Nasze małe okrucieństwa - Liz Nugent - ebook + książka

Nasze małe okrucieństwa ebook

Nugent Liz

4,0

Opis

Rywalizacja braci. Rodzinne tajemnice. Zbrodnia?

Will, Brian i Luke to bracia. Nienawidzą się. Rywalizują ze sobą od zawsze. Może to wina matki, która nie potrafiła obdarzyć ich miłością sprawiedliwie? A może po prostu ich charakterów? W końcu wszyscy są już dorośli i sami odpowiadają za własne czyny. Wszyscy? No nie. Już nie. Jeden z braci jest martwy. Leży przed nimi w trumnie. Ale który to z nich? I kto go zabił?

Nowy thriller autorki światowych bestsellerów!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 503

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (75 ocen)
28
27
14
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Z braku laku…

Nasze małe okrucieństwa” z założenia miały być thrillerem psychologicznym. Z przykrością muszę stwierdzić, że zabrakło w niej elementów składających się na ten gatunek literacki, strachu, napięcia czy oczekiwania. Ja umieściłabym tę powieść wśród obyczajówek czy wręcz dramatów rodzinnych z rozbudowaną stroną psychologiczną. Powieść zaczyna się smutną sceną z pogrzebu, przy czym autorka nie zdradza tajemnicy kto leży w trumnie. Na pewno jest to jeden z braci Williama, Luke'a, a może Brian. Po takim wstępie oczekiwałam, że Pani Liz Nugent, tak poprowadzi fabułę, abyśmy starali się odkryć, który z chłopców nie żyje i dlaczego. Nic bardziej błędnego. Kolejne rozdziały pokazują życie poszczególnych bohaterów w różnych okresach swojego życia i to nie zawsze po kolei. Nudne historie opisujące dewiacje osobowościowe i zwichrowane charaktery. Ich fałsz i wyzysk. Trzech braci, którzy potrzebowali siebie nawzajem tylko po to, aby zarobić pieniądze poprzez oszustwa i nieczyste zagrywki. Robili ka...
20
coolturka

Całkiem niezła

Ostatnio w jednym z postów na Facebooku natknęłam się na cytat sławiący braterską miłość, a pod nim rozgorzała gorąca dyskusja. Jak myślicie, jakich komentarzy było więcej? Otóż zdecydowana większość należała do osób dających negatywne przykłady z życia wzięte. Więcej o niełatwej miłości braterskiej przeczytacie w najnowszej powieści Liz Nugent "Nasze małe okrucieństwa", która zaczyna się od jakże intrygującego zdania: "W pogrzebie uczestniczyli wszyscy trzej bracia Drumm, ale jeden z nich był w trumnie". William, Brian i Luke - trzech braci i trzy punkty widzenia na skomplikowane relacje między nimi. Świetnie obrazuje to, jak różne są nasze spojrzenia na te same wydarzenia, jak zupełnie inaczej je pamiętamy i wyciągamy z nich odmienne wnioski. Jak duży wpływ na ich zachowanie, miało wychowanie i nierówne traktowanie przez rodziców? "Nasze małe okrucieństwa" to powieść dla wszystkich, którzy kochają dramaty rodzinne z mocno rozbudowaną warstwą obyczajowo - psychologiczną. Czyta s...
10
Macans

Dobrze spędzony czas

dość głeboka analiza, studium psychologiczne ludzkiej duszy z perspektywy trzech braci, dobra lektura, smutna
10
Anna15065203

Całkiem niezła

Książka ukazującą relację między braćmi a co za tym idzie przedstawione są losy rodziny oraz osób które pojawiają się na przestrzeni lat. Ciekawe opisy uczuć i odbierania rzeczywistości przez każdą ze stron. Można również patrząc z perspektywy czytelnika poznać tajemnice i niezbyt miłe zachowania rodziny względem siebie.
10
paniKKa

Dobrze spędzony czas

Świetnie się rozwija, zaskakująco dobra i zaangażowana.
10

Popularność




Dla Davy’ego i Jen­ni­fer McCol­lo­ugh za to, że po­zwo­li­li­ście mi wy­jść za swo­je­go pier­wo­rod­ne­go syna. Bar­dzo wam się udał.

La­ta­my po nie­bie jak pta­ki, pły­wa­my w mo­rzu jak ryby, ale nie na­uczy­li­śmy się jesz­cze naj­prost­szej sztu­ki cho­dze­nia po zie­mi jak bra­cia i sio­stry.

Mar­tin Lu­ther King Jr.

W po­grze­bie uczest­ni­czy­li wszy­scy trzej bra­cia Drumm, ale je­den z nas był w trum­nie.

Trzy to licz­ba nie­pa­rzy­sta, więc za­wsze było dwóch na jed­ne­go, cho­ciaż re­gu­lar­nie zmie­nia­li­śmy stro­ny. Nikt by ni­g­dy nie po­wie­dział, że ży­li­śmy ze sobą bli­sko.

Na po­cząt­ku uro­czy­sto­ści po­le­cia­ły mi łzy. Wi­dać odzie­dzi­czy­łem po mat­ce zdol­no­ści ak­tor­skie. Sie­dzie­li­śmy ra­mię w ra­mię z ży­jącym bra­tem w pierw­szej ław­ce sali po­że­gnań kre­ma­to­rium, a pod­cho­dzący lu­dzie wci­ska­li nam łgar­stwa, ja­kim to wspa­nia­łym czło­wie­kiem był nasz bra­ci­szek. Zwy­kłe fra­ze­sy bez zna­cze­nia.

Uma­rł na­gle. W strasz­ny spo­sób. Szyb­kie śledz­two za­ko­ńczy­ło się jed­no­znacz­nie. Nie by­łem po­dej­rza­ny. Od daw­na nie czu­łem ta­kiej wol­no­ści i ulgi. Spo­dzie­wa­łem się, że at­mos­fe­ra spo­ko­ju nie po­trwa dłu­go, ale po­sta­no­wi­łem cie­szyć się nią, póki mogę.

Nie umia­łem roz­gry­źć ży­jące­go bra­ta. Może my­ślał o zmia­żdżo­nym, po­ła­ma­nym cie­le zma­rłe­go? Z pew­no­ścią jed­nak na­wet on wie­dział, że tak będzie naj­le­piej.

Da­isy sie­dzia­ła w ław­ce za nami. Jak­by nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, co się dzie­je wo­kół, wier­ci­ła się, szep­cąc do sie­bie. Spoj­rze­li­śmy po so­bie z bra­tem, bo lu­dzie za­częli zwra­cać uwa­gę na jej co­raz gło­śniej­sze mam­ro­ta­nie. On wy­ci­ągnął do niej rękę i ci­cho po­pro­sił, żeby przy­szła do nas. Ten jego gest przy­pra­wił mnie o chwi­lo­wy dy­got. Chy­ba wró­ci­ła do rze­czy­wi­sto­ści i bez sprze­ci­wu za­jęła miej­sce mi­ędzy nami. Ka­żdy z nas pró­bo­wał ją ob­jąć w ge­ście po­sia­da­nia, ale strząsnęła na­sze ręce. Na­tra­fi­łem na wzrok bra­ta. Daw­na ry­wa­li­za­cja po­ja­wi­ła się na nowo.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Bra­cia

Wil­liam

1

1994

Moja cór­ka Da­isy wła­śnie się uro­dzi­ła, a Su­san zma­ga­ła się z tru­da­mi po­cząt­ków ma­cie­rzy­ństwa. Mia­łem dwa­dzie­ścia pięć lat i pró­bo­wa­łem roz­kręcić wy­twór­nię fil­mo­wą z Ge­ral­dem, moim kum­plem ze stu­diów, któ­ry chciał re­ży­se­ro­wać, ale mie­li­śmy pro­ble­my z pie­ni­ędz­mi, a czu­łem, że będzie trze­ba się po­męczyć, żeby prze­ko­nać Film­ba­se do do­fi­nan­so­wa­nia no­wej fir­my. Mama po­ży­czy­ła mi tro­chę go­tów­ki na start, a Ge­rald miał hoj­ne­go wuj­ka, któ­ry też po­mó­gł. Wy­na­jąłem wcze­śniej strych w mie­ście na biu­ro i za­mó­wi­łem pa­pier fir­mo­wy, na któ­rym pi­sa­łem roz­pacz­li­we ape­le do Arts Co­un­cil, Du­blin Cor­po­ra­tion, Na­tio­nal Lot­te­ry i wszel­kich in­nych dys­po­nu­jących pie­ni­ędz­mi or­ga­ni­za­cji, któ­re przy­szły mi na myśl. Ci­ężko ha­ro­wa­łem, a no­ca­mi często zaj­mo­wa­łem się dziec­kiem, więc może by­łem bar­dziej skłon­ny do iry­ta­cji, niż po­wi­nie­nem, ale gdy po dłu­giej szych­cie wra­ca­łem wie­czo­rem do domu, na­praw­dę ostat­nią rze­czą, ja­kiej po­trze­bo­wa­łem, był wi­dok mo­je­go naj­młod­sze­go bra­ta, gwiaz­dy roc­ka, roz­wa­lo­ne­go na na­szej ka­na­pie, gdy moja wci­ąż jesz­cze obo­la­ła żona z pla­ma­mi po dzie­ci­ęcych rzy­gach na ra­mio­nach, po­tar­ga­na i wy­cie­ńczo­na sie­dzia­ła na kra­wędzi nie­wy­god­ne­go krze­sła przy ja­dal­nia­nym sto­le.

Na po­cząt­ku żar­to­wa­łem z nim, uda­jąc, że jego obec­no­ść mnie cie­szy, bo je­śli­by się oka­za­ło, że nikt inny nie chce nam dać kasy, po­pro­si­łbym o nią wła­śnie jego, ale to mia­ła być osta­tecz­no­ść.

– Luke! Nie po­wi­nie­neś cza­sem wci­ągać koki z ty­łka ja­kie­jś su­per­mo­del­ki?

Luke miał dwa­dzie­ścia trzy lata. Jego dru­ga pły­ta cie­szy­ła się ogrom­nym wzi­ęciem. Przez trzy se­zo­ny był non stop w tra­sie, ale te­raz miał prze­rwę. Miesz­kał w wiel­kiej geo­r­gia­ńskiej ka­mie­ni­cy przy Wa­ter­loo Road, któ­rą ku­pił za go­tów­kę dwa lata po tym, jak rzu­cił stu­dia, żeby śpie­wać w ze­spo­le. My tym­cza­sem wy­naj­mo­wa­li­śmy prze­ro­bio­ne ze staj­ni jed­no­po­ko­jo­we miesz­ka­nie bez cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia i z na­wa­la­jącą hy­drau­li­ką.

Za­dzi­wia­ła nas ta jego gwiaz­dor­ska ka­rie­ra. Ze swo­imi wiel­ki­mi ocza­mi i dłu­gi­mi wło­sa­mi wy­glądał jak bez­dom­ny, a jego cien­ki, pi­skli­wy głos nie miał pra­wa po­nie­ść się da­lej bez na­gło­śnie­nia. Za­zdro­ści­li­śmy mu z Bria­nem. By­li­śmy star­si i pra­co­wa­li­śmy, żeby opła­cić stu­dia. Ka­żdy z nas zro­bił dy­plom ma­gi­stra nauk hu­ma­ni­stycz­nych na czwór­ki z plu­sem. W szko­le śred­niej Luke nas za­sko­czył, bo miał na tyle do­bre oce­ny, żeby się do­stać na in­ży­nie­rię, ale pierw­sze dwa lata na uczel­ni ze­szły mu na pa­le­niu ha­szu nad sta­wem, czy­ta­niu po­ezji i pró­bach z The Womb­sto­nes. Przez ja­kiś czas cho­dził po kam­pu­sie z kurą na smy­czy. Taka poza. Ni­g­dy się nie do­wie­dzie­li­śmy, skąd wzi­ął tę kurę ani co się z nią po­tem sta­ło.

Z nie­wia­do­me­go po­wo­du przy­ci­ągał do sie­bie ko­bie­ty. Nie ro­zu­mia­łem, jak to robi. Ko­bie­ty są dziw­ne. Pro­wa­dzał się z nimi albo je zo­sta­wiał i ni­g­dy nie wy­da­wał się z żad­ną szcze­gól­nie zwi­ąza­ny. W pew­nym mo­men­cie da­łem so­bie spo­kój z za­pa­mi­ęty­wa­niem ich imion, bo było ja­sne, że za chwi­lę po­ja­wi się nowa.

Gdy Luke zdo­był sła­wę jako so­li­sta, zro­bił się hoj­ny. Za­brał nas wszyst­kich w tra­sę do Lon­dy­nu i Li­zbo­ny, gdzie sza­stał kasą, jak­by nie mia­ła dla nie­go żad­nej war­to­ści. Jego na­zwi­sko otwo­rzy­ło mi drzwi do świa­ta sztu­ki, ale tam­tej wio­sny nie przy­szły żad­ne za­pro­sze­nia na kon­cer­ty, wy­staw­ne gale ani roc­kan­drol­lo­we im­pre­zy. Zja­wiał się więc u nas w po­rze obia­do­wej co naj­mniej dwa razy w ty­go­dniu.

Taki był z nim pro­blem, że nie chwy­tał alu­zji. Zja­dał przy­go­to­wa­ny przez Su­san albo prze­ze mnie obiad, igno­ro­wał na­sze dziec­ko i gdy tyl­ko na­pe­łnił brzuch, zmy­wał się bez sło­wa po­dzi­ęko­wa­nia. W ko­ńcu wspo­mnia­łem o ka­sie i swo­im pro­ble­mie z fi­nan­so­wa­niem dzia­łal­no­ści. Kiw­nął gło­wą i od­chrząk­nął, ale po­mo­cy nie za­pro­po­no­wał. Mu­sia­łem o nią po­pro­sić.

Po­wie­dzia­łem, że to wła­ści­wie nie będzie po­życz­ka, tyl­ko in­we­sty­cja, i po­pro­si­my Luke’a, żeby skom­po­no­wał mu­zy­kę do na­sze­go fil­mu (choć on wci­ąż jesz­cze nie znał nut, a my­śmy nie mie­li fil­mu, bo nie było na nie­go pie­ni­ędzy).

– Film to nie moja dzia­łka – od­po­wie­dział. – A pro­si­łeś Bria­na?

Brian miesz­kał wte­dy w Pa­ry­żu. Mama od cza­su do cza­su do­sta­wa­ła od nie­go li­sty pi­sa­ne na kart­kach wy­rwa­nych z ze­szy­tu. Sko­ro nie było go stać na pa­pier li­sto­wy, to na pew­no nie miał pie­ni­ędzy, któ­re mó­głby mi po­ży­czyć.

– Bria­na? Coś ty? Wiesz, jak on pod­cho­dzi do kasy. Zresz­tą na­wet nie wiem, czy wy­star­cza­jąco dużo za­ra­bia. – Spró­bo­wa­łem opa­no­wać fru­stra­cję. Luke wy­ka­zał się ty­po­wym dla sie­bie bra­kiem świa­do­mo­ści i tro­ski. Wzru­szył ra­mio­na­mi, wzi­ął pi­lo­ta i zmie­nił ka­nał w te­le­wi­zo­rze, w ogó­le na mnie nie pa­trząc. Su­san wsta­ła od sto­łu i ode­szła znie­sma­czo­na.

Do­pie­ro kil­ka ty­go­dni pó­źniej ze­bra­łem się, żeby mu po­wie­dzieć, że już nie jest u nas mile wi­dzia­ny. Gdy­bym to zro­bił od razu, po­my­śla­łby, że cho­dzi o pie­ni­ądze, a cho­dzi­ło o ca­ło­kszta­łt. Wy­gląda­ło na to, że nie mył się za często. Przy­cho­dził – do­słow­nie – z pu­sty­mi ręka­mi i gdy tyl­ko się po­ja­wiał, wy­sy­sał z na­sze­go domu ener­gię.

Do ko­ńca tam­te­go roku go nie wi­dzia­łem, ale czy­ta­łem w ga­ze­cie, że wró­cił do stu­dia, na­gry­wa ko­lej­ną pły­tę, a po­tem znów je­dzie w tra­sę. Wzmian­ka była w nie­dziel­nej ko­lum­nie plot­kar­skiej. Nie mia­łem za­mia­ru dzwo­nić z gra­tu­la­cja­mi.

Su­san chcia­ła, żeby tam­to Boże Na­ro­dze­nie było wy­jąt­ko­we, ale ona mia­ła wi­ęk­sze po­czu­cie winy z po­wo­du Luke’a niż ja. Za­su­ge­ro­wa­ła, że je­śli na świ­ątecz­ny obiad za­pro­szę wszyst­kich, to będzie wy­gląda­ło, że jego – na­tu­ral­nie – też. Poza tym wo­la­ła unik­nąć wi­zy­ty w Gle­na­ge­ary, w domu mo­jej mamy, któ­ra u sie­bie była za­wsze gło­śniej­sza i bar­dziej apo­dyk­tycz­na niż u nas. Brian przy­je­chał na kil­ka dni z Pa­ry­ża i za­trzy­mał się u mamy. To były pierw­sze świ­ęta Da­isy. W ko­ńcu wy­wal­czy­li­śmy mały grant od Film­ba­se i wy­gląda­ło, że nam się ukła­da. W stycz­niu mie­li­śmy za­cząć pro­duk­cję pierw­sze­go fil­mu krót­ko­me­tra­żo­we­go pod ty­tu­łem Strach przed ży­ciem i pla­no­wa­łem ogło­sić to na na­szym uro­czy­stym obie­dzie. Za­dzwo­ni­łem do Luke’a i zo­sta­wi­łem mu wia­do­mo­ść na se­kre­tar­ce. Nie ode­zwał się przez kil­ka dni, więc Su­san wrzu­ci­ła mu li­ścik do skrzyn­ki.

Nie po­ja­wił się, ale nas to nie zmar­twi­ło. Już wcze­śniej zda­rza­ło mu się znik­nąć z ra­da­ru na mie­si­ąc lub dwa. Wie­dzie­li­śmy od Bria­na, że ma prze­rwę w tra­sie i jest w Du­bli­nie. Mama była zła, że jej nie od­wie­dził. Strze­li­ła z tego po­wo­du fo­cha, ale było ja­sne, że ona też nie pró­bo­wa­ła się z nim kon­tak­to­wać.

Z po­cząt­ku ro­dzi­na była pod wra­że­niem mo­je­go new­sa. Mama wznio­sła kie­li­szek i wy­gło­si­ła to­ast na moją cze­ść:

– Mój syn, na­stęp­ny Ste­ven Spiel­berg!

Ale kie­dy Brian usły­szał, że film na być krót­ko­me­tra­żo­wy i że nie będą go pusz­czać w ki­nach, prych­nął lek­ce­wa­żąco i spy­tał:

– Po co kręcić film, któ­re­go nikt nie obej­rzy?

Wy­śmiał cały pro­jekt, bo ak­to­ra­mi mie­li być moi ko­le­dzy z uczel­nia­ne­go koła te­atral­ne­go. Mama stwier­dzi­ła w mo­jej obro­nie, że prze­cież ka­żdy gdzieś za­czy­nał, i spy­ta­ła Bria­na cierp­ko, ja­kie on ma pla­ny za­wo­do­we. Bro­nił się, że prze­cież pra­cu­je w pre­sti­żo­wej szko­le, ale mama zby­ła te prze­chwa­łki:

– Na­uczy­ciel, Bria­nie, to nie to samo co pro­du­cent fil­mo­wy. My mamy show-biz­nes we krwi, a ty naj­wy­ra­źniej odzie­dzi­czy­łeś geny po ojcu.

Brian się zje­żył:

– Pra­ca na­uczy­cie­la jest bar­dzo wa­żna.

Ale i tak czu­łem po­trze­bę, żeby się wy­tłu­ma­czyć, że mu­szę za­cząć od ma­łych rze­czy, a po­tem stop­nio­wo zwi­ęk­szać ka­li­ber, że nikt nie da gru­pie nie­zna­nych ko­le­si dzie­si­ęciu ba­niek na pe­łno­me­tra­żo­wą fa­bu­łę. Co mama skwi­to­wa­ła:

– Jesz­cze nie, ko­cha­nie. Je­stem z cie­bie taka dum­na.

– Może Luke’a ob­sa­dzisz w tym swo­im fil­mie? – pod­su­nął Brian.

Mama par­sk­nęła śmie­chem:

– Pew­nie, je­śli to ma być film dla ma­ło­lat.

Szy­dzi­ła z suk­ce­su Luke’a i jego na­sto­let­nich fa­nek. Tak jak my wszy­scy. Za­wsze umniej­sza­ła na­sze­mu naj­młod­sze­mu bra­tu, a my za­zwy­czaj jej wtó­ro­wa­li­śmy. Dla nas to był nie­zły dow­cip, że mały Luke może być ido­lem pod­lot­ków. Mnie oso­bi­ście za­le­ża­ło, żeby wy­ro­bić so­bie na­zwi­sko, i nie za­mie­rza­łem za­trud­niać mo­je­go bra­ta zła­ma­sa, zwłasz­cza że nie do­rzu­cił się do pro­jek­tu.

Brian po­mó­gł Su­san w zmy­wa­niu i po­ba­wił się z Da­isy. Mama wcze­śnie się wsta­wi­ła i za­częła śpie­wać do Dźwi­ęków mu­zy­ki w te­le­wi­zji. Wiel­ki miś, któ­re­go ku­pi­ła dla wnucz­ki, wy­lądo­wał na scho­dach, bo w sa­lo­nie nie było dla nie­go miej­sca. Da­isy przy­cup­nęła u stóp scho­dów i ga­pi­ła się na nie­go za­fa­scy­no­wa­na. Gdy mama i brat wy­szli, do­ko­ńczy­li­śmy z Su­san wino i po­szli­śmy spać.

O trze­ciej nad ra­nem zbu­dzi­ło nas ogłu­sza­jące ło­mo­ta­nie do drzwi. Su­san gwa­łtow­nie usia­dła na łó­żku, ale Da­isy na szczęście nie za­częła się wier­cić. Na­rzu­ci­łem szla­frok, tro­chę w stra­chu, że to może być ja­kaś zła wia­do­mo­ść, ale też go­to­wy zbesz­tać wała, któ­ry wali do drzwi, jak­by chciał je wy­wa­żyć.

Przed we­jściem stał Luke, pra­wie nie­wi­docz­ny zza ogrom­ne­go dom­ku dla la­lek.

– Sor­ry, do­pie­ro go sko­ńczy­łem, far­ba już wy­schła, ale jesz­cze tro­chę się lepi. To dla... two­jej ma­łej.

Wnió­sł go do ko­ry­ta­rza, po­sta­wił i wy­sze­dł. Oczy­wi­ście nie pa­mi­ętał, jak Da­isy ma na imię. Po­zwo­li­łem mu ode­jść w mrok nocy, bo o tej po­rze nie mia­łem chęci na za­ba­wia­nie pi­ja­ka.

Gdy rano Da­isy zo­ba­czy­ła do­mek, aż jej oczy za­bły­sły. Su­san otwo­rzy­ła za­wie­szo­ny na za­wia­sach front. Zo­stał jej w ręku. Dach z jed­nej stro­ny prze­chy­lił się nie­bez­piecz­nie, a okna mia­ły chro­po­wa­te kra­wędzie. Da­isy wzi­ęła małe łó­żecz­ko i wci­snęła je so­bie do buzi. Drew­no było pe­łne drzazg i śmier­dzia­ło far­bą. Tej nocy bez wi­ęk­sze­go tru­du po­ła­ma­li­śmy do­mek na szcza­py i wrzu­ci­li­śmy do ko­min­ka.

Ty­dzień pó­źniej Luke po­ja­wił się w po­rze obia­do­wej, jak­by po­przed­nie sze­ść mie­si­ęcy nie mia­ło miej­sca. Nie do­py­ty­wał o swój pre­zent, my też po­sta­no­wi­li­śmy o nim nie wspo­mi­nać. Spy­ta­łem, jak mu idzie pra­ca nad nową pły­tą, ale on tyl­ko wzru­szył ra­mio­na­mi i zmie­nił ka­nał w te­le­wi­zji. By­li­śmy już za sta­rzy, że­bym mu przy­wa­lił, ale ręce mnie świerz­bi­ły.

2

1985

Mama była ro­dzin­ną gwiaz­dą, wo­ka­list­ką w ze­spo­le i ak­tor­ką, a tata z ra­do­ścią po­zwa­lał jej błysz­czeć. Nie był po­py­cha­dłem – w ra­zie po­trze­by sta­wiał się jej – ale był naj­cich­szym człon­kiem na­szej ro­dzi­ny. Z szo­py na ty­łach ogro­du zro­bił so­bie swo­ją pry­wat­ną kwa­te­rę, o któ­rej mó­wił: „moje miej­sce”. Miał tam per­ski dy­wan na podło­dze, sta­ry fo­tel wy­mon­to­wa­ny z Hil­l­ma­na Hun­te­ra – jego pierw­sze­go sa­mo­cho­du, całą pó­łkę hi­sto­rycz­nych ksi­ążek o woj­nie od sta­ro­żyt­ne­go Rzy­mu po Wiet­nam, ra­dio na ba­te­rie, skrzyn­kę z na­rzędzia­mi i – z jego punk­tu wi­dze­nia naj­wa­żniej­szy ele­ment – od­osob­nie­nie. Tata był... tatą. Nie miał w so­bie nic eks­cy­tu­jące­go, nie był wa­żny ani sław­ny, nie bry­lo­wał na im­pre­zach, ale za­wsze był. Po­nie­waż kon­cer­ty mamy od­by­wa­ły się głów­nie wie­czo­ra­mi, to wła­śnie tata sta­le go­to­wał nam obia­dy i pa­ko­wał dru­gie śnia­da­nia do szko­ły. Wsty­dzi­łem się tego. O ile było mi wia­do­mo, nikt inny nie miał go­tu­jące­go ojca. Co gor­sza, nasz chy­ba na­wet to lu­bił. Często mó­wił do mamy z czu­ło­ścią: „Co ty byś beze mnie zro­bi­ła, no co?”. Na co ona od­po­wia­da­ła sar­ka­stycz­nie, że zna­la­zła­by so­bie męża w swo­im wie­ku. Kum­pli za­pra­sza­łem tyl­ko wte­dy, gdy mia­łem pew­no­ść, że mama będzie w domu, bo gdy­by zo­ba­czy­li mo­je­go tatę w ku­chen­nym far­tu­chu, to nie znió­słbym tego upo­ko­rze­nia.

Wie­dzia­łem, że przy­pra­wia mu rogi, ale wo­la­łem za­cho­wać to dla sie­bie. Może on też zda­wał so­bie z tego spra­wę, ale mu to nie prze­szka­dza­ło albo po­sta­no­wił to igno­ro­wać? A może on też ją zdra­dzał? Nie­za­le­żnie od tego ich ma­łże­ństwo za­wsze wy­da­wa­ło się sta­bil­ne. Tata często mó­wił o ma­mie „moja mała sie­rot­ka”, choć już daw­no nie była mała. My­ślę, że so­bie wy­obra­żał, że jest jej ry­ce­rzem w lśni­ącej zbroi, i był roz­cza­ro­wa­ny, że nie jest mu bar­dziej wdzi­ęcz­na za to jego ry­cer­stwo. Ge­ne­ral­nie się lu­bi­li, mimo że cza­sem po­tra­fi­li być dla sie­bie wred­ni i zło­śli­wi. Jed­nak co do in­nych mężczyzn tata jej nie ufał.

Uma­rł, gdy mia­łem sie­dem­na­ście lat. Usły­szał dia­gno­zę: rak pro­sta­ty, a czter­na­ście mie­si­ęcy pó­źniej, ty­dzień po mo­ich uro­dzi­nach, już nie żył. Ostat­ni mie­si­ąc ży­cia spędził w ho­spi­cjum. U schy­łku swo­ich dni ni­g­dy nie roz­ma­wiał z nami o śmier­ci ani o umie­ra­niu, a gdy przy­cho­dzi­li­śmy go od­wie­dzić, wy­da­wał się za­że­no­wa­ny, jak­by cho­ro­ba była po­wo­dem do wsty­du. O tym, że umrze, do­wie­dzie­li­śmy się z Bria­nem od Luke’a. Mia­łem ma­mie za złe, że naj­pierw wy­ja­wi­ła to jemu, a nie mnie. By­łem naj­star­szy. Luke był dzie­cia­kiem, ale to jemu po­wie­dzia­ła, gdzie tata ma guzy, że są prze­rzu­ty i że rak jest zło­śli­wy. Luke po­wtó­rzył nam wszyst­ko w se­kre­cie. Gdy wy­rzu­ci­łem to ma­mie, skwi­to­wa­ła tyl­ko: „Nie chcia­łam, że­byś się de­ner­wo­wał, ko­cha­nie”. No i może mia­ło to ja­kiś sens, bo zbli­ża­ły się moje ko­ńco­we eg­za­mi­ny w szko­le.

Co­raz częściej pła­ka­ła i było wi­dać, że się boi. Luke cho­dził do ho­spi­cjum co­dzien­nie po szko­le i spędził w nim ostat­nie week­en­dy. Brian wy­brał się tam raz, nie­chęt­nie. „Nie zno­szę cho­rych lu­dzi” – mruk­nął.

Kie­dy śmie­rć taty była już bli­ska – pie­lęgniar­ka oznaj­mi­ła, że zo­sta­ło mu kil­ka go­dzin – przy­sze­dłem do nie­go z mamą.

– Mam pó­jść po Bria­na i Luke’a? – spy­ta­łem, bo od­dech taty sta­wał się co­raz bar­dziej nie­re­gu­lar­ny.

– Nie, będą tyl­ko prze­szka­dzać – po­wie­dzia­ła.

Gdy jego nie­rów­ny od­dech w ko­ńcu uci­chł, ob­jąłem szlo­cha­jącą mamę nie­zręcz­nym ge­stem.

Wró­ci­li­śmy z ho­spi­cjum do domu pó­źnym wie­czo­rem. Luke nie spał, cze­kał na nas.

– Nie żyje, tak?

Mama się roz­pła­ka­ła, a ja kiw­nąłem twier­dząco gło­wą. Brian był już w łó­żku. Luke po­sze­dł zro­bić ma­mie drin­ka, a ja wsze­dłem po scho­dach na górę, żeby obu­dzić bra­ta i prze­ka­zać mu złą wia­do­mo­ść.

Pchnąłem drzwi do jego po­ko­ju. Czy­tał ja­kiś thril­ler czy inny kry­mi­nał z ja­skra­wą okład­ką.

– Brian? Słu­chaj, przy­kro mi, ale tata uma­rł.

– O...

– No wła­śnie. To strasz­ne, praw­da? – Pod­nió­sł ksi­ążkę i wró­cił do lek­tu­ry. – Może zej­dziesz na dół?

– Nie, dzi­ęki. Rano mam tre­ning rug­by.

– Co? Nie sły­sza­łeś, co po­wie­dzia­łem? Tata... nie żyje.

– Tak?

– Tak.

– I niby co ja mam z tym zro­bić?

Dłu­gie dni spędzo­ne w szpi­ta­lu mia­ły swo­je kon­sen­kwen­cje. Przez wie­le ty­go­dni pra­wie nie wi­dy­wa­łem się z dziew­czy­ną. Może Brian fak­tycz­nie był za mło­dy, żeby do­ro­śle za­re­ago­wać na taką wia­do­mo­ść. Był dziw­ny, ina­czej niż Luke, ale tę jego agre­chę trud­no było znie­ść. Luke miał mniej lat, a jed­nak był na dole i na­le­wał ma­mie ginu.

– Na przy­kład mó­głbyś nie być ta­kim ku­ta­sem.

– Spier­da­laj.

Wzi­ąłem z podło­gi te­ni­sów­kę, rzu­ci­łem, ce­lu­jąc w jego gło­wę, i wy­sze­dłem, trza­ska­jąc drzwia­mi.

Po­tem uspra­wie­dli­wia­łem Bria­na, że w ten spo­sób pró­bo­wał ra­dzić so­bie ze smut­kiem – igno­ru­jąc go, bo o ile mi wia­do­mo, ni­g­dy nie kłó­cił się z tatą. My zresz­tą też nie.

W na­stęp­nych dniach za­ła­twia­li­śmy for­mal­no­ści po­grze­bo­we, a dom był pe­łen krew­nych, zna­jo­mych i tac z ka­nap­ka­mi, ale Brian nie wy­cho­dził z po­ko­ju. Luke cho­dził smut­ny, ale sądzę, że bał się roz­pła­kać w mo­jej obec­no­ści. Miał czer­wo­ne ob­wód­ki wo­kół oczu i ubie­rał się w sta­ry swe­ter taty. Przy­je­cha­li krew­ni mamy, jej sio­stra Peg­gy i kil­ka in­nych osób, któ­rych pra­wie ni­g­dy nie wi­dy­wa­li­śmy. Mama ze­bra­ła ich wszyst­kich w kuch­ni. Wsty­dzi­ła się swo­je­go ro­dze­ństwa z pó­łno­cy i wo­la­ła je od­izo­lo­wać od ro­dzi­ny i przy­ja­ciół taty. Poza Peg­gy ni­ko­go z nich nie zna­li­śmy. Ci­ągle wo­ła­li na mamę Moll, choć mia­ła na imię Me­lis­sa. Nie cier­pia­ła tego. Moll to uży­wa­ne wśród kla­sy ro­bot­ni­czej Du­bli­na zdrob­nie­nie od Mar­ga­ret. Gdy tata żył, zwra­cał się do mamy per Moll, żeby ją wku­rzyć. Za­wsze my­śla­łem, że mama wsty­dzi się swo­jej ro­dzi­ny ze względu na tatę, bo on wy­wo­dził się z kla­sy śred­niej, z po­łu­dnio­wych przed­mie­ść, ale i te­raz, kie­dy już nie żył, na­dal cho­wa­ła swo­ich krew­nych w kuch­ni.

W przed­dzień po­grze­bu Luke przy­sze­dł do mnie i spy­tał, czy wie­rzę, że Bóg na­praw­dę ist­nie­je. Ta­kie py­ta­nia za­da­wał ta­cie, więc pró­bo­wa­łem so­bie wy­obra­zić, co on by po­wie­dział. Udzie­li­łem stan­dar­do­wej od­po­wie­dzi, ja­kiej mo­żna ocze­ki­wać od star­sze­go bra­ta: „Nie wy­głu­piaj się. Oczy­wi­ście, że ist­nie­je. Ina­czej jak by­śmy się tu wszy­scy zna­le­źli?”. Luke nie wy­glądał na prze­ko­na­ne­go.

Od­gry­wa­łem rolę po­słusz­ne­go syna i gdy przy­sze­dł na to czas, bra­łem udział w wy­bie­ra­niu trum­ny: „We­źmy dru­gą naj­ta­ńszą, mamo. Nikt nie będzie nas oce­niać. Zresz­tą kto zo­ba­czy ró­żni­cę?”.

Wszy­scy trzej by­li­śmy wy­so­cy i wy­my­ślo­no, że mamy nie­ść trum­nę. Po­sze­dłem na górę do po­ko­ju Bria­na i Luke’a, żeby im to po­wie­dzieć. Luke kiw­nął gło­wą.

– Przy­naj­mniej tyle mo­że­my zro­bić.

Brian łyp­nął na mnie znad swo­jej głu­piej ksi­ążki.

– Nie będę nic no­sił.

– Dla­cze­go?

– Bo nie chcę. Gra­ba­rze to zro­bią, nie? To ich ro­bo­ta.

– Mama chce, że­by­śmy po­nie­śli trum­nę.

– Nie.

Luke ode­zwał się ci­cho:

– Tata by chciał, że­by­śmy to zro­bi­li. Ra­zem.

– On nie żyje, więc to, cze­go on chce, się nie li­czy – od­pa­lił Brian.

– Brian! Dla­cze­go je­steś taki?

– Lu­dzie bez prze­rwy umie­ra­ją. Nie wiem, po co to całe za­mie­sza­nie. Masz po­jęcie, ile dzie­ci w Etio­pii umie­ra w tej chwi­li z gło­du?

Rzu­ci­łem się na nie­go, wrzesz­cząc do Luke’a, żeby mi po­mó­gł. Luke nie­chęt­nie oba­lił Bria­na na podło­gę, a ja bru­tal­nie wy­kręci­łem mu ręce za ple­ca­mi.

– Zła­źcie ze mnie, by­dla­ki! No już!

– Będziesz nió­sł trum­nę taty i ko­niec!

On jed­nak na­dal się szar­pał i kłó­cił.

– Nie będę! Ani mi się śni. Nie zmu­si­cie mnie!

W tym mo­men­cie do po­ko­ju we­szła mama.

– Co się tu dzie­je, na Boga? Czy wy nie ma­cie odro­bi­ny sza­cun­ku? – syk­nęła. Ze­bra­na na dole ro­dzi­na na pew­no sły­sza­ła tę awan­tu­rę.

Luke, jak zwy­kle, wszyst­ko wy­pa­plał:

– Brian nie chce ju­tro nie­ść trum­ny.

– Je­śli nie chce, to nie musi. W tej chwi­li z nie­go zej­dźcie! – Była zmęczo­na i za­pła­ka­na.

Na­stęp­ne­go dnia na mszy po­grze­bo­wej Luke i ja sta­li­śmy z przo­du trum­ny, a za nami dwóch wuj­ków i dwóch gra­ba­rzy. Mi­ja­jąc Bria­na zaj­mu­jące­go miej­sce w pierw­szej ław­ce obok mamy, zo­ba­czy­łem, jak z trium­fal­ną miną po­ka­zu­je mi środ­ko­wy pa­lec. Łzy wście­kło­ści na­pły­nęły mi do oczu.

Przed ko­ścio­łem, sto­jąc u boku mamy w cha­otycz­nym tłu­mie ża­łob­ni­ków, od­bie­ra­łem kon­do­len­cje. Gdy zbli­żył się Jack Go­gan, zna­jo­my taty, zo­ba­czy­łem, jak Luke po cham­sku od­py­cha go na bok. Aż się fa­cet wy­stra­szył. Wy­gląda­ło na to, że mój młod­szy brat go opie­prza. Po­tem spy­ta­łem Luke’a, o co cho­dzi­ło. Po­stu­kał się pal­cem w nos i wy­ce­dził: „Nie two­ja spra­wa”. Za­ło­ży­łem, że Go­gan mu­siał być jed­nym z ko­chan­ków mamy.

W na­stęp­nych ty­go­dniach i mie­si­ącach Luke i ja po­ma­ga­li­śmy ma­mie i so­bie wza­jem­nie po­go­dzić się z utra­tą taty. Nie pa­mi­ętam, żeby Brian kie­dy­kol­wiek o nim wspo­mniał. Żad­ne­mu z nas nie umknął fakt, że brat nie chce roz­ma­wiać o jego ode­jściu. Ta od­mo­wa była na swój spo­sób za­ra­źli­wa. Po roku tak rzad­ko przy­wo­ły­wa­li­śmy pa­mi­ęć o ojcu, że na­wet nie uczci­li­śmy rocz­ni­cy jego śmier­ci. Wte­dy już ka­żdy z nas ra­dził so­bie sam i przy­znam, że po kil­ku ty­go­dniach nie czu­łem, że bra­ku­je mi ojca. Nie wiem, jak prze­ży­wa­ła to mama.

3

1992

Cho­ciaż wszy­scy zdąży­li­śmy się wy­pro­wa­dzić, tra­dy­cją sta­ły się nie­dziel­ne obia­dy u mamy, któ­ra po­szła z Peg­gy na warsz­ta­ty ku­li­nar­ne i z za­sko­cze­niem stwier­dzi­ła, że jej się to po­do­ba. Oka­za­ło się, że jest w tym lep­sza od taty, ale to chy­ba dla­te­go, że on go­to­wał dla nas po ca­łym dniu w pra­cy.

Je­śli mama gra­ła w te­atrze, to wol­ne mia­ła tyl­ko nie­dzie­le i lu­bi­ła wte­dy za­sza­leć. Za­wsze przy­rządza­ła je­dze­nie dla co naj­mniej dzie­si­ęciu osób, bo ni­g­dy nie było wia­do­mo, kto się po­ja­wi. Ka­żde­mu z nas zda­rza­ło się przy­pro­wa­dzać na­wet i trzech wy­głod­nia­łych wspó­łlo­ka­to­rów. Uwiel­bia­ła się przed nimi po­pi­sy­wać. Była na bie­żąco z naj­wa­żniej­szy­mi po­sta­cia­mi po­pkul­tu­ry i po­tra­fi­ła dys­ku­to­wać o ksi­ążkach, fil­mach i se­ria­lach. Była „spo­ko” mamą. Kum­ple mó­wi­li, że je­stem far­cia­rzem. Nie prze­szka­dza­ło jej, że palą, klną i piją al­ko­hol. Na szczęście z nimi nie flir­to­wa­ła.

Mie­li­śmy wte­dy po dwa­dzie­ścia kil­ka lat. Luke i ja przy­pro­wa­dza­li­śmy do domu dziew­czy­ny, ale Brian – nie. Dro­czy­li­śmy się z nim, że jest ge­jem, cho­ciaż żad­nych in­nych oznak nie zdra­dzał. My­ślę, że jako dwu­dzie­sto­dwu­la­tek praw­do­po­dob­nie był jesz­cze pra­wicz­kiem.

Mama też za­uwa­ży­ła, że nie przy­pro­wa­dza dziew­czyn, i sko­men­to­wa­ła to w zwy­kły dla sie­bie, nie­de­li­kat­ny spo­sób: „Może to przez ten twój nos?”. Z po­wo­du krzy­wej prze­gro­dy Brian miał lek­ko wy­gi­ęty nos z jed­ną dziur­ką wi­ęk­szą od dru­giej. Nie było tego wi­dać, do­pó­ki ktoś o tym nie wspo­mniał. „Ma go po to­bie” – zwy­kła ma­wiać mama, a tata ki­wał gło­wą i przy­zna­wał: „Tak, mój oj­ciec miał ka­wał no­cha­la”. My­śmy tego nosa nie za­uwa­ża­li, bo zwy­czaj­nie był częścią twa­rzy Bria­na, ale mama pó­łgło­sem na­zy­wa­ła go de­for­ma­cją. Gdy był na­sto­lat­kiem, spy­tał raz, czy jest ja­kaś ope­ra­cja, któ­ra mo­gła­by mu ten nos na­pra­wić, ale mama go wy­śmia­ła. Gdy­by był dziew­czy­ną i chciał so­bie wy­pro­sto­wać zęby, to jesz­cze, ale u chło­pa­ków i mężczyzn wy­gląd nie jest aż tak wa­żny. Po­tem Brian po­wie­dział, że nos mu nie prze­szka­dza, ale za­uwa­ży­łem, że przy nowo po­zna­nych lu­dziach za­wsze usta­wia się na wprost, a pro­fil po­ka­zu­je do­pie­ro, kie­dy się do­sta­tecz­nie z nimi oswoi.

W 1992 miał już dy­plom i uko­ńczo­ny rocz­ny kurs na­uczy­ciel­ski. Na pół eta­tu pra­co­wał w szko­le, a od cza­su do cza­su, w nie­pa­rzy­ste dni, w ksi­ęgar­ni w cen­trum. Luke na­grał wresz­cie swój dru­gi al­bum. Ja ro­bi­łem kurs pro­duk­cji fil­mo­wej w Film­ba­se.

W tę kon­kret­ną nie­dzie­lę Brian przy­sze­dł z dziew­czy­ną. Mama trąci­ła mnie łok­ciem i pu­ści­ła do mnie oko. Dziew­czy­na była pi­ęk­ną pan­kó­wą. Tata zde­cy­do­wa­nie nie po­chwa­li­łby jej wy­glądu. Tle­nio­ne wło­sy usta­wio­ne w kol­cza­sty czub, usta po­ma­lo­wa­ne szka­rłat­ną szmin­ką, moc­no pod­kre­ślo­ne oczy i – co naj­bar­dziej eg­zo­tycz­ne – ame­ry­ka­ński ak­cent. Aż do wte­dy sły­sze­li­śmy Ame­ry­ka­nów wy­łącz­nie w te­le­wi­zji, więc już cho­ćby tyl­ko z tego po­wo­du mnie za­in­try­go­wa­ła. Luke przy­pro­wa­dził swo­je­go bęb­nia­rza, wiel­bi­cie­la tra­wy, i obaj byli ewi­dent­nie naja­ra­ni. Pró­bo­wa­li­śmy wci­ągać ich do roz­mo­wy, ale na ka­żde py­ta­nie re­ago­wa­li bez­sen­sow­nym chi­cho­tem, więc po kil­ku mi­nu­tach da­li­śmy spo­kój. Luke roz­dra­żnił mamę. Po­wie­dzia­ła mu, że ma się za­cho­wy­wać albo ode­jść od sto­łu. Moja dziew­czy­na – Ire­ne – sie­dzia­ła obok mnie. Cho­dzi­li­śmy ze sobą od kil­ku mie­si­ęcy. Z mo­jej stro­ny to nie było nic po­wa­żne­go, ale ona mia­ła o na­szym zwi­ąz­ku inne wy­obra­że­nie. Tak na­praw­dę wca­le jej nie za­pro­si­łem na ten obiad, ale wie­dzia­ła, że mamy taką nie­dziel­ną tra­dy­cję w ro­dzi­nie, i bez­czel­nie zja­wi­ła się bez za­pro­sze­nia.

Mama nie mo­gła się po­wstrzy­mać, za­gad­nęła ko­le­żan­kę Bria­na:

– Czy­żby nasz Brian zna­la­zł so­bie dziew­czy­nę? – Wręczy­ła jej mi­skę z sa­łat­ką do od­nie­sie­nia na stół, a ja w tym cza­sie kro­iłem ło­pat­kę ja­gni­ęcą.

– Mamo! – burk­nął Brian wku­rzo­ny.

Dziew­czy­na uśmiech­nęła się swo­bod­nie.

– Nie, je­ste­śmy tyl­ko zna­jo­my­mi. Pra­cu­je­my ra­zem w ksi­ęgar­ni. – Ale, we­dług mnie, w uśmie­chu, któ­ry po­sła­ła Bria­no­wi, było coś z flir­tu.

– A skąd je­steś, ko­cha­nie?

– Z De­tro­it – od­pa­rła Su­san. – W sta­nie Mi­chi­gan.

– Se­rio? To ro­dzin­ne stro­ny Hen­ry’ego For­da, zga­dza się?

– No. I w ogó­le ko­leb­ka prze­my­słu mo­to­ry­za­cyj­ne­go. Mój tata pra­co­wał na li­nii mon­ta­żo­wej w For­dzie aż do sa­mej śmier­ci.

– Na­praw­dę? Bar­dzo mi przy­kro. Czy­li pra­co­wał w fa­bry­ce?

Mama nie­spe­cjal­nie chwa­li­ła się wła­sny­mi ro­bot­ni­czy­mi ko­rze­nia­mi, była jed­nak dum­na z ci­ężkiej pra­cy, któ­rą wło­ży­ła w to, by od nich uciec. Gdy zdo­by­ła sty­pen­dium i po­szła do kon­ser­wa­to­rium, za­pi­sa­ła się na lek­cje dyk­cji i wy­mo­wy. Pew­nie też szyb­ko i z ła­two­ścią przy­zwy­cza­iła się do na­szej zie­lo­nej alei Gle­na­ge­ary. Nie chcia­ła, żeby lu­dzie uwa­ża­li ją za snob­kę, ale z ca­łej swo­jej ro­dzi­ny utrzy­my­wa­ła kon­takt tyl­ko z Peg­gy, któ­ra – na prze­kór wszyst­kie­mu – zo­sta­ła zna­ną pro­jek­tant­ką mody, cho­ciaż za­czy­na­ła jako zwy­kła szwacz­ka w fa­bry­ce ko­szul. Mama zda­wa­ła star­szej sio­strze re­la­cje ze swo­ich lek­cji wy­mo­wy.

– Tak. Był sze­fem la­kier­ni elek­tro­fo­re­tycz­nej. – Su­san przy­tak­nęła z taką dumą, jak­by jej oj­ciec am­ba­sa­do­ro­wał w Pa­ry­żu. Spodo­ba­ła mi się ta jej pew­no­ść sie­bie.

Mama par­sk­nęła śmie­chem.

– Ro­dzi­na mo­je­go zma­rłe­go męża mó­wi­ła, że wy­cho­dząc za nie­go, awan­so­wa­łam spo­łecz­nie. Jego mat­ka raz na­zwa­ła mnie „for­dan­ser­ką z bied­nej dziel­ni­cy”. Mnie! Dy­plo­mo­wa­ną śpie­wacz­kę i me­da­list­kę kon­ser­wa­to­rium. Je­stem gwiaz­dą ze­spo­łu mu­zycz­ne­go.

Ta ty­ra­da, po­zor­nie nie­zwi­ąza­na z te­ma­tem, zbi­ła Su­san z tro­pu.

Brian zro­bił za­że­no­wa­ną minę.

– By­łaś. W cza­sie prze­szłym. Mamo, na­praw­dę nie mu­sisz...

Su­san mu prze­rwa­ła:

– Se­rio? Jest pani gwiaz­dą?

To py­ta­nie zszo­ko­wa­ło mamę.

– Brian, nie po­wie­dzia­łeś Su­san, kim je­stem?

Brian usia­dł po­wo­li.

– Nie wszyst­kich musi to ob­cho­dzić. Wi­ęk­szo­ść mo­ich zna­jo­mych nie umia­ła­by wy­mie­nić na­zwisk Trzech Te­no­rów, więc wąt­pię, że sły­sze­li o ja­kie­jś tam ak­tor­ce ka­ba­re­to­wej jed­ną nogą na eme­ry­tu­rze.

Mama za­ci­snęła zęby. By­łem wście­kły na Bria­na za to lek­ce­wa­żące po­de­jście. Kop­nąłem go pod sto­łem. Mama wci­ąż mia­ła się za ce­le­bryt­kę. Mia­rą suk­ce­su był dla niej roz­miar i umiej­sco­wie­nie jej zdjęć w „Sun­day In­de­pen­dent”. Wte­dy już od roku nie wspo­mi­na­no o niej w ga­ze­tach, co­raz rza­dziej kon­cer­to­wa­ła i wy­stępo­wa­ła, jed­nak na­dal ocze­ki­wa­ła, że lu­dzie będą ją roz­po­zna­wać. No ale prze­cież nie mo­gła wi­nić Su­san za to, że jej sła­wa nie do­ta­rła aż na przed­mie­ścia De­tro­it.

Luke i jego ko­le­ga bęb­niarz za­częli re­cho­tać, krztu­sząc się pi­wem. Ire­ne do­strze­gła szan­sę, żeby przy­po­do­bać się ma­mie. Wska­za­ła na nią pal­cem ze sło­wa­mi:

– To jest ta Me­lis­sa Cra­ig! Mia­ła wła­sny pro­gram te­le­wi­zyj­ny, gdy by­łam mała. – Z twa­rzy mamy wy­czy­ta­łem wdzi­ęcz­no­ść dla Ire­ne, choć taki opis sy­tu­ował cza­sy jej suk­ce­su w od­le­głej prze­szło­ści.

Na co Su­san od­pa­rła bez złych in­ten­cji:

– O, moja mama nie prze­pa­da­ła za te­le­wi­zją. Mie­li­śmy w domu tyl­ko ra­dio. Gdy wszy­scy ogląda­li Star­sky’ego i Hut­cha, ka­za­ła nam czy­tać ksi­ążki, więc tym się zaj­mo­wa­li­śmy. Jak mam się do pani zwra­cać? Pani Drumm czy pani Cra­ig?

– Po imie­niu. Mów mi Me­lis­sa.

Mama przy­bra­ła to imię, jesz­cze za­nim po­zna­li się z tatą. Była chy­ba je­dy­ną Me­lis­są w swo­im po­ko­le­niu. Sam nie zwra­ca­łem się do ro­dzi­ców mo­ich ko­le­gów na ty, ale mama uwa­ża­ła, że dzi­ęki temu jest no­wo­cze­sna i ży­cio­wo zo­rien­to­wa­na.

– Okej, Me­lis­so. Czy mam otwo­rzyć wino?

– Nie, zo­staw to chłop­com. Do tego trze­ba siły. – Mama nie była jed­nak aż tak no­wo­cze­sna, jak jej się zda­wa­ło.

Brian za­brał się do otwie­ra­nia wina z miną ma­cho, jak­by po­skra­miał lwa. Pra­wie się nie od­zy­wał pod­czas obia­du, ale Su­san oka­za­ła się za­baw­na i cie­ka­wa.

Kil­ka ty­go­dni pó­źniej za­dzwo­ni­łem do Bria­na do ksi­ęgar­ni i mi­mo­cho­dem spy­ta­łem o Su­san.

– Cze­mu py­tasz? – W jego gło­sie na­gle za­brzmiał po­dejrz­li­wy ton.

– Mó­wi­łeś, że nie jest two­ją dziew­czy­ną – od­pa­ro­wa­łem.

– Bo nie jest. My tyl­ko...

– Po­do­ba ci się?

– Nie!

Wie­dzia­łem, że tak po­wie. Ni­g­dy nie miał jaj, żeby mi się po­sta­wić.

Nie mi­nął ty­dzień, a już spo­ty­ka­li­śmy się z Su­san. Nie za­mie­rza­ła zo­stać w Ir­lan­dii na dłu­żej, to miał być tyl­ko po­czątek jej dłu­giej pod­ró­ży do­oko­ła świa­ta. Pla­no­wa­ła ro­bić krót­kie przy­stan­ki tu i tam, a po­tem ru­szyć do Pa­ry­ża i Ma­dry­tu. Da­lej mia­ły być Tur­cja i In­die. Zro­bi­ła wcze­śniej ja­kiś kurs z li­te­ra­tu­ry ame­ry­ka­ńskiej w ko­le­dżu w De­tro­it, ale uni­wer­sy­tet du­bli­ński go nie ho­no­ro­wał. Su­san była ci­ągle w bie­gu. To mi się w niej po­do­ba­ło. Nie ist­nia­ło ry­zy­ko, że się mnie ucze­pi jak rzep psie­go ogo­na.

Pó­łto­ra roku pó­źniej mu­sie­li­śmy wzi­ąć ślub. To zna­czy nie mu­sie­li­śmy, ale ko­ńczy­ła jej się wiza i była w ci­ąży. Zo­rien­to­wa­ła się, gdy było już za pó­źno na abor­cję, więc za­cho­wa­łem się przy­zwo­icie i zro­bi­łem, co trze­ba – po­pro­si­łem ją o rękę. Na szczęście ona też chcia­ła, że­by­śmy się po­bra­li. Po­czu­łem się na­praw­dę szczęśli­wy. Oko­licz­no­ści nie były ide­al­ne, ale Su­san sta­no­wi­ła praw­dzi­wą zdo­bycz. Jak na mój mło­dy wiek nie mo­głem na­rze­kać na brak wra­żeń. Dziec­ko uro­dzi­ło się, gdy mia­łem dwa­dzie­ścia pięć lat, i mimo wspar­cia fi­nan­so­we­go mamy było nam ci­ężko.

Luke miał dzień wcze­śniej przy­le­cieć z Am­ster­da­mu na nasz ka­me­ral­ny ślub, ale ucie­kł mu sa­mo­lot. Zja­wił się do­pie­ro w ko­ście­le z ja­kąś pó­łna­gą fan­ką, wła­śnie gdy mie­li­śmy się wy­mie­niać ob­rącz­ka­mi. Był wy­ko­ńczo­ny, miał kaca i przy­ćmił nasz wy­jąt­ko­wy mo­ment.

Nie zdzi­wi­ło mnie, że Brian przy­sze­dł na ślub bez pary. Było wi­dać, że nasz zwi­ązek nie­spe­cjal­nie mu leży. Nie­dłu­go po na­szym po­wro­cie z zi­mo­we­go mie­si­ąca mio­do­we­go w Ker­ry wy­nió­sł się do Fran­cji.

A Su­san i ja mie­li­śmy żyć dłu­go i szczęśli­wie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki
Ty­tuł ory­gi­na­łuOur Lit­tle Cru­el­ties
Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne okład­kiKa­ro­li­na Że­la­zi­ńska
Zdjęcia na okład­ceSte­phen Mul­ca­hey / Tre­vil­lon Bo­oks
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­ro­ta Ja­bło­ńska
Re­dak­cjaAlek­san­dra Ku­bis
Ko­rek­taNa­ta­lia Ga­lu­chow­ska Ja­dwi­ga Prze­czek
Co­py­ri­ght © 2020 by Liz Nu­gent Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­te­usz Rul­ski-Bo­żek, 2022 Co­py­ri­ght © by Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o., War­sza­wa 2022
ISBN 978-83-8032-784-9
Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­sza­wa
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.