do­piero de­kady póź­niej. Po­zo­sta­wało jed­nak fak­tem, że wi­dzia­łem żywe, zmie­nia­jące się wzorce. W moim umy­śle kostki do back­gam­mona za­częły przy­po­mi­nać bu­do­wane z bie­giem czasu stwo­rze­nie, cien­kie na obu koń­cach i grube po­środku, przy­po­mi­na­jące węża, który zjadł sło­nia z ry­sunku Ma­łego Księ­cia. Każdy miał tylko jedną szansę na wy­rzu­ce­nie dwójki lub dwu­nastki, ale sześć by wy­rzu­cić sió­demkę. Stwo­rzy­ciel świata wy­szep­tał mi ten se­kret, a to wszystko zmie­niło.

Od tej chwili plan­sza prze­obra­ziła się w tęt­niący ży­ciem ul, gdzie pu­łapki i obiet­nica lo­ka­li­za­cji zmie­niały się z każ­dym ru­chem. Dwa­dzie­ścia cztery punkty na okręż­nej dro­dze za­częły pul­so­wać pla­nami, jak dzieci wal­czące o wła­dzę na placu za­baw. Wzy­wały mnie zu­peł­nie nowe spo­soby pro­wa­dze­nia mo­ich lu­dzi ku bez­pie­czeń­stwu. Zre­zy­gno­wa­łem z szyb­kich zwy­cięstw i za­czą­łem wy­ko­ny­wać ta­kie po­su­nię­cia, które mo­gły po­gor­szyć szanse ojca.

Moja pierw­sza wy­grana miała miej­sce w lip­cową so­botę. Gra­li­śmy na jego ża­glówce Flicka 20, ko­ły­szą­cej się na wo­dzie z opusz­czo­nym do po­łowy ża­glem pół mili na pół­nocny wschód od portu Wil­mette. To było jesz­cze przed te­le­fo­nami ko­mór­ko­wymi i gra­nie z sy­nem w back­gam­mona pod­czas że­glo­wa­nia, czy­ta­nie oraz słu­cha­nie me­czu Cub­sów w ra­diu były dla mo­jego ojca mak­sy­malną ilo­ścią roz­ry­wek, któ­rym po­tra­fił od­da­wać się jed­no­cze­śnie. Kiedy za­czą­łem zbie­rać moje pionki na długo przed tym, jak on zdą­żył prze­nieść swoje na wła­sną po­łowę plan­szy, odło­żył książkę i wy­łą­czył ra­dio. Ale było już za późno. Żadne prze­kleń­stwa świata, któ­rymi ob­rzu­cał kostki, nie wy­star­czyły, by mnie do­go­nić.

– Jesz­cze raz – roz­ka­zał. – No, da­lej.

Tym ra­zem dzięki nie­prze­rwa­nemu szczę­ściu i nowo od­kry­tej umie­jęt­no­ści do­strze­ga­nia zmie­nia­ją­cych się wzo­rów, które oży­wiały plan­szę, po­ko­na­łem ojca mimo jego usil­nych sta­rań.

My­śla­łem, że się na mnie rzuci. My­li­łem się.

– Naj­lep­szy w pię­ciu run­dach – oznaj­mił. – A je­śli wy­grasz, za­biorę cię do Kroch’s and Bren­tano’s i bę­dziesz mógł so­bie wy­brać do­wolną książkę.

Oj­ciec po­dwoił wy­siłki. Wy­grał dwie ko­lejne gry. Na­wet nie mia­łem szans.

W pią­tej roz­grywce spa­dłem pro­sto do pie­kła, jak­by­śmy znowu grali w węże i dra­biny. Pra­gną­łem tej książki tak bar­dzo, że moje dło­nie drżały, i czu­łem, jak na­groda mi się wy­myka. Wzory tań­czące na plan­szy roz­pro­szyły się. Moje ru­chy stały się rów­nie nie­prze­wi­dy­walne jak rzut kostką.

Ze­sko­czy­łem z burty ża­glówki i opa­dłem na dno je­ziora. Tam, w męt­nym ło­nie nie­przej­rzy­stej wody, zna­la­zły mnie ryby, moje przy­ja­ciółki. Za­brały mnie do spo­koj­nego miej­sca wiele po­zio­mów pod dnem ło­dzi, głę­boko po­ni­żej na­dziei i nie­po­koju, gdzie pach­niało pia­skiem i al­gami. Wtedy za­częły mnie kar­mić ru­chami; każdy z nich był per­fek­cyjny.

Roz­gry­wa­łem moją grę, ruch za po­dyk­to­wa­nym ru­chem, a kiedy padł osta­teczny cios, mój oj­ciec cof­nął się, jakby ktoś go spo­licz­ko­wał. Ale oce­nia­jąc swoją prze­graną, roz­pro­mie­nił się.

– Księ­gar­nia, ju­tro z sa­mego rana. A po po­łu­dniu sko­pię ci ty­łek w war­caby.

Po­pro­wa­dził łódź z po­wro­tem do ma­riny, pod­śpie­wu­jąc szanty. A moje ryby za­mil­kły.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki