Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Tom opowiadań, który cechuje duża różnorodność tematów, obejmujących ludzi różnych zawodów, takich jak robotnicy budowlani, mechanicy, taksówkarze, filmowcy, dziennikarze i inni. Autora interesuje rola jednostki w grupie społecznej, jej uzależnienie od tzw. "układów" oraz problem psychologicznej odporności na nie. Ten wątek - często dramatyczny lub o posmaku sensacyjnym - szczególnie angażuje uwagę czytelnika.
[Opis]
/Numer zastrzeżony, Andrzej Twerdochlib, 1982 rok, ISBN 8307006295, wydanie I, Czytelnik/
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Gminna Biblioteka w Pruszczu
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 207
Rok wydania: 1982
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrzej Twerdochlib
NUMER ZASTRZEŻONY
Czytelnik Warszawa 1982
Okładkę i kartę tytułową projektował Maciej Buszewicz
© Copyright by Andrzej Twerdochlib
Warszawa 1982
ISBN 83-07-00629-5
W sobotę po południu zezłościłem się jak wszyscy diabli, bo dochodziła pierwsza i już miałem się przebierać, a tu woła mnie majster i mówi, że mam zostać, ho. jest pilna robota. „Robota — mówię mu — może sobie być, a ja mam dzisiaj bilet na boks. Niech zostanie Olek albo Józek, ja zostałem w ostatnią sobotę, a dwa tygodnie do tyłu to i całą niedzielę robiłem.”
Majster do mnie z pyskiem, ja nic, bo na krzyk brać to kogo innego. Ręce w nafcie wypłukałem, szmatą wytarłem i idę do umywalni. A on za mną biegnie i krzyczy, że jak mi się nie podoba, mogę sobie innej pracy. od poniedziałku szukać. Aż czerwono mi się przed oczami zrobiło ze złości, bo kto to widział, pięć lat u niego robię, a on za jedno popołudnie chce mnie wyrzucać. I mu powiedziałem, że dobrze, że nawet nie od poniedziałku, tylko od jutra, że taką pracę mogę wszędzie znaleźć i że Krawczyk z Mieleckiej już mnie dawno namawia, żebym do niego przeszedł.
Majster się pohamował i ucichł, przytrzymał mnie za rękę i papierosy wyciąga.
Nie wygłupiaj się, Leon — mówi. — Jest tu jeden buick do roboty. Jesteś mój najlepszy podwoziowiec czy nie jesteś? Trzeba drążki poprostować i zrobić geometrię, bo gość trochę uderzył wozem. Mietek z tobą zostanie i wyklepie błotnik. Potem jeszcze zobaczysz hamulce, bo hydrol ucieka i kierownica ciężko chodzi, to sprawdzisz. Zobacz tylko ten wóz, stoi na ulicy.
Po dobremu ze mną można wszystko, więc wyszedłem przed warsztat. Zresztą lepiej, żeśmy się dłużej nie kłócili, bo Krawczyk z Mieleckiej był jeszcze gorszy łobuz od mojego majstra, a tak po prawdzie to mnie specjalnie nie namawiał, żebym zmienił robotę. Wyszliśmy za bramę — stoi to auto. Niskie, czarne, szyby wielkie, a lakier taki, że się w Polsce rzadko widzi. Piękny wóz i aż mi się niedobrze zrobiło, że przedni lewy błotnik wgnieciony do samego koła. Faceta, co stuknął takim samochodem, to ja bym miesiąc o chlebie i wodzie trzymał. Szczęście, jakimś cudem reflektor się nie stłukł, bo o takim u nas ani marzyć.
Obejrzałem wóz od dołu. Lewy drążek był ciut, ciut skrzywiony. Gorzej, bo trącony był stabilizator, ale to też było do zrobienia. Całe podwozie było brudne i jak tylko Mietek parę razy klepnął, błoto zaczęło mi się do oczu sypać. To mu mówię: „Chodź tu i pomóż rozbierać, potem ja będę robił na stole, a ty będziesz klepał”.
Wszedł do kanału i zaczęliśmy robotę. Wyciągam pierwszy sworzeń, a gałka całkiem sucha i wytarta tak, że wygląda jak jajko, a nie jak kula. Pokazałem Mietkowi, a on aż za głowę się złapał. Poszliśmy do lampy ten sworzeń oglądać i patrzymy na siebie. Mietek tylko głową kręci, chociaż nie jest podwoziowiec tylko blacharz.
Mietek splunął i stanął za mną, jak wyjmowałem drugi sworzeń. Taki sam był, a trzeci jeszcze gorszy: aż niebieski, bo chodził całkiem na sucho i się nadpalił. A majster myślał, że kierownica ciężko chodzi od skrzywienia drążków.
Tak na dobrą sprawę to trzeba było wymieniać wszystkie sworznie i miseczki, ale tego do buicka to by w Polsce nie dostał. A ma liczniku miał niecałe dwadzieścia pięć tysięcy i jakby dbał, to i pięć razy tyle mógł spokojnie przelecieć. Ale co mnie o to? Swoje zrobię, ale cudów nie, bo jak?
Kiedy wymontowaliśmy wszystko co trzeba, pomogłem Mietkowi podwindować wóz i zdjąć koło, żeby mógł się do błotnika od środka dostać. Potem zaczął klepać, a ja wziąłem drążki pod prasę. Nawet mi szybko poszło, w godzinę poprostowałem i można było z powrotem składać, ale Mietek klepał i błoto się do kanału sypało. Usiadłem sobie w wozie i radio włączyłem, bo przypomniało mi się, że miał być nadawany ten mecz, co miałem na niego bilet. Złapałem stację, było coś o zwierzętach, to sobie posłuchałem do końca. Potem zapowiedzieli, że sprawozdania nie będzie, tylko nadadzą koncert z filharmonii., I że będzie grać Konstanty Szybowicz.
Zakląłem na głos, Mietek przerwał klepanie i pyta, co jest. Powiedziałem mu i też puścił wiązankę; bo to był mecz o mistrzostwo drugiej ligi.
„Mało — myślę sobie — że przez takiego faceta muszę w sobotę po godzinach robić, to jeszcze mi będzie przez radio grać jak na kpiny.” I aparat wyłączyłem, ale Mietek powiedział, żeby włączyć.
— Na wozach — mówi — to on się nie zna, ale grać może dobrze. Posłuchajmy sobie.
Najpierw słychać było szum, jakby dużo osób chodziło i mówiło; całkiem jak przed meczem, tylko nie gwizdali. Potem wszystko ucichło, wreszcie ludzie zaczęli klaskać. Zapomniałem, że to nie mecz, i zdawało mi się, że dwóch zawodników w szlafrokach na ring wychodzi i za chwilę będzie gong. Ale nie było gongu tylko ten Szybowicz zaczął grać na pianinie. Mietek wszedł z drugiej strony do wozu i słuchamy. Minutę” słuchamy, dwie, potem patrzymy na siebie. Mietek tylko do mnie mrugnął i poszliśmy każdy do swojej roboty. Bo i jaka to muzyka? Ani do tańca, ani jak w kościele, ani nawet żaden wojskowy marsz. W uszach tylko dzwoni, raz cienko, raz grubo, a zagwizdać to by się tego wcale nie dało, Udał się ten cały Szybowicz, nie ma co.
Mietek błotnik wyklepał i wziął się do szpachlowania. Pod wóz poszedłem i składam, a gość gra i gra. Czasem tylko przestanie, a publika brawo bije, jakby nokaut zobaczyła. Męczę się z tymi sworzniami, miseczki podociskałem, towotu naładowałem ile wlezie i tego faceta sobie wyobrażam, jak z podniesioną ręką przy pianinie stoi, śmieje się i kłania. A publika klaszcze i wrzeszczy: „Bis!”
Skończyłem skręcać, a on gra i gra. Potem towotnicę: przyciągnąłem, żeby resztę podwozia przesmarować, a tu kalamitki pozapiekane. Jedna w jedną! Więc wziąłem klucz, powykręcałem wszystkie i wrzuciłem do nafty, żeby odmokły.
W koncercie była akurat przerwa i jakiś facet zaczął o Szybowiczu mówić. Że on już przed wojną był profesorem w Warszawie, potem przed Niemcami na Zachód uciekał. W Ameryce był, w Anglii był, w ogóle wszędzie był i zrobił się strasznie sławny. Ale Polski nie zapomniał i na zawsze chciałby tu wrócić.
„Może wrócić — myślę sobie — to buicka w rok zajeździ na amen i syrenkę sobie kupi. A jak jest forsa, to o syrenkę martwić się nie trzeba, bo wszystkie części można spod lady dostać.” Mietek też słuchał, to mu powiedziałem o tej syrence.
— Blachy też bym mu nie klepał, bo całą karoserię można wymienić albo błotnik, albo maskę, albo kufer.
Pośmialiśmy się z Szybowicza i Mietek mówi, że nic więcej nie może zrobić, bo kit musi wyschnąć. I że trzelpa jutro o piątej rano przyjść, oszlifować kit i szprycnąć lakierem ze dwa razy. Ja na to, że też . przyjdę o piątej, powkręcam kalamitki, przesmaruję i zrobię z hamulcami.
Przebraliśmy się, zamknęliśmy warsztat i idziemy. Mietek poszedł jeszcze do majstra powiedzieć mu, co i jak, a ja stanąłem na przystanku. Najpierw czekałem na siódemkę przeszło piętnaście minut, potem dojechałem do dworca i przesiadłem się na trójkę. Jak jechałem koło filharmonii, to ludzie akurat z koncertu wschodzili i na przystanku był tłok jak w niedzielę przed kościołem. Zaraz się do tramwaju ludzi napchało, wszyscy ubrani elegancko i prawie każdy o Szybowiczu gada. Że wspaniały, że cudowny, że drugiego takiego nie ma. Na pomoście stałem w rogu, koło mnie taka wysoka paniusia w futrze i kapeluszu. Cały czas do męża gadała, jaki ten Szybowicz jest wspaniały i w ogóle. Zgniewałem się za takie głupoty.
Ona szeroko otworzyła oczy i patrzy na mnie jak na głupka.
Zaczęli się śmiać, wstyd mi się zrobiło.
Myślałem, że się teraz przestaną śmiać, ale gdzie tam! Jeszcze ci ze środka zaczęli pytać, co się stało, ci z pomostu zaczęli tłumaczyć i śmiech się rozszedł na cały tramwaj. Ta w futrze miała łzy w oczach i o mało co się nie zasmarkała.
Poczułem, że czerwony się robię jak burak, bo cały tramwaj ze śmiechu ryczy i palcami mnie pokazują. To roztrąciłem ich, przecisnąłem się do wyjścia i wyskoczyłem na pierwszym przystanku. Wściekły byłem na tego Szybowicza! Bo nie tylko boks przez niego straciłem i po fejerancie musiałem robić, to się jeszcze takiego wstydu na koniec najadłem.
Budzą mnie dalekie krzyki i tupot butów służbowego za ścianą namiotu. Jeszcze przez chwilę zmęczone ciało broni się przed wyrwaniem ze snu, leżę nie otwierając oczu w głupiej nadziei, że jednak tej nocy będę mógł spać. Nadzieja głupia, bo dobrze wiem, że za chwilę zostanie ogłoszony w pułku alarm. Paweł, znajomy kierowca, już w południe dostał rozkaz wyjazdu na dzisiejszą noc i po kolacji przyszedł mi o tym powiedzieć. Na żwirowej alejce znowu kroki, skrzypi głośno wieko skrzyni, w której leżą nasze karabiny.
Powinienem zacząć się już powoli ubierać. Ale jestem na to za leniwy, poza tym i tak będę miał nad kolegami kilka sekund przewagi, które oni stracą na przebudzenie. Otwieram tylko oczy i patrzę na fosforyzujące wskazówki zegarka. Jest punktualnie jedenasta. Ktoś odchyla klapę namiotu i ciemne wnętrze wypełnia się stosownym na taką okazję wrzaskiem. Nie ma już na co czekać, odrzucam koce i siadam na pryczy sięgając równocześnie po bluzę munduru. Wybucha harmider. Na kilkunastu metrach kwadratowych i w absolutnej ciemności dwudziestu pięciu ludzi stara się znaleźć i wciągnąć na siebie części wojskowej garderoby. Skrzypią deski prycz, dzwonienie sprzączek i słychać pomruki i przekleństwa.
Szybko składam w kostkę koc, wpycham pod klapę tornistra. Potem z maską, manierką i saperską łopatką przedzieram się do wyjścia. Po dotychczasowym zaduchu ostre zimne powietrze najpierw dusi w płucach, po chwili orzeźwia. Jest gęsta mgła, w odległości stu metrów świecą dwie lampy nad zbrojownią. Są jak kłębki brudnej waty zawieszone na niewidzialnych nitkach. Gnam w tamtym kierunku, chwytam karabin i pędzę na miejsce zbiórki plutonu. Jestem jednym z pierwszych, wcześniejsze na kilka sekund przebudzenie ciągle daje mi przewagę. Ale ta przewaga jest też kilkusekundowa: już formuje się dwuszereg. Biegniemy na plac alarmowy. Nadjeżdża gazik dowódcy pułku, zatrzymuje się obok grupki oficerów. Błyskają stamtąd światła latarek i ogniki papierosów. Odprawa trwa krótko, oficerowie rozbiegają się do swoich oddziałów. Nasz dowódca, kapitan Kruk, informuje nas na czym będzie dzisiejszej nocy polegała zabawa w wojsko.
— Kompania akademicka, przerzucona na drugą stronę Odry w miejscowości Klempów, zdobędzie przyczółek, utrzyma go dla zabezpieczenia budowy mostu. Wymarsz natychmiast, zgodnie z podaną marszrutą, dalsze rozkazy na drugim brzegu. Dowódcy plutonów; wykonać!
Kompania akademicka to my. Nikt się nie dziwi, że dostaliśmy zadanie dla piechoty, chociaż służymy w pułku saperskim i mamy być kiedyś oficerami saperów. Ale jesteśmy na poligonie dopiero od trzech tygodni i gdyby nam kazano budować most, trwałoby to tydzień zamiast przewidzianych na tę szerokość rzeki trzydziestu minut.
Chorążacy rezerwy, dowódcy plutonów, rozbiegają się do swoich ludzi. Dowódcy drużyn rozdają amunicję, każdemu po dziesięć ślepych naboi. Już sobie wyobrażam, jak będzie głośno.
Opuszczamy teren obozu. Szybko maszerujemy między zabudowaniami śpiącej, wioski, potem przez rzadki olchowy lasek, przekraczamy tor kolejowy i po tych kilkunastu minutach nikt właściwie nie ma pojęcia, gdzie jesteśmy. Podejrzewam, że dowódcy plutonów też nie wiedzą, ale kapitan Kruk jest oficerem zawodowym i on musi wiedzieć.
Mgła ściele się po ziemi metrową zaledwie warstwą. Nigdy dotąd nie widziałem takiej mgły. Komicznie wyglądają sterczące z niej torsy ludzi i drzewa wyrastające wprost z białego mleka. Mgła jest tak gęsta, że co chwilę czoło kolumny wpada na niskie druciane płoty, ogradzające pastwiska. Niespodziewanie znajdujemy się nad rzeką. Stajemy o sto metrów od brzegu. Mgła i chłód idący od wody przenika mundury i przyprawia o dreszcze.
Jak zwykle w takich wypadkach nikt nie wie, ile będziemy czekać. Przezorniejsi wyciągają koce i pałatki, reszta w milczeniu szczęka zębami. Sięgam do kieszeni po chleb i otwieram manierkę. Kawa jest chłodna, ale słodka, nie na darmo byłem dzisiaj w drużynie służbowej przy kuchni. Wokół mnie błyskają zapałki, koledzy przeklinają mgłę i wilgoć, papierosy nie nadają się do użytku.
Zaczynam rozmowę z najbliższym sąsiadem. Chcę mu sprzedać za dziesięć papierosów swój zapas amunicji. Strzelanie nie bawi mnie, poza tym wiem, że po takiej pukaninie wnętrze lufy pokrywa się grubą warstwą brudu. Wiem też, że po powrocie do obozu nie pójdziemy spać, dopóki karabiny nie będą lśnić czystością. Machania wyciorem wolę sobie oszczędzić. Transakcja nie dochodzi do skutku. Kontrahent chce płacić mokrymi papierosami, a od tygodnia bez przerwy leje albo jest mgła i nie wiem, kiedy te dziesięć sportów będę mógł wysuszyć. Postanawiam wyrzucić dziesięć ślepaków do rzeki, kiedy będziemy się przeprawiać.
Podrywają nas. Na rzece grają silniki motrówek, daleko na drugim brzegu widać błyski eksplozji i słychać dudnienie wybuchów. Pozoracja spisuje się jak należy.
Pochyleni, z karabinami w rękach biegniemy w stronę wału, gdzie błyska światło zielonej latarki. Wspinamy się na wał, zjeżdżamy na tyłkach nad wodę i ładujemy się do łodzi. Jest ich tylko trzy, w pierwszym rzucie zabierają tylko jeden pluton.
Te łódki to „esdeełki”, skrót: „Składana drewniana łódź”. Przyczepny motor. Żołnierz obsługujący moją esdeełkę rusza z fantazją. Lawirujemy między kutrami, które ciągną człony mostu pontonowego. Mam pietra. Gdyby łódź wysypała nas na środku rzeki, obciążeni tornistrami i bronią tonęlibyśmy jak kamienie.
Wyskakujemy do płytkiej wody przy brzegu. Znów wspinamy się na wał, ktoś krzyczy, ktoś ryje twarzą w rozmokłą ziemię, padamy i po chwili zaczyna się kanonada. Dzięki emocjom przeprawy zapomniałem wyrzucić naboje, zrobię to w powrotnej drodze. Udaję, że strzelam, inni nie. W błyskach widać wzlatujące do góry masy komarów. Na rzece ciągle pykają kutry, słychać pokrzykiwania saperów, którzy kończą most. Przeprawiają się inne plutony, strzelanina potęguje się. Nie wszyscy wpadli na taki pomysł jak ja. Po gotowym moście przejeżdża na rowerze kapitan Kruk i zwołuje do siebie szarże. Zrywają nas z wału, każą złazić na dół, zbiórka. W oddali skraj sosnowego lasu. Chwila postoju, papieros i zagłębiamy się w ciemność między drzewami. Idziemy gęsiego wąską dróżką, a mokre gałęzie walą po twarzach. Las rzednie, przechodzi w rzadki zagajnik. Obsadzamy skraj tego zagajnika, przed nami monotonna równina. Mgła znikła, ale przemoczone mundury cholernie teraz ziębią. Słychać pokrzykiwania i komendy. Dowódca mojej drużyny, elew Kowalski, przybiega zziajany od chorążego, robi zbiórkę. Klniemy, bo inne drużyny roztasowały się między sosenkami, chłopcy owijają się w pałatki i nie ma wątpliwości, że załapią choć trochę snu.
Po dziesięciu minutach marszu znajdujemy jezioro. Małe, porośnięte szuwarami i otoczone bagnistą łąką. Za nim stoi w ogrodzie duży drewniany dom. Odnajdujemy bramę i wchodzimy do środka.
Budynek otaczają kołem kampingowe domki, z niektórych słychać chrapanie. W jednym z okien na parterze pali się światło. Karol podchodzi do okna. Staję obok niego i zaglądam do wnętrza. Pokój ma wygląd biura. Szafa sosnowa, wielka mapa ścienna, stół, na nim radio. Przy stole siedzi dziewczyna w niebieskim fartuchu, czyta książkę. Nie wie oczywiście, że ją obserwujemy, powoli przewraca stronicę, przez chwilę manipuluje gałką radia nie odrywając oczu od książki. Stół stoi tuż przy oknie.
Czuję teraz coś w rodzaju zazdrości. Zabłocony, zmęczony, przemoknięty zobaczyłem kawałek innego świata. Głupia zazdrość, za tydzień kończy się poligon, potem jeszcze miesiąc wakacji, będę mógł siedzieć nad książką i przy radiu w domu rodziców.
Karol patrzy na mnie, wyciąga rękę i chce zastukać w szybę. Odciągam go siłą. Boję się głupiej rozmowy z dziewczyną, chcę zachować w pamięci taki właśnie, a nie inny obrazek. Zachować na krótko: co to za wspomnienie, dziewczyna w oświetlonym oknie?
Gdzieś pod lasem wytryska żółta rakieta i nawet tutaj oblewa nas słabym światłem. Rakieta zatacza szeroki łuk i bardzo powoli opada ku ziemi.
Biegniemy tam, wpadamy w jakieś krzaki, które tłuką nas po twarzach gałęziami.
Nie rozmawiamy więcej. W milczeniu forsujemy płytki rów wypełniony wodą, odnajdujemy kompanię i swój pluton. Kowalski odciąga nas na bok.
Oczywiście nie mamy. Przez chwilę niepokoję się, że zapyta nas o wyniki rozpoznania, ale przecież on wie, że to wszystko głupota i zabawa. Nikt tam, na nas nie czekał i nie miał czekać. Wymyśla nam bez złości, z obowiązku raczej niż z przekonania. Ale chociaż trochę musi, jest przeciąż dowódcą drużyny.
— Bierzcie — mówi otwierając torbę maski gazowej. — Ofermy jesteście kompanijne.
Torba pełna antonówek. Nie taki służbista ten Kowalski, jeżeli nie nosi maski tylko pustą torbę. Czerpiemy bez ograniczeń. Kiedy ruszamy z kolegami drogą biegnącą wzdłuż lasu, oglądam się za siebie. Oświetlone okno wygląda stąd jak mały żółty punkcik. Potem niknie. Może dziewczyna zgasiła światło, a może tylko przesłoniły je krzaki.
Wydawało mi się, że powinienem to zrobić. Nawet, że muszę. Ten nakaz, sam pomysł tego nakazu nie był wiele wart ani nie był ważny, bo chodziło tylko o to, żebym jednym zdaniem określił czas i miejsce akcji, u początku której właśnie się znajdowałem. Szedłem ulicą, wieczór był z końca jesieni, wilgotny i mglisty. Zdanie o tym powinno być zwięzłe i celne, poza opisem scenerii winno także oddać mój własny nastrój, wskazać przyczyny, winno się też mieścić w rytmie kroków wystukiwanych na płytach chodnika. Miało więc zawierać sens i rytm, być czymś pośrednim między aforyzmem, złotą myślą a refrenem wojskowej piosenki. Słowem, czymś, co przy najlepszych chęciach już w samym założeniu przekraczało moje umiejętności.
Był zimny jesienny wieczór. Miasto było zdecydowanie ponure. Pomyślałem: „Ponury wieczór w ponurym mieście” — i zacząłem powtarzać jak nachalną przyśpiewkę, chociaż podwojona ponurość była nic nie znaczącym i tanim efektem. Ponury wieczór. Ponury nastrój. Wieczór, miasto i ja objęci byliśmy jakąś negatywną harmonią, zdanie o tym miało przynajmniej pewien rytm i cokolwiek by sądzić o motywach — przyczepiło się do mnie dzięki rytmowi. Mgła, która wstała nad kanałami, wypełzała teraz powoli w ulice i nie było cienia wiatru, żeby ją rozpędził.
Do dworca dojechałem po dziesiątej. Przez długi hall pod pękami jarzeniówek poszedłem do kiosku, kupiłem papierosy, wyszedłem na plac. Światła samochodów snuły się po wilgotnej jezdni, przejechał tramwaj z zapotniałymi szybami, dwóch milicjantów rozmawiało w bramie hotelu. Przy kolistym podjeździe stały taksówki. Odnalazłem starego popielatego mercedesa, otworzyłem drzwiczki, wsiadłem. Właściciel podał mi rękę, wyprostował się na siedzeniu.
Zapalił silnik i wymanewrował wóz spośród ciasno ustawionych taksówek. Jechaliśmy przez dzielnicę doszczętnie wypaloną w czasie wojny, splądrowaną po wojnie i cierpliwie czekającą na swoją kolejkę do odbudowy. Nie było widać ludzi, nocami prawie nikt się tu nie zapuszczał.
Sprzedawał samochód, bo w przyszłym roku wszystkie stare wozy miały być wycofane z ruchu jako taksówki. Chciał mi wetknąć grata, wziąć pieniądze i na dodatek mieć przez rok darmowego zmiennika. Dziwiłem się nie temu, że chce mnie okpić, bo to było po prostu jego naturą, ale temu, że ciągle jeszcze ma mnie za naiwnego. Po prawdzie nie starałem się, żeby miał mnie za cwaniaka, nie zamierzałem w taki sposób zyskiwać jego szacunku. Nie byłem zresztą dużym cwaniakiem, zaledwie tyle, ile było konieczne, żeby jakoś wiązać koniec z końcem.
Byłem ciekawy, czy będzie mnie nadal trzymał jako zmiennika, ale to było prawie pewne, bo nigdy nie miewał ze mną kłopotów. Chyba żeby nowy samochód brał do spółki z innym kierowcą.
Dojechaliśmy pod jego dom, stał samotnie pośród gruzów, dopiero o kilkaset metrów dalej, już za fosą, zaczynała się nowa dzielnica miasta. Taksówkarz wysiadł, przesunąłem się za kierownicę.
— Cześć.
Przyśpiewka o ponurej nocy nawiedzała mnie coraz częściej, chociaż zdecydowanie zubożał ją brak rytmu kroków. Warkot silnika to nie było to. Niemniej i noc, i miasto, i nastrój nadal były nie najlepsze. Byłem na ścieżce, która rychło mogła doprowadzić do wniosków o ponurości życia jako takiego. Mógłbym bez trudu dojść do takich wniosków, raził mnie tylko z góry zawarty w takim zdaniu komunał. Zacząłem niedawno czwarty rok politechniki. Żeby żyć, musiałem nocami jeździć na taksówce. Mieszkałem w pokoju, gdzie sufit podparty był drewnianymi stemplami, jak strop kopalnianego chodnika. Żona chorowała od roku i żaden lekarz nie wiedział, co jej właściwie jest. Nie musiała stale leżeć w łóżku, ale szybko się męczyła i nie mogła, przynajmniej teraz, wrócić na studia ani tym bardziej pójść do pracy. Że wszystko to było tak absolutnie prawdziwe i realne — stawało się oklepane i proste. Stanowiło bezwzględny przymus i zwyczajnie przywykłem. Miałem wrażenie, że znajduję się w ciągłym ruchu, że działam logicznie i w jedyny możliwy sposób. Prawdę mówiąc, tak było naprawdę.
Kolejny pasażer jechał na dworzec. Wysadziłem go przed głównym wejściem i zamiast ustawić się na postoju w kolejce pustych taksówek, podjechałem do baru mlecznego. Zostawiłem wóz w wąskiej uliczce i zamknąłem drzwiczki na klucz.
W barze było ciepło. Śmierdziało skiśniętym mlekiem i ścierkami, które nigdy nie wysychają. Od drzwi do oszklonej kasy ciągnął się długi ogonek ludzi, drugi taki sam podchodził do okienka, gdzie wydawano posiłki. Był to jedyny we Wrocławiu tani lokal czynny przez całą dobę, zawsze pełny. Zobaczyłem kilka prostytutek, znałem w tej okolicy prawie wszystkie, często odwoziłem je do domów z klientami. Jedna stała jako trzecia w kolejce do kasy. Podszedłem do niej wyciągając pieniądze.
Potem staliśmy przy stoliku pełnym brudnych talerzy. Szybko piłem gorące mleko, zrobiło mi się cieplej. Ona jadła ruskie pierogi i popijała kefirem.
Następny kurs był długi. Wiozłem na przedmieście samotnego pijaczka, któremu prawdopodobnie nie powiodły się amory. Przytomny jeszcze i rozmowny, należał do tych, co lubią sobie po drodze pogadać z taksówkarzem. Poczęstował mnie papierosem, pragnął potrzymać kierownicę, kiedy zapalałem zapałkę, chwalił się, że też jest kierowcą i od siedmiu lat jeździ w pogotowiu. Czuć go było na kilometr bujdą, znałem takich, jak konduktorzy w pociągach znają prawdę, że ten, kto za dużo mówi i za wiele pyta, jest podejrzany i jego bilet trzeba sprawdzić szczególnie dokładnie. Konduktorów uczą tego nawet na kursach.
Kiedy nie podtrzymywałem rozmowy o samochodach w ogóle, zaczął mówić o wypadkach. Jego bratanek został dwa lata temu przejechany przez ciężarówkę. Rozprawiał o tym bardzo plastycznie.
Pasażer był dumny z racji przynależności do rodziny, która jak by nie było zyskała przez wydarzenie nieco rozgłosu. Nagle uświadomił sobie, że może dodać wiarygodności swojej rzekomej pracy w pogotowiu.
— Ja go, panie, wiozłem swoją karetką. Akurat na mnie trafiło. Cholerna sprawa, myślałem, że trzasnę w pierwszy słup!
Nie chciało mi się gadać, wysadziłem go przed domem i oszukałem na osiem złotych. W wozie były dwie lampki: jedna tam, gdzie trzeba, druga z lewej strony, ze słabą żarówką, tak umieszczona, żeby nie było widać cyfr na liczniku. W zależności od sytuacji zapalało się jedną albo drugą.
W powrotnej drodze miałem pasażerkę. Była lekko, bardzo lekko pijana, wydawało mi się, że w środku nocy pokłóciła się z mężczyzną, uciekła i wraca do domu. Pochlipywała na tylnym siedzeniu i przez całą drogę ani razu się do mnie nie odezwała. Nie miała obrączki, wysiadła w śródmieściu przy jednej z głównych ulic, bramę kamienicy otworzyła własnym kluczem. Niejeden taksówkarz próbowałby wykorzystać okazję i przespać się z nią. Czasami takie rzeczy się udawały.
Było mi zimno, zastanawiałem się, czy nie odbić z drogi i nie wpaść do domu po drugi sweter. Ale złapałem pasażera, który jechał w zupełnie inną stronę, szkoda było kursu. Miałem dwadzieścia procent od utargu i najbardziej opłacało mi się jeździć na nocnej taryfie. Pomyślałem, że na zimę trzeba będzie kupić termos i zawsze wozić z sobą coś gorącego. Dziwne, że nie wpadło mi to do głowy wcześniej.